piątek, 31 maja 2024

Recenzja Alarm! „Alarm!”

 

Alarm!

„Alarm!”

Armageddon Label 2024

 


Dobra, dość tego metalu, schłodzone piwo się leje, kolega przyszedł w odwiedziny, to czas się pobawić z przytupem. Żadną nowością bowiem jest, że zimny bursztyn najlepiej wchodzi przy odpowiedniej muzyce. A taką jest bez wątpienia debiutancki materiał Szwedów. Czy to duża płyta, jak to sygnuje wydawca, to bym polemizował, bo „Alarm!” zawiera jedynie dwadzieścia minut muzyki. Aczkolwiek dziewięć numerów jest, to niech im będzie. Jest to dziewiątka typowo do popijawy. Panowie raczą nas wybuchową i niezwykle chwytliwą mieszanką punka i hard core’a. W zasadzie starczy byśmy wcisnęli „play”, a cały asortyment na gościnnym stole zacznie podskakiwać, a my wraz z nim. Filozofii w tej muzyce nie na żadnej. Jest mocny d-beat, bardzo proste akordy, o tyleż chłoszczące swoją mocą to i hipnotyzujące powtarzalnością przy akompaniamencie bardzo monotematycznego, co w tym gatunku muzycznym w sumie nie jest zbytnią odskocznią od reguły, wokalu. Po co zresztą silić się na jakieś eksperymenty, skoro sprawdzone narzędzia działają w tym przypadku bez zastrzeżeń. Żeby jednak nie było, że Alarm! są monotematyczni. No nie. W takim „Me and Failure” potrafią mocno zaciągnąć lejce i zamiast sztampowej napierdalawki zaserwować naprawdę niezły riff z gatunku bujających. Nieczęsto band z tego nurtu tak bardzo mnie rozkręci przy domowym odsłuchu, bo najczęściej bawię się przy podobnej muzyce tylko na koncercie, a potem w pieleszach mi to ni chuja nie wchodzi. W tym przypadku aż bałbym się na występy sceniczne wybrać, bo mogłoby się to skończyć jakimś uszczerbkiem na zdrowiu.  „Alarm!” to wydawnictwo dla tych, którzy lubią napiedalać, bez dwóch zdań. I to bez różnicy, czy pod sceną, czy browary na chałupie. Ta muza ma maksymalną nośność i niesamowity ładunek energii. Zatem krótko: piwo w dłoń i zapraszam do tańca!

- jesusatan

Recenzja KLYSMA „Death”

 

KLYSMA

„Death”

Amputated Vein Records 2024

Belgijska betoniarka prowadzona od samych swych narodzin żelazną ręką przez Roy’a Feyen’a zajechała po raz trzeci i po raz trzeci wylała na nasze głowy obrzydliwą zawiesinę złożoną z drobnego gruzu, betonu i piachu zaprawionego ciepłymi jeszcze wnętrznościami. W chuj brutalny, miażdżący i obłąkany to album, a chore wibracje, które wylewają się z niego całymi wręcz cysternami, paraliżują ośrodkowy układ nerwowy i wywracają wnętrzności z gracją buldożera. Jakbyście nie wiedzieli, powyższy wstęp odnosi się do tegorocznej, trzeciej pełnej płyty Klysma zatytułowanej poetycko „Death”. Album ten to kawał zdrowego, przytłaczającego jebnięcia, o ile ktoś nie ma problemu ze strawieniem Slaming Brutal Death Metalu ze wszystkimi jego wadami i zaletami. Krótko mówiąc, Lewatywa z Liège na swym trzecim długograju prezentuje jak zawsze muzykę okrutną, potwornie ciężką i bezkompromisową we wszystkich aspektach. Jest tu więc typowe dla tego gatunku, gęste jebnięcie sekcji rytmicznej, patroszące zawodowo wiosła, jak i ryjące głęboko w cuchnącym mule, zwierzęce gutturale. Napotkamy też jednak na tym albumie sporo fachowego, śmiertelnego, rozrywającego wiosłowania o dosyć wysokim stopniu technicznego zaawansowania, jak i pewne niuanse harmoniczne i instrumentalne, które potrafią zaskoczyć i zaintrygować. Jak to na płytach z taką muzą bywa, nie mogło zabraknąć na „Death” całej masy zaproszonych gości (że wspomnę tylko śpiewaków z Gutrectomy, Analepsy, Sun Eater, Guttural Slug, Begging for Incest, czy Kraanium),jak i odrobiny siłowych, szarpanych rozwiązań charakterystycznych dla Brutalnego Deathcore’a. O ile armia zaciężna wybornie wykonała swoją robotę, to już owe ząbkowane, rwane patenty nie do końca mi leżą, podobnie zresztą, jak dziwne szczekanie w jednym z wałków, czy też nawiązania do serii Dragon Ball w innym. No ale cóż, taka już jest ta formuła i albo się ją akceptuje, albo też idzie w pyry obżerać łęty. Całe szczęście jednak tych udziwnień jest tu relatywnie mało i przeważa miażdżąca Slaming Brutal Death Metalowa jazda, więc bardzo konkretny i zaprawdę ciężki to rozpierdol. W przypadku takich produkcji sytuacja jest w zasadzie zero-jedynkowa, o czym już wspominałem dwa zdania wyżej. Ja lubię zanurzać się w takie przytłaczające, betonowe jebnięcie, więc trzecia, duża płyta Klysma mi pasuje. Czy podpasuje Wam? Nie wiem. Musicie sprawdzić sami.

