piątek, 16 września 2022

Recenzja IMPRECATION „In Nomine Diaboli”

 

IMPRECATION

„In Nomine Diaboli”

Dark Descent Records (2022)

Podążając za muzycznymi nowościami i patrząc na sukcesywny rozwój (bądź regres) swoich ulubionych gatunków warto się czasem odszczurzyć, odchamić i poświęcić trochę więcej czasu na to, co się lubi najbardziej. Nie, żeby Imprecation było w gronie moich największych, deathmetalowych faworytów, ale Teksańczycy za sprawą „In Nomine Diaboli” wylali tonę miodu i ambrozji na moje zbolałe uszy i zmęczony codziennością mózg. Od dwóch tygodni wałkuje ten album dzień w dzień i mam z tego tytułu niekłamaną przyjemność, która umila mi trochę trudny okres w życiu. Bluźnierczy death metal kojący nerwy i będący promyczkiem radości? Czemu by nie. Bo choć nie usłyszymy na tej płycie niczego, czego zatwardziały fan death metalu nie słyszał wcześniej, to propozycja podania jak i moment, w którym to wydawnictwo się ukazało trafiło na podatny grunt. Imprecaton na nowej płycie jest jak meta gotowana przez Waltera White’a, jest jak ruski spirytus 106-procentowy, którego nikt nigdy nie widział, ale na pewno istniał, jest po prostu remedium na wszelkie bolączki współczesnej sceny deathmetalowej. „In Nomine Diaboli” to metal śmierci w najczystszej postaci, osadzonej w tradycji gatunku, czerpiący garściami od bardziej znanych kolegów, ale zarazem będący częścią tej starej fali, która nacechowana była pewną muzycznością, śpiewnością, a muzycy wykazywali jakieś znamiona umiejętności kompozytorskich.  Imprecation tym razem dostarczyło materiał bardziej różnorodny i rozbrykany niż miało to miejsce przy „Damnatio Ad Bestias”. Monumentalny i posągowy charakter poprzedniczki ustąpił tu miejsca czystemu, podziemnemu bluźnierstwo. Więcej tu szybkiego grania, więcej wściekłości, zajadłości i brutalności, która wydaje się by inspirowana wczesnymi płytami Deicide. Stanowi to doskonałą przeciwwagę do fragmentów inspirowanych tuckerowym okresem twórczości Morbid Angel. Poprzedni album, był wręcz nachalny w tej inspiracji, co stanowiło pewien problem dla niżej tu podpisanego, ale w przypadku „In Nomine Diaboli” ta dawka zapożyczeń jest jak najbardziej odpowiednia. Mniej masywne, ale odpowiednio zmiksowane i zbalansowane brzmienie, które wykręcił Amerykanom Dan Lowndes wydaje się być tutaj strzałem w dziesiątkę. W tym całym deathmetalowym tyglu okazjonalne plamy klawiszowe i imitacje dzwonów, którymi muzycy Imprecation czarują nie od dziś nadają całości iście mortemowego, nieuchwytnego sznytu, wprowadzającego element przedwiecznych do obecnej twórczości ekipy z Houston. Tak, w porównaniu do dwóch ostatnich płyt odnoszę wrażenie, że więcej tu naturalnych odniesień do tego starego podziemia spod znaku właśnie Mortem, Crucifier czy Sadistic Intent. „In Nomine Diaboli” zagrane jest z niesamowitym luzem, pasją i swobodą, które tylko podkreślają wszystkie atuty zespołu. Choć Imprecation nigdy nie było najszybszym, najbardziej agresywnym czy brutalnym zespołem w swojej niszy, to odnoszę wrażenie, że ten krążek kipi właśnie tymi emocjami – dzikością, agresją, szaleństwem, muzyczną pasją. Warto też odnotować fakt, że jest to ostatni materiał zarejestrowany z perkusistą Rubenem Elizondo, którego nie tak dawno zabrał Covid. Ten wspaniały album jest więc niejako pośmiertną laurką, epitafium dla tego muzyka. Nie było w tym roku deathmetalowej płyty, której bym słuchał równie często i równie chętnie jak ta. Takich krążków się już praktycznie nie nagrywa, dlatego tym cenniejsze się one wydają. Wspaniała płyta, zakup obowiązkowy.

 

                                                                                                                                             Harlequin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz