poniedziałek, 31 października 2022

Recenzja Disaffected „Vast”

 

Disaffected

„Vast”

Caverna Abismal Rec. 2022

Zastanawiam się, ilu z was słyszało kiedykolwiek o portugalskim Disaffected? Osobiście pamiętam, jak znajomy przyniósł mi na chatę ich debiutancki krążek, kasetową kopię znaczy się, i z wypiekami na  twarzy krzyczał od progu, że oto mamy portugalską odpowiedź na Nocturnus. Czas zatoczył koło, bo oto bowiem trzymam w dłoniach, oryginalną już tym razem, taśmę z wznowionym przez rodzimą twórcom Caverna Abismal Records materiałem zatytułowanym „Vast”. Pytanie zadane na samym początku nie jest bynajmniej bezzasadne, gdyż podczas rozmów wszelakich naprawdę rzadko spotykałem ludzi, którzy ów materiał znają, lub choćby słyszeli nazwę zespołu. Dla mnie jest to jeden z tych materiałów, które w tamtym czasie znane były jednie lokalnie, poniosły porażkę z toną planktonu (choć i tak nieporównywalnie rzadszą niż współczesna), a zwłaszcza ówczesną modą na black metal.  Z czym mamy tutaj do czynienia? Wstępnie na to pytanie odpowiedział już mój wspomniany na wstępie znajomy. Faktycznie, muzyka Disaffected jak żywo przypomina debiut Nocturnus, ale… Tylko chwilami. Sporo tutaj technicznego mieszania umiejętnie przeplatanego kosmicznymi odjazdami, wzbogacania gitarowych zawijasów klawiszowymi ozdobnikami, zmian tempa, objechanych solówek czy wstawek poniekąd jazzowych. Pod tym względem kompozycje zawarte na „Vast” równie mocno mogą odnosić się także do twórczości Pestilence z okresu „Spheres”, czy nawet momentami Phlebotomized z okolic jedynki. Nie jest to bynajmniej granie typowe, jednolite czy monotonne. W tej muzyce ciągle coś się dzieje, żywioły walczą ze sobą a wszechświaty przenikają. Partie solowe błądzą gdzieś w nieznane a wokalny wachlarz emocji prowadzi nas po co coraz to bardziej zakręconych ścieżkach. Oczywiście poza bajaniem mnóstwo w tej muzyce energii i gniewu, gdyż pamiętajmy, że są to lata dziewięćdziesiąte, kiedy to jeszcze pojęcie „post” nie istniało i nikt o mariażach z bardzo odległymi od metalu gatunkami niespecjalnie myślał. A jednak muzyka Disaffected, pozostając w ramach metalu, była niezwykle innowacyjna. Może i faktycznie wzorowana na prekursorach awangardy, łamiących stereotypy zespołach. A jednak na swój sposób wyjątkowa i na pewno intrygująca, nieprzeciętna i mocno na tamte czasy odjechana. Jeśli nie znacie tego materiału, zapoznajcie się z nim. Niestety, nakład taśmy już się wyprzedał, ale może uda wam się zdobyć kopię w jakimś lokalnym distro. We wszech miar ten album jest wart odrobiny poszukiwań. Jak za starych, dobrych czasów.

- jesusatan

Recenzja JESUS WEPT „Psychedelic Degeneracy”

 

JESUS WEPT

„Psychedelic Degeneracy” (Ep)

Redefining Darkness Records 2022


Pochodzący z Detroit w stanie Michigan Jesus Wept gra podobno melodyjny Death Metal (a przynajmniej tak twierdzą ci, którzy wiedzą). Początkowo zapaliła mi się więc czerwona lampka ostrzegawcza, ale gdy zerknąłem na okładkę tego materiału, to coś mi tu przestało się zgadzać. Wiedziony instynktem i doświadczeniem postanowiłem więc sprawdzić tę produkcję, wiadomo wszak, że melodyjne granie z juesej bardzo często znacznie różni się od słodkiego, skandynawskiego pitolenia. No i powiem Wam, że jeżeli Melodyjny Metal Śmierci ma posiadać taką twarz, to ja się do niej uśmiecham. „Psychedelic Degeneracy” to bowiem niespełna 17 minut grania, w którym owszem, znajdziemy melodyjne akcenty, jednak są to akcenty, które zdecydowanym ruchem ręki kierują nas w stronę twórczości Carcass z okresu „Necroticism…” / „Heartwork”. Riffy, mimo że chwytliwe, są jadowite, wstrętne i rozrywają swym pazurem ciało aż do kości. Sekcja rytmiczna z grubym, chropowatym basem potrafi soczyście przyjebać i ma konkretny groove. Wokale natomiast, to czysta wścieklizna przeplatana gloryfikacją żrących rzygowin. Poszczególne wałki posiadają podobną do piosenek angoli konstrukcję i fakturę, a i z lekka patologiczny feeling także jest tu wyczuwalny. Ów aromat, jaki roznosi się podczas sekcji zwłok byłby tu jeszcze mocniej  zaznaczony, gdyby brzmienie było bardziej mięsiste i nieco mocniej zalatywało gnijącą tkanką. W zasadzie to jakby wpleść te utwory w którąś z wymienionych tu powyżej płyt synów Albionu (po drobnym liftingu niektórych fragmentów), to doskonale wtopiłyby się one w ich zawartość, oczywiście przy założeniu, że ubralibyśmy je także w brzmienie charakterystyczne dla tamtych krążków. Jakieś tam drobne różnice pewnie w końcu by się znalazły, gdyż Jesus Wept to nie tępą dzidą robione wafle i nie zrzynają ze starych mistrzów, pozostawiając w tych kompozycjach swój własny szlif, ale to już trzeba by dosyć mocno zagłębić się w szczegóły. Kurna, no weszła mi ta płytka gładko i bez nawilżenia. To, co tu znalazłem, to bardzo dobrze skrojony Death Metal spragniony krwi i chętny do narkotyczno-patomorfologicznych wycieczek poznawczych. Tak więc na stówę sprawdzę, jakimi łzami Jezus Zapłakał na następnym materiale.

 

Hatzamoth

sobota, 29 października 2022

Recenzja / A review of Hivemind „The Edict of Elohim”

 

- FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


Hivemind

„The Edict of Elohim”

