niedziela, 31 grudnia 2023

Recenzja Dissimulator „Lower Form Resistance”

 

Dissimulator

„Lower Form Resistance”

20 Buck Spin (2024)

Ledwo rok się zaczął, a 20 Buck Spin przygotowało nie lada niespodziankę dla słuchaczy w postaci  debiutanckiego krążka Dissimulator. Pochodzące z Montrealu trio śmiało można nazwać supergrupą, gdyż wszyscy trzej panowie grali wcześniej w Chthe’ilist, a ponadto udzielali się bądź udzielają w takich grupach jak Atramentus, Beyond Creation czy Phobocosm. O doświadczenie i umiejętności muzyków można być więc spokojnym. Schody się zaczynają jeśli zdradzę, że „Lower Form Resistence” mierzy się z chyba najbardziej wyeksploatowanym gatunkiem czyli thrash metalem i trudno też oczekiwać od Kanadyjczyków, żeby wymyślili proch na nowo.  Finalny efekt jest jednak wielce zadowalający, choć Dissimulator nie uniknął pułapek jakie stawiają ramy gatunku i stylistyczna konwencja. „Lower Form Resistance” gniecie równo, wyprowadza proste i sierpowe co chwila i daje się poznać jako całkiem błyskotliwy, a przede wszystkim świeżo brzmiący materiał. Metaliczne brzmienie gitar i nieco crossoverowa dynamika dają wyraźnie znać, że miłośnicy Nuclear Assault czy Power Trip powinni zacierać rączki. Kosmiczne, voivodowe efekty nałożone na wokal, pojawiające się raz po raz wykręcone riffy w stylu Obliveon stanowią spore i całkiem interesujące spektrum inspiracji, a jednocześnie nie wychylają się poza pewne sprawdzone schematy i wytarte przed laty ścieżki. I nie ma w tym absolutnie niczego złego, gdyż wykonanie jak i same kompozycje są zdecydowanie ponadprzeciętne i mają sporo do zaoferowana słuchaczowi, nawet jeśli pewne środki wyrazu i schematy są tu powielane kilkukrotnie. Jest więc technicznie, dzieje się dużo i raczej próżny usłyszeć tu jałowe galopady zmierzające donikąd. Ukłon w stronę metalu śmierci w postaci wyraźnie zahaczających o growling wokaliz dodaje całości pikanterii i otwiera muzykom drogę do brutalizacji muzyki. Wspaniałe jest brzmienie – thrashowe, metaliczne, z odrobinę „śmietnikowym”, ale i uwspółcześnionym brzmieniem perkusji. Będąc czepialskim chciałbym zwrócić jednak uwagę, że pomimo bogactwa aranży, mnogości pomysłów „Lower Form Resistance” zostawia pewne wrażenie „trochę jednego i tego samego”, pomimo że w gruncie rzeczy tak nie jest. Nie wiem czy to kwestia trochę jednorodnych wokaliz, wspomnianego wcześniej powielania pewnych rozwiązań aranżacyjnych. Ale czy tak nie brzmiały całe setki thrashowych płyt ze złotego okresu? Może jakieś stricte wolniejsze numery, czy więcej ucieczek w jakieś partie akustyczne zrobiłoby różnicę, dało pole na złapania oddechu, ale nie ma co narzekać. Dissimulator dostarczył naprawdę kawał świetnej, błyskotliwej muzyki, może nie wykraczającej poza pewną strefę komfortu, ale wykonanej w najlepszy możliwy sposób. Pełna rekomendacja z mojej strony, bo zdecydowane nie jest to wydawnictwo na jeden odsłuch, tym bardziej, że nie znam zbyt wielu podobnych wydawnictw, które ukazałyby się w ostatnich latach.

 

                                                                                                                                             Harlequin

Recenzja VASTNESS „EntireMortal Race”

 

VASTNESS

„EntireMortal Race”

Mad Lion Records 2023

Mój pierwszy kontakt z muzyką śląskiego Vastness miał miejsce w roku 2022, na VIII edycji In Blast We Trust. Zaprawdę wybornie wówczas panowie pozamiatali. Tego wieczora dowiedziałem się także, iż zespół intensywnie pracuje nad swym pierwszym longiem. No i rzeczywiście, mniej więcej rok później w mej recenzenckiej poczekalni pojawił się debiutancki album rzeczonej grupy zatytułowany „Entire Mortal Race”, który został wydany w barwach Mad Lion Records. Najszybciej, jak się dało, wziąłem się więc z nim za bary i będąc w tej chwili po kilku rundach z tym materiałem, mogę śmiało zakrzyknąć, że to bardzo dobry album jest. Nie powala może od razu prawym sierpowym, ale walkę rozgrywa taktycznie i stosuje całą gamę celnie wyprowadzanych, skutecznych ciosów, po których ostatecznie i tak lądujemy na deskach. Klasycznie zorientowany Death/Thrash, jaki wycina kwartet z Gliwic, niszczy bowiem może niespiesznie, ale za to wytrwale, metodycznie i z gruntowną znajomością tematu. Beczki cisną tu bardzo konkretnie niezależnie od tego, czy zarzucą soczystym blastem, czy też ładnie zakręcą rytmem. Grubo ciosany, ciężki, mięsisty  bas, który także potrafi zdrowo nawywijać, miażdży organy wewnętrzne, zapewniając zarazem tej produkcji niewąski groove. Wiosła szyją zadziornymi, jadowitymi riffami o sporym stopniu technicznego zaawansowania, które sponiewierać potrafią okrutnie, ich partie solowe tną ciało do kości, a nasycone agresją, zajadłe growle idealnie wpisują się w ten bezkompromisowy monolit tradycyjnie ukierunkowanej rozpierduchy. Słychać, że chłopaki zainspirowani są klasyką Thrash i Death Metalu, i to zarówno w ich korzennie brutalnych, jak i bardziej melodyjnych, technicznych formach. Nie będę jednak teraz sypał nazwami jak z rękawa. Nie miałoby to większego sensu, gdyż to jedynie pewne drogowskazy muzyki tworzonej przez Vastness, a poza tym zespół na owych inspiracjach buduje swe własne dźwięki, nie oglądając się na innych. Naprawdę bardzo dobry krążek. Należy tylko zrobić z nim kilka okrążeń, a wówczas „Cała Rasa Śmiertelników” odkryje przed Wami swe skrywane zazdrośnie niuanse rytmiczne, ornamentykę wioseł, czy ciekawe, gitarowe harmonie. Powtórzę więc raz jeszcze, że płytka to wyborna. Ja w każdym razie muzykę Ślązaków łykam bez popitki i już teraz czekam na kontynuacje „Entire…”.