 

Hatzamoth

czwartek, 30 maja 2024

Recenzja Lifvsleda „Evangelii Härold”

 

Lifvsleda

„Evangelii Härold”

NoEvDia 2024

Minęły dwa lata i mamy kolejny krążek od Lifvsleda. Przyznam szczerze, że jakoś specjalnie nie czekałem na ten album, gdyż poprzedni „Sepulklar Dedikation” nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia. Był to materiał poprawny, którego dobrze się słuchało, ale brakowało tam przysłowiowej kropki nad i. Tamten black metal miał oczywiście swój klimat, lecz użyte w nim nadmiernie melancholijne chwytliwości nadto go rozmywały, a w porównaniu do jeszcze wcześniejszych nagrań tego duetu wydawał się dużo delikatniejszy. Znając tendencję Szwedów do tworzenia black metalu w harmonijnej formie z rezerwą podszedłem do „Evangelii Härold”, choć widząc, że wyszedł w Walpurgisnacht, to gdzieś tam z tyłu głowy paliła się lampka. Czułem, że tym razem Lifvsleda mnie zaskoczy i nie myliłem się. Rzadko się ostatnimi czasy zdarza, żeby którakolwiek kapela skomponowała black metal z tak bogatym ładunkiem emocjonalnym jaki można spotkać na najnowszej propozycji Lifvsleda. W tych ośmiu kawałkach udało im się umieścić chyba wszystkie dostępne cechy z jakimi można obcować, słuchając czarnej sztuki. Przez ponad trzy kwadranse możemy pławić się w dźwiękach, które łączą w sobie złość, smutek, bezsilność, melancholię i głęboką depresję. Na domiar wszystkiego te atrybuty zostało otulone rytualną mgiełką, co dopełniło dzieła, pogrążając to wydawnictwo w totalnym mroku. Z występujących tutaj lodowatych riffów, chmurnych tremolo oraz ezoterycznego kostkowania we francuskim stylu, bezustannie wypływa zbiór wspomnianych afektów, a to wywołało u mnie odczucie przejmującej pustki i beznadziei. To niebezpieczny black metal, który może naprawdę wpędzić w niemałe kłopoty psychiczne. Dzieje się tak za sprawą szczególnego połączenia agresywnych akordów z melodią, która obecnie nie jest taka oczywista jak na „Sepulklar Dadikation”. Nie rzuca się ona w uszy tak natrętnie, lecz tkana jest bardzo subtelnie. Jest jakby skrzętnie ukryta w płynących tu teksturach i podana wręcz podprogowo, co potęguje uczucie skrajnego niepokoju i osamotnienia. Dodatkowo Szwedzi wzmacniają ten efekt wspaniałymi wokalami i bezbożnymi recytacjami, a użycie w miksie pogłosu czyni ten materiał jeszcze gęściejszym i na wskroś przeszywającym. Aktualnie Lifvsleda skomponowała i zarejestrowała black metal o wspaniałych aranżacjach, które po brzegi wypełnione są wszystkim tym co uwielbiam. Jest agresywnie, uwierająco upiornie oraz nostalgicznie. Satanistyczny obrządek, który momentami porywa do szalonego tańca, ale też chwilami hipnotyzuje i wpędza w rozkoszną apatię. Chylę czoła, bo ci dwaj muzycy stworzyli najprawdziwszą i najczarniejszą noc.

shub niggurath

Recenzja / A review of Zorza „Hellven”

                FOR ENGLISH SCROLL DOWN


Zorza

„Hellven”

Godz ov War 2024

No tak, Zorzy jeszcze w katalogu polskiego black metalu nie było. No to już jest. To znaczy pojawiła się na nieboskłonie już w zeszłym roku, za sprawą wypuszczonej w formacie CD i cyfrowym EP-ki „EIE”, jednak jakoś to zjawisko przeoczyłem. Tym razem wydawca zadbał, bym materiał odsłuchał, i tak oto „Hellven” wylądowało w moim odtwarzaczu. I cóż ja biedny mogę powiedzieć, by po raz kolejny nie zabrzmiało to niczym banał. Nasza krajowa scena to w tej chwili mistrzostwo świata i okolic, a kolejnym dowodem na to jest właśnie ”Hellven”. Ten krążek to absolutny narkotyk. Przede wszystkim za sprawą swojej melodyjności. Nieprzesadnej, jadowitej, kojarzącej się mocno z drugą falą. I może na ten temat zagrane zostało już wiele, jednak mimo pewnego rodzaju odtwórczości materiał Zorzy potrafi niesamowicie bujać, nie wnosząc niby niczego nowego do rzeczonego nurtu, a zarazem stanowić kolejną cegiełkę do niezniszczalnego muru twierdzy pod nazwą „Polski Black Metal”. Zespół odnosi się w swoich kompozycjach bardzo silnie do wpływów północnych, głównie szwedzkich, ze względu na charakterystyczne melodie, chwilami zahaczając także o pozostałe rejony Skandynawii, nie stroniąc chwilami od elementów bardziej współczesnych. Nowatorstwa w tym raczej nie uświadczymy, aczkolwiek żaden maniak drugiej fali black metalu chyba by w tym przypadku tego nie oczekiwał. Liczy się  fakt, że Zorza potrafią rzetelnie odrobić lekcje zadane przez kreujących onegdaj rzeczony nurt profesorów. Bo z tego zadania zespół wywiązuje się znakomicie. Przede wszystkim panowie wiedzą, jak zachować balans w melodii, by ta dość szybko wpadała w ucho, a jednocześnie nie mdliła nadmiarem cukru. Potrafią także wrzucić w te pozornie miłe harmonie sporo jadu i złości, czyniąc je zabójczo efektywnymi. Posłuchajcie choćby „The Crown with Silver Thorns” z hipnotycznym tremolo i zdradliwym, akustycznym interludium, po którym następuje powrót zimy ze świetną, klasyczną solówką pod koniec utworu. „Hellven” ma bardzo wiele do zaoferowania i jest płytą która wciąga niczym bagno. Może  nie jest to od razu kandydat do płyty roku, ale bardzo silny przedstawiciel blackmetalowej sceny. Zdecydowanie warto się z tym wydawnictwem zapoznać.