Aesthetic Death 2022

Debiutancki album Hivemind to wynik pięcioletniej kolaboracji Gordona Bicknella, znanego wcześniej choćby z Esoteric, z Stuartem Harrisem (Sect 37). Ten pierwszy zajął się sferą muzyczną, podczas gdy drugi z dżentelmenów stworzył do niej coś w rodzaju epickiego poematu w rodzaju Wojny Światów. Trzeba przyznać, że obaj wspięli się na wyżyny umiejętności, bowiem słuchając, aczkolwiek nie jestem pewien, czy aby to słowo dobrze odzwierciedla  stan obcowania z tym materiałem, „The Edict of Elohim” ciężko mi zdecydować, czy w tej muzyce ważniejsza jest ona sama czy też treść przekazywana werbalnie. Sama historia zagłady rodzaju ludzkiego ze strony pozaziemskiej formy życia opowiadana jest chwilami pełnym przejęcia, gdzie indziej mocno obojętnym, hipnotyzującym głosem. Jej przekaz i konkluzja nie jest może niczym nowym, jednak sposób przedstawienia anihilacji ziemskiej rasy panów jest niebywale ciekawy. Można bez wątpienia powiedzieć, iż wciąga niczym dobra, choć krótka, powieść science fiction. Co do samych dźwięków, to znajdziemy tu niemal osiemdziesięciominutowy soundtrack oparty na mrocznej elektronice. Gordon wymieszał ze sobą elementy noise, ambientu, mrocznego techno czy nawet industrial, tworząc w ten sposób niezwykle transową i wysoce absorbującą mieszankę. Ponownie, nie jest to muzyka odkrywająca nowe lądy, bo usłyszeć tu można wpływy takich zespołów jak choćby Lustmord, Skinny Puppy a nawet wibracje mogące przywoływać w myślach Depeche Mode (zwłaszcza w zamykającym całość „Part IX: The Nature of Vermin”), lecz sposób w jaki poszczególne składowe się tutaj wzajemnie uzupełniają, jak przemyślanie zostały do siebie dopasowane, jest wyjątkowo spójny i wyjątkowy. Wszystko toczy się na tym albumie raczej powoli, i idealnie oddaje charakter rozwijającej się historii. Płyta została co prawda podzielona na dziesięć rozdziałów, jednak słuchanie wyrwanych z kontekstu fragmentów uważam za bezcelowe. „The Edict of Elohim” to jedna wspólna całość, nierozerwalny monolit, który, odbierany z należną mu atencją, może sprawić, iż staniemy się w mrocznym śnie naocznymi świadkami tego, na co na dobrą sprawę ludzki gatunek sobie zasłużył. Hivemind dostarczają coś więcej niż tylko płytę z muzyką. Dostarczają niemal cielesne doświadczenie, naukę, morał. Może dla większości będzie on bez znaczenia albo wyda się banalny, i to właśnie dlatego przedstawiona na „The Edict of Elohim” wizja naszego końca zdaje się tak piękna, a nawet pożądana.

- jesusatan

 

 

Hivemind

"The Edict of Elohim"

Aesthetic Death 2022

 

Hivemind's debut album is the result of a five-year collaboration between Gordon Bicknell, formerly known from Esoteric, and Stuart Harris (Sect 37). The first one took care of the musical sphere, while the other gentleman created a sort of War of the Worlds-like epic poem for it. It has to be said that both have climbed to the heights of skill, for while listening to, albeit I'm not sure if that word reflects well the state of intercourse with this material, "The Edict of Elohim" I find it hard to decide whether the music itself or the content conveyed verbally is more important. The story of the annihilation of the human race by an extraterrestrial form of life is told at times with a full of passion, elsewhere with a heavily indifferent, mesmerizing voice. Its message and conclusion may not be anything new, but the way in which the extermination of Earth's race of lords is presented in a remarkably interesting way. One can say without a doubt that it draws you in like a good, albeit short, science fiction novel. As for the sounds themselves, we find here an almost eighty-minute soundtrack based on dark electronics. Gordon mixed together elements of noise, ambient, dark techno or even industrial, thus creating an extremely trance-like and highly absorbing mixture. Again, this is not music exploring new lands, as you can hear influences from bands like Lustmord, Skinny Puppy and even vibes that could evoke Depeche Mode connotations in your mind (especially in closing the album “Part IX: The Nature of Vermin”), but the way the individual components here complement each other, how thoughtfully they've been matched together, is exceptionally cohesive and unique. Everything goes rather slowly on this album, and perfectly reflects the nature of the unfolding story. Although the album is divided into ten chapters, I find it pointless to listen to the fragments out of context. "The Edict of Elohim" is one unified whole, an inseparable monolith, which, received with deserved attentiveness, can make us become eyewitnesses in a dark dream of what, for good measure, the human species has earned. Hivemind deliver more than just an album with music. They deliver an almost carnal experience, a lesson, a moral. Perhaps it will be meaningless or seem trivial to most, and that is why the vision of our end presented on "The Edict of Elohim" seems so beautiful and even desirable.

- jesusatan

Recenzja Iron Flesh „Limb After Limb”

 

Iron Flesh

„Limb After Limb”

War Anthem Records 2022


Powołany do życia w 2017 roku francuski Iron Flesh, powraca z trzecią płytą. Fani staroszkolnegodeath metalu, którym podobały się ich poprzednie produkcje powinni być zachwyceni. Ja natomiast mam z ich najnowszą produkcją mały problem. W przypadku dwóch wcześniejszych wydawnictw tego kwartetu sprawy mają się jasno. Obydwa krążki są głęboko zakorzenione w oldskulowym graniu, mocno zorientowanym na szwedzką modłę, aczkolwiek delikatnie także dotkniętym (i nie chodzi tutaj o zły dotyk) wpływami amerykańskimi. Jednakże w odróżnieniu do najnowszej propozycji francuzów, ich spójność stylistyczna jest niezaprzeczalna. Jeżeli chodzi o „Limb After Limb” odnoszę wrażenie, że chłopcy się troszkę pogubili, tak jakby nie byli zdecydowani, na którą kartę postawić. Album można podzielić na dwie części. Pierwsza z nich to wyraźne naleciałości melodyjnego, skandynawskiego death metalu, przywołującego skojarzenia choćby z At The Gates czy Dark Tranquillity. Początkowe cztery kawałki mkną w dość wartkim tempie, choć w zwolnienia nie są wybrakowane. Pełno w nich melodyjnych riffów i solówek, które wskazują na lekkość i radość z muzykowania, a konotacje do wyżej wspomnianego typu metalu są nad wyraz czytelne. Począwszy od piątego „Blessed Be The Creators” sytuacja się nieco zmienia. Muzyka Iron Flesh skręca bowiem w bardziej poważne i trochę cięższe rejony. Generowane przez instrumenty akordy są wolniejsze i nabierają wagi. Szybsze momenty również w nich się znajdują, ale intensywność dźwięków jest zupełnie inna. Wkradają się tutaj koligacje z pozbawionym melodyjnego zabarwienia death metalem. Mocno słychać Bolt Thrower, a i Dismember. Do tego wszystkiego twórcy dorzucają ździebko mistycznego klimatu, znanego z jedynki Entombed. Robi się duszniej i mroczniej. Ostatni „Procession Of Living Cadavers” z posępnymi wiolonczelami i swym nostalgicznym charakterem doskonale zakańcza drugą połowę tego longa. Podsumowując „Limb After Limb” to dziwna płyta. Produkcja jest świetna. Gitary po szwedzku „cienkie”, lecz jednak mięsiste, odpowiednia sekcja rytmiczna no i wokale, które przenoszą wprost do początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy jeszcze norweska zawierucha nie zdmuchnęła w zapomnienie szwedzkich death metalowców. Tylko, że ta jej nierówność pozostawia pewien znak zapytania. Brak odkrywczości nie jest minusem, jednak całość pozostawia pewien niedosyt. O czymś tu zapomniano. Sami oceńcie.

shub niggurath

Recenzja Cave Dweller „Invocations”

 

Cave Dweller

„Invocations”