 

Hatzamoth

sobota, 30 grudnia 2023

Recenzja Warhawk „Dambuster”

 

Warhawk

„Dambuster”

Iron Fist Prod. 2023

Ależ piękny prezent do mnie przyszedł tuż przed Sylwestrem. Znalazłem bowiem w skrzynce drugi album szwedzkiego Warhawk, i już po zapoznaniu się z okładką, na której uwagę przykuwa bardzo Motorheadowe logo, wiedziałem, że to będzie dobre. I cieszę się, że po raz kolejny się nie myliłem. A nawet więcej. W tym gatunku muzycznym, ostatnim albumem który zrobił na mnie tak mocne wrażenie był „Motor Cult” Gasoline Guns, a było to przecież jakieś dwa lata temu. „Dumbuster” to granie z pogranicza hard rocka i heavy metalu z bardzo, ale to bardzo rock’n’rollowym zacięciem. Oczywiście myślą przewodnią jest tutaj wspomniany wyżej Motorhead, którego aura wypełnia niemal każdą nutkę na tym albumie. Charakterystyczne tempo, klasyczny beat, praca gitar oraz maniera wokalna, tutaj wszystko jest jednym wielkim hołdem dla nieśmiertelnego Lemmy’ego. A że panowie ze Szwecji zadanie domowe odrobili celująco, to chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć jak trzylatkowi, że przy tych dźwiękach aż chce się ruszyć w tan. Nie ma na tej płycie utworu w którym brakowałoby chwytliwych akordów, śpiewnych refrenów czy wpadających w ucho od pierwszego odsłuchu melodii. Ciężko także wyróżnić którykolwiek z nich, i to nie tylko dlatego, że „Dumbuster” to płyta kurewsko równa, ale także dlatego, że te trzydzieści minut przelatuje tak szybko, że nie ma nawet czasu się zastanowić czy dany fragment jest lepszy od poprzedniego, czy nie. Na pewno wyróżniają się otwierający całość „Bombraid” oraz „Dags Att Dra”, ale tylko dlatego, że w ten pierwszy wpleciono wyśmienity fragment na pianinie, a drugi został odśpiewany w języku narodowym muzyków.  Jako całość „Dumbuster” jest bombą imprezową, której odpalenie na domówce momentalnie podniesie gościom ciśnienie, zwiększy średnią ilość wypijanych drinków na godzinę oraz prawdopodobieństwo uszkodzenia sprzętu gospodarstwa domowego, tudzież mebli (krzesła obstawiam w pierwszej kolejności). Dla mnie fenomenem jest, w jaki sposób niektóre zespoły potrafią zagrać po raz tysięczny „tę samą piosenkę”, jednocześnie dodać do niej kapkę od siebie i zrobić to w sposób nie uwłaczający autorowi oryginału. Jestem przekonany, że Lemmy osobiście tupie przy tych dźwiękach nogą w piekle, i trochę mu żal, że nie może sobie strzelić z chłopakami flaszki Jacka Danielsa. Jeśli dotychczas nazwa Warhawk była wam nieznana, to sięgajcie po ich drugą płytę bez najmniejszego wahania. Dla mnie materiał bez wad.

- jesusatan

Recenzja PARH „Disobedience”

 

PARH

„Disobedience”

Mythrone Promotion 2023

Z płockim Parhem zetknąłem się jakoś cztery lata temu, przy okazji ich splitu z O.D.R.A. Przeczołgała mnie ta produkcja okrutnie, a zwłaszcza panowie Parhy dojebali mi tak, że poczułem się, jak szmata do podłogi, którą przed chwilą zebrano z parkietu mieszaninę rzygowin z rzadkimi masami kałowymi. Tak samo wstrząsające, co i fascynujące było to doświadczenie, więc gdy tylko ujrzałem, że zdychający już rok 2023 przyniósł nam pierwszy, pełny album Parh, zapragnąłem ponownie poczuć się jak lalka z gałganków utaplana w gównie. I wierzcie mi, „Disobedience” sprawiła, że tak się właśnie poczułem. Ta płytka to 33 minuty poniewierającego w chuj, mazistego, przesyconego wonią zgnilizny, ciężkiego Sludge Metalu, który każdemu zrobi z dupy krwiste sashimi. Nie mogło jednak być inaczej, skoro na albumie tym namiętnie pieszczą nas przysadziste, wgniatające w podłoże bębny, miażdżące wnętrzności, wyraźnie zaznaczone, grubo szyjące, ociekające cuchnącym śluzem linie basu, zagęszczone, brudne, masywne, ohydne, acz zarazem mocno chwytliwe riffy i wokale tak paskudne, wredne i agresywne, że idź pan w pizdu. Doprawdy, spustoszenie sieje ta płytka potworne, mimo że klocki, z której jest  zbudowana, należą raczej do klasycznych i dobrze nam znanych. Mimo tego Parh robi to w charakterystyczny dla siebie, nie boję się tego napisać, oryginalny sposób, dzięki czemu ich muza tak mocno chwyta za serce i skutecznie zarazem poniewiera. Bardzo niewiele jest bowiem zespołów (a przynajmniej ja niewiele ich słyszałem), które tak skutecznie potrafią połączyć w swej twórczości wibracje znane z utworów Carnivore, czy  wczesnego Type O Negative, klimat płyt Soilent Green, jak i przepięknie cuchnące rozkładem struktury, jakie królują na albumach Autopsy, Abscess, Necrophagia, Repulsion, Impetigo, Murder Squad, czy The Ravenous. Ta umiejętność przekucia wielu inspiracji w zwartą, ciekawą muzykę ze zdecydowanie własnym szlifem sprawia, że twórczość tych jegomości, zawarta na „Nieposłuszeństwie” po prostu niszczy. Doszły mnie ostatnio niepokojące wieści, że zespół kończy swą działalność. Jeżeli rzeczywiście tak jest, to chłopaki żegnają się z nami w najpiękniejszy ze sposobów – zajebistym albumem. Mam jednak prośbę, którą kieruję do zespołu. Panowie parhy, zastanówcie się, czy to dobra decyzja? Któż bowiem, po Waszym odejściu będzie potrafił z taką gracją obrzucić ludzi wszystkim, co paskudne, muliste i śmierdzące, i do tego sprawić, że będą chcieli więcej i więcej? No, jak nie Wy, to kto? To pytanie pozostawię jednak bez odpowiedzi, gdyż jest ona zbyt oczywista.

 

Hatzamoth

piątek, 29 grudnia 2023

Recenzja Oro „Vid Vägs Ände”

 

Oro

„Vid Vägs Ände”