- jesusatan

 

 

Zorza

 “Hellven”

Godz ov War 2024

 

Well, yes, Zorza (Aurora in Polish) hasn’t so far appeared in the catalog of Polish black metal. Well, so here it has now. I mean, it had already turned up in the sky last year, thanks to the EP “EIE” released on CD and in digital format, but somehow I overlooked this phenomenon. This time the publisher made sure that I listened to the material, and so “Hellven” landed in my player. And what can poor me say, lest it once again sound like a cliché. Our domestic scene is supreme in the world and the surrounding areas at the moment, and “Hellven” is another proof of this. This album is an absolute drug. First of all, due to its melodiousness. Not exaggerated, venomous, strongly associated with the second wave. And maybe a lot has already been played on this subject, but despite a certain kind of reproducibility, Zorza's material can be incredibly catching, seemingly bringing nothing new to the said genre, and at the same time being another brick to the indestructible wall of the fortress called “Polish Black Metal”. The band refers in its compositions very strongly to northern influences, mainly Swedish, due to its characteristic melodies, at times also hooking on other regions of Scandinavia, and not shying away from more contemporary inspirations. No novelty is likely to be found here, but no second-wave black metal maniac would expect that in this case. What matters is that Zorza are able to reliably do their homework given by the professors who created the genre in the past. Because the band performs excellently at this task. First of all, the gentlemen know how to keep the balance in melody, so that it catches the ear quite quickly, and at the same time does not nauseate with too much sweetness. They also know how to throw a lot of venom and anger into these seemingly nice harmonies, making them deadly effective. Take a listen to “The Crown with Silver Thorns,” for example, with its hypnotic tremolo and treacherous acoustic interlude, followed by the return of winter, with a great classical solo near the end of the song. “Hellven” has a lot to offer and is an album that draws you in like a swamp. It may not immediately be a candidate for the album of the year, but it is a very strong representative of the black metal scene. Definitely worth getting acquainted with this release.

- jesusatan

Recenzja GINNUNGAGAP „Heliacal Arising”

 

GINNUNGAGAP

„Heliacal Arising”

Signal Rex 2023

Ginnungagap to Portugalski hord, o którym wiadomo, tyle, że jest, wydał jak dotąd trzy materiały i że należy obok m.in. Nox Insultum, Ordem Satânica, Lycanthropic Winter Moon, czy Voëmmr  do tajnego stowarzyszenia Aldebaran Circle. Z owym stowarzyszeniem to też ciekawa sprawa jest, niby tajne, skryte i podziemne, a w zasadzie wiedzą o nim wszyscy i nazwa owego kręgu wykorzystywana jest powszechnie w materiałach promocyjnych zespołów doń należących. Tajna organizacja pełną gębą, nie ma co. Zostawmy jednak ten temat, gdyż nie owym szemranym kręgiem będę się tu zajmował. Teraz mam zamiar przybliżyć Wam choć trochę muzykę, jaka znajduje się na pierwszym, pełnym albumie Ginnungagap zatytułowanym „Heliacal Arising”. Tak więc rzeczony krążek zawiera troszkę ponad 40 minut surowego, mizantropijnego, ponurego Black Metalu o zdecydowanie klasycznych konotacjach. Siedem zawartych tu wałków w dużej mierze przypomina mi pierwsze wydawnictwa Satyricon, Gorgoroth, Carpathian Forest, jak i Mayhem. Każda z piosenek została zaprojektowana w odpowiednio prosty, czasami wręcz minimalistyczny sposób i skupia się przede wszystkim na ciężkiej, smolistej sekcji rytmicznej, zimnych, hipnotycznych wiosłach, diabolicznych wokalach i pierwotnie mrocznych partiach parapetu. Mimo owego minimalizmu „Heliacal…” zawiera ogromne pokłady lodowatego powiewu skandynawskiej II fali, oraz wiele niuansów i na pozór drobnych szczegółów, które budują budzący grozę, nasycony ciemnością, zawiesisty klimat tego krążka. Ową atmosferę, jak i prawdziwie diabelskie oblicze zawartych tu dźwięków podkreśla głęboko zrównoważona, organiczna interakcja pomiędzy zapętlonymi tonami jadowitych riffów, a majestatycznymi falami klawiszowej mgły i rezonującymi złowieszczo warstwami neurotycznych, obskurnych wokaliz. Nie spodziewałem się, że aż tak zbeszta mnie ten krążek. Bardzo dobra płytka z umocowanym w tradycji gatunku, mizantropijnym, plugawym, cudownie ohydnym Black Metalem. Bez dwóch zdań musi ona zająć należne jej miejsce w mojej przepastnej kolekcji. Z ciekawością czekam, co będzie dalej.