Aesthetic Death 2022

Już na wstępie zaznaczę, iż ta recenzja dotyczy płyty nie dotyczącej metalu. Można w zasadzie tak domniemywać, biorąc pod uwagę profil wydawniczy brytyjskiej Aesthetic Death. Powiem wam jednak szczerze, że ich profil w przeważającej większości trafia w moje gusta, i to chyba właśnie głównie dlatego, że kiedy zmęczony jestem wojenną nawałnicą i mam ochotę na krótki, narkotyczny sen, sięgam po kolejną pigułkę z ich katalogu, po czym odpływam. Podobnie jest w przypadku najnowszego albumu Cave Dweller. Gdybym miał określić to, co się na tym krążku znajduje, powiedziałbym krótko. Muzyka relaksacyjna. Neofolkowa, mroczna mantra, oparta na dźwiękach syntezatora wzbogaconego odgłosami natury. Instrumentarium urozmaicają także linie instrumentów klasycznych, a większość utworów stanowią akustyczne, bardzo nastrojowe pasaże, wprowadzające słuchacza w krainę zapomnienia i niebytu. Część kompozycji jest czysto instrumentalna, i chyba te są najbardziej transowe. Można przy nich odbyć niesamowitą podróż, zamknąć oczy i zapomnieć o wszelkich trapiących nas sprawach codziennych. Że brzmi to banalnie? Może i tak, lecz „Invocations” jest dla mnie prawdziwym lekarstwem, tranquillizerem, zastrzykiem morfiny… Podróż przez tajemnicze rejony wyimaginowanego świata uatrakcyjniana jest przez czyste śpiewy i nastrojowe deklamacje, dzięki którym możemy jeszcze bardziej wsiąknąć w tworzony przez Cave Dweller świat. W większości jest on spokojny i sielski, lecz chwilami w tle pojawiają się czarne chmury pod postacią cięższych klawiszowych akordów czy niepokojących dźwięków.  W niektórych momentach można też odnieść wrażenie, jakby twórca tego królestwa nieco improwizował, układając kolejne puzzle w totalnie przypadkowej kolejności. Nie zmienia to jednak faktu, że otaczająca nas rzeczywistość zdaje się być wyjątkowo trująca, uzależniająca i niesamowita. Zdecydowanie jest to jeden z tych albumów, których się nie słucha, lecz czuje. To nie jest muzyka łatwa w odbiorze. Ona zapewne trafi tylko do ludzi, którzy ja, mówiąc kolokwialnie, zrozumieją i pochłoną. Ja przy tym płynę… Płynę rzeką krętą i nieznaną, pragnąc poznać jej tajemnice. „Invocations” to kolejny, nieprzeciętny album z gatunku pozametalowych, który mnie dotknął w samo serce.

- jesusatan

Recenzja VETUS SUPULCRUM „A Shroud of Desolation”

 

VETUS SUPULCRUM

„A Shroud of Desolation”

Signal Rex 2022

Maurice De Jong to osoba, którą niejednokrotnie napotkaliście już na swej drodze (czasami nawet o tym nie wiedząc) podczas eksploracji przepastnych odmętów undergroundu. Gość ten odpowiada bowiem za tyle projektów muzycznych, że po prostu z podziwu twardnieją sutki. Golden Ashes, Cloak of Altering, Coffin Lurker, De Magia Veterum, Dodenbezweerder, Grand Celestial Nightmare, Hagetisse, Obscuring Veil, The Sombre, Pyriphlegethon, czy Gnaw Their Tongues to tylko te bardziej znane z nich, a o tych mniej znanych, epizodycznych, lub o tych, które poszły już do piachu nawet nie wspominam, gdyż można by się w tym zagubić, niczym w labiryncie minotaura. Vetus Supulcrum zalicza się właśnie do tych nieco bardziej schowanych przed tak zwaną opinią publiczną projektów tego jegomościa, mimo że „A Shroud of Desolation”, którą mamy tu właśnie na tapecie to już szósty jego album długogrający. Na płytce tej Maurice serwuje nam muzykę leżącą gdzieś na przecięciu styli Dark Ambient/Neoclassical/Dungeon Synth i trzeba przyznać, że naprawdę fajnie się jej słucha. Sięga on bowiem zdecydowanie do klasycznych źródeł tych gatunków, więc „Całun Spustoszenia” posiada odpowiednią dawkę mroku, jak i pewien pierwiastek tajemniczości. Dźwięki, jakie sączą się z tej płyty nieodmiennie przywołują w naszym umyśle obrazy maszerujących na wojnę armii, opuszczonych po bitwie, spływających czerwienią równin, potężnych łańcuchów górskich z niezdobytymi warowniami, upiornych magów, przerażających krajobrazów, czy ziejących ogniem smoków. Niewątpliwie unosi się nad tą muzyką duch pierwszych trzech płyt krzywonosego trolla z Norwegii, odrobina wibracji charakterystycznych dla produkcji Pazuzu, czy też niektórych patentów wykorzystywanych choćby w twórczości Summoning. Mimo tych tradycyjnych konotacji, słychać wyraźnie, że styl ten przeszedł dosyć długą drogę, jeżeli spojrzeć na jego początki. Współczesne produkcje spod znaku Ambient/Dungeon Synth w porównaniu do 8-bitowych dźwięków z przeszłości, są bardziej złożone, a i dbałość o szczegóły jest moim skromnym zdaniem zdecydowanie większa (co doskonale słychać w poszczególnych warstwach muzyki Vetus Supulcrum). Ostatnio można zresztą zaobserwować delikatny renesans tego gatunku, ale to jest już temat na inną pogadankę. Tak więc, jeżeli macie ochotę odpłynąć wraz z taką muzyką do magicznych krain, gdzie na każdym rogu napotkacie rycerzy w lśniących zbrojach, cnotliwe niewiasty (które po zapadnięciu zmroku stają się już zdecydowanie mniej cnotliwe), a pod każdą górą znajdziecie smocze legowisko, to zapraszam na pokład „A Shroud of Desolation”. Satysfakcja gwarantowana.

 

Hatzamoth

piątek, 28 października 2022

Recenzja Arkona “An Eternal Curse of the Pagan Godz”

 

Arkona

“An Eternal Curse of the Pagan Godz”

Old Temple 2022 (re-issue)

Lubię takie wznowienia. Z prostego powodu. Przypominają mi o płytach, które gdzieś tam kurzą się na strychu (no dobra, żartowałem, nie mam strychu) i o których trochę zapomniałem albo nie mam czasu wracać.  Dzięki Erykowi mogłem odświeżyć sobie drugie demo zespołu, którego wkład w polską scenę blackmetalową ciężko przecenić. Materiał ten ukazał się w roku dziewięćdziesiątym czwartym nakładem Kassandra Records, a potem doczekał się kilku reedycji w różnych formatach. Do rzeczy jednak. Rozpisywanie się nad zawartością „An Eternal Curse of the Pagan Godz” jest jak tłumaczenie dzisiejszemu nastolatkowi do czego, poza oddawaniem moczu, służy siusiak. Płyta zawiera intro / outro plus siedem kompozycji autorskich, silnie zainfekowanych ówczesną, norweską drugą falą. Zatem spotykamy się z charakterystycznie bzyczącymi gitarami, pulsującą z drugiego planu sekcją rytmiczną i mrożącym krew w żyłach wrzaskiem. Niby standard na tamte czasy, zatem co sprawiło, iż Arkona już wtedy uchodziła za jeden z ważniejszych hordów na naszym poletku. Otóż niebanalność kompozycji, z których bije mróz, wściekłość i nienawiść do chrześcijańskiego boga. Bynajmniej nie jest to jazda na pełnej pizdzie, bo wielkopolanie doskonale potrafili wplatać w swoje kompozycje skuwającą lodem melodię oraz dodawać jej podniosłości przy pomocy towarzyszących gitarom klawiszowych dodatków w tle. Szybkie partie urozmaicane są fragmentami wolniejszymi, lecz przez cały czas czuć w tych dźwiękach Diabła. Gdyby zamknąć oczy, roztoczy się przed nami spowity ciemnością gęsty las, mocno przysypany śniegowym puchem, pełen czających się w nim pogańskich bóstw. Ponadto, a co chyba najważniejsze, Arkona nie waliła od kalki północnych klimatów, lecz właśnie dzięki między innymi nim narodziło się w tamtych czasach coś, co dziś nazywamy polskim odłamem black metalu. Nie da się bowiem zaprzeczyć, że w muzyce tej czuć rodzime pierwiastki. Dlatego słuchając dziś tej demówki dosłownie przechodzą mnie przyjemne ciarki na samo wspomnienie tamtych wspaniałych czasów. Kto się wtedy jeszcze nie urodził, albo był zbyt młody by doświadczać nadejścia czegoś nowego, dzięki Old Temple ma dziś namiastkę początków polskiej sceny blackmetalowej. Bezwzględnie pozycja obowiązkowa do zakupu dla wszystkich, którzy tego tytułu nie mają jeszcze na półce, a którym rzeczony gatunek jest bliski sercu. Kult!