Hammerheart Rec. 2023

Oro to dość popularne mydło dezynfekujące z okresu PRL-u. Za czasów socjalizmu wszystkie pryszczole myły tym twarz, w nadziei że trądzik w magiczny sposób zniknie. To także zespół ze Szwecji, który kilka tygodni temu po raz drugi ukazał światu swój duży album. Pierwszego nie słyszałem, więc odnosić się nie będę i przejdę bezpośrednio do zawartości „Vid Vägs Ände”. Panowie grają sludge metal. Jako iż za oknem chuj nie zima, muzyka ta idealnie pasuje do aury, jaka nam w chwili obecnej towarzyszy. Dużo bowiem w tych ciężkich dźwiękach smutku i nostalgii. Tylko takiej bolesnej, a nie przesłodzonej do porzygania. Sporo tu także negatywnych emocji. Bo poza instrumentarium, to właśnie one stanowią najsilniejszy punkt tej płyty. Muzycy rzeźbiąc mozolnie ciężkimi akordami, snującymi się niespiesznie, raz mamroczącymi gdzieś głębiej, po chwili, niczym orka, wyskakujących gwałtownie na powierzchnię,  malują swój jesienny obraz na którym próżno szukać przejawów radości. Natomiast artysta pędzlem tworzy wzory nie do końca przewidywalne, często zmieniając technikę nakładania kolejnych warstw szarości. W kompozycjach Oro wiele jest momentów właśnie wielopłaszczyznowych, gdzie poszczególne ścieżki wzajemnie się przeplatają i uzupełniają, co tworzy bardzo ciekawy dialog między melodiami. Nie brak tu także momentów bardzo nastrojowych, będących niczym dziwna cisza przed uderzeniem pioruna, który nadchodzi nie wiedzieć skąd. Cieszę się, że nie ma tutaj przesadnych kombinacji z wokalem, bowiem dominują tutaj growle i silne krzyki (nawiasem mówiąc w języku szwedzkim), co zdecydowanie stawiam po stronie zalet rzeczonego materiału. Przyznać trzeba, że panowie bardzo się postarali, by ich piosenki nie nudziły, wrzucając do nich elementy różnych stylów muzycznych. Jest tu trochę blackmetalowych nawiązań, typowo sludge’owego rytmu, doomowego ciężaru czy też grania akustycznego. To wszystko do kupy składa się na wyraźny przedrostek „post” przed jakimkolwiek określeniem muzyki Oro. Tym razem jest to jednak komplement, bowiem czuć, że, pomimo nieco zakurzonych już wpływów, Szwedzi starają się myśleć poza pudełkiem i naprawdę ciekawie kombinują. Sporo na tym albumie wciągających harmonii, o różnej kategorii wagowej, dzięki czemu te nagrania nie nudzą, a wręcz przeciwnie, kuszą, by „Vid Vägs Ände” włączyć od początku gdy tylko się kończy. I ten klimat o którym wspomniałem. Czuć, że wszystko płynie tutaj prosto z serca i opowiada historię prawdziwą. Wszedł mi ten krążek naprawdę mocno. Zdecydowanie warto się zapoznać.

- jesusatan

Recenzja Impalement „The Dawn Of Blackened Death”

 

Impalement

„The Dawn Of Blackened Death”

Self Release 2023

Ten jednoosobowy projekt został założony w 2019 roku na szwajcarskiej ziemi. Do życia powołał go niejaki Beliath i w październiku powrócił ze swoją najnowszą płytą „The Dawn Of Blackened Death”. Zawiera ona siedem utworów, które składają się na czterdzieści minut muzyki w ujęciu black / death. Ten świetnie wyprodukowany album niesie ze sobą mieszankę śmierć metalowych riffów i czarcich tremolo, które poruszają się w zmiennych tempach. Zwarte gitary sieją amunicją gęsto zasypując nas kaskadowymi atakami, w które nasz muzyk wplata chwytliwe i napawające dumą tremolo. W wolniejszych momentach akordy gniotą dość poważnie, przypominając o tym, że nie tylko diabeł na tym świecie ma coś do powiedzenia, bo kostucha również. Zresztą te dwie postaci jak i dialog między nimi przewija się przez całe wydawnictwo. Niekiedy tą symbiozę zakłócają klasyczne solówki lub rytmiczne kostkowanie o wolnej agogice, które w tych rzadkich chwilach, udowadnia, że gatunek doom również nieco liznął oblicze Impalement. „The Dawn Of Blackened Death” posiada raczej mięsiste brzmienie, a precyzyjna oraz przysadzista sekcja rytmiczna wraz z wokalami, którym bliżej do growlu niż blackowego wrzasku, dodatkową nadają wagi płynącym tutaj dźwiękom. Całość przecinają wysokotonowe zagrywki, nadające melodyjności temu materiałowi, dzięki której słucha się tego łatwo i przyjemnie. Ot siedem numerów, bez problemu wpadających w ucho, o niewymagającym charakterze. Poczerniony i pompatyczny death metal, będący mocniejszą wersją Sabaton. Bezpieczny metal dla fanów popu, którzy od czasu do czasu chcieliby posłuchać czegoś „brutalnego”.

shub niggurath

czwartek, 28 grudnia 2023

Recenzja DYING FETUS „MakeThemBeg for Death”

 

DYING FETUS

„MakeThemBeg for Death”

Relapse Records 2023

Nie wiem, czy jest jakiś fan Brutal Death Metalu, który nie zna Dying Fetus? Jeżeli takowy by się znalazł, to lepiej niech nie mówi tego głośno (chyba że jest w przedziale 10-13 lat, a łonowe owłosienie dopiero u niego nieśmiało kiełkuje). Umierający Płód już 32 lata chłoszcze nasze dupska i wywraca bebechy swą muzą, a wrzesień tego roku przyniósł nam kolejny, dziewiąty już, duży krążek tych słodkich brutali z Baltimore. Cóż ja, odwieczny niemal fan tego zespołu, którego praktycznie każdy ich album rozpierdalał na atomy mogę powiedzieć o ich nowym wymiocie? Nie popadając w huraoptymizm, czy megalomanię, mogę śmiało powiedzieć, że jest dokładnie taki, jakiego oczekiwałem! Pełen miażdżących, łamanych perkusyjnych rytmów, rozrywających, wijących się linii basu, brutalnych, technicznych, precyzyjnych riffów, grubych, atonalnych akordów, rozdzierających solówek (tego akurat elementu życzyłbym sobie znacznie więcej) i niskich, ociekających płynami ustrojowymi growli. Na tej płycie jest wszystko, za co bez mała trzy dekady temu pokochałem muzykę Dying Fetus. Okrutne kanonady blastów, przytłaczające zwolnienia o charakterystycznych teksturach, złowieszcze, niszczące uderzenia w średnich tempach, czy powalające intensywnością, wściekłe strumienie bezwzględnych warstw melodycznych, jakie w niewielkich ilościach przewijają się w tej bezlitosnej zawiesinie. Jest także jeszcze jedna sprawa. Mimo upływu lat i zmieniających się okoliczności, do tej pory nie pojawił się chyba zespół, który w taki sposób, jak ci panowie łączyłby w swych kompozycjach koncepcyjnie czystą brutalność z twardą, mocarną, ciężką rytmiką. Gdybyście zapytali mnie, czy „Make Them Beg for Death” jest najlepszym albumem Umierającego Płodu, nie umiałbym odpowiedzieć na to pytanie, zresztą dla mnie nie ma to w zasadzie żadnego znaczenia, wszak muzyka to nie wyścig szczurów. Jedno jest pewne. Dziewiąty pełniak amerykanów to jak zwykle krążek, który niszczy wybornie. Jak dla mnie to płytka z gatunku „do obowiązkowego zakupu”, a zdanie innych mam w dupie. Zgodnie z tytułem „Niech Błagają o Śmierć”.

