poniedziałek, 31 sierpnia 2020

Recenzja BLACK VICE „The Alchemists Vision”


BLACK VICE
„The Alchemists Vision”
Crown and Throne Ltd. 2020
 
Druga, długogrająca płyta tej hordy z Teksasu, to materiał, którym z pewnością powinni zainteresować się wszyscy oddani fani Black Metalu. „Wizja Alchemika” to bowiem bardzo solidne, surowe, zimne dźwięki, których tożsamość umiejscowiona jest wyraźnie w europejskiej szkole gatunku lat 90-tych. Dominują średnie tempa, choć oczywiście siarczystego dojebania do pieca, czy też ciężkich niemal Doom Metalowych, walcowatych struktur rytmicznych też tu nie brakuje. Jadowite, hipnotyczne wiosła płyną równym, wartkim potokiem zwięzłych riffów, w których daje się wyczuć skandynawską, melancholijną, mroczną melodykę i tajemnicza, okultystyczną aurę. Świetną robotę robi tu Vultuur, którego opętane, bluźniercze wokale wzmacniają siłę tej płyty i potęgują mistyczny klimat tego albumu. Odpowiednio użyty klawisz dobrze dopełnia to klasyczne, czarne rzeźbienie. Słucha się tego naprawdę dobrze, ta płytka wciąga i czaruje, mimo że zbudowana jest z kanonicznych wręcz składników, ale gdy poświęcić jej trochę więcej czasu, to okaże się, że wcale nie jest to płyta jednowymiarowa. Każde kolejne przesłuchanie stapia ze sobą poszczególne elementy tego albumu, ukazując jednocześnie wilgotną, grobową pleśń wydobywającą się z rdzenia tych kompozycji. Przebijają w tych utworach echa pierwszych produkcji Gehenna, Sumonning, czy pewne, melodyczne rozwiązania znane z jedynki Dimmu Borgir i bynajmniej nie jest to absolutnie z mojej strony żaden zarzut, jeżeli chodzi o tę produkcję, gdyż podoba mi się to, co tu słyszę. Uczciwie przyznaję, że to żadna rewelacja, ale uważam, że to album bardzo solidny, z którym warto się zapoznać, a dla miłośników tradycyjnych, czarcich wymiocin, to w zasadzie pozycja obowiązkowa.

Hatzamoth

Recenzja SANITY CONTROL „War On Life”


SANITY CONTROL
„War On Life”
Selfmadegod Records 2020
 
W pizdę jeża!!! Głównodowodzący Selfmadegod Records ma chyba jakiś szósty zmysł, wysoko rozwiniętą kobiecą intuicję, albo konszachty z Rogatym, bowiem ostatnimi czasy każde z Jego wydawnictw to konkretny strzał między węch a wzrok, niezależnie od tego, w jakim stylu metalowego łomotu poruszają się jego podopieczni. Tak więc tym razem Karol wyłuskał spod kamienia i wziął pod swoje skrzydła nasz, stołeczny Sanity Control i będzie promował ich na rynku Europejskim… i bardzo kurwa dobrze, bo to bardzo dobre granie jest! Ci czterej jegomoście rżną bowiem energetyczny, spuszczający konkretny wpierdol, żywiołowy, korzenny Thrash Metal/Crossover, oparty na najlepszych, gatunkowych wzorcach. Nie jest to jednak przyjemny, ugłaskany, nowomodny, łatwo przyswajalny, imprezowy trasz dla gładko uczesanych japiszonów. Chłopaki nie pierdolą się w tańcu, tylko bezkompromisowo, szczerze, brawurowo i z pasją nakurwiają, ile fabryka dała. Krótko, bezpośrednio, w mordę i na łańcuch! Żadnego srania po kątach, czy lizania się po fujarach. Pure Thrash Till Death! Bębny o punkowym zabarwieniu wspomagane pędzącym, wyrazistym basem jadą bezlitośnie i ciężko,w większości na pełnej piździe, agresywne, jadowite, pierwotnie bezkompromisowe riffy tną, niczym tatowa brzytwa, a zdrowo podkurwione, złośliwe, szydercze wokale plują słuchaczowi prosto w ryj żrącym kwasem. Żaden z utworów jakoś specjalnie się nie wyróżnia, jednak biorąc pod uwagę styl, w jakim poruszają się panowie z Sanity Control pewna powtarzalność i podobieństwo do siebie poszczególnych wałków oczywiście tu występuje, jeżeli jednak weźmiemy pod lupę energię, siłę i moc, jakie wylewają się z tego krążka, jest to tylko niewielki, mało istotny jak dla mnie szczegół, gdyż gatunek ten żyje tak naprawdę  dzięki wspomnianej powyżej, wyrywającej z buciorów energii, a nie poprzez prezentowanie światu świeżego, awangardowego podejścia do metalowych dźwięków.„Wojna z Życiem” kojarzy mi się z produkcjami DRI powstałymi po 1985 roku, wczesnymi materiałami demo Slashing Death i patentami, jakie można odnaleźć w twórczości Nuclear Assault z okresu „Survive”. Brzmienie tej płyty wyprodukowanej przy pomocy nowoczesnego sprzętu wierne jest tradycji i gatunkowym wzorcom starej szkoły, dzięki czemu produkcja Kontroli Zdrowia Psychicznego poniewiera konkretnie i bezlitośnie. I cóż tu więcej dodać? Świetna rzecz. Kolejny zajebisty materiał, jaki ostatnimi czasy ukazał się pod banderą Selfmadegod Records. Szczerze polecam!

Hatzamoth

Recenzja VOORHEES „Chapter Two”


VOORHEES
„Chapter Two”
Great Dane Records 2020

Tak sobie patrzę na tych czterech jegomości z Voorhees, ich ciała zbudowane w dużym stopniu przy pomocy piwa i innych alkoholi, koszulki z logo Death i Vader, w których dumnie prężą swe torsy i już jestem prawie pewien, że to, co usłyszę na ich pierwszym, pełnym albumie przypadnie mi do gustu. Zarzucam więc „ChapterTwo”, biorę w dłoń szklaneczkę wódeczki z lodem i zdecydowanym ruchem ręki jestem zadowolony z tego, co tu słyszę. Oldschool’owyDeath Metal wykonywany przez ten zespół robi mi bowiem dobrze jak chuj, mimo że nikt tu ponownie prochu nie wymyśla, a materiał ten skonstruowano z dobrze znanych, lubianych i sprawdzonych w ogniu walki elementów. W tym wielkim piecu mieszają się bowiem płomienie klasyki europejskiej sceny Death i elementy doskonale znane ze Śmiertelnych produkcji zza oceanu. Podstawą są tu agresywne, w przeważającej części szybkie riffy, jednak bardziej dostojnego, w pizdu ciężkiego grania gitarowego także tu nie brakuje. Akordy są raczej proste i bezpośrednie, ale jest tu także trochę niejednoznacznych harmonii, cwanie schowanych, niejako drugoplanowych zagrywek i struktur wzbogacających ten na wskroś tradycyjny monolit. Partie solowe mają typowo tradycyjny, zwarty charakter i nigdy nie odwracają uwagi od klasycznego rdzenia tej płyty. Dominują tu średnie, marszowe, pełzające tempa wsparte mocnym aromatem basu, jednak nie mogło zabraknąć dobrze zsynchronizowanych, punktowych uderzeń blastami, jaki i wgniatających w podłoże, walcowatych tekstur kojarzących się w pewien sposób z Asphyx, czy Grave. Można tu także wychwycić pewne zagrywki kojarzące się z Bolt Thrower, Vader i Sinister z jednej strony, a także z Death, Obituary, Six Feet Under, czy Jungle Rot z drugiej, a wszystko to przyprawione nieco skandynawskim sosem i wycieczkami do Thrash Metalowego ogródka. Wkrada się w tę gęstwinę dźwiękową także nieco nienachalnych melodii, które zapewniają odrobinę oddechu i wpuszczają tu odpowiednie ilości przestrzeni i powietrza. Całość ładnie trybi i zazębia się ze sobą, tworząc zwarty, masywny, miażdżący konglomerat. O brzmienie możecie być spokojni, bowiem za gałkami stał tu Dan Swano, który wykonał dobrą robotę. Sound tej płyty jest zatem organiczny, dynamiczny, mięsisty, zwięzły, odpowiednio zagęszczony i ociekający posoką. No i w zasadzie to tyle odnośnie tej produkcji. Jeżeli, drogi czytelniku lubisz konkretną, metalową, bezpośrednią,Śmierć Metalową muzykę starej szkoły, która co prawda ponownie nie odkrywa koła, ale kopie po żebrach konkretnie, to płytowy debiut Voorhees jest skrojony w sam raz dla Ciebie. Jeżeli natomiast nie lubisz, to chuj Ci pod oko. Tak, czy siusiak ja to kupuję, jak to mawiała w telewizyjnej reklamie pewna celebrytka.