 

Hatzamoth

środa, 29 maja 2024

Recenzja Lethe „Alienation”

 

Lethe

„Alienation”

Dark Essence Records 2024

To moje pierwsze spotkanie z tym szwajcarsko-norweskim projektem, który został założony w 2012 roku przez Annę Murphy znanej z udziału w Cellar Darling i Tor-Helge Skei z kapeli Manes. Widząc te nazwy, od razu wiedziałem z czym przyjdzie mi obcować i nie byłem zaskoczony, gdy uruchomiłem odtwarzacz. Na „Alienation”, który jest trzecim albumem tego duetu można usłyszeć muzykę, święcącą już kiedyś swe triumfy. To eklektyczne kompozycje, w których ich twórcy nie stawiają na konkretny gatunek, lecz nie oglądając się na panujące trendy łączą bez żadnych kompleksów przeróżne i często wręcz przeciwstawne sobie style. Do skomponowania najnowszego wydawnictwa Lethe użyło shaker’a i wrzuciło do niego metal, progresywny rock, free-jazz, trip-hop i mnóstwo elektroniki. Powstał koktajl, zapewne wstrząśnięty nie mieszany, który smakuje dość dobrze i rozkosznie rozlewa się z każdym łykiem po moim organizmie. W sumie doskonale znam jego smak, bo tego typu aranżacje były bardzo popularne w latach dziewięćdziesiątych, a w tamtych czasach zachlewałem się nimi do nieprzytomności. Te osiem numerów to nic innego jak nostalgiczne dźwięki wygenerowane przez szereg dostępnych instrumentów szarpanych i cyfrowych, które płyną raczej w ujmująco spokojnym tempie i kreują melancholijną oraz alienacyjną atmosferę. Klimatyczne utwory, które przywodzą skojarzenia z takimi nazwami jak Portishead, Massive Attack, This Mortal Coil czy późniejszy Ulver. Zatem za pośrednictwem „Alienation” dostajemy sporo nastrojowych syntezatorowych nut, fortepianowych melodii i ambientowych pasaży, w między które okresowo wchodzą brutalnie gitarowe riffy. Całość jest sowicie okraszona aksamitnym głosem Anny Murphy, z którym koresponduje męskie rapowanie, a wszystko podbija delikatnie połamana perkusja, żywcem wyjęta z darkstep’owych produkcji. Niezwykle eteryczna, ale też chwilami niepokojąca płyta, która swym narkotycznym usposobieniem hipnotyzuje, uspokaja oraz zmusza do introspektywnych rozważań, które nierzadko prowadzą do gorzkich i zasmucających wniosków.

shub niggurath

Recenzja DUSK „Dissolve Into Ash”

 

DUSK

„Dissolve Into Ash”

Dark Symphonies 2023

 


I oto moi drodzy kolejny powrót zza grobu stał się faktem. Po 28 latach powrócił bowiem z drugim, pełnym krążkiem amerykański Dusk, czyli zespół, który w roku 1995 nagrał miażdżący „…Majestic Thou In Ruin”. Można śmiało powiedzieć, że „Dissolve Into Ash” to materiał, który kroczy tymi samymi ścieżkami, co jego poprzednik sprzed prawie trzech dekad. Ponownie usłyszymy więc gniotący okrutnie, grobowy Doom/Death Metal starej szkoły gatunku o zdecydowanie depresyjnych wibracjach utrzymany w charakterystycznym, surowym i szorstkim stylu. Czy jednak drugi album grupy posiada tę samą, dziwaczną magię i hipnotyzującą aurę minionej epoki, co ich debiut? Na to pytanie nie mam odpowiedzi. Czasami wydaje mi się, że tak, innym razem powiedziałbym, że nie do końca. Niezaprzeczalnym jednak faktem jest to, że muzyka, która chce nas tu „Rozpuścić w Popiele” to szokująco dobry kawałek klasycznego Doom/Death, który na fundamencie zbudowanym ze smolistych bębnów i tłustego basu o mulistym cyzelunku, łączy w sobie ciężkie, przytłaczające riffy z ponurymi, klimatycznymi pasażami i akustycznymi miniaturami, śmiercionośne, przytłaczające growle z odrobiną eterycznego, tajemniczego, kobiecego wokalu, czy też transowe, obezwładniające rytmy z masywnymi, ciężkimi strukturami rodem z Metalu Śmierci. Pomiędzy tymi pogrzebowymi, gorzkimi nutami meandrują złowrogo subtelnie użyte partie parapetu, które panujący tu nihilistyczny, przygnębiający klimat podkręcają konkretnie, nie tępiąc zarazem niszczącego ostrza tej płyty. Album ten jest niewątpliwie przemyślaną dogłębnie całością, dzięki czemu mimo swej potwornie ciężkiej i pierwotnie surowej natury nie powoduje specjalnego znużenia i potrafi utrzymać uwagę słuchacza na tym samym poziomie przez cały czas jego trwania (czyli przez 49 minut), a muzyka na nim zawarta jest w dużej mierze ciekawa i interesująca. Dzieje się tak również dzięki brzmieniu tej płyty, które swą organiczną naturą podkreślawstrząsającą siłę beczek, jak i potęgę pulsujących gitar, które spajają w jedną całość miażdżącą sferę Death/Doom z delikatnym dotykiem paskudnego, mulistego Sludge i śladowo zaakcentowanymi, Black Metalowymi pierwiastkami. Podsumowując więc, powiem, że wg mnie „Dissolv eInto Ash” jest krążkiem znacznie lepszym, niż być powinien, biorąc pod uwagę hibernację zespołu przez ponad ćwierć wieku. Stanowi też doskonały punkt wyjścia dla kolejnego, bardziej już odważnego i rozwiniętego materiału, jednak w pewien sposób kultowego (przynajmniej dla mnie) „…Majestic…” jednak nie pokonał. Mimo to polecam tę płytkę wszystkim, którzy swą atencją darzą twórczość Ceremonium, Morgion, Evoken, czy też dajmy na to Disembowelment, gdyż to naprawdę soczysty kawał Death/Doom Metalowego mięsiwa.