 

Hatzamoth

środa, 27 grudnia 2023

Recenzja Witchsnake „Deathcult of the Snake”

 

Witchsnake

„Deathcult of the Snake”

Helter Skelter / Regain 2023

Tak dziś zdałem sobie sprawę, iż dość dawno nie zaglądałem pod strzechy Helter Skelter / Regain. Co prawda shub niggurath skutecznie mnie w temacie wyręcza, ale co nieco jeszcze zostało nieobrobionego. No i dość szybko natknąłem się na płytę, która zrobiła mi cały wieczór. Mowa tu o nieznanym mi wcześniej Witchsnake. Panowie pochodzą z Włoch, a „Deathcult of the Snake” jest ich drugim albumem. No i powiem wam, że pod drineczka jest to granie jak znalazł. Ogólnie rzecz ujmując mamy tu do czynienia z muzyką z gatunku sludge. I może nie jest to mój ulubiony nurt, jednak jeśli ktoś potrafi odpowiednio się w temacie zaprezentować, to zawsze jestem otwarty. A Włosi potrafią, po stokroć. Przede wszystkim dlatego, iż ich kompozycje wymykają się chwilami standardom gatunku i skręcają w rejony klasycznie doomowe. Zatem poza wpływami choćby Neurosis, spotkamy się tu ze sporymi naleciałościami Electric Wizard czy Kyuss. Kwasowość tych kompozycji jest na naprawdę wysokim poziomie, ale wcale nie trzeba trzymać pod językiem kolorowych obrazków żeby doświadczyć pewnego rodzaju podróży. Panowie w wyjątkowo wciągający sposób płyną po swojemu. Wiosłując raz po raz przechodzącymi przez siebie melodiami, pobudzającymi zmysły i infekującymi swoją chwytliwością. Z harmoniami charakterystycznymi dla ojców klasycznego doom zajebiście komponują się także patenty mocno bluesowe, jak choćby w kończącym płytę instrumentalnym „Laughing Among the Ruins”, będącym pewnego rodzaju podsumowaniem całości. Aczkolwiek nadmienić należy, że wokal na tym krążku też nie jest bez znaczenia. Zwłaszcza ze względu na barwę, mogącą chwilami dość mocno kojarzyć się z nieśmiertelnym Lemmym. Cholernie chwytliwa to muzyka i niebezpiecznie wręcz wciągająca. Przy tym brzmieniem przypominająca zaszczaną toaletę przy wiejskiej stacji benzynowej, gdzie ktoś tylko od czasu do czasu szmatą przejedzie, ale ogólnie panuje syf. Nie pozostaje mi nic innego, jak silnie rekomendować te piosenki, nie tylko fanom gatunku, bo przecież ja do takowych chyba nie należę. Chociaż, gdyby płyty podobne do „Deathcult of the Snake” wychodziły częściej, to kto wie, czy bym się za takie narkotyki nie sprzedał.

- jesusatan

Recenzja DEEP DESOLATION „Dwunaste Wrota”

 

DEEP DESOLATION

„Dwunaste Wrota”

Werewolf Promotion / Lower Silesian Stronghold / Demented Omen of Masochism 2023

Łódzki Deep Desolation, to złożony z zacnych muzyków polskiej sceny metalowej ansambl. Nie będę ich jednak wymieniał z imienia i nazwiska ani przytaczał nazw zespołów, którym użyczają swe talenta. Kto ciekawy, niech sam sobie to sprawdzi, a zapewniam, że nie ma żadnego problemu, aby do tych informacji dotrzeć. Śledzę ich poczynania w zasadzie od samego początku i z każdą ich kolejną płytą miałem ten sam problem. Jakoś tak psiejsko-czarodziejsko zawsze się działo, że podobały mi się tylko pojedyncze wałki na nich zawarte (raz dwa, raz cztery, ale nigdy cała płyta). Taki stan trwał do roku 2023 i ich piątego krążka zatytułowanego „Dwunaste Wrota”. Pod tą płytką podpisuję się wszystkimi czterema kopytami i otarcie mówię, że jest zajebista. Panowie wzięli tu bowiem wszystko, co najlepsze z korzennie surowego Death, Black i Thrash Metalu, dorzucili garść akcentów z tradycyjnego, okultystycznego Doom, doprawili delikatnie szczyptą ciężkiego, psychodelicznego Rocka i powstał z tego dźwiękowy koktajl, które pozamiatał mną, jak szmatą do podłogi. Jakże jednak mogło być inaczej, skoro od pierwszych sekund witają nas tu siarczyste, ciężkie beczki, gruby bas o ziarnistej strukturze, jadowite, chropowate, rozrywające riffy i klasycznie bluźniercze wokale przecudnej urody. Nie jest to jednak koszerna łupanka na jedno kopyto. Wszystko jest tu przemyślane bardzo dogłębnie (zmiany tempa, harmonie, kaskady rozedrganych, wędrujących riffów, wokale) tak, aby nie wstrzymywać w żadnym aspekcie tej niszczącej maszyny. Całokształt tej płyty, począwszy od samych kompozycji, ich aranżacji i wykonania, a na samym brzmieniu kończąc, utrzymany jest w klimatach starej szkoły. Nie jest to jednak bezmyślna kopia starych mistrzów, czy podłączanie się pod kolejny trend. Słychać, że takie granie panowie niemal wyssali z maminego cyca i po prostu krąży to w ich krwiobiegu, dlatego też muzyce Deep Desolation, jakkolwiek by jej nie oceniać, nigdy nie można było odmówić szczerości, ale na tej płycie ta ich szczerość i pasja powala na glebę i konia z rzędem temu, kto szybko podniesie się po tych ciosach (a jest ich osiem, choć jak dla mnie mogłoby ich być nawet i osiemnaście). I cóż ja, zwykły, szary Hatzamoth mam jeszcze napisać na temat tego wyśmienitego materiału? Chyba tylko to, że  „Dwunaste Wrota”, to zaprawdę album wyborny, przy którym sam Diabeł w piekle tańczy zapalczywie z bananem na licu, głosząc słowo boże swym pobratymcom i ich poplecznikom. Reszta jest kurwa milczeniem…

 

Hatzamoth

wtorek, 26 grudnia 2023

Recenzja Cryptworm „Oozing Radioactive Vomits”

 

Cryptworm

„Oozing Radioactive Vomits”

Me Saco un Ojo / Pulverised / Extremely Rotten 2023

Ostatnim materiałem Cryptworm nad którym się pochyliłem była ich EP-ka „Reeking Gunk of Abhorrence” wydana jakieś trzy lata temu. Nie było to nic bombastycznego, zatem debiutancki album z roku zeszłego sobie po prostu odpuściłem. Ale żem łaskawy, to postanowiłem rzucić uchem na „Oozing Radioactive Vomits”. Raz, że fajny tytuł, dwa, zmieniło się logo oraz skład zespołu, to może muzyka też poszła w dobrym kierunku. No i w sumie poszła. Nie „pognała”, ale coś się ruszyło. To znaczy, cały czas jest bardzo kwadratowo, ale tym razem chyba bardziej to urokliwe niż drażniące, a dla maniaków określonego typu dźwięków może stanowić bardziej zaletę niż wadę. Bo trzeba przyznać, że ta cmentarno-gnilna twórczość Brytoli obecnie dość mocno się broni. I chyba właśnie za sprawą elementów, które się zmieniły. Zdecydowanie lepsze są wokale. Też co prawda, jak poprzednio, bardzo ograniczone stylistycznie i sprowadzające się do głębokiego, mulistego bełkotu, ale przynajmniej pozbawione niepotrzebnych urozmaiceń. Tempo utworów także jest bardziej zróżnicowane, i poza szybszymi, bardzo tanecznymi motywami w stylu Lymphatic Phlegm, często zwalniające do totalnego walca lub wchodzące w rejony punkowe. Zajebistą robotę robi brzmiąca jak odwrócone wiadro perka, prymitywna w chuj, ale podkreślająca ekstremalnie garażowy charakter albumu. Zdecydowanie najwięcej na tych nagraniach death metalu, który stanowi tutaj twardy kręgosłup, lecz są momenty zahaczające o gore, a nawet doom, jak choćby mozolny wstęp do „Submerged Into Vile Repugnance”. Da się przy tych piosenkach potańczyć wesoło, jebnąć kielicha czy pomachać łapskiem i powygłupiać. Nie zmienia to jednak faktu, iż, wedle mojego uznania, Cryptworm tworzą muzykę skierowaną do ściśle określonego odbiorcy. Zatem zwracam częściowo honor muzykom i liczę na kolejne równie udane wydawnictwa jak to. Stawiam temu albumu mocną trójkę z plusem, wierząc jednocześnie, że od tej chwili będzie już tylko lepiej.