Hatzamoth

niedziela, 30 sierpnia 2020

Recenzja Necrocarnation "Fragments of Dark Eternity"


Necrocarnation
"Fragments of Dark Eternity"
Fallen Temple 2020

Nie wiem jak wam, ale mi Argentyna kojarzy się do dziś głównie z finałami piłkarskich mistrzostw świata oraz boskim Diego, którego kariera okryła się z czasem kokainowym smrodkiem. Czymże jednak jest ten lekko nieprzyjemny zapaszek z odorem, który na swojej nowej, nagranej po trzynastoletniej przerwie EP-ce serwują jego rodacy z Necrocarnation. Muzyka duetu wywodzącego się z Buenos Aires jest niczym oddech gównianego demona. Obrzydliwy i odrażający death/black metal bijący z zawartych na "Fragments of Dark Eternity" utworów to czystej maści plugastwo i obrzydlistwo. Necrocarnation poruszają się w raczej wolniejszym tempie waląc w łeb topornymi akordami niczym stu kilowym młotem i rzygając bardzo niskim, nieco podrasowanym wokalem. Panowie nie spieszą się z zadawaniem ciosów, często uderzając w struny wręcz w doomowym stylu, kojarzącym się z lekka ze sceną brytyjską z okolic Halifaxu, lecz w uproszczonym, bardziej obskurnym wydaniu. Z drugiej strony czuć tu także inspiracje amerykańskim black metalem spod znaku wczesnego Havohej czy Profanatica. Ta muzyka tętni staroszkolną szczerością a jednocześnie czai się w niej coś złowrogiego i tajemniczego. Odczucie niepokoju potęgowane jest jeszcze bardziej przez przewijające się w utworach mroczne introdukcje. Słuchając tej EP-ki mam wrażenie, jakbym właśnie odpalił jakąś starą kasetę demo z lat dziewięćdziesiątych, nie tylko z powodu samej muzyki ale także brzmienia, w które została ubrana – brzmienia wnętrza śmierdzącego trupem grobowca. I tylko szkoda, że ten materiał jest tak krótki, bo gdy "Fragments of Dark Eternity" dobiega końca, pozostaje wielki niedosyt. Mam nadzieję, że panowie się ogarną i na następne nagrania nie trzeba będzie czekać znów ponad dziesięć lat. Czego sobie i wam życzę.
- jesusatan

Recenzja The Oracle "Hypogeum"


The Oracle
"Hypogeum"
Repose Rec. 2020

Dziś wzięło mnie na coś kompletnie innego. Czasem mam po prostu ochotę odsapnąć chwilkę od ciągłej brutalizacji, dlatego też sięgnąłem po najnowsze wydawnictwo Repose Records. Mimo iż projekt ten jako źródła inspiracji wskazuje black metal, z metalem de facto nie ma nic wspólnego. The Oracle to nieco ponad półgodzinna podróż w klimatach dark ambient / dungeon synth i przyznać należy, że jest to propozycja bardzo ciekawa i intrygująca. Może dlatego, że poza wspomnianymi gatunkami możemy znaleźć tu także garść elementów industrialnych a także nieco lżejszych, nawiązujących do twórczości Vangelisa. Wszystko oparte jest tutaj na wciągającym klimacie a sześć zamieszczonych na krążku kompozycji mocno uzależnia. Mimo iż oparte są one na muzycznym minimalizmie, nie ma tutaj mowy o powtarzaniu w kółko tego samego fragmentu. Sporo się w tej muzyce dzieje, zarówno na pierwszym planie jak i w tle. Z "Hypogeum" wypływa masa negatywnych uczuć, zimnej mizantropii a nawet rytualizmu. Dzięki takiej mieszance The Oracle bardzo udanie dozuje i utrzymuje napięcie przez cały czas trwania albumu, który pomału wciąga, pochłania umysł i maluje przed oczami falujące obrazy w odcieniach szarości. Jeśli poświęcić mu chwilę czasu w samotności, potrafi przenieść do innego świata, gdzie nic nie jest tak oczywiste jak by się mogło z początku wydawać. Cóż, nie jestem ekspertem w tej dziedzinie i być może jest kilkadziesiąt zespołów lepszych niż The Oracle. Nie mniej uważam, że jest to pozycja warta sprawdzenia nie tylko przez fanów ambientu. Ta muzyka ma w sobie coś, co przeciera mocno zakurzone okienka na poddaszu naszego umysłu. Zajrzyjcie tam, bo czasem warto.
- jesusatan

sobota, 29 sierpnia 2020

Recenzja Goat Tyrant "Into the Greater Chasm"


Goat Tyrant
"Into the Greater Chasm"
Fallen Temple 2020

Długo musieliśmy czekać na pełnowymiarowy debiut Goat Tyrant, oj długo. Zespół istnieje już dwadzieścia lat, lecz dotychczas podsycał jedynie apetyty serwując co jakiś czas pomniejsze przystawki w postaci demówek i splitów. W końcu jednak jest i powiem szczerze, że słuchając "Into the Greater Chasm" przychodzi mi do głowy teoria spiskowa, że duet nagrał ten materiał z piętnaście lat temu, po czym zakopał taśmę matkę w wilgotnej glebie, niczym Dead jeansy, i czekał aż odpowiednio nadgnije. Osiem zawartych na płycie utworów to bowiem brudny i śmierdzący jak murzyńska chata thrash metal o lekko black metalowym zabarwieniu. Brzmienie tego materiału jest bardzo demówkowe. Wszystko jest tu na wskroś organiczne, zwłaszcza dudniące głęboko beczki potęgujące odczucie staroświeckości. Zresztą nie tylko, bo gitary też brzmią jak nagrane w piwnicy Pałacu Kultury na setkę. Utwory są pozornie proste i nieskomplikowane, wymykające się pojęciu wirtuozerii. Jednak wystarczy wsłuchać się dokładnie w pracę wioseł, zwłaszcza pojawiające się tu i tam solówki by przekonać się, że panowie w instrumenty umiom a owa prostota jest zabiegiem jak najbardziej zamierzonym. Chwilami słychać w tej muzyce głębokie echa rodzimego Kata czy Bathory, jednak całość jest bardzo surowa i cuchnie diabłem. Zdecydowanie nie są to piosenki dla poszukiwaczy przyjemnych melodyjek czy chwytliwych riffów. Przeciwnie – można wręcz powiedzieć, że Goat Tyrant są dość monotonni i rzeźbią na jedno kopyto. W tym jednak właśnie pogrzebany jest urok tego krążka.To jest granie dla garstki maniaków totalnie hailujących bezkompromisowości i starym brzmieniom. Pewnie, że słyszałem przynajmniej kilkanaście lepszych płyt w tym gatunku, jednak Tczewianie ze swoim debiutem spokojnie łapią się na play-offy do najwyższej klasy zagrywek. Warto było czekać tyle lat na ten materiał, bo to cholernie dobry kawał diabelstwa.
- jesusatan

czwartek, 27 sierpnia 2020

Recenzja Shezmu "À Travers Les Lambeaux"