 

Hatzamoth

wtorek, 28 maja 2024

A review of Noxis “Violence Inherent in the System”

 

Noxis

“Violence Inherent in the System”

Rotted Life / Dawnbreed Records 2024

 


Noxis was brought to life five years ago. Since then the gentlemen have been treading the old-school, righteous path, serving all sorts of minor releases systematically along the way. So there was a demo, an EP, a split with Cavern Womb, as well as live material from Joe's garage. Well, but finally it’s time for a full album, and here it is. “Violence Inherent In the System” is almost fifty minutes of death metal in the vein for a more ambitious audience. At the same time, for those who haven't encountered the band yet, I'd like to point out that it's not at all about maniacally technical onanisms or “technique for technique's sake.” What I mean more is that Noxis by no means treat “their” death metal as locked into a rigid framework, played from a template or clearly inspired by anyone. Yes, some references can be stuck to them, such as Dying Fetus or Cryptopsy, but they only apply to those actually typically death metal parts. And they only constitute the backbone of the whole. A spine that is incredibly strong, but quite thin, for it features more departures into side directions than sticking to the rules of the genre like a monkey to the palm. What is going on this album is… like everything! The Americans behave like a drunken cook, throwing whatever is at hand into the pot. Here you'll hear classic death metal, you'll hear punk, at times hard core influences, an acoustic fragment, a noise one, an ambient one, you'll collide with seemingly uncontrollable breaking of melodies and changes in the way of riffing, you'll be surprised by a jazzish trumpet... Noxis combine very distant styles in their music, theoretically without order and composition, but in the end they come out, like the aforementioned experienced chef, with a dish for connoisseurs of restaurants with three Michelin stars. I'll admit that the guys are so combinatorial that I don't know whether the album's crowning dancing “Surfin' Blood Futile” is their original song or some cover, the original of which I couldn’t find. In total contrast to the music, on the other hand, stands the sound of this album. Here, garage simplicity rules. The drums sound like an upturned paint bucket, ticking mercilessly, while an over-pulsating bass comes to the front, at times winning more interesting lines than the guitars. With strong, clear guitars this creates an unprecedented contrast, which is as unique as Noxis' music itself in the death metal field. If we add to this the vocal variations, because here we also have diversity in abundance, we get an album that is completely fucked in mind, original and unusual. I am absolutely fascinated by this material and I’m in every note of it. I felt under the skin that something serious would grow out of Noxis, but I didn't expect that much. An absolute firecracker!

- jesusatan

Recenzja Seth „La France Des Maudits”

 

Seth

„La France Des Maudits”

Season Of Mist 2024

Siódmy album tej francuskiej kapeli to osiem kawałków przepięknego black metalu, z którym miałem nieszczęście obcować przez ponad trzy kwadranse, ale udało mi się jakoś wyjść z tego cało. Nie będę jednak temu sekstetowi szpilek wbijał, bo to kolejny materiał, który nie jest skierowany do mnie, a panowie kupę pracy w niego zapewne włożyli, ponieważ brzmi to wybornie, a że trochę podczas słuchania mdli to chyba nic wielkiego dla dorosłego mężczyzny więc nie będę się mazgaił. Francuzi zapodali teatralnie brzmiący bleczur, będący plątaniną sunących w różnym tempie riffów i tremolo o wykwintnych melodiach, które chwytają za gardło i serce. Ta dobrze zaaranżowana, lecz totalnie przeładowana muzyka doprawiona jest syntezatorowym podkładem, pełnymi gniewu i boleści wokalami i bajecznie brzmiącymi talerzami. W poszczególnych utworach dzieje się naprawdę sporo, ale nic dziwnego, gdyż przecież nad tymi kompozycjami głowiło się sześciu gości. Każdy z nich swoją robotę wykonał perfekcyjnie. Gitarzyści szyją jak ta lala i nie używają do tego tylko agresywnego i harmonijnego kostkowania. Pełno w ich grze również wszelkich koronkowych ozdobników, melancholijnych przerywników i nie brakuje nawet balladowych wstawek. Klawiszowcy również stanęli na wysokości zadania, bo ich momentami wręcz symfoniczne pasaże wyszły epicko. Sekcja rytmiczna zagęszcza całość idealnie, zwłaszcza wcześniej wspomniane blachy, zaś mikrofoniarz wkłada w swoje krzyki dużo autentycznego uczucia. Nie wiem, jak było na początku kariery tego zespołu, ponieważ to moje pierwsze i ostatnie z nim spotkanie, a istnieją od 1995 roku, ale na „La France Des Maudits” zarejestrowali mocno mainstreamowy black metal. Cudownie wyprodukowany, pompatyczny, estradowy, grający na naiwnych emocjach i błyszczący niczym sale Wersalu. Nie polecam, ale jeśli znajdą się chętni, to będą musieli się uzbroić w cierpliwość, bo premiera przewidziana jest dopiero na czternastego lipca.