- jesusatan

Recenzja The Last Eon „Infernal Fractality”

 

The Last Eon

„Infernal Fractality”

Soulseller Records 2023

The Last Eon to norweski projekt, założony przez niejakiego Ødemark’a, udzielającego się w między innymi The 3Rd Attempt, a tak na prawdę urodzonego w Barcelonie pod nazwiskiem Carlos Miquel. Mniejsza jednak ze szczegółami narodowościowymi, bo najważniejsze jest to, że siedemnastego listopada wypuścił on swoją debiutancką płytę, popełnioną przy pomocy perkusisty Jarle Byberga. Ci dwaj muzycy nagrali osiem numerów, które składają się na czterdziestominutowy atak industrialnego black metalu. W gruncie rzeczy riffy zawarte na „Infernal Fractality” bardziej kojarzą się z brutalnym detem niż bleczurem. Podobnie sprawa ma się z brzmieniem gitar, które jest raczej masywne i zwarte, ale nic to, ponieważ wydźwięk tego materiału jest iście szatański i to jest głównym wyznacznikiem. Produkcja ta jest niczym broń soniczna wymierzona we wiadomym kierunku, generująca potężną dawkę mechanicznych oraz rytmicznych akordów, które swym nieprzejednanym charakterem mogą zmęczyć niejednego śmiałka, który odważy się stawić im czoło. Jakby tego było mało, The Last Eon ma również czelność zalewać uszy swoich słuchaczy lawiną brutalnych blastów i opętańczych tremolo, które stanowią morderczą ścianę dźwięku, mającą za zadanie pastwić się nad nami w okrutną rozkoszą. Całość jest wzmocniona przez łomoczące ciężko i z zerojedynkową precyzją beczki, a także różnej maści, szalone i bluźniercze wokalizy. Nie należy zapominać również o syntezatorowych tłach, które niekiedy, przybierając formę nieprzyjaznych dronów, nadają tej muzycznej nawałnicy niesamowicie zimnej i kosmicznej atmosfery. Pierwszy album The Last Eon jest współczesnym black metalem w ujęciu industrialnym, który czerpiąc z fundamentów tego gatunku, zapoczątkowanego przez Mysticum czy Thorns, stworzył jego własną i zarazem ekstremalną wersję. Mimo to, iż chwilami przypominać może „satanistyczne techno” w stylu The Electric Hellfire Club, to dzięki zdecydowanej i miarowej pracy wioseł, nieubłaganej rytmice sekcji basowej, zajadłym wokalom oraz chłodnej elektronice, zrodzony został gwałtowny i odrealniony rytuał, który został odprawiony w modernistyczny sposób. Jednakże właściwe zasady tego obrządku zostały zachowane.

shub niggurath

Recenzja GROMOVERZH „Izdrevle”

 

GROMOVERZH

„Izdrevle”

Werewolf Promotion 2023

Gromoverzh lub jak ktoś woli pisownię oryginalną, Громоверж, to projekt, który powstał już stosunkowo dawno temu, bo w 2015 roku. Odpowiada za niego bardzo dobrze znany w kręgach pogańskich StringsSkald, biorący aktywny udziału w takich przedsięwzięciach jak: Nitberg, Walknut, Old Sea and Mother Serpent, czy Темнозорь, gdzie rzeczony StringsSkald był głównym kompozytorem w latach 2001-2010. Długo ostatecznej formy nabierał pierwszy pełny album tego zespołu, gdyż „Izdrevle”, czy też „Издревле” powstawał od 2015 do 2021 roku, a niejako ostatnim szlifem było wydanie go na cd w Roku Bestii 2023 przez naszą, niezmordowaną  Werewolf Promotion. No to teraz nadszedł już czas, aby napisać coś o muzyce, którą napotkamy na wspomnianej, debiutanckiej płycie Gromoverzh. Nie mijając się zbytnio z prawdą, można powiedzieć, że  twórczość rosyjskiego Pioruna jest bliźniaczo podobna to tego, co na swych pierwszych trzech pełnowymiarowych produkcjach prezentował ongiś Темнозорь, co specjalnie nie dziwi, wszak materiał ten powstawał, gdy StringsSkald był aktywnym członkiem tego ansamblu i z tego, czy owego powodu nie trafił na jego płyty. Mamy tu więc prawie 73 minuty bardzo dobrego, doprawionego Folkiem Pagan/Black Metalu w charakterystycznym, wschodnim stylu zakorzenionym w pierwszych latach XXI wieku. Witalne, pełne wigoru tempa oparte na szybkich beczkach i wyraźnie zaznaczonych liniach basu przeplatają się tu z cięższymi, grubo gniotącymi strukturami rytmicznymi, wiosło wycina zadziorne, chwytliwe riffy o ciekawej melodyce, a partie solowe mają mocno epicki szlif. Konstrukcja i ukształtowanie gitar jest zresztą na tym albumie naprawdę ciekawe. Prócz typowych, klasycznych dla tego gatunku zagrywek usłyszymy tu również klimatyczne pasaże, sporo zdobnych ornamentów, a także bardziej wysublimowane akcenty skręcające momentami w stronę nienachalnej muzyki progresywnej. Wokale oczywiście idealnie spasowane z muzycznym stylem grupy, mistyczno-złowieszcze z jednej strony i nacechowane tajemniczą ludowością z drugiej. Doskonałą robotę wykonuje na tym krążku flet. Mimo że jest bardzo aktywny i często eksponowany, nie czujemy przesytu jego obecnością, a wręcz przeciwnie, czekamy na jego partie. Poza tym, interakcje z pozostałymi instrumentami, jakie tworzy, a także zapętlone, ekstatyczne wręcz tekstury, jak i bardziej ulotne, niema eteryczne akcenty wydatnie podkręcają pogański feeling tego krążka. Długo można by zresztą rozprawiać o tej płycie, gdyż każdy kolejny jej odsłuch odkrywa przed nami nowe szczegóły i zawoalowane niuanse, którymi możemy się delektować (jeżeli oczywiście na samą myśl o Pagan Metalu nie dostajecie wysypki o podłożu nerwowym). Czas wiec na krótkie podsumowanie. Każdy, kto ceni sobie tego typu twórczość, ze wskazaniem na muzykę  Темнозорь, powinien czym prędzej zaopatrzyć się w „Издревле”. Reszta niech czyni wg uznania, choć prywatnie uważam, że warto sprawdzić ten krążek, gdyż jest tu na czym ucho zawiesić.