Shezmu
"À Travers Les Lambeaux"
Krucyator Prod. 2020

Trochę sobie poleżała u mnie ta płytka, bo listonosz spóźnił się dwa dni i wrzucił ją do skrzynki tuż po moim wyjeździe na zasłużony odpoczynek. Z tego też powodu sprawdzenie debiutu Kanadyjczyków miało miejsce nieco później niż na to liczyłem. Ale chuj z tandetnymi historyjkami z życia, gówno w sumie mającymi do rzeczy. Shezmu to trio z Quebeku grające death metal. Tak przynajmniej można powiedzieć w sporym uproszczeniu, gdyż słuchając "À Travers Les Lambeaux" co chwilę można natknąć się na odbicie w poboczne gatunki, takie jak black czy thrash metal. Nie jest to zatem death metal należący stricte do podgatunku brutalnego, choć Kanadole łoją skórę aż się krwiaki wylewają. Sporo jednak w ich muzyce elementów bardziej technicznych i wszelkiego rodzaju urozmaiceń. Potrafią rozpędzić się niczym huragan, unicestwiający wszelkie życie napotkane na swojej drodze, by po chwili przejść w punkowe, rytmiczne akordy. Tak dzieje się choćby w "Les Secrets Des Ziggourats". Panowie sporo mieszają i bardzo dobrze główkują, bo ich utwory są wciągające i bynajmniej nie jednolite. Znajdziemy w nich szczyptę war metalu i, ot tak, z drugiego bieguna, orientalny utwór akustyczny czy ambientowe zakończenie. Sposób konstruowania kompozycji i ich ubarwiania przywodzi mi natomiast na myśl norweski Diskord. Do tego dorzucony mamy w gratisie głęboki growl chwilami tylko wzbogacany przez czyste zakrzyki w Bolzerowym stylu i nieco niechlujne brzmienie, czytelne, acz nie dopieszczone. Całość trwa niewiele ponad pół godziny i mija szybko jak z chuja strzelił, przez co automatycznie chce się wcisnąć "repeat" i odbyć tą podróż ponownie, odkrywając po drodze kolejne smaczki które uprzednio przegapiliśmy. Bardzo dobry, wciągający materiał na wiele odsłuchów.
- jesusatan

środa, 26 sierpnia 2020

Recenzja Griiim "Bête Immonde"


Griiim
"Bête Immonde"
Purity Through Fire 2020

Maxime należy do ludzi, którzy spokojnie na tyłku nie usiedzą. Nie tak dawno zachwycałem się debiutem Griiim, w międzyczasie koleś nowy album K.F.R. i dwie płyty Kyūketsuki by dziś z kolei powrócić z nowym albumem wspomnianego na początku projektu. W zasadzie ten materiał zbliżony jest nieco bardziej do K.F.R. niż debiut – mniej tu szybszych, stricte black metalowych rozwiązań, więcej za to mrocznej, lejącej się z głośników atmosfery śmierci i grozy. Francuz w swojej twórczości używa syntezatora do tworzenia klimatu niepokoju i budowania rosnącego napięcia, traktując go jako narzędzie wiodące, przy którym gitary są jedynie dodatkiem. Dlatego „Bête Immonde” jest niczym pulsująca czerń, niesamowicie hipnotyzująca i wszechobecna, przed którą próżno szukać schronienia. Na krążku mamy siedem utworów, które rozwijają się powoli acz systematycznie. Nie ma tu chwytliwych akordów czy rozświetlających ciemność melodii. Maxime nie waha się jednak zamieszczać w swoich kompozycjach elementów niebywale różnych stylistycznie i zaskakujących, jak choćby sample przypominające śpiew pracujących na polu czarnoskórych niewolników czy fragmentów śpiewanych na wzór kołysanki. Nie obyło się także bez kilku słów od Charles'a Mansona na samym wstępie. Muzyka Griiim nie ma służyć do zabawy czy spędzania miłego czasu w towarzystwie znajomych. Ona otwiera się i prezentuje swoje sekrety wyłącznie wtedy, gdy poświęcimy jej całego siebie, w całkowitym odosobnieniu i przy maksimum skupienia. Zaczyna wówczas pulsować w rytmie krwi i infekować pomału niczym wstrzyknięta skazańcowi w sali śmierci trucizna. Po raz kolejny jestem pod sporym wrażeniem twórczości Francuza. Jestem pewny, że wszystkim, którzy dali się okaleczyć poprzednim jego nagraniom, tym razem także poddadzą się kolejnej sadomasochistycznej przyjemności i odbędą ponownie podróż w głąb zakamarków jego umysłu.
- jesusatan

wtorek, 25 sierpnia 2020

Recenzja Johansson & Speckmann "The Germs of Circumstance"


Johansson & Speckmann
"The Germs of Circumstance"
Soulseller Rec. 2020

Nie, no tym jeszcze mało... Już dawno przestałem liczyć albumy, które wychodzą spod pióra Roggi, a tym bardziej ich słuchać na bieżąco. Gość układa nowe kawałki chyba w każdej pozycji – siedząc na kiblu, w drodze do warzywniaka czy na przystanku tramwajowym. Co najgorsze, każdy jego band jest w zasadzie podobny do wszystkich pozostałych. A że gość geniuszem muzycznym bynajmniej nie jest, to trafiają do mnie one nieco średnio. Coś mnie jednak tknęło, by posłuchać, cóż też wymyślili wspólnie z tym drugim mitomanem na wspólnym, piątym już (tak, kurwa, piątym! A ja dopiero co przemęczyłem się przez pierwszy) albumie. No wymyślili niewiele. Nadal grają mocno kwadratowy i do bólu przewidywalny death metal na jedno kopyto. "The Germs of Circumstances" to płyta na dosłownie jedno przesłuchanie. Niby wszystko jest tu poprawne – są żwawe tempa, jest to to rytmiczne i brzmi jak reguła nakazuje, wokal – też wiadomo... Jednak bez różnicy, czy tej płyty słuchać zgodnie z rozkładem, czy przetasować utwory, efekt jest ten sam. Po dwóch, góra trzech utworach zaczyna wiać nudą a szczęką jęczy wyczerpana ciągłym ziewaniem. Monotonia to główna wada tego materiału. Kolejne piosenki brzmią jak odbite od szablonu albo odbijane stemplem z ziemniaka. Z niemal stu procentową skutecznością jestem w stanie odgadnąć kiedy panowie przyspieszą, kiedy zwolnią i gdzie wejdzie solówka. Nie wiem, może są tacy, co lubią zgadywać co się stanie za chwilę po jednaj nutce i lubią styl tego gościa. Ja mam chyba ostatecznie dość i nieprędko sprawdzę jego kolejne wypociny w sto pięćdziesiątym siódmym zespole. Całe szczęście, że ten krążek trwa niecałe pół godziny. W innym przypadku chyba nie dotrwałbym do końca. Nuuuuuda!
- jesusatan

Recenzja Destroyers "Dziewięć Kręgów Zła"


Destroyers
"Dziewięć Kręgów Zła"
Putrid Cult 2020

Legenda polskiej muzyki młodzieżowej, jeden z zespołów, które przygrywały mojej młodości, powraca po niemal trzydziestu latach! Pamiętam jak za gnoja, będąc na fali thrashu i deathu nabijaliśmy się z kumplami z wokali i tekstów na "Noc Królowej Żądzy" a z drugiej strony pokątnie to wałkowaliśmy, bo zespół miał w sobie coś wciągającego. Dziś słuchając "Dziewięć Kręgów Zła" mam wrażenie jakby kompletnie nic się nie zmieniło. Destroyers, mimo mocno odświeżonego i odmłodzonego składu gra tak, jak to robili dekady temu. Ich muzyka to nadal dość łatwa i przyjemna mieszanka rocka i heavy metalu, z tym że w przeciwieństwie do kilku innych narodowych legend hejwi metalu tu słychać, że chłopakom po prostu znów zachciało się pobawić muzyką a nie odcinać kupony od znanej nazwy. Najlepszym na to dowodem jest drugi na płycie "Jeszcze Gorsi", będący swoistym manifestem zespołu zarówno muzycznie jak i tekstowo. Czuć na tym albumie radość grania, w wyniku czego możemy posłuchać na nim naprawdę niezłych riffów, które wkręcają się w głowę jak korkociąg i same sobie tam wybrzmiewają, nawet kiedy już wyłączymy płytę. Taka "Czarna Śmierć" czy "Bal" to hiciory na miarę klasyków z lat osiemdziesiątych. Zreszta dobrych piosenek jest tu więcej a sami muzycy co chwilę udowadniają, że warsztat opanowany mają wzorowo. Tekstowo z kolei jest... jak trzydzieści lat temu. Marek Łoza wyśpiewuje swoim wiecznie młodym głosem takie historyjki, że się można szczeniacko osmarkać. Na mnie działają w każdym razie niczym gaz rozweselający i cieszę się, że humor autora, jak sama muzyka, nie zmienił się ani o jotę. I wszystko fajnie, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że "Kręgi" to płyta wybitnie sentymentalna i ciężko mi sobie wyobrazić, by ktoś, kto nie zna Destroyers z minionych czasów zachwycił się dziś tego typu archaicznym graniem. Może się jednak mylę. Mi ten krążek dostarczył sporej dawki rozrywki a co najbardziej zaskakujące, wciąż mnie kusi by do niej wracać mimo iż mam do odsłuchu długą kolejkę muzyki bardziej z "mojej beczki". Ogromny szacun dla Destroyers, bo nagrali album niewiarygodnie szczery, naturalny i absolutnie niewymuszony. Przyznam szczerze, że tego się, kurwa, nie spodziewałem.
- jesusatan