shub niggurath

Recenzja ETHELYN „Anhedonic”

 

ETHELYN

„Anhedonic”

Putrid Cult 2024

To, co tworzy Ethelyn z Opoczna, śledzę praktycznie od samego początku ich działalności, czyli od 1998 roku i wydanego w tymże roku materiału demo zatytułowanego „Soulerosion”, który to mniej, lub bardziej oficjalnie wydała wówczas nieistniejąca już Dagdy Music. Z niejednego pieca panowie chleb jedli, a ich muzyka cały czas ewoluowała, Raz była ukierunkowana bardziej w stronę śmierci, innym razem odważnie wjeżdżała na terytorium Doom/Death Metalowe, jednak cały czas posiadała w sobie diabelski pierwiastek, który niejako definiował ją w dość znacznym stopniu. Po wysłuchaniu tegorocznego, piątego w dorobku grypy albumu odnoszę nieodparte wrażenie, że wszystkie drogi, którymi podążali dotychczas, (czyt. wszystkie poprzednie produkcje) prowadziły, jakto się mówi, do Rzymu, czyli do tego, co usłyszałem na „Anhedonic”. Muzyka, jaką usłyszymy na tym krążku to bowiem niemal czysta diabelszczyzna zakorzeniona bardzo głęboko skandynawskiej II fali gatunku z niewielkimi tylko odniesieniami do śmiertelnego metalu. No i muszę Wam powiedzieć, że słuszny wg mnie jest kierunek obrany przez Ethelyn, gdyż ta Anhedoniczna płytka (niewtajemniczonych informuję, iż Anhedonia, to utrata zdolności do odczuwania jakiejkolwiek przyjemności-cielesnej, emocjonalnej, intelektualnej, czy też duchowej), to jak dla mnie najlepszy jak dotąd materiał grupy. Wszystkie wałki, jakie tu napotkamy (czyli 10) wypełniają bowiem zimne, jadowite wiosła, wyraźnie zaznaczony, wywracający wnętrzności bas, ciężkie, masywne, aczkolwiek mocno zaimpregnowane diabelską siarką bębny, które nie ograniczają się jeno do okrutnego napierdolu, lecz tworzą bardziej złożone struktury rytmiczne i piekielnie agresywne wokale. Zaprawdę bezkompromisowa i pełna okrucieństwa to płytka, lecz posiada ona także wyborne, atmosferyczne harmonie, często podkreślone dodatkowo przez ciekawe akcenty melodyczne, jak i niemało gustownej ornamentyki i to nie tylko na płaszczyźnie wioślarskiej. Gdybyście zażądali jakichś porównań, to osobiście powiedziałbym, że „Anhedonic” zawiera w sobie zimną agresję charakterystyczną dla wczesnej twórczości Setherial, czy Thy Primordial, jadowite, melodie pachnące pierwszymi dwoma albumami Dissection, a ponadto unosi się nad tą płytką mroczna aura, która przypomina mi w pewnym stopniu takie albumy, jak „The Sad Realm Of The Stars”, bądź „Soulblight”. Ethelyn nagrał bardzo dobry krążek (możecie mi wierzyć na słowo) i zarazem z przytupem przypomniał o swoim istnieniu. Mimo że nie jest to w żadnym razie materiał, który wytycza nowe ścieżki, to siła i szczerość tej produkcji sprawią, że na twarzach wielu miłośników II-falowej, diabelskiej tradycji niechybnie pojawią się łzy szczęścia i radości.

 

Hatzamoth

niedziela, 26 maja 2024

Recenzja Desolus „System Shock”

 

Desolus

„System Shock”