 

Hatzamoth 

poniedziałek, 25 grudnia 2023

Recenzja Maze of Terror „Skullcrusher”

 

Maze of Terror

„Skullcrusher”

Defense Rec. 2023

Pisałem już kiedyś, że Ameryka Południowa to bezkresna kopalnia muzycznych zajebistości? Aaa, pisałem, OK. No to mamy tego kolejny przykład w postaci debiutanckiej EP-ki peruwiańskiego Maze of Terror, wydanej pierwotnie jedenaście lat temu, w wznowionej niedawno nakładem Defense Records. No i pięknie, że label wykopuje takie perełki, bo te dwadzieścia pięć minut to zaiste potężny strzał na ryj. Panowie grają thrash metal. Nie bawią się przy tym w niepotrzebne kombinacje, czerpiąc bezpośrednio od takich klasyków jak Destruction, Kreator czy Slayer. Czyli włączając „Skullcrusher” możecie być pewni, że zaatakuje was fala konkretnego riffowania. W zasadzie co chwila ranieni jesteśmy ostrymi, klasycznymi akordami, które raz bardziej, raz mniej, kojarzyć się mogą z wymienioną powyżej trójcą. A że zespół dokładnie odrobił lekcje, zarówno pod względem inspiracji jak i warsztatowo, to ich muzyka w zasadzie słucha się sama. Nie ma tu mowy o zapchajdziurach czy pomysłach kiepskich. Ten materiał, mimo iż krótki, kosi z równą mocą od początku do końca i wyróżnianie jakiegokolwiek z pięciu utworów zamieszczonych na tej EP-ce byłoby niesprawiedliwe dla pozostałych. Czy to w tempie szybszym, czy przy rytmicznym kostkowaniu (riff w „Hatred and Repression” urywa łeb) nasze ciało wyrywa się do uzewnętrznienia wzbudzanych przez Maze of Terror emocji, a poziom adrenaliny utrzymuje się niezmiennie na najwyższym poziomie. Co ciekawe, mimo pewnego schematu, refreny w utworach Peruwiańczyków wcale nie wyskakują jak z kapelusza i nie są najbardziej zapamiętywanym momentem, lecz doskonale komponują się z całością kompozycji. Świetną robotę robi na tych nagraniach sekcja rytmiczna, mimo iż prochu pracownik fizyczny tu raczej nie wymyśla. Nie gorzej sprawuje się także śpiewak, uzewnętrzniający swoje emocje zachrypniętym tonem. Całość brzmi, według mnie, doskonale. Jest odpowiednia dawka brudu na gitarach, beczki dudnią surowo, ale wszystkie instrumenty znajdują tutaj miejsce dla siebie i są doskonale słyszalne. Cholera, co tu więcej gadać. Jeśli nie spotkaliście się wcześniej z „Skullcrusher” to sięgajcie po ten materiał bez zastanowienia, bo to kawał zajebistego thrash metalu.

- jesusatan

Recenzja Sovereign „Altered Realities”

 

Sovereign

„Altered Realities”

Dark Descent Records (2024)

 

Czyżby thrash metal wracał do łask? 20 Buck Spin wita słuchaczy w 2024 debiutem kanadyjskiego Dissimulator zaś Dark Descent przyszykował miłośnikom jeansów i trampek debiut norweskiego Sovereign. Obie płyty nie pierdolą się w tańcu ze słuchaczem, obydwie czerpią ze spuścizny thrash i death metalu jaki dobrze znamy i lubimy i obydwie robią to bezbłędnie. Przy czym debiut Norwegów wydaje się być dużo bardziej klasycznym, bezpośrednim, pozbawionym kombinowania i eksperymentów materiałem. Na „Altered Realities” nie ma absolutnie żadnych nowinek, nie ma niczego czego byśmy nie słyszeli od zespołów pokroju Devastation, Demolition Hammer, Solstice czy wczesnego Malevolent Creation. Ta wtórna do bólu, ale zagrana z ogromnym animuszem i werwą płyta zdecydowanie powinna znaleźć wielu sympatyków wśród fanów klasycznego łomotu przełomy lat 80. i 90. Riffy wiercą dziury jak w podręczniku przykazano, solówy spadają jak gromy z nieba, zadziorne wokalizy żywcem wyjęte z thrashdeathowego podręcznika, dobre tempo i zero nudy. Czynnik rozrywkowy „Altered Realites” jest zdecydowanie bardzo wysoki, nawet jeśli nie  słyszę tutaj pierwiastka wyjątkowości. Słucha się tego wybornie. Szczególnie dobre wrażenie robią te najbardziej intensywne fragmenty, gdy skomasowany atak perkusyjny zostaje podparty kaskadą klasyczny, thrashowych solówek piłujących uszy aż miło. Nie jest to płyta, która zawojuje jakiekolwiek końcoworoczne rankingi, nie jest też płytą, którą nazwałbym szczególnie potrzebna. Ale w finalnym rozrachunku może być płytą, do której będzie się wracało raz po raz, bo każdy z nas ma coś z inżyniera Mamonia i lubi melodie które już zna. A ja nie znam żadnego kuca, który lubiąc ekstremę nie lubiłby klasycznego, nieskazitelnego thrash/deathu. Pierwsza płyta Sovereign nie odstaje poziomem od najlepszych dokonań gatunku. Wyszła po prostu o 30 lat za późno. A że ten podgatunek jest jaki jest i nie daje zbyt dużego pola muzykom do manewru, to cóż… Szczerze polecam, bo może się okazać, że w przeciągu roku usłyszycie 20 innych, na pierwszy rzut ucha ciekawszych bandów, a finalnie i tak wrócicie do swojego wewnętrznego Mamonia i puścicie „Altered Realities” pławiąc się w radości i poczuciu komfortu. Na pewno warto posłuchać.

 

                                                                                                                                              Harlequin

niedziela, 24 grudnia 2023

Recenzja Le Morte „Midnight In The Garden Of Tragedy”

 

Le Morte

„Midnight In The Garden Of Tragedy”

Darkness Shall Rise Productions 2023

 