Recenzja THY DYING LIGHT „Thy Dying Light”


THY DYING LIGHT
„Thy Dying Light”
Purity Through Fire 2020

Jeśli się chwilkę zastanowić, to ten album nie jest niczym szczególnym. Ot, kanoniczny, oldschool’owy Black Metal przesiąknięty do szpiku kości II falą Czarciego Metalu, jaka w swoim czasie wylała się na świat ze Skandynawii. Słychać wyraźnie inspiracje klasyką gatunku spod znaku Darkthrone i Gorgoroth, a jednak ta dwójka angoli wie, jak tworzyć muzę, która nie zajeżdża starym, przetrawionym już wielokrotnie kotletem. Pomimo wykorzystania tradycyjnych do bólu elementów całość brzmi bardzo świeżo, cholernie przekonująco i bez poczucia wtórności. Te dźwięki od samego początku przykuwają uwagę. Album jest agresywny, surowy, wściekły i nienawistny, ale zarazem wciągający, do pewnego stopnia hipnotyzujący i wwiercający się mocno w łepetynę. Za taki stan rzeczy odpowiadają przede wszystkim wiosła. Oczywiście siarczystej sekcji, czy zajadłym, opętanym wokalizom nie można absolutnie nic zarzucić, ale riffy, jakie wypełniają ten album, są kurwa doskonałe! Chropowate, ociekające jadem, zimne, mizantropijne, rezonujące złowrogo, ale posiadające także pewne ilości melancholijnych melodii, smolistych, dysonansowych partii i nawiedzonych harmonii, które tworzą mroczną, złowieszczą, mistyczną aurę. Posłuchajcie choćby takich „Cold in Death”, „Ritual Altar”, czy „Temple of Flesh”. Te wałki po prostu miażdżą i zostają pod czaszką na bardzo długi czas. Pisanie dobrych, zapadających w pamięć, posiadających własną tożsamość, mimo silnego oparcia o tradycyjne wzorcewałków jest ogromną zaletą i niewątpliwą siłą muzyki Thy Dying Light. Oczywiście nie jest to płyta doskonała i można przyczepić się do tego i owego, ale dawno żaden klasycznie Black Metalowy album mnie tak nie zbeształ. Kawał zajebistej diabelszczyzny, naprawdę dobra robota. 

Hatzamoth

Recenzja WARLUST „Unearthing Shattered Philosophies”


WARLUST
„Unearthing Shattered Philosophies”
Dying Victims Productions 2020


Drugi, pełny album niemieckiego komando, to nie jest materiał, który narobi wielkiego zamieszania na scenie i wywinduje zespół na szczyty metalowych list przebojów, czy różnorakich, corocznych podsumowań. Myślę jednak, że znajdzie on całkiem spore grono odbiorców, gdyż ta płytka naprawdę solidnie żre, a na żywca z pewnością będzie robić nielichy rozpierdol. Black/Thrash Metal prezentowany przez Warlust na tej produkcji, to bowiem agresywny konglomerat jadowitego, dzikiego, pełnego furii, klasycznego riffowania, uzupełnionego żarłocznymi, energetycznymi partiami solowymi, masywnego, ziarnistego, rytmicznego basu, siarczyście bijących, aczkolwiek stosunkowo nieskomplikowanych bębnów i bluźnierczych wokaliz ze sporym pogłosem. W te ekstremalne, zalatujące barbarzyństwem struktury wpleciono spore ilości piekielnie chwytliwych, melodyjnych akcentów, które udowadniają, że tradycyjne, Heavy Metalowe szaleństwo także nie jest obce członkom zespołu. Ogólnie rzecz biorąc panowie poruszają się w klimatach, które przypadną do gustu fanom Destroyer 666, Vomitor, Desaster, Nocturnal Graves, Nifelheim, Nocturnal Witch, czy choćby Bewitched, ale o żadnych zrzynkach nie ma mowy. Jest w tym odpowiedni pazur, a brzmienie zapewnia zawartym tu wałkom niezły groove, moc i siłę, więc takie „The BurningEyes of Satan”, „Wolvewhore”, „My Final Sacrifice”, czy „I Spit on Your Grave” potrafią konkretnie skopać cztery litery. Fani takich klasycznie zadziornych, przyczernionych klimatów powinni zainteresować się tą płytką. U mnie do obsrania co prawda daleko, ale uważam, że „Unearthing…” to całkiem dobry, bezpośredni Black/Thrash Metalowy strzał w krocze, do którego z pewnością co jakiś czas powrócę, gdyż potrafi on dostarczyć dosyć spore ilości niewyszukanej, ale niezaprzeczalnie intensywnej przyjemności.

Hatzamoth

poniedziałek, 24 sierpnia 2020

Recenzja Hexecutor "Beyond Any Human Conception of Knowledge..."


Hexecutor
"Beyond Any Human Conception of Knowledge..."
Dying Victims Prod. 2020

Hexekutora poznałem całkiem niedawno, przy okazji reedycji ich najwcześniejszych materiałów, ale gdy tylko ta promówka pojawiła się w mojej skrzynce, natychmiast zacząłem zacierać rączki z podniecenia. No i na szczęście moje nadzieje związane z tym albumem nie okazały się płonne, bo swoim drugim albumem Francuzi udowadniają, że są obecnie jednym z najzdolniejszych zespołów thrash metalowych młodego pokolenia. Na "Beyond Any Human Conception of Knowledge..." znajdujemy osiem nowych kompozycji o łącznym czasie pięćdziesięciu minut muzyki która porywa i której słucha się z niebywałą przyjemnością. Hexecutor nie szczędzą nam ostrych jak coś naprawdę ostrego riffów, przypominających lata świetności gatunku i chwilami mogących kojarzyć się z dobrze znanymi klasykami (cholera, przy takiej muzyce jest to przecież nieuniknione!). Te akordy Żabojady przeplatają natomiast tak wyjebanymi solówkami, że ja gubię kurwa kapcie i biegam na bosaka. Opanowanie instrumentów przez wioślarzy naprawdę jest tu na najwyższym poziomie. I może nie ścigają się oni z wiatrem, bo potrafią wyprowadzić zarówno szybki strzał na pysk jak i zwolnić, to w każdym przypadku poziom adrenaliny utrzymywany jest u słuchacza na tym samym, podwyższonym poziomie. Poszczególne utwory, zarówno te śpiewane po angielsku jak i te francuskojęzyczne, obfitują w świetne pomysły, chwilami zahaczające także o bardziej klasyczne, heavy metalowe granie, jak choćby w "Tiger of the Seven Seas". Przez tą różnorodność "Betond..." słucha się wyśmienicie od początku do końca a jak ta płyta brzmi! Inżynier dźwięku bardzo się postarał, by z głośników wyczuwalne było to staroszkolne pierdolnięcie a żaden instrument nie zaginął w tym swoistym dźwiękowym moshu. Co by nie mówić i jak by nie patrzeć Francuzi nagrali najbardziej dojrzały materiał w karierze. Nie znajduję w nim praktycznie żadnych mankamentów. Jak tylko nadarzy się okazja kupujcie ten album w ciemno, bo będą to bardzo dobrze wydane peeleny.
- jesusatan

Recenzja FAUSTIAN PACT „Outojen Tornien Varjoissa”