- jesusatan

Recenzja CELESTIAL SEASON „Mysterium I”

 

CELESTIAL SEASON

„Mysterium I”

Burning World Records 2022

Powołany do życia w 1991 roku holenderski CelestialSeason to jeden z tych zespołów, który powrócił po kilku latach przerwy. Pierwsza rozłąka ze sceną trwała równą dekadę (2001-2011), druga, choć oficjalnie zespół wówczas się nie rozpadł,9 lat (2011-2020). Grupę tę znają z pewnością wszyscy starzy wyjadacze sceny Doom/Death, gdyż ich pierwsze dwa albumy („Forever Scarle tPassion” z 1993 i „Solar Lovers” z 1995 roku), to już w zasadzie klasyka tego gatunku. Później z sobie tylko wiadomych powodów kapela uderzyła w klimaty Stoner/Psychodelic, co w ostatecznym rozrachunku nie wyszło im na zdrowie.Po odrodzeniu owej brygady wszystko jednak, całe szczęście, wróciło na właściwe tory, a Celestial Season ponownie cieszy ucho, grając ciężki, momentami przytłaczający Doom/Death Metal sięgający mocno do swych korzeni. Najlepszym na to dowodem jest tegoroczny, drugi po comebacku, a ogólnie siódmy, długogrający krążek grupy zatytułowany „Mysterium I”. Często dzieje się tak, że lata spędzone z dala od kieratu i branżowej szamotaniny bardzo dobrze działają na muzyków, pozwalając im na nowo uwolnić swą pasję i wypłynąć ich kreatywności. Tak też stało się chyba i w tym przypadku, gdyż po zarzuceniu tego albumu, od samego początku w uszy rzuca się jego dojrzałość, jak i wytrawna pewność siebie. A krążek to zaprawdę wyśmienity, po same brzegi wypełniony soczystymi, monumentalnymi bębnami, tłusto rżniętym basem, który gniecie niemożliwie, gęstymi, ciężarowymi riffami, wyśmienitymi, narracyjnymi partiami solowymi i growlingiem o ponurej wymowie. Niewesołe wibracje hulają pomiędzy tymi wałkami a chwilami, jesteśmy wciągani na teren gospodarstwa agroturystycznego dla szukających wiecznego odpoczynku, zwanego cmentarzem. Atmosferę żałobnej melancholii, jaka unosi się nad tymi dźwiękami, podkreślają bardziej niż fachowo użyte skrzypce i wiolonczela, a także nieco rytualno-mistycznych deklamacji i odrobina męskiego chóru, który robi miażdżącą robotę w tytułowym wałku wieńczącym ten album. Swoje robią także posępne, grobowe melodie meandrujące pomiędzy riffami, czy też pachnące przytulną mogiłą pejzaże dźwiękowe. Cholernie podoba mi się ten materiał, prawdopodobnie dlatego, że czuje tu wyraźnie posmak lat 90-tych, kierujący me myśli w stronę wczesnych produkcji My Dying Bride, Paradise Lost, czy Anathema. Ten album brzmi tak, że śmiało mógłby być następcą „Forever Scarlet Passion”, czy „Solar Lovers”. Celestial Season powrócili w naprawdę wysokiej formie, co niewątpliwie ucieszy takich starych dziadów jak ja. Wyśmienity Doom/Death najwyższej jakości. Nie mam pytań. Może poza jednym. Kiedy kontynuacja „Mysterium I”?

 

Hatzamoth

środa, 26 października 2022

Recenzja Prezir / Beastlurker „Faustian Hallucinations”

 

Prezir / Beastlurker

„Faustian Hallucinations”

Chaos Records 2022

Wyżej wymieniony split zawiera „pojedynek” dwóch amerykańskich kapel i zawiera po dwa utwory każdego z nich. Pierwszą z nich jest Prezir, który pochodzi z Milwaukee. Powstał on w 2016 roku i na koncie ma już dwa pełniaki i jedną epkę. To co prezentuje ten tercet, to nic innego jak black metal jednak amerykanie swojego kraju na nowo nie odkrywają. Pierwszy numer zaczyna się spokojną lekko melancholijną przygrywką, aby po chwili ruszyć do kłusu. Sekcja rytmiczna leci wartko, wtórując zimnym gitarom, wygrywającym melodyjne tremolo, które przerywane są niekiedy nieco poważniejszymi riffami. Muzycy grać potrafią więc nie zapominają o solówkach i swoistych zaciągnięciach. Wokalisty skrzeczy na przyzwoitym poziomie, próbując ochłodzić ten pełen ciepła black metal. Podobno ich nazwa to po serbsku „pogarda” i taka miała być ich muzyka, która zrodziła się rzekomo „z obrzydzenia do kierunku współczesnego metalu”. Sorry, ale to nie przejdzie, bo to co zapodają, to poprawnie odegrany harmonijny black metal, który niczym nie oczarowuje. Trudno ten typ grania w USA, jak już zdążyłem się wielokrotnie przekonać, raczej wyżej wała nie podskoczy. Drugim bandem tej składanki jest niejaki Beastlurker z Chicago, gdzie został powołany do życia w 2017 roku i zdążył już nagrać epkę oraz full’a. Na tle swoich poprzedników wypadają trochę lepiej. Ta trójka pogrywa diabelską muzę z domieszką kostuchy. Brzmienie wioseł zatem jest tutaj niższe jak również bębnów, a bas jest wyraźniejszy. Tempa mieszają się ustawicznie. Dostajemy trochę mozolnych zwolnień, średnio szybkich akordów jak i umiarkowanych wybuchów „szału”. Wokalizy są dość zróżnicowane. Gość pracujący gardłem dwoi sięi troi, aby zapewnić rozrywkę odbiorcom. Dzięki temu mamy trochę growlu, wściekłych okrzyków oraz blackowego charczenia. Na uwagę zasługuje fakt, iż ci panowie również znają się na swoim rzemiośle, przez co serwują ździebko technicznych zagrywek, zahaczając przy tym nieznacznie o techno death metal, ale z naciskiem na słowo „nieznacznie”. Ogólnie rzecz biorąc brakuje w twórczości tych trzech grajków właściwego klimatu dla tego typu metalu. Zresztą tak jest w obydwóch przypadkach. Słuchając tych materiałów znajdujemy się na imieninach u Ani. Ani smoły, ani śniegu, ani zła. Totalne nic. Coś tam Jankesi grają i tyle. Produkcja jest na dobrym poziomie jak i także umiejętności, lecz niż z tego nie wynika. Jest sucho i beznamiętnie. Całą odpowiednią atmosferę chyba diabeł ogonem nakrył hi hi. Tyle w temacie.

shub niggurath

Recenzja TRIUMPH „Retaliation Warfare”

 

TRIUMPH

„Retaliation Warfare”