Hells Headbangers 2024

Dziwny jest ten świat… Jedni nagrywają swoje pierwsze, kultowe albumy po raz drugi, pod zmienioną nazwą, albo raczej pod nazwiskiem, za drugich robi to kto inny.  Znacie państwo taki album jak „Endless Pain”? Właśnie ukazał się ponownie. Tylko że nazwa i tytuł płyty zostały dla niepoznaki podmienione. Nie, no trochę wyolbrzymiam, choć faktem niezaprzeczalnym jest, iż panowie z Desolus przy nagrywaniu „System Shock” mocno inspirowali się debiutem Kreator. Podobieństw jest tu aż nadto. Począwszy od bardzo charakterystycznego sposobu kostkowania i układania agresywnych melodii, poprzez styl bębnienia, zwłaszcza identycznie chodzące stopy, na wokalach kończąc. Zresztą to, że sposób śpiewania, a raczej wyrzucania z siebie szybkich fraz seriami bardzo przypomina Ventora,  to jedno, a zastosowanie na płycie dwóch odmiennych barw wokalnych to jeszcze co innego. Rzecz kolejna – solówki. No dla mnie totalnie Kreatorowe, kolejny punkt wspólny. No i te, żywcem niemal wycięte z oryginału patataj-riffy. Powiecie, że plagiat? Może nie do końca, choć faktycznie o plagiat się ociera, ale powiem wam coś… Tego się w chuj zajebiście słucha i gęba sama się cieszy jak u dziecka, które otrzymało od Gwiazdora ulubioną zabawkę. Spora w tym zasługa, niewielkich bo niewielkich, ale jednak, smaczków dodanych od Desolus autorsko. Do takowych mogą zaliczyć się akustyczne fragmenty orientalne, piskliwe wokale (tak, wiem że to nic nowego, mówię tylko w kontekście odniesień do „Endless Pain”) czy kilku bardziej deathmetalowych akordów, przy których można z kolei pomyśleć o francuskiej Massacra (dla przykładu w „Sea of Fire”). Thrash metal w wykonaniu Desolus jest wyjątkowo wręcz nieoryginalny, pełen cytatów z przeszłości, a jednocześnie tak nośny, że chwilami brakuje skali. I nie mam zamiaru się zbytnio nad nim rozpisywać, bo „System Shock” to po prostu muzyka, której trzeba posłuchać jeśli się kocha granie z tamtych lat i rejonu Europy. To wszystko w temacie.

- jesusatan

Recenzja Windswept „Der Eine, Wahre König”

 

Windswept

„Der Eine, Wahre König” E.P.

Primitive Reaction 2024

Niebawem, bo na sam koniec maja powróci projekt, w którym macza swoje zziębnięte palce sam Roman Saenko znany z udziału w takich kapelach jak Hate Forest czy Drudkh. Tym razem będzie to epka, na której znajdziecie cztery numery chłodnego black metalu. Jeśli podobały Wam się ostatni album Windswept lub realizacje Hate Forest, to z muzyki zawartej na „Der Eine, Wahre König” również będziecie zadowoleni. Niezmiennie jest to bleczur w skandynawskim ujęciu doprawiony wschodnim romantyzmem. Budowa utworów jest bardzo prosta. Oparte one są na jednostajnych riffach i tremolo, które płyną w średnim i lekko przyspieszonym tempie. Wygenerowane na ostrych gitarach i delikatnie podbite dudniącymi basami wkręcają się swobodnie pomimo dość długiego czasu trwania i w pierwszym odczuciu nużącej hipnotyczności. Być może pomaga w tym nienarzucająca się melodyjność kompozycji oraz kilka powtarzających się patentów, które Ukraińcy wpletli między te powtarzające się nieustannie akordy. Są to momentami fantazyjnie pozawijane wysokotonowe artykulacje, zdecydowane i rytmiczne kostkowanie, a także epicko brzmiące chwytliwości, które pojawiły się już na poprzednim krążku tej kapeli z Charkowa „The Onlooker” i chyba weszły już na stałe do jej repertuaru. Wszystko to połączone w jedną całość zaowocowało lodowatym black metalem, który dzięki jadowitym wokalom i wściekłej sekcji rytmicznej jest agresywny, a z drugiej strony okraszony refleksyjnymi melodiami i zagrywkami posiada również przepełnioną smutkiem i tęsknotą atmosferę. Zadzierżysty i jednocześnie nieco melancholijny bleczur, którego łatwo się słucha, ale nie pozbawia go to w żadnym razie zjadliwości. Polecam.

shub niggurath

sobota, 25 maja 2024

Recenzja Tsatthoggua „We Are God”

 

Tsatthoggua

„We Are God”

Osmose Prod. 2024

No tego powrotu to się naprawdę nie spodziewałem. Tsatthoggua, uboższy brat Impaled Nazarene, jak to mieliśmy w zwyczaju nazywać Niemców w latach dawno minionych, swoim debiutanckim „Hosanna Bizarre” mocno obili mi mordę. Kilka lat temu pojawiło się wznowienie demówki, wzbogacone nagraniami z EP-ki „German Black Metal”, jednak kompletnie nie przyszło mi do głowy, że zespół się przy okazji reaktywował. Kiedy zatem zobaczyłem w skrzynce odbiorczej promo trzeciego, a pierwszego od dwudziestu sześciu lat, albumu Tsatthoggua, to rzuciłem się na niego niczym rycerz na dziewkę po powrocie z wojny trzydziestoletniej. Zresztą przy okazji zbroję także ściągnąłem przezornie do kolan, co by jej nie ubrudzić. Trochę, jak się szybko okazało, przedwcześnie. „We Are God” to trzydzieści parę minut… wysokiej klasy black metalu na szybkich obrotach. Takiego bliższego Mardukowi niż wspomnianym na początku Finom. Zalet ten materiał ma sporo. Przede wszystkim wcale nie czuć, że panowie przehibernowali, a nadmienię, że powrócili w oryginalnym składzie, ćwierć wieku. Nadal sporo w nich ognia a utwory z „We Are God” bynajmniej nie zajeżdżają geriatrią. Przeciwnie, tempo jest tu dyktowane niczym przy docieraniu kociarni w wojsku, a i proponowane przez gitarzystów melodie pełne są jadu i wściekłości. Także wokalista wypluwa z siebie teksty z prawdziwie maniakalną manierą, nie szczędząc gardła. Pierdolnięcie ta płyta zatem niezaprzeczalnie ma, i słucha się jej bardzo dobrze, z jednym jednak „ale”… Nie wiem, może to jakieś moje widzimisie, ale odnoszę wrażenie, że wszystko tutaj jest zbyt sterylne, zbyt przekalkulowane. Brakuje mi gdzieś tej perwersyjnej dzikości, spontanu który towarzyszył wcześniejszym nagraniom zespołu. No niech za przykład posłuży taki „I Drive My Dogs (To Thule)”, utwór wolniejszy, z riffem nieco pod Kriegsmaschine czy Bathory, z typowo koncertowym zawołaniem „Hey! Hey!” i klawiszowymi ozdobnikami. Wszystko niby jest OK., ale za chuj mi to nie pasuje do Tsatthoggua. „We Are God” to bardziej, ostry bo ostry, ale przystępny black metal niż perwersyjna dzicz. Może się i czepiam, bo finalnie, jak już wspomniałem płyty słucha się bardzo dobrze, a z każdym odsłuchem wchodzi coraz lepiej, stąd też dla tych, którzy do niej przysiądą mam po prostu jedną jedyną radę. Jeśli macie sentyment do pierwszego krążka Niemców, to postarajcie się o nim na chwilę zapomnieć. Wtedy zapewne „We Are God” wejdzie wam niczym rozgrzany nóż w masełko. Mimo wszystko cieszę się z tego powrotu, bo reputacji zespołowi nie psuje.