FAUSTIAN PACT
„Outojen Tornien Varjoissa”
Werewolf Records 2020

Pierwszy, pełny album fińskiego trio to melodyjny, chwilami majestatyczny Black Metal utrzymany w tradycyjnych kanonach gatunku, lirycznie osadzony w klimatach fantasy. Słuchając tej płyty cofamy się w czasie o bez mała dwie dekady, gdy takie granie szturmem rozlało się po scenie metalowej. Darujcie zatem, ale nie będę rozkładał tej produkcji na czynniki pierwsze, gdyż mija się to z celem, a poza tym po prostu nie chcę mi się po raz enty pisać o zimnych, jadowitych riffach, klimatycznym parapecie niepodzielnie panującym na drugim planie, siarczystej, równej, zróżnicowanej sekcji, różnorakich ozdobnikach dodających nieco pogańskiego sznytu, czy agresywnych, kąśliwych wokalizach. Zamiast tego napisze Wam jakie skojarzenia przychodzą do mojej wypaczonej mózgownicy podczas słuchania tego materiału. Niektóre momenty przywodzą mi na myśl dokonania norweskiego Odium oraz Emperor i Limbonic Art z ich pierwszych płyt. Zwłaszcza sposób łączenia klawisza z pierwotnie surowymi, chropowatymi, ale także melancholijnymi wiosłami kieruje moje myśli do tamtych produkcji. Przewijają się tu także echa Nokturnal Mortum z czasów „Lunar Poetry”, Gloomy Grim z ich „Blood, Monsters, Darkness”, czy „Forests of Witchery” Thy Serpent. Pogańsko/Folkowe wtrącenia mogą z kolei przywodzić na myśl patenty znane z twórczości Trollech, Moonsorrow, czy Finntroll. Można tu także wyłapać luźne powiązania z austriackim Summoning, niektóre bowiem zagrywki charakteryzują się wibracjami, jakie możemy znaleźć na „Dol Guldur”, czy „Nightshade Forests”. Użycie pewnych surowych, ponurych, zalatujących depresją, gardłowych,wokalnych tekstur może skutkować porównaniami do Burzum i HateForest. Zapewne każdy, kto zdecyduje się posłuchać ten album znajdzie tu jeszcze inne odnośniki, ale myślę, że ogólnie zarysowałem Wam z czym to się je. Podsumowując zatem: album ten to dobra robota, a wszyscy, którzy dozgonną miłością darzą melodyjny, atmosferyczny, przepełniony chłodem i pewną dozą fińskiej melancholii, osadzony głęboko w latach 90-tych Black Metal powinni rzucić uchem w stronę „Outojen Tornien Varjoissa”, gdyż dźwięki tam zawarte zapewne przypadną im do gustu. 

Hatzamoth

Recenzja ELDER „Omens”


ELDER
„Omens”
ArmageddonLabel 2020


Piąty album długogrający amerykańskiego kwartetu Elder to płyta, do której nie będę raczej wracał zbyt często, a w zasadzie to wielce prawdopodobne jest, że nie powrócę do niej już nigdy. Nie rusza mnie ta produkcja nic a nic, choć pod względem kompozycyjnym, czy aranżacyjnym to poziom naprawdę wysoki. Warsztat muzyków także jest imponujący, ale poza pewnymi, nielicznymi, nieco cięższymi partiami, to zdecydowanie nie moje wibracje. Gdy pierwsze skrzypce grają gniotące solidnie struktury rodem z psychodelicznego Doom Metalu, czy też zapiaszczone, przeciągane, rozmyte nieco Stoner’owe frazy, to jeszcze jakoś to idzie, ale gdy do głosu dochodzą elementy klasycznego, zalatującego kwasem Rocka, progresywnego grania charakterystycznego dla lat 70-tych, klimatycznego, kosmicznego, modernistycznego Post-Rocka, czy manifestujące się tu często, hybrydowe granie, łączące w sobie Indie Rocka z delikatnym dotknięciem Jazzowych wariacji, to najzwyczajniej w świecie wymiękam. „Omens”, to płyta kontemplacyjna, nostalgiczna, delikatnie kołysząca słuchacza, poruszająca zapewne tematy egzystencjalne. Dla mnie to jednak straszne nudy, poza pewnymi, wspomnianymi tu już, nielicznymi wyjątkami. Wałki są długie (najkrótszy trwa prawie 10 minut), jest ich pięć, a każdy z nich ciągnie się, jak wyłażący z dupy tasiemiec. Można podziwiać na tej produkcji delikatną fakturę tych dźwięków i ich nastrój, który zbudowano na bazie stosunkowo ciężkiego basu, alternatywnych bębnów, klasycznych, zwiewnych, zakręconych niewąsko, warstwowych riffów, emocjonalnych, czystych wokali i parapetu, który za pomocą atmosferycznych filtrów i mellotronu odgrywa poważną rolę w kształtowaniu tego materiału. Ja również słyszę i uznaję umiejętności muzyków Elder i organiczną, przestrzenną produkcję tego materiału, ale „Omens” jawi mi się jako przeintelektualizowana płyta dla egzaltowanych, metal-rockowych emerytów i nic na to nie poradzę, że męczy mnie okrutnie. Ciężko mi było przebrnąć przez ten album, ale uparty ze mnie kutas, więc jakoś dałem radę, mając przy okazji nadzieję, że może coś zaiskrzy. Niestety, nie zażarło, za mało tu konkretów, a za dużo pitolenia, tak więc żegnam ten album ozięble.

Hatzamoth

sobota, 22 sierpnia 2020

Recenzja ERGODIC „Ergodic”


ERGODIC
Ergodic” (Ep)
Independent 2020

Radujcie się wszyscy fani Technicznego Death Metalu!!! Oto bowiem narodził się zespół, który niebawem z pewnością dołączy do panteonu największych w tym gatunku. Mowa o Ergodic, w którym swe pomysły postanowili przekuć w dźwięki muzycy związani aktualnie lub w przeszłości z Circle of the Dead Children, Malebolgia, Necrocosm, Judecca, Nokturnel i Septicemic. Trzy znajdujące się tu wałki to doprawdy zajebiste w swej klasie granie, a zarazem pokaz sprawności technicznej członków zespołu. Mięsisty, zawzięty, potężny, uderzający bezlitośnie, wirujący, Śmiertelny Metal prezentowany przez zespół poniewiera z ogromną siłą, sieje spustoszenie, i co zrozumiałe, podoba mnie się jak chuj! Posłuchajcie tylko tych płynnie kręcących rytmów, kreatywnej gry dobrze słyszalnego, miażdżącego basu, zwinnych, porywających, spiętrzonych momentami solidnie, jadowitych riffów, kąsających boleśnie solówek i zręcznego, okrutnego, lawirującego pomiędzy tymi zawirowaniami growlingu. Toż to kurwa poezja!!! Muzycy tego zespołu w sposób doskonały połączyli na „Ergodic” bezlitosną, Death Metalową brutalność z brylantową wręcz techniką, pulsującymi, nienachalnymi melodiami, i doskonałymi harmoniami, które zachwycają swą złowrogą różnorodnością. Selektywne, organiczne, ale zarazem zagęszczone i tłuste brzmienie zapewnia tym energetycznym utworom zajebiste pierdolnięcie, ale jednocześnie sprawia, że charakteryzują się one w pewnym stopniu dziwnie hipnotyzującym majestatem. Świetna rzecz! Wielkiego apetytu narobiło mi te niespełna 15 minut muzy. Z niecierpliwością czekam na kolejne uderzenie Ergodic. Mam nadzieję, że tym razem będzie to już pełny album.

Hatzamoth

Recenzja SANDSTORM „Time to Strike”


SANDSTORM
Time to Strike” (Ep)
Dying Victims Productions 2020

Debiutancki materiał tego kanadyjskiego trio to rzecz dla miłośników klasycznego grania z nieco zapomnianym już brzmieniem, które charakteryzowało przełom lat 70-tych i 80-tych. Burza piaskowa to bowiem typowa hulanka w klimatach old school’owego Hard & Heavy oparta o lekko przesterowane wiosło, które rzeźbi wpadające w ucho riffy, bas, którego brzmienie bliższe jest jazzowi, równą, zaznaczoną niezbyt mocno perkusję i tradycyjne, zadziorne wokalizy uciekające momentami, co w tym stylu normalne, w wysokie rejestry. W pas kłania się tu Judas Priest końca lat siedemdziesiątych, wczesny Iron Maiden, Saxon z ery „Denim and Leather”, szorstkość debiutu Accept i melodyka UFO. Wpływy Riot V, Led Zeppelin, Rainbow, AC/DC, czy Rush także da się wyczuć na „Time…”, co specjalnie dziwić nie powinno. „Czas Uderzyć” to zestaw sześciu Heavy Metalowych wałków, w których celowo nie położono przesadnego nacisku na Heavy, a zamiast tego podążono bardziej szlakiem tradycyjnego, prostego Hard Rocka, dzięki czemu twórczość Sandstorm przenosi słuchacza w czasie o bez mała pięć dekad wstecz. Ładnie to wszystko płynie, pod warunkiem, że lubi się klasyczne granie starej szkoły, a najlepiej wchodzą te dźwięki, gdy po ciężkim tygodniu zapierdalania w robocie zasiądziemy w wolny wieczór z zimnym piwem w garści, zapalimy papierosa, wciśniemy „play” w odtwarzaczu i odpowiednio podkręcimy „volume”. Przygotujcie sobie zatem odpowiedni zapas browara, przynajmniej paczkę fajek, zaproście jakąś fajną laskę, którą można by złapać za dupę i relaksujcie się w pełni przy akompaniamencie „Time to Strike”.

Hatzamoth

Recenzja SYMBOLIK „Emergence”


SYMBOLIK
Emergence”
The Artistan Era 2020

Debiutancki album długogrający amerykańskiego kombo o nazwie Symbolik to materiał, który przypadnie do gustu zarówno fanom technicznego, nowoczesnego Death Metalu zza wielkiej kałuży, jak i zwolennikom melodyjnej frakcji śmiertelnego grania ukierunkowanego w stronę Skandynawii. Ekwilibrystycznego palcowania po gryfach naprawdę tu sporo, niektóre zagrywki i rozwiązania wioślarskie mogę przyprawić o zawrót głowy, zwłaszcza ludzi męczących się nad swoimi gitarami. Sekcja rytmiczna oczywiście nie zostaje w tyle. Bas kreśli matematyczne niemal figury, a nieźle łamiące rytmy beczki napierdalają na wysokich obrotach, urozmaicając swoją grę wolniejszymi fragmentami, aby dołożyć do pieca większym ciężarem. Melodyjnych elementów i dopracowanych partii solowych jest tu również dużo, ale owa melodyjność nie tępi ostrza tej płyty, te wałki nadal mają bardzo mocno zaostrzony pazur, są jadowite i potrafią kurewsko sponiewierać słuchacza. Sporo także na tej produkcji quasi-symfonicznego połysku, dzięki czemu album ten emanuje nieco abstrakcyjną, tajemniczą atmosferą rodem z przymglonego science-fiction. Struktury i aranżacje poszczególnych wałków są tu zwarte i mocno zagęszczone, co może przywodzić na myśl kompozycje Wormed w nieco lżejszym wydaniu, Vale of Pnath, Fleshgod Apocalypse, czy też trochę bardziej nasycone melodią struktury charakterystyczne dla Allegaeon. Mimo że osobiście wolę mocniejsze, bardziej klasyczne, Śmierć Metalowe pierdolnięcie, to ta płyta naprawdę mi się podoba. Symbolik idealnie połączył na „Emergence” niezgorszy groove z brylantową wręcz techniką, atmosferą, zadziorną, agresywną, niebanalną melodyką i konkretnym pierdolnięciem. To niecałe 40 minut doskonale uporządkowanego, zdefiniowanego, monolitycznego, spójnego, ubarwionego melodią Death Metalu o bardzo wysokim stopniu technicznego zaawansowania. Oczywiście, jak to w tym gatunku bywa, brzmienie jest mocne, soczyste i dopracowane w każdym calu. Każdy instrument jest bardzo dobrze słyszalny, nawet w tych bardziej zbrutalizowanych i gęstych momentach. Dla niektórych z pewnością będzie to zbyt sterylne i będą mieli trochę racji, ale uważam, że akurat do muzyki Symbolik takie brzmienie pasuje idealnie. Niewątpliwie powrócę jeszcze nieraz do tej płyty, zwłaszcza gdy będę miał ochotę na pokręcone, bardziej melodyjne, neoklasyczne granie. „Powstanie” to bowiem album przemyślany, niewątpliwie doskonały w swojej klasie i naprawdę sporo w nim do odkrycia.

Hatzamoth

Recenzja RED DEAD „Forest of Chaos”


RED DEAD
Forest of Chaos”
Great Dane Records 2020

Francuzi z Red Dead nie prezentują swą twórczością nic nowego, czy rewelacyjnego, a jednak ich drugiego albumu długogrającego słucha się naprawdę bardzo dobrze. Równy, ciężki, masywny, klasyczny Death Metal doprawiony delikatnie Thrash Metalowymi akcentami i przyozdobiony odrobiną technicznych ornamentów potrafi solidnie skopać cztery litery. Nikt tu nie ściga się ze światłem i nie próbuje upchnąć miliona riffów w ciągu minuty. Nie ma tu żadnych awangardowych kombinacji, przesuwania granic ekstremy, czy innego pierdolenia. Na albumie tym postawiono zdecydowanie na tradycyjne wzorce, odpowiednią moc, ciężar oraz siłę rażenia. Efekty, jakie uzyskano na tym materiale za pomocą grubych, tłustych riffów, potężnie gniotącej sekcji i mocarnego, głębokiego growlingu oraz wplecionych w ten zagęszczony monolit solidnych partii solowych uzupełniających ścieżki wioseł są wg mnie wysoce zadowalające. Niby wszystko to już doskonale znamy, ale ani się człowiek obejrzy, a już dyńka sama się buja, a nóżka przytupuje w takt tych miarowo miażdżących, old school’owych dźwięków. Słychać, że panowie z klasyką Śmierć Metalu są za pan brat i znają doskonale twórczość Obituary, Benediction, Grave, Six Feet Under, Massacre, czy wczesnej Sepultury. Wpływy tych zespołów wydają się kręgosłupem twórczości Red Dead, choć żadnych nachalnych zapożyczeń tu nie słychać i wszystko pozostaje w sferze inspiracji. Teraz dwa słowa o produkcji albumu. Sound, w jaki ubrano te wałki, jest intensywny, odpowiednio przybrudzony, mocny i zwarty, ale zarazem organiczny i przestrzenny, dzięki czemu „Forest…” charakteryzuje się wysoką słuchalnością i przyswajalnością, a gdy alkohol krąży we krwi, ta muzyka jest w stanie porwać do zdecydowanie większej aktywności ruchowej. Nie jest to album doskonały, ale francuskie trio potrafi lepiej niż dobrze poruszać się po meandrach Death i Thrash Metalu starej szkoły, dlatego też życzę im powodzenia i wytrwałości, gdyż „Forest of Chaos” to uczciwie, rzetelnie i dobrze wykonana robota.

Hatzamoth

Recenzja ALTAR OF GORE „Obscure & Obscene Gods”


ALTAR OF GORE
Obscure & Obscene Gods”
Independent 2020

Debiutancki album amerykańskiego Altar of Gore to okrutny i brutalny materiał. Krwisty, przepełniony zgnilizną i wszystkim, co plugawe, nisko strojony, doprawiony barbarzyńską czernią, maniakalny Death Metal zainspirowany pierwszą połową lat 90-tych, jaki tu słyszymy, sieje śmierć i zniszczenie. Bębny napierdalają nieubłaganie, bas rozrywa na strzępy, wściekłe, bestialskie riffy wypruwają wnętrzności, a niski, gardłowy, demoniczny growling rzyga wokoło flegmą wymieszaną z ohydnie śmierdzącą żółcią. Doprawdy przepiękny w swej brzydocie i bezkompromisowości to materiał. Jego brutalność hipnotyzuje i wciąga, a zawarte tu dźwięki miażdżą z potworną siłą niczym pieprzone buldożery. Słychać pewne konotacje z old school’owym, parszywym, odrażającym Metalem Śmierci rodem z Finlandii, a nad wszystkim unosi się potężny duch wielkiego Blasphemy. „Obscure & Obscene Gods” jest niczym bez mała czterdziestominutowa podróż przez maszynkę do mielenia mięsa, która dla niektórych będzie testem wytrzymałości, a dla innych krytycznym doświadczeniem słuchowym. Ta płyta to pokaz pierwotnej, bezwzględnej, prostej, czystej, walącej pleśnią brutalności wplecionej w tryby bluźnierczej, rytualnej machiny wojennej. Te wstrząsające pejzaże dźwiękowe, to muzyka dla wąskiego grona najbardziej wykolejonych, Death/Black Metalowych zwyrodnialców. Jeżeli zatem macie odwagę w sercu, przywołajcie „Tajemniczych i Obscenicznych Bogów” i cieszcie się tym brudnym, cuchnącym, mięsistym, ociekającym świeżą krwią wykurwem.