Le Morte to zespół składający się z dwóch muzyków, którzy wcześniej uczestniczyli w takich przedsięwzięciach jak crustowy Occultist czy bliżej mi nie znany Rigorous Institution. Jak się pewnie domyślacie panowie ci pochodzą z USA a w ramach tego projektu tworzą od 2020 roku. Po nagraniu dwóch demówek i epki postanowili w końcu zarejestrować debiutancki album, który w sumie pojawił się już w drugiej połowie września, ale co się odwlecze, to nie uciecze. Całe szczęście, że wpadł w moje łapy, bo to niezła perełka, gdyż muzyka Le Morte jest niesamowitą mieszanką, doom i death metalu, który w dodatku został mocno liźnięty industrialnym jęzorem. Czterdzieści minut dźwięków zawartych na „Midnight In The Garden Of Tragedy”, wygenerowały ziarniste i ciężkie gitary, snujące w wolnych tempach klasyczne i miarowe riffy, podparte mięsistą sekcją rytmiczną, w której prym wiedzie automat perkusyjny. Tradycyjne akordy, wpadające momentami w heavy metalową manierę kreują zimną i zarazem duszną atmosferę. Poza mrocznym kostkowaniem, które swym przytłaczającym usposobieniem przypominać mogą nieco kompozycje Faustcoven, dostajemy od tych dwóch panów również trochę chmurnych melodii, bujających w sludge metalowym stylu, co nadaje całości lekko narkotycznych oparów. Nad wszystkim unoszą się posępne growle wokalisty, które jeszcze bardziej zagęszczają ten materiał, czyniąc go zwartym aż do bólu. Klimat jaki swoimi kompozycjami wytwarzają ci mieszkańcy Richmond w stanie Virginia jest skrajnie przytłaczający i lodowaty, a industrialne naleciałości wprowadzają także spory ładunek mizantropii. Antyhumanizm był zawsze głównym założeniem black metalu i takie również, od czasu do czasu, sprawia wrażenie twórczość Le Morte. W moim odczuciu muzykowanie tego duetu, jawi się fragmentarycznie jako Darkthrone na mocno zwolnionych obrotach i chyba nie będzie to zbyt duże nadużycie z mojej strony. Sami sprawdźcie, ponieważ warto sięgnąć po tą płytę, na której skonstruowane w prosty sposób utwory hipnotyzują, tak aby miażdżące nas z precyzją maszyny cyfrowej riffy nie bolały zbytnio. Bardzo dobra produkcja, której atutem jest przede wszystkim jej pierwotność. Polecam.

shub niggurath

Recenzja WIJ „Przestwór”

 

WIJ

„Przestwór”

Piranha Music 2023

„Wypłynąłem na suchego przestwór oceanu,

 Wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi,

 Śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi,

 Omijam koralowe ostrowy burzanu.

 

 Już mrok zapada, nigdzie drogi ni kurhanu;

 Patrzę w niebo, gwiazd szukam, przewodniczek łodzi;

 

 …Jak Cicho! – słyszę ciągnące żurawie,

 Których by nie dościgły źrenice sokoła;

 Słyszę, kędy się motyl kołysa w trawie,

 

 Kędy wąż śliską piersią dotyka się zioła.

 W takiej ciszy – tak ucho natężam ciekawie,

 Że słyszałbym głos …” Wija

 

Początek tej recenzji to oczywiście fragmenty „Stepów Akermańskich” Adama Mickiewicza. Nie wiedzieć czemu, praktycznie zaraz po zapoznaniu się z drugim, pełnym albumem ansamblu Wij, zatytułowanym „Przestwór” przyszedł mi na myśl ten wiersz. Przyszedł i nie chce odejść, każdorazowo bowiem, gdy włączam sobie ów krążek, słowa te kołaczą się wewnątrz mej głowy. Być może przyczyną jest tu pewna poetyka tekstów, z jaką mamy niewątpliwie do czynienia w przypadku tej płyty, a może sprawiły to dźwięki, które wymykają się jednoznacznej ich klasyfikacji, bądź doskonała, sugestywna okładka? Sam nie wiem? Prawdą jest więc chyba stwierdzenie, że nie ma ludzi zdrowych, są tylko niedokładnie zbadani. Dajmy już jednak temu spokój, a przejdźmy do sedna sprawy, czyli do muzyki zawartej na drugim pełniaku Wija. Zespół rzeźbi więc na tej produkcji nuty, które pełnymi garściami czerpią zarówno ze spuścizny klasycznego Doom Metalu, jak i zapiaszczonego, ciężkiego Stoner Rocka. Napotkamy więc na tej kreacji tłuste, gniotące konkretnie, organiczne bębny, pełzające, ciężkie, przesycone piaskowym pyłem, niekiedy wręcz przytłaczające linie wiosła o transowych zapędach i pełne ekspresji, różnobarwne wokale, do których jednak trzeba nieco przywyknąć. Wnikliwi słuchacze odnajdą tu niemało ciekawych, zdobnych haftów, falbanek i elementów zdobniczych inspirowanych bluesem, czy szeroko pojętą klasyką rocka. Podobnie, jak na pierwszym ich albumie muzyka wykonywana przez Wij jest oparta raczej na prostych kompozycjach (nie od dziś wiadomo, że w prostocie siła), jednak „Przestwór” jest ponad wszelką wątpliwość płytą mocniej przemyślaną, bardziej dopracowaną i eklektyczną w każdym calu. Mniej tu improwizacji rodem z kwaśnych lat 70-tych, a więcej konkretów (zarówno jeżeli chodzi o brzmienie, jak i same struktury kompozycji). Cały czas jednak wałki te są chwytliwe, zadziorne i beret potrafią przeorać niewąsko, wszak posiadają charakterystyczny, rzekłbym nawet, że „Wijowy” klimat, a do tego wiele rytmicznych permutacji o zmiennych teksturach i dynamice. A to oczywiście nie wszystko, gdyż Wij wie, jak wciągnąć słuchacza w zaklęte rewiry swej muzy. Żeby jednak nie było zbyt słodko, to brakuje mi tu solidnych, basowych dołów, choć gitara gra niesamowicie gęsto i zawiesiście (Palec naprawdę wykonuje tu zajebistą robotę, czapki z głów), to jednak czterech strun nie zastąpi, choćby nie wiem, jak by się starała (takie przynajmniej jest moje zdanie). Cóż mam Wam jeszcze o tej płycie napisać? Ja jestem kupiony jej zawartością, mimo mych czysto subiektywnych, drobnych zastrzeżeń. Mam jednak świadomość, że nie wszystkim czytelnikom Apocalyptic Rites wejdzie takie granie, wierzcie mi jednak, warto dać szansę temu albumowi, gdyż to w tych klimatach granie doprawdy wyśmienite. Ja za każdym razem, gdy kończy się „Przestwór”, mam wrażenie, że to Wij gra jeszcze, a to echo grało.

 

Hatzamoth       

 

  

sobota, 23 grudnia 2023

Recenzja Extensa „Extensa”

 

Extensa

„Extensa”