Inhuman Assault Productions 2022

Jest żołnierz rodem z III wojny światowej, jest niezła giwera, jest gazmaska, wokół walają się czaszki, będzie dobrze, pomyślałem ja sobie, gdy zerknąłem na okładkę zdobiącą tę płytkę. Na 99% wiedziałem co prawda, jaką muzykę usłyszę na tym krążku, ale to tylko drobny szczegół. No i nie pomyliłem się ani w pierwszym, ani drugim przypadku. Faktycznie, jest dobrze, a dźwięki, jakie tworzy na dwójeczce Triumph odpowiedzialny w całości za ten projekt Immolater, to okrutny, barbarzyński Black/Death Metal inspirowany tak mocno, jak tylko się da bestialskimi wyziewami Revenge, Conqueror, Morbosidad, czy Proclamation. Sprawa jest więc jasna i oczywista. Trup ściele się gęsto, litości żadnej człowiecze nie uświadczysz, a jedyne co może ci się tu przytrafić, to pierdolona zagłada. Nienawiść i pogarda do rodzaju ludzkiego dosłownie wylewają się z każdego z tych wałków, które naznaczone są szaleńczym, perkusyjnym nakurwem, rozrywającym na strzępy basem, intensywnymi, morderczymi riffami i paskudnymi rzygowinami wokalnymi. Choć nie jest to jeszcze ekstraklasa gatunku, to niewątpliwie ma ten krążek niezgorsze jebnięcie. Wpływ na to, poza oczywiście samymi kompozycjami, ma niewątpliwie jego brzmienie. „Retaliation Warfare” pozostaje bowiem dumnie i uparcie zakotwiczona w przepastnym, siarkowym brzmieniu, gdzieś pomiędzy najbardziej kakofonicznymi, diabelskimi wypierdami, a najbardziej obrzydliwym i brutalnym, śmiertelnym bagnem. Ten album to prawdziwa egzaltacja chaosem i wszystkim, co plugawe i destrukcyjne. Jak już gdzieś wyżej wspominałem, z najlepszymi zespołami w branży Triumph konkurować jeszcze nie może, ale „Odwetowe Działania Wojenne” to rzetelna płytka, a do tego przepełniona wyśmienitą post-apokaliptyczną atmosferą, która wywołuje u słuchacza uczucie niepokoju i życia w nieustannym zagrożeniu. Siedzi mi ten materiał. Odpowiada mi jego koncepcyjna czystość i zero-jedynkowy charakter. Jeśli bowiem lubisz takie granie, kupisz go i być może postawisz mu nawet ołtarzyk, jeżeli natomiast nie lubisz, to nikt Cię do niego nie przekona. Spierdalaj wtenczas włączyć se coś swojego i nie zawracaj gitary. 

 

Hatzamoth

Recenzja Sickrecy „Salvation Through Tyrrany”

 

Sickrecy

„Salvation Through Tyrrany”

Selfmadegod Rec. 2022

Do ogródka Selfmadegod zaglądam od wielkiego dzwonu, albo i rzadziej. W zasadzie nie pamiętam już nawet, kiedy pozycja z ich katalogu potrafiła przykuć moją uwagę na dłużej. Czasami zdarzają się jednak wyjątki, a takim niewątpliwie jest debiutancki album szwedzkiego Sickrecy. Moje podejście do grind’u, bo taką muzyką zajmuje się ten band, jest proste jak jebanie. Albo mnie coś zainteresuje od pierwszych sekund albo olewam. „Salvation Through Tyrrany” ma w sobie w zasadzie wszystko, czego w tym gatunku szukam. Ma przede wszystkim niesamowite pierdolnięcie. I to bynajmniej nie chodzi wyłącznie o szybkość, bo piłować kostką po strunach i nakurwiać blasty potrafią nawet zespoły kategorii D. Owszem, Sickrecy nie oglądają się na znaki drogowe i wyciskają z silnika ile fabryka dała, lecz nie zapominają o sprawie najważniejszej. Są nią oczywiście riffy. W tym przypadku mocno kojarzące się z Napalm Death, częściowo także z Nasum czy wcześniejszym Misery Index. Ba! W takim „Viewing the Absurd” to ja nawet zauważam niemal dosłowną zrzynkę z debiutu Brutal Truth, ale kto by się tutaj przejmował oryginalnością. Jest zatem nietamowana agresja, są wybuchy gniewu ale też jest ten groove, przy którym zamiast ziewania pojawia się chęć ruszenia w dziki tan, czy pomachanie czupryną. Ponadto panowie bardzo umiejętnie wplatają w swoje kompozycje elementy bardziej melodyjne, sprawiając, że muzyka ta nie jest jedynie jednowymiarowa. Utwory, mimo iż dość krótkie, bo nie przekraczające trzech minut z haczykiem, często nie są oparte na jednym chwycie, lecz płynnie przechodzą z motywu w motyw. Co więcej, mimo iż znajdziemy ich na dysku aż osiemnaście (bowiem jako bonusy hojny wydawca dorzucił sześć strzałów z debiutanckiej EP-ki „First World Anxiety”) to powtarzalność pomysłów jest naprawdę niewielka. Każdy z nich natomiast jest niczym odpalona, trzymana w ręku petarda, albo skok na Bungee - wyzwala niesamowitą dawkę adrenaliny. Nagrania te brzmią nienagannie, bo gitary ryją mocarnie a beczki nie stukają jak odwrócone wiadro po farbie. Wokal jest co prawda dość jednolity a swoją barwą może kojarzyć się nieco z Barneyem, ale przy tego typu intensywności nikt chyba nie oczekuje zbyt wielkiej awangardy w temacie.  Jak dla mnie wszystko się na tej płycie zgadza a im dłużej jej słucham, tym bardziej mną rzuca niczym szmacianą lalką.. Zdecydowanie jedna z najlepszych pozycji w katalogu SMG z ostatnich lat.

- jesusatan

Recenzja FATIGUE & KONTAGION „Colaboration”

 

FATIGUE & KONTAGION

„Colaboration”