Hatzamoth

Recenzja DODENBEZWEERDER „Vrees de Toorn van de Wezens Verscholen Achter Majestueuze Vleugels”


DODENBEZWEERDER
Vrees de Toorn van de Wezens Verscholen Achter Majestueuze Vleugels”
Iron Bonehead Productions 2020

Nekromanta to projekt z Holandii prowadzony przez Maurice’a de Jonga, który swe chore wizje materializuje także poprzez muzykę tworzoną w Gnaw Their Tongues, De Magia Veterum, Obscuring Veil, Pyriphlegethon, czy Golden Ashes, że wymienię tylko kilka z grup, w których brał udział ten aktywny jegomość. Pierwszy, pełny album tego projektu, to próba połączenia dychotomicznych, surowych dźwięków wywodzących się z rytualnego, klaustrofobicznego ambientu i jadowitego, nawiedzonego, ortodoksyjnego Black Metalu o sadystycznym odcieniu. Należy dodać, że to próba udana, bowiem muzyka zawarta na „Vrees de Toorn…” hipnotyzuje, wciąga, mami, obezwładnia i naprawdę trudno wyrwać się z jej lepkich macek. Do stworzenia tego materiału użyto klasycznego instrumentarium, a mimo to ma on zaskakująco wiele warstw. Dodenbezweerder to przytłaczające pejzaże dźwiękowe przesycone mrocznymi wibracjami i złowrogą aurą. Ta płytka to sześć medytacyjnych utworów napędzanych opętanym wokalem i bębnami lawirującymi pomiędzy szalonymi, nieco chaotycznymi strukturami, a gniotącymi okrutnie, ociężałymi elementami rodem z obskurnego Doom Metalu. Na ten kręgosłup nałożone są zagęszczone, brudne riffy zapętlające się nierzadko w ciemne dysonanse, potężnie brzmiący bas, smoliste drony i tekstury rodem z brutalnego, złowrogiego Noise a la Merzbow. Ten album, zwłaszcza słabym psychicznie jednostkom po przejściach, może zrobić naprawdę solidne kuku i poważnie ich uszkodzić, bowiem ta paleta ponurych, miazmatycznych dźwięków robi konkretny, bezkompromisowy i bezpośredni drenaż mózgu bez stosowania żadnych półśrodków. Momentami wydaje się nawet, że ta muzyka jest jakby nie do końca obecna w naszym kontinuum czasowym. Wydaje się ona zawieszona pomiędzy wymiarami, unosząc się pomiędzy światem żywych a różnorakimi krainami umarłych i potępionych. Jest to płyta, której bardziej doświadczasz, niż słuchasz (wiem, jak to brzmi, ale naprawdę mam takie odczucie), i choć nie jest to łatwa do przebrnięcia produkcja, to jednak jest w niej coś, co wręcz zmusza do eksplorowania tych cuchnących grobem i zgnilizną utworów. Przecudnie klaustrofobiczny, nawiedzony, hipnotyczny, wstrząsający, przerażający i zarazem intrygujący i uzależniający album. Warto posłuchać…jeżeli nie obawiacie się zderzenia z cuchnącym stęchlizną, obrzydliwym, przesiąkniętym słodką wonią śmierci i rozkładu upiorem.

Hatzamoth

środa, 19 sierpnia 2020

Recenzja Cancerfaust "Let the Earth Tremble"


Cancerfaust
"Let the Earth Tremble"
Godz Ov War 2020

Ostatnio rozmawiając ze znajomym o kondycji polskiego death i black metalu stwierdziliśmy, że scena poznańska staje się wyjątkowo silna. Jakby na potwierdzenie tych słów tego samego wieczora dotarł do mnie nowy materiał Cancerfaust, stanowiący kolejny dowód w sprawie. "Let the Earth Tremble" to debiutancki album chłopaków ze wspomnianego miasta wydany właśnie przed Godz Ov War. Album który bardzo miło mnie połechtał. Znajdujemy tu staroszkolny, deathmetalowy cios śmierdzący na odległość zamorskim klimatem, lecz nie tylko. Europejskie wątki także są tu obecne, choćby w postaci mocno brytyjskiego wstępu w "The Curse". Szczególnie mocno słyszalne są jednak wpływy Immolation, nie tylko w pracy gitar i niektórych partiach solowych, ale także w wokalu, który mocno zalatuje Dolanem. Idealnym tego przykładem jest piąty na liście "To the Pyre". Muzyka Cancerfaust to mieszanka brutalności z odrobiną melodii i to połączenie idealnie się na siebie nakłada płodząc utwory kopiące w dupę z taką siłą, że się odbija przedwczorajsze piwo. Tłuste, potężne riffy mielą równo i bezlitośnie traktując słuchacza niczym worek treningowy a praca sekcji rytmicznej powoduje, że spokojnie się na dupie usiedzieć nie da. Perkusyjne kanonady sprawiają, że wódka w kieliszku radośnie drży i prosi "Wypij mnie i ruszaj na parkiet!". Poznaniacy nie bawią się w złożone techniczne łamańce, są raczej subtelni niczym krasnoludek, który nasrał Śnieżce do łóżka. Chwilami dość mocno zwolnią, by docisnąć do gleby z jeszcze większą siłą, czasem zapodadzą też solówkę w stylu fińskim a to wszystko tylko po to, by za chwilę znów zaatakować na pełnej prędkości. Wszystko to okraszone jest masywnym brzmieniem po raz kolejny kierujące moje skojarzenia w stronę choćby "Failures For Gods". Tego typu death metal swego czasu pokochałem i niezmiernie się raduje serce me, że jego tradycje są nadal kultywowane i to tak skutecznie jak w przypadku Cancerfaust. Mówiąc krótko : Bardzo fajny album. I chuj! I cześć!
- jesusatan

wtorek, 18 sierpnia 2020

Recenzja Deathlike Dawn "Deliria And Dreams"


Deathlike Dawn
"Deliria And Dreams"
Putrid Cult 2020

Oto kolejny przedstawiciel polskiego black metalu debiutuje w Stajni Augiasza. Wstępnie zatem wiadomo, czego można się spodziewać biorąc pod uwagę ten cały syf, który stamtąd wychodzi. Zespół jest znikąd a przynajmniej żadnych konkretnych informacji na jego temat nie znajdziecie, poza tym, że jego powstanie zostało sprowokowane przez "najgorsze czasy". Może to i dobrze, tabula rasa to czysta rasa, czyli tak jak wuja Morgul lubi. Deathlike Dawn prezentują się na swoim pierwszym albumie bardzo przyzwoicie. Black metal ich autorstwa należy do gatunku tych bardziej zaczepnych. Panowie nie oszczędzają się i od początku ruszają dość mocno z czarciego kopyta. Może nie rozwijają ponaddźwiękowych prędkości, za to ich muzyka pełna jest jadu nienawiści do wszystkiego co piękne i przepełnione miłością. Słychać to nie tylko w kojarzącymi się z lekka ze sceną francuską akordami, lecz także w tekstach, śpiewanych zarówno po naszemu jak i nienaszemu. Poszczególne utwory nie są jakoś specjalnie rozbudowane, oparte bardziej na konsekwencji i systematycznym mieleniu, co nie znaczy że są jednostajne i nużące. Po prostu zespół nie bawi się w niepotrzebne urozmaicacze, tylko niczym zakapturzony jeździec z kosą w dłoni mknie przed siebie w rytmie galopującego konia. Owszem, usłyszymy tu odrobinę melodii, chwilami wybrzmi też bardziej chwytliwy patent, przewinie się z lekka Samaelowy (w drugiej połowie "In a Nest of Flames") czy Possessionowy (w "Nadchodzi" i nie tylko) riff, wszystko utrzymane jest jednak w bardzo podobnym, trzymanym niczym pies na krótkiej smyczy klimacie. Deathlike Dawn prochu tu na pewno nie wymyśla, za to słychać, że to co robią, robią z wyczuwalną pasją i zaangażowaniem. "Deliria and Dreams" to mizantropia i obrzydzenie, nienawiść i plugastwo – cztery numery o łącznym czasie około czterdziestu minut. Nie jest to może album do którego będę wracał po każdej niedzielnej sumie, lecz warto zwrócić nań uwagę, bo to bardzo solidne wydawnictwo.
- jesusatan

Recenzja Kommando Baphomet "Under the Deathsign"


Kommando Baphomet
"Under the Deathsign"
Godz Ov War 2020
Który to chuj śmiał się z nazwy zespołu przy okazji wypuszczania debiutu przez tych portugalskich zwyrodnialców? No, śmiało, łapki w górę! Nie ma się czego wstydzić, sam się nieco uśmiechałem pod nosem do momentu gdy usłyszałem "Krwawe Ewangelie". Z otrzymanych w postaci wykresów kołowych wyników badania rynku ewidentnie wynika, iż zaskoczonych muzyką na tym albumie było sporo maniaków. Można by z nich uzbierać drużynę piłkarską, a przynajmniej hokejową. Dobra, reszta frędzli niech się podśmieCHUJE dalej, bo Komando Bafometa właśnie powraca by się wyrzygać na nich powtórnie. "Under the Deathsign" to trzydzieści pięć minut surowego i obrzydliwego jak tatar z byczych jaj death/black metalu. W zasadzie nie ma ogromnej różnicy między tym materiałem a debiutem, poza samymi pomysłami, które według mnie jawią się na nowym krążku po prostu ciekawsze i bardziej przemyślane. Nie obawiajcie się jednak. Goście nadal nakurwiają w bardzo charakterystyczny dla siebie sposób. Szczają swoją muzyką prosto na ryj wszelkiej maści pozerom i ani im w głowie zabawianie się w finezyjne pisanie moczem "Ave Satan" na śniegu. Ta muza to prawie że definicja prymitywizmu. Garażowe brzmienie, niechlujne aranżacje, łupiąca dość monotonnie perka i przesterowany, przeszywający wokal. Wypisz wymaluj death metal taki, jakim powinien być. Bez zabawiania się w wesołe melodyjki czy klawiszowe wstawki. Gdyby rozkminiać, to znajdzie się tu coś z wczesnego Death, znajdzie się odrobina Autopsy, jakieś Repulsion... Tylko po co się w to bawić, skoro przekaz jest banalnie prosty? Portugalczycy doskonale wiedzą w którą dupę kopnąć. Bo kto zbyt delikatny lub intelikurwagientny, ten takiej muzyki i tak nie zakuma. Choćby się sam Wielki Lotnik na krzyżu zesrał, to będą uważać zespoły pokroju Kommando Baphomet za sztukę przez wielkie G. A ta garstka popierdoleńców o której wspomniałem na wstępie łyknie Symbol Śmierci jednym haustem i obliże się z zadowoleniem. I to właśnie dla nich ten album został nagrany. Pozostałym można zacytować Wojnara: "Wszyscy wypierdalać!".
- jesusatan

Recenzja Cultum Interitum "Poison of Being"


Cultum Interitum
"Poison of Being"
Godz Ov War 2020

Co sprawia, że sięgacie po płytę nieznanego wam wcześniej zespołu? Okładka? Wytwórnia? Notki prasowe sugerujące zawartość krążka? Wiecie co? Mnie do odsłuchu debiutanckiego albumu Cultum Interitum skusił tytuł płyty. Niby banalny, ale jakoś tak przemawiający do mnie osobiście. Podskórnie czułem, że ten młody warszawski band faktycznie zaserwuje mi muzykę trującą, będącą sonicznym odzwierciedleniem obecnej rzeczywistości. Lubię mieć rację. "Poison of Being" to pół godziny dźwięków do bólu mizantropijnego black metalu w najczystszej postaci. Z tej muzyki wypływa w powolnym tempie niechęć do całego świata i rodzaju ludzkiego. Gitary powolnie budują atmosferę napięcia wybuchając czasem skumulowanymi emocjami. Poszczególne utwory, mimo iż oparte na raczej prostych akordach, bez zbytniego kombinowania wprowadzają w hipnotyczny trans i klimat całkowitej izolacji od tego, co nazywamy życiem. Nie brak w nich agresji, jednak trzymanej na smyczy i dawkowanej w odpowiednich proporcjach. Mimo to czuć, iż zło czai się tu w każdym zakamarku i tylko czeka, by zatruć naszą duszę. Sporo tutaj transowych chwytów, sprawiających, że płyty słucha się jednym tchem. Wokale balansują pomiędzy typowym black metalowym wrzaskiem a rozpaczliwym krzykiem czy chwilowymi szeptami. Momentami robi się dość duszno i tylko nieliczne interludia pozwalają na urozmaicenie całości odrobiną świeżego powietrza. Cultum Interitum zgrabnie czerpie ze starej szkoły, nie opierając się jednak także bardziej nowoczesnym wzorcom. Nie ma tu jednak mowy o dosłownym kopiowaniu kogokolwiek. Dzięki temu materiał na "Poison of Being" jest zróżnicowany a jednocześnie niesamowicie spójny. Jest przyciągający niczym magnes, absolutnie nie nudzi i z każdym odsłucham zdaje się oferować dodatkowe, ukryte wcześniej doznania. Nie znajdziecie tu nowomodnego grania czy podążania za trendami. Cultum Interitum grają to, co im ze smolistych serc wypływa. Może nie jest to jeszcze najwyższa półka black metalu, lecz na pewno wielce obiecujący na przyszłość materiał. Zdecydowanie będę śledził ich kolejne poczynania, bo apetytu mi narobili sporego.
- jesusatan

poniedziałek, 17 sierpnia 2020

Recenzja Precambrian "Tectonics"


Precambrian
"Tectonics"
Primitive Reaction 2020

Tak, tak, tak! Cholera jasna, nie mam najlepszej opinii o scenie metalowej zza naszej wschodniej granicy. Może dlatego, że niezbyt mocno eksploruję tamtejsze rejony, choć to wynika chyba z faktu, że w zdecydowanej większość te zespoły które sprawdzałem były co najwyżej poprawne. W tym przypadku mamy jednak prawdziwy strzał w potylicę. Precambrian pochodzą z Ukrainy a "Tectonics" to ich pierwszy duży materiał, choć panowie przez ostatnie sześć lat swoją obecność na scenie już sygnalizowali. To, z czym mamy do czynienia na debiucie to black metal zagrany na pełnej szybkości i tak wysokim poziomie, że gacie sama spadają z dupy. Przez zdecydowaną większość tego półgodzinnego materiału traktowani jesteśmy bezlitosnymi perkusyjnymi kanonadami, niemal jak w przypadku klasycznego dziś "Panzer Division Marduk". Co prawda utwory Precambrian nie są aż tak jednolite jak na wspomnianym albumie, bo co jakiś czas dostajemy chwilkę na złapanie oddechu, aczkolwiek płytkiego. Zdecydowanie więcej tu także melodii, choć trzeba zauważyć, że są one bardzo agresywne i bynajmniej nie słodkawe. Można stwierdzić, że poniekąd transowe i niesamowicie absorbujące, mogące częściowo kojarzyć się ze sceną francuską. Są niczym słodki sos chilli – jednocześnie palące i kuszące schowanym na drugim planie posmakiem. W tych podkręconych na maksa rytmach Ukraińcy prowadzą wokalne dialogi na dwa głosy – między naprawdę niezłymi black metalowymi wrzaskami a growlami w zdecydowanie niższej tonacji. Oba nadają płycie ciekawego kolorytu i doskonale się uzupełniają. Mieszkańcy Charkowa perfekcyjnie do swojej muzyki dopasowali też brzmienie. Jest chłodne i dość surowe, jednak bardzo czytelne. To wszystko dziwić raczej nie powinno biorąc pod uwagę doświadczenie muzyków, którzy maczali już przecież paluchy w takich projektach jak choćby Hate Forest czy Drudkh. Mimo to jestem zaskoczony tak wysokim poziomem muzycznym "Tectonics". Jedynym dziwnym i nie do końca dla mnie zrozumiałym zabiegiem są urywane niespodziewanie końcówki utworów, ale najwyraźniej autor właśnie tak to sobie wymyślił. Zatem bierzcie debiutancki krążek Precambrian i słuchajcie z niego wszyscy, bo to black metal pierwsza klasa.
- jesusatan