Gustaff Rec. 2023

Studiowałem kiedyś z gościem, który mnie notorycznie zaskakiwał. Na przykład, słuchaliśmy podobnej muzyki, ale on wielokrotnie twierdził, iż dany album mu się podoba, ale przeszkadza mu wokal. Nie, że barwa czy coś tam, tylko to że w ogóle jest! Nie mogłem go rozkminić. Przecież wokal to jedna z najważniejszych składowych, zwłaszcza w muzyce metalowej. Czas mijał, człowiek się starzał… Albo może nabierał doświadczenia i więcej poznawał. Ostatecznie znalazłem płyty, na których obecność śpiewaka byłaby równie pożądana, co obecność teściowej przy małżeńskim stosunku, jak choćby Echoes of Yul, czy włoski Progenie Terrestre Pura. Dziś do tego wąskiego grona dołącza brygada z Wielkopolski. Muszę, nie po raz pierwszy co prawda, szczerze przyznać, że jednak granie pod tytułem „post” potrafi na mnie czasem zrobić wrażenie. Panowie z Extensa tenże gatunek reprezentują. Pytanie tylko, post - co? Debiutancki album tej załogi to mieszanka naprawdę wszechbarwna. Myślę, że zamiast wymieniać tu gatunki muzyczne, czy bezpośrednie skojarzenia z konkretnymi nazwami, starczy powiedzieć, że Extensa gra muzykę nieodkrywczą, acz zarazem świeżą niczym bułki w piekarni o szóstej rano. Muzykę, która ma w sobie zarówno sporą dawkę zadziorności, czasem zahaczającą wręcz o black metal, co i spokojnego bujania do snu, roztaczającą kolorowe wizje niczym pigułka od dilera. Kompozycje na tym albumie są wręcz przepełnione kontrastującymi ze sobą pomysłami, jednak ich symbioza tworzy miksturę, której, jeśli raz się spróbuje, niesamowicie uzależnia. Słuchanie „Extensa” to trochę jak odwiedziny świata fantazji, w którym, niby znane nam postaci przyjmują nienaturalny, lub bajkowy wygląd. Ta muzyka ma swój niepowtarzalny klimat, i to właśnie klimat jest tu słowem kluczem. Nie ma sensu rozkładanie tych dźwięków na czynniki pierwsze, bowiem to właśnie ich amalgamat tworzy coś wyjątkowego. Nie znajdziecie na tym krążku niczego chwytliwego, technicznego, innowatorskiego. Znajdziecie za to niebanalną opowieść o czymkolwiek sobie zażyczycie. Warunek jest jeden. Musicie dać tym dźwiękom szansę. Jeśli trafią na podatny grunt, podróż potoczy się sama. Bardzo ciekawy materiał na wiele odsłuchów.

- jesusatan

Recenzja KATAKLYSM „Goliath”

 

KATAKLYSM

„Goliath”

Nuclear Blast 2023

Pamiętam, jakby to było dziś. Początek lat 90-tych (konkretnie był to rok 1993), gdy to kanadyjski Kataklysm przypierdolił swym „The MysticalGate of Reincarnation” tak, że kurwa złożyłem się w chińskie u. Niespełna dwa lata później panowie z Quebecu dojebali miażdżącym „Sorcery”, który spustoszenie siał niesamowite, a po kolejnych 12 miechach z delikatnym okładem zespół pozamiatał scenę brutalnego grania okrutnym „The Temple of Knowledge (Kataklysm Part III)”. No i gdy wydawało się, że może być już tylko lepiej, z różnych przyczyn nastąpiły pewne modyfikacje składu, które pociągnęły za sobą niestety także i zmiany muzyczne, a co za tym idzie, spowodowały to, że Kataklysm stał się jeno grupą solidną i rzetelną, czyli po prostu Death Metalowym średniakiem. I tak sprawy mają się do dnia dzisiejszego. Ten Kanadyjsko-Amerykański w tej chwili ansambl regularnie wydaje kolejne albumy, które jednak nie mają nawet startu do produkcji, które wymieniłem tu na początku. Sierpień tego roku przyniósł nam kolejny, piętnasty już duży krążek zespołu, zatytułowany „Goliath”. Czy po tylu latach nagrywania bliźniaczo do siebie podobnych płyt Maurizio i spółka będą mieli jeszcze cokolwiek do powiedzenia? Przeorałem tę produkcję  wzdłuż i wszerz dobrych kilka razy, po czym stwierdziłem, że absolutnie nic się nie zmieniło i dalej jest, tak, jak było. To kolejny rzetelny, solidny i konkretny album Kataklysm, który sytuuje się w dolnej strefie stanów średnich. Jest tu co prawda trochę naprawdę dobrego, brutalnego Metalu Śmierci o wysokim stopniu technicznego zaawansowania, a takie wałki jak „Dark Wings of Deception”, czy „Bringer of Vengeance” mają niezgorsze jebniecie, jednak większość tego materiału to zdecydowanie frakcja Death Metalu bazująca na mocno nasyconych melodią strukturach, oraz oparta chwilami o bardziej szarpane, siłowe rozwiązania. Obrazowo można by powiedzieć, że Kataklysm Anno Bastardi 2023 to mieszanina Melo-Death z odrobiną mięsa i podrobów. Jednym słowem jest ciężko (ale tak w sam raz), melodyjnie (jednak nie za bardzo) i przyjemnie pod względem technicznym (tyle że bez przesady). Ocena tej płyty będzie więc mocno uzależniona od tego, jaki etap twórczości grupy jest tym, który poważacie. Ja zdecydowanie opowiadam się po stronie muzyki, którą rzeźbili do roku 1996, więc „Goliath” to dla mnie kolejny, solidny, ale w gruncie rzeczy bezpieczny i zachowawczy krążek, który jest niejako odcinaniem kuponów od nieśmiertelnych, niszczących w chuj, wymienionych tu przeze mnie klasyków. Wszyscy ci, którzy wolą opcję nr 2, czyli płyty nagrywane przez zespół cirka od roku 1998, najnowszą produkcję łykną zapewne bez zastanowienia, niczym bocian soczystą, zieloną żabkę. Dla mnie żaby za bardzo walą morświnem i za mało w nich krwistego mięsiwa. Podobnie jest i z tegorocznym krążkiem Kataklysm.

 

Hatzamoth

piątek, 22 grudnia 2023

Recenzja Malicious „Merciless Storm”

 

Malicious

„Merciless Storm”

Invictus Prod. 2023

Nie wiem, dlaczego debiutancki album Malicious nie pojawił się swego czasu na naszych łamach. Był to album naprawdę zacny i chyba jedynie z powodu natłoku promówek jakie do nas docierają przegapiony został. No to nadrabiamy zaległości, bowiem Finowie powracają z nową EP-ką, która, krótko mówiąc, niesie śmierć. Death metal to jest. Bardzo wkurwiony i nie cierpiący jakichkolwiek znamion kompromisu. Kojarzycie taki zespół jak AngelCorpse? Albo Concrete Winds? Albo, jeszcze bliżej – Beyond czy Omegavortex? Ta, wiem, rzucam nazwami jak z kapelusza, ale wierzcie mi, to co usłyszycie na „Merciless Storm” to właśnie mieszanka wymienionych nazw. I w zasadzie mógłbym tutaj zakończyć swoje wywody, bo każdy zainteresowany wie już o co chodzi. Chłopaki jadą z koksem bez ograniczeń, skupiając się na intensywności riffowania, bez zabawy w jakieś techniczne specyfiki. Jeśli komuś w czasach obecnych brakuje death metalu w death metalu, to powinien sobie na odtrutkę zapodać te dziesięć minut bezlitosnego nakurwu jaki serwują Malicious. Mało w tym melodii jako takiej, bardziej przewija się ona w wkręcających się w łeb, mocno podrasowanych harmoniach obrzyganych od stóp do głów Helmkampowym wokalem. Niekoniecznie mam tu na myśli jego ton, co intensywność. Kolesie gnają do przodu w staroszkolnym stylu i nie pozostawiają jeńcom kromki chleba do konsumpcji. Pięknie to przy okazji brzmi. Niby czytelnie, ale z zachowaniem odpowiedniej dawki syfu i szlamu. Pięknie nam się panowie prezentują, przed milionami słuchaczy. To jest death metal, a nie jakaś popierdółka. Wszystko, kurwa, w temacie.

- jesusatan