Moans Music 2022

Ludziska kolaborują między sobą jak świat długi i szeroki. W swoim czasie dużym zainteresowaniem młodych cieszył się Miś Kolabor, który po zmianach ustrojowych poszedł w chuj. Kolaboranci jednak pozostali i chyba nigdy nie znikną. Kolaboracje nie ominęły także świata muzycznego, zarówno tego przeznaczonego dla mas, jak i tego, którego czarna krew płynie wartkim strumieniem głęboko pod powierzchnią. Niedawna pandemia, która wszystkim zwaliła się na głowy, niczym sto ton płynnego betonu stała się pożywką dla wielu kooperacji pomiędzy muzykami. Większa część z nich warta była funta kłaków (czytaj: była gównem) i robiono je, jeżeli nie dla pieniędzy, to chuj wie po co? Kilka z nich jednak rozjebało system. Jedną z takich właśnie miażdżących kolaboracji jest płytka, którą „wespół w zespół, by żądz moc móc wzmóc” stworzyli muzycy bydgoskich grup Fatigue i Kontagion. Zaprawdę powiadam Wam materiał to wyśmienity, choć trzeba poświęcić mu trochę czasu, aby uderzył z pełną siłą. Uwierzcie mi jednak, warto poświęcić mu ów czas, gdyż album ten potrafi przeorać mózgownicę konkretnie i bez srania po krzakach. Okazało się, że zespoły leżące na dosyć odległych od siebie biegunach muzycznych są w stanie wspólnie stworzyć płytkę, która nie bierze jeńców i potrafi kruszyć mury. A dzieje się tu naprawdę sporo i to na wielu płaszczyznach, gdyż nie jest to produkcja płaska niczym laska czeska (z przodu deska, z tyłu deska). Panowie czerpią z wielu źródeł muzyki ekstremalnej, począwszy od korzennego, niszczącego Hardcore’a, poprzez brutalny Metal Śmierci, zimny, maszynowy Industrial, na ciężkim, mulistym, zalatującym bagnami Luizjany Sludge/Doom Metalu skończywszy. Każdy zresztą, kto odważy się sprawdzić tę produkcję, usłyszy tu różne inspiracje zestawione ze sobą w wielorakich proporcjach i konfiguracjach. Nie ilość owych wpływów jest tu jednak najistotniejsza. Najważniejsze jest to, że wszystkie one doskonale ze sobą współgrają, tworząc miażdżący gatunkowy amalgamat. Przetaczają się tu więc po słuchaczu gęste, gniotące okrutnie interwały dźwięków oparte na ciężkich w chuj bębnach, wywracających wnętrzności, matematycznych niekiedy partiach basu (Łukasz i Michał zrobili tu robotę tak zajebistą, że klękajcie narody), zakręconych niewąsko, hipnotyzujących riffach (tu również czapki z głów dla Sfensona i Marcina za ich robotę)  i wokalnych wariacjach o różnorakich odcieniach i barwach (choć akurat, jeżeli chodzi o odgłosy wydawane z tych głębokich gardeł, to uważam, że można było zrobić to lepiej). Bardzo ważną sferą tej płytki (a kto wie, czy nie najważniejszą?) są także poniewierające zajebiście mocno elementy zimnego, odhumanizowanego industrialu, które niesamowicie tyrają beret. Bez nich ten album byłby niepełny i zdecydowanie traciłby na wartości (posłuchajcie sobie wieńczącego album „Forges”, a będziecie wiedzieli, o czym mówię). Muzycy włożyli z pewnością sporo pracy, aby wszystko to okiełznać i krótko trzymać za ryj. Udało im się to w 666%, a w tej przebogatej strukturze całości nic się nie rozwarstwia, ani nie spierdala w cztery dupy. Wszystko jest zwarte, ścisłe i posiada wspólny, masywny rdzeń. Panowie bardzo dobrze wg mnie podeszli także do kwestii brzmienia. Sound tej produkcji jest bowiem ziarnisty i zaprawiony sporą ilością gruzu, betonu i piachu, ale ma zarazem niesamowicie organiczny charakter i naturalnie bezkompromisowy szlif. Jak dla mnie ta kolaboracja dała zajebiste efekty i aż prosi się o jej kontynuację, jednak nic na siłę. Taka współpraca musi dojrzewać, niczym dobre wino, w przeciwnym razie skwaśnieje i będzie warta tyle, co rzygowiny żula spod Biedronki. Liczę więc, że Fatigue i Kontagion coś jeszcze razem kiedyś razem wysmażą, ale nie mam zamiaru wywierać na nich żadnej presji. Może za jakiś czas trafi się jeszcze kolejna pandemia (tfu!) i może wówczas powstanie Colaboration vol.2? Pożyjem, uwidim, jak to mawiają przedwieczni, a tymczasem polecam wszystkim sprawdzenie tej produkcji, gdyż to naprawdę wyśmienita rzecz, która potrafi zbesztać na wiele różnych sposobów.

 

Hatzamoth

wtorek, 25 października 2022

Recenzja Ashen Tomb „Ashen Tomb”

 

Ashen Tomb

„Ashen Tomb”

Godz ov War 2022

Ashen Tomb to nowa nazwa na metalowej mapie świata. Panowie pochodzą z Finlandii i jest ich pięciu. Natomiast materiał, który lada chwila ukaże się nakładem Bogów Wojny to trzy, trwające razem czternaście minuty utwory. Jeżeli dodam, że panowie grają death metal, to już mniej więcej możecie mieć pojęcie, czym to się je. Wiadomo bowiem, wszech i wobec, że fiński decior jest równie masywny co melodyjny, dzięki czemu potrafi zarówno omamić doskonałą harmonią jak i wbić jednym uderzeniem w glebę po sam czubek głowy. Nie inaczej jest w tym przypadku, z jedną zasadniczą różnicą. Na omawianej EP-ce znajdziemy też sporo dość prymitywnego, chaotycznego wręcz łupania, mocno kontrastującego z pojawiającą się chwilę później chwytliwością. Powiem szczerze, że te przyspieszenia stanowią zdecydowanie słabszą stronę „Ashen Tomb”. Ale to głownie dlatego, że wolniejsze, pełne chwilami brytyjskich inspiracji fragmenty są tak kurewsko dobre, tak zapadające w pamięć, że dziwię się, iż panowie, mając w kierunku dobrych riffów niebywały talent, nie poszli w tą stronę po całości. Narzekać jednak nie ma na co, tym bardziej, że to dopiero pierwszy materiał zespołu, zatem jest miejsce by pięknie się rozwijać. Przesłanki ku temu są, a i owszem. Finowie poza ciężkimi akordami charakterystycznymi dla swojej ojczyzny potrafią skomponować niemal doskonałe motywy death/doomowe, najmocniej kojarzące mi się chyba z genialnym „Pentecost III” Anathemy. Potrafią przemycić kapkę charakterystycznych sprzężeń pod Incantation, wrzucić odrobinę brzmienia szwedzkiego i całość polać grubo amerykańskim sosem z Florydy. Do tego przychodzi głęboki, wręcz bulgoczący growl, który potęguje grobową atmosferę nagrań. Przekrój zatem jest spory, ale ciężko dziś nagrać coś, co by się z niczym nie kojarzyło. Dla mnie materiał ten jest wielce obiecujący i już na samym początku ustawia przed Ashen Tomb poprzeczkę dość wysoko. Szkoda, że to tylko niecały kwadrans, bo zdecydowanie posłuchałbym więcej.

- jesusatan

Recenzja Speglas „Time, Futility & Death”

 

Speglas

„Time, Futility & Death” E.P.

Pulverised Records 2022

Speglas to pochodzący ze Sztokholmu tercet. Jego skład zawiązał się w 2015 roku, ale nie rozpieszcza zanadto on swoich słuchaczy, bowiem po siedmiu latach wychodzi dopiero jego druga epka. To co na niej się znajduje, będzie chyba niczym ciekawym dla ortodoksyjnych metalowców, ale jeśli ktoś lubi klimaty serwowane przez na przykład takie bandy jak Morbus Chron czy Sweven, to łyknie ten materiał jak pelikan. Muzyka zawarta na „Time, Futility&Death” mało ma wspólnego z metalem sensu stricte. Jest swoistym crossover’em kilku odmian rocka, a mianowicie dark, gothic oraz progressive. Oczywiście elementy właściwe dla cięższego grania również się tutaj znajdują, przywołując skojarzenia chociażby z późniejszym etapem działalności Katatonia. Zatem już wiecie z czym będziecie mieli do czynienia słuchając Speglas. Ich najnowsza propozycja to pięć numerów melancholijnej, lecz nie pozbawionej odpowiedniej mocy muzyki, która w sam raz wpasowuje się w obecną porę roku. Szwedzi zabierają słuchacza w, po jesiennemu, sentymentalną podróż. Dźwięki płyną tutaj raczej w wolnych i średnich tempach. Poszczególne kawałki posiadają podobną strukturę, a jest to mieszanina akordów o różnej wartkości. Występują w nich nastrojowe melodie, które wygrywane są na „czystych” strunach. Po kilku chwilach przeradzają się one we właściwe riffy, poprzeplatane egzaltowanymi solówkami. Niekiedy dochodzi do żywszych zrywów, wtedy robi się nieco brutalniej, a perkusja z zaledwie muskanej przez pałeczki, podnosi się do galopu, potęgując gitarowy szał. I tak w kółko, od jednego taktu do drugiego. Przypomina to trochę huśtawkę nastrojów u cyklofrenika. Jak u niego tak i tutaj ciągle krzyżują się ze sobą się fazy depresji i manii. Czasem, gdzieś tam w oddali można usłyszeć również plumkanie fortepianu, co podkreśla liryczny nastrój i nieco łagodzi rozedrgane nerwy. Wokal jest odpowiednio do całości dobrany, to swoiste połączenie szeptu z nie za mocnym charkotem robi dobrze, a kojarzy się troszkę z Rotting Christ. Gość odpowiedzialny za mikrofon trafnie inkantuje słowa i doskonale zgrywa się emocjonalnie ze zmieniającą się motoryką utworów. Cóż zatem. Speglas po raz drugi uraczył odbiorców ciekawą mieszanką stylów rock and roll’a, która mocno wpada w metalowe brzmienie oraz wspaniale kołysze na swoich czułostkowych skrzydłach. Choć nie tylko, bo wspomniane szybkie gitarowe ataki, zaznaczają, iż listopadowe wichry i deszcze są tuż - tuż.

shub niggurath

poniedziałek, 24 października 2022

Recenzja Nexwomb „Nexwomb”

 

Nexwomb

„Nexwomb”

Godz ov War 2022

Mniam mniam, dwójeczka Nexwomb. Rozpisywać się nie mam zamiaru, bo kto zapoznał się z debiutem, który to polecałem tutaj jakiś czas temu, ten wie o co biega. Niezorientowani niechaj sobie zaległości nadrobią samodzielnie, bo niańczyć nikogo nie mam zamiaru. Zatem w telegraficznym skrócie. Duet z Oregonu po raz drugi zalewa nas ciekłą smołą pod wysokim ciśnieniem. Traktowani jesteśmy graniem na zdecydowanie wysokich obrotach, w klimacie z okolic Ross Bay Cult Eternal, niebywale gęstym, niemelodyjnym, nic nowego nie wnoszącym do kanonu war metalu, na wskroś wtórnym… Choć nie, wróć, niekoniecznie. Trafiają się momenty w których Amerykanie nieco zaskakują, jak choćby niezbyt typowe dla gatunku partie solowe. Zdecydowana większość to jednak mocarnie zadymiona, w chuj duszna napierdalawa z głębokim, wyrzygującym okrężnicę wokalem i mocno podbitą sekcją rytmiczną. Gitarowe harmonie to wojenna poezja, mogąca być inspiracją dla niejednego operatora ciężkiego karabinu maszynowego. Litości na tym krążku nie ma nawet dla wybranych. Nexwomb annihiluja każdego w myśl zasady „Zabijajcie wszystkich. Pan rozpozna swoich”. Nieliczne zwolnienia są niczym przeładowanie dział przed następnym natarciem i bynajmniej nie zwiastują niczego pozytywnego. Jeśli zastanawiacie się, jak to jest znajdować się w płonącym budynku, gdzie ogień spowija wszystko w koło, czarny dym dusi płuca a łzawiące oczy nie są w stanie wypatrzeć drogi ucieczki, to pierdolnijcie sobie „Nexwomb”. Podobne uczucia gwarantowane.  Jest to metal nie dla miękkich, uczesanych na żel pizd. To jest pierdolona wojna, obrzydlistwo, zaraza i chuj wie co jeszcze. Miało być krótko? No to jest. Posłuchajcie sobie tego albumu, ale uważajcie, byście się nie podusili.

- jesusatan

Recenzja THE RELICTS „Anthems to Downfall”

 

THE RELICTS

„Anthems to Downfall”

First Wave Only 2022

Nie tak dawno, na jednej z edycji bydgoskiego The LastWords of Death rzeźbiła sobie kapela Wielki Mrok. Ich luźne granie będące bezkompromisową mieszanką Punka z poczerniałym  Speed/Heavy Metalem sprzedało się doskonale i przypadło mi do gustu. Dlaczego o tym wspominam? Ano dlatego, że w muzyce zawartej na „Anthems of Downfall” wyczuwam te same wibracje, co podczas występu Wielkiego Mroka, czy jak kto woli Wielkiego Mroku, które to  każdy z nas odczuwa czasami pod pachami, a raz do roku w kroku. To oczywiście taki delikutaśny żarcik z mojej strony, ale faktem jest, ze The Relicts również nie liżą się po fujarach, tylko szczerze i z pasją napierdalają to, co im leży na wątrobie. A leży im tam nieskrępowane granie, które można określić jako zaprawiony Punkiem Black/Speed/Heavy Metal i trzeba przyznać, że zrzucają go z niej otwarcie i bez jebania w bambus. Nakurwiają więc chłopaki z sercem, jadem i jajami wielkości stodoły, nie oglądając się za siebie, a do tego odnoszę wrażenie, że sprawia im to taką przyjemność, jak analny stosunek z młodą zakonnicą (niejeden biskup miałby z pewnością na ten temat wiele do powiedzenia, choć w zasadzie oni chyba wolą chłopców). I to się w pizdę palec chwali, bez dwóch zdań (oczywiście chodzi mi o muzykę The Relicts, a nie o gwałcenie ministrantów). Dźwięki, jakie znajdują się na „Hymnach…” oparte są bowiem na klasycznie zapierdalających beczkach wspieranych chropowatym, rwącym ciało basem, który zapewnia tej produkcji odpowiednie doły, wokalach hołdujących pierwszej fali czarciego grania z pewnymi odniesieniami do diabelskiego Heavy i zadziornych, tradycyjnie surowych riffach, które żrą i robią dobrze, niczym pizda starej kurwy wyposażona w zęby żarłacza białego. Ja wiem, że takie granie przeżywa obecnie swoisty renesans i że cała masa zespołów stara się rzeźbić w tych klimatach. Tak grać trzeba jednak umieć, a nie tylko chcieć. Nasze Relikwie mają jednak najwyraźniej daną im od Rogatego smykałkę do takiego napierdalania i korzystają z niej kurwa na całego. No i bardzo dobrze. Trzymajcie tak dalej chłopaki, a nagroda w piekle Was nie ominie. Tako rzecze Zarathustra. No nie do chuja, tako rzecze

 

Hatzamoth

niedziela, 23 października 2022

Recenzja Putrid / Hexorcist „Profane Coronation”

 

Putrid / Hexorcist

„Profane Coronation”

Godz ov War 2022

Kto jest na bieżąco z katalogiem Godz ov War, temu przedstawiać nazw widocznych powyżej nie trzeba. Oba zespoły konkretnie rozdały wydanymi nie tak dawno pełnymi albumami, a dziś powracają, by potwierdzić wysoką formę w jakiej się znajdują. Okazją do tego jest „Profane Coronation”, czyli mały winylek zawierający po dwie kompozycje każdego ze składów.  Po pierwszym gwizdku do natychmiastowego ataku ruszają Peruwiańczycy. Z ich strony żadnych kompromisów nie ma. Przez circa pięć minut traktują słuchacza intensywną dawką czystej maści południowoamerykańskiego death metalu, bogatego w klasyczne riffy wypruwane na gitarach przy akompaniamencie dudniących w tle masywnych bębnów. Tempo panowie narzucają zdecydowanie szybkie, nie zapominając przy tym jednak ubarwić swoich kompozycji wściekłą solówką czy przepleść chwilowym zwolnieniem dla zaciągnięcia się odorem siarki. Wokalista wyrzyguje z siebie kolejne frazy z manierą wściekłego psa, czyniąc utwory Putrid dzikimi i nieokiełzanymi. Tu nie ma miejsca na litość, ziemia wokół płonie a odgłosy wojny zagłuszają płacz niewinnych. Niejednokrotnie podkreślałem, że w tamtej części globu doskonale wiedzą  jak powinien brzmieć death metal i tutaj mamy na to najlepszy dowód. Po zmianie stron prezentuje się amerykański Hexorcist. Ich dwa numery to pozostałości po sesji „Evil Reaping Death” i słuchając ich wrażenia mam jednoznaczne. Są one doskonałym uzupełnieniem, albo może dokładką, do dania głównego. „Demystifying the Unspeakable” to numer bardzo Morbidowy, utrzymany w klimacie wczesnej działalności ekipy Treya. Można powiedzieć, taki duch przeszłości, który to nigdy się nie zestarzał i nie zestarzeje. Przecież takich solówek jaka zdobi tą kompozycję można słuchać po tysiąc razy, mimo iż jej inspiracje są oczywiste. Świetne wokale, perfekcyjne brzmienie, śmierć metal z końcówki lat osiemdziesiątych w pełnej krasie. Wydawnictwo zamyka „Face of Death”, czyli cover Morbid Scream. No i jest on najlepszym potwierdzeniem słyszalnych w muzyce Hexorcist inspiracji, bo mam nadzieję, że oryginał kojarzycie. Jako całość, „Profane Coronation” to tylko nieco ponad jedenaście minut muzyki, ale za to najwyższych lotów. Pozycja w zbiorach obowiązkowa.

- jesusatan

Recenzja KOSTNATĚNI „Oheň Hoři Tam, Kde Padl”

 

KOSTNATĚNI

„Oheň Hoři Tam, Kde Padl” (Ep)

Archaische Gesänge 2022

Kostnatĕni, to jak sama nazwa wskazuje, jednoosobowy hord ze Stanów. Prawda, że to oczywiste? Projekt ten zasadniczo para się eksperymentalnym Black Metalem i często, gęsto zdarzało mu się wcześniej zapożyczać sporo z korzennej muzyki Bliskiego Wschodu. Na swej ostatniej, wydanej w tym roku produkcji odpowiedzialny za zespół D.L. poszedł już w tej materii na całość i na rzeczonym materiale zaprezentował trzy wałki oparte na tradycyjnych pieśniach nieznanych, tureckich autorów. Ich tytuły pozostały takie same, jak w oryginalnych wersjach i myślę (choć pewności nie mam, gdyż nie znam się na tureckiej muzyce ludowej), że jest to jedyne podobieństwo, w stosunku do ich pierwowzorów. Tak więc usłyszymy tu trzy wałki zamykające się w 19 minutach muzyki, gdzie orientalne dźwięki, struktury rytmiczne, tonacja, jak i ogólna melodyka stapiają się z popapranym, dysonansowym Black Metalem. I całe szczęście, że to tylko 19 minut. Wysoce niespokojne co prawda to dźwięki i słychać w nich dużą dozę indywidualizmu, ale więcej chyba bym nie przetrawił. Każda wręcz chwila wypełniona jest tu polirytmicznymi jednostkami, warstwowo układającymi się gitarami i masą charakterystycznej, tureckiej ornamentyki. Niejednoznaczność tonacji w połączeniu z kontrapunktową grą poszczególnych instrumentów, pulsującymi melodiami i atonalnymi akordami nadają temu materiałowi chorobliwych wibracji, a momentami także pewną dozę psychotycznego majestatu. Niewątpliwie D.L. odważnie i z dużym zaangażowaniem podszedł do tej produkcji, ale niestety nie wszystko tu wg mnie poszło zgodnie z zamierzeniami. Przesłuchałem kilkukrotnie „Oheň…” z należytą uwagą i absolutnie nie przekonuje mnie ta hybryda. Niektóre wątki wypadają chaotycznie, a przejścia są chwilami mocno zgrzytliwe. Wokale także ni cholery mi nie leżą, zwłaszcza te czyste, a stanowią one przynajmniej 95% wszystkich odgłosów paszczą, jakie tu napotkamy. Poza tym całość niebezpiecznie zalatuje wiejską patatajnią (orientalną co prawda, ale jednak). „Ogień Płonie Tam, Gdzie Upadł” traktuję więc jedynie jako ciekawe doświadczenie muzyczne i nic więcej. Inaczej jakoś podejść do tej Ep’ki nie potrafię, zbyt pretensjonalne to dla mnie granie. Żegnam się więc z tą produkcją bez większego żalu.

 

Hatzamoth

sobota, 22 października 2022

Recenzja Aura Mortis „Aion Teleos”

 

Aura Mortis

„Aion Teleos”

Zły Demiurg 2022

Black metal to we współczesnych czasach bardzo szerokie pojęcie. Istnieją zespoły, które na jego bazie starają się wynaleźć coś nowego, autorskiego, często podróżując w rejony muzyczne leżące daleko od tego gatunku. Są też takie, które bardzo udanie mieszają go z thrash, death czy doom metalem. Nie brakuje też odłamów symfonicznych, folkowych i czort jeden wie jakich jeszcze. Aura Mortis nie należy do  żadnego z powyższych. Serbski duet ma w sercach jedynie czerń w najczystszej postaci. Ich debiutancki krążek to encyklopedyczna definicja czarnego metalu, satanistycznego, zimnego jak lód i silnie trującego. Jednocześnie nie zawierającego niemalże żadnych pierwiastków oryginalności. Kiedy tylko wybrzmi przeprowadzający nas przez wrota „Aion Telos” instrumentalny „The All-Shrine” zderzamy się twarzą w twarz z nordycką śnieżną zawieruchą. Szybkie tempa, bzyczące gitary, opętańczy wrzask, chwilami jedynie urozmaicany czystymi krzykami w tle. Bez niepotrzebnego instrumentarium dodatkowego, bez zbędnych ozdobników, czyste zło. I ta perfekcyjnie wprowadzana do utworów melodia, paraliżująca i zmrażająca serce. Od razu na myśl przychodzą takie nazwy jak Zyklon-B czy Setherial. Głównie dlatego, iż Aura Mortis często gnają mocno do przodu, ale bynajmniej nie  zapominają też zwolnić dla złapania mrożącego płuca oddechu. Niezależnie jednak od tempa, muzyka Serbów oparta jest na intensywnym i niebanalnym riffowaniu. Kompozycje są odpowiednio przemyślane i poukładane tak, by nieprzerwanie intrygowały i utrzymywały uwagę słuchacza. A to, że wszystko oparte zostało tu na starych i sprawdzonych wzorcach bynajmniej mi nie przeszkadza, bowiem te sześć kompozycji to ostre jak brzytwa sztylety wbijające się bezpośrednio w toczące gorącą krew serce. Słuchając tych nagrań przypominają mi się czasy podstawówki, i myślę, że lepszej rekomendacji dla tego materiału przedstawić się nie da. „Aion Teleos” brzmi jakby został nagrany w erze płonących kościołów i stanowi naprawdę silną pozycję w gatunku. Na tyle silną, że bez wątpienia wybiłaby się także w połowie lat dziewięćdziesiątych. Bo to black metal dokładnie taki, jakim był w pierwotnych założeniach. Uwielbiam.

- jesusatan