- jesusatan

Recenzja Hipoxia „Fragmented Revelations”

 

Hipoxia

„Fragmented Revelations”

The Way Of The Hermit (Darkwoods) 2024

Wydawnictwo to zostało skonstruowane w związku z piętnastoleciem tego madryckiego zespołu. Jest ono swoistą kompilacją czterech utworów, które już niegdyś ukazały się na wcześniejszych wydawnictwach oraz trzech wypełniaczy, niosących ze sobą mroczny i astronomiczny ambient. Te pierwsze to oczywiście sludge-doom z sowitym dodatkiem dronów i funeralnym obliczem. Panowie przypominają tutaj o takich kawałkach jak „Gangrened Reality”, który ukazał się na splicie z fińskim Gangrened, „False Destiny” zarejestrowanym na składankę z hiszpańskim Ballard, singlowym „No Tememos Un Mundo En Ruinas i nowej wersji „Children Of Winter” pierwotnie umieszczonym na pierwszym albumie tej grupy. Muzyka tego kwintetu to rozciągnięte riffy, poprzeplatane histerycznymi zagrywkami, które zawodzą niczym bezsilny psychopata, nie mogący dać upustu swoim chuciom. Te mozolne akordy są rzecz jasna hojnie polane szlamem i niskimi tonami, które będąc rozwleczonymi do granic możliwości, męczą solidnie swym skrajnie uwierającym usposobieniem. Poza tym, że panowie gniotą swymi dźwiękami niemożliwie i roztaczają za ich pomocą pełną napięcia atmosferę potrafią również przyspieszyć. Zwalisty i niepokojący doom przeradza się wtedy w duszną kakofonię, ocierającą się o noise. Twórczość Hipoxia pokazuje w tych momentach swoją okrutną twarz, z ust której wydobywa się kosmiczny chaos, ścierając na proch wszystko co żywe i martwe. Ta astralna upiorność jest wyznacznikiem kompozycji Hiszpanów. Dzięki niej sludge-doom w ich wykonaniu dostaje nierzeczywistego charakteru, wypełnionego po brzegi czymś bliżej nieokreślonym, co napawa odbiorcę nerwowością windowaną ustawicznie z każdym uderzeniem w struny i bębny. Prowadzi ona na skraj załamania, któremu pomóc może tylko atak paniki, gdyż po nim następuje zawsze upragniony spokój. Oryginalny metal zagłady, porywający swym brudem i klimatem z najgorszych snów. Dla znających tą brygadę nic nowego, dla mnie małe odkrycie. Poniewiera i przeraża przepysznie, bezwzględnie odbierając zdrowe zmysły.

shub niggurath

Recenzja DETHRONED „A Bridge To Eternal Darkness”

 

DETHRONED

„A Bridge To Eternal Darkness”

Dominance of Darkness Records 2023

Jeżeli chodzi o drugi, pełny krążek niemieckiego horda Dethroned, to sprawa ma się tak, że gdyby ta płytka w ogóle się nie ukazała, to świat istniałby nadal, a scena nie zubożałaby w żadnym, najmniejszym nawet stopniu. „Most do Wiecznej Ciemności” (cóż za porażający głębią tytuł) to bowiem materiał, który zawiera rzetelny, ale w gruncie rzeczy bardzo przeciętny, podparty klawiszem Black Metal, który może zainteresować tylko największych maniaków gatunku. Prawdą jest, że wszystko odbywa się tu zgodnie ze sztuką, tyle że można odnieść wrażenie, że czasami jest to sztuka dla sztuki. Nie chcę przez to powiedzieć, że grupa z Kraju Saarynie czyni starań, aby pokazać się na tym krążku z jak najlepszej strony. O nie, oni bardzo tego chcą, tyle że potwierdza się stare porzekadło, iż chcieć, to nie znaczy móc. Niby wszystko jest na swoim miejscu, beczki, jak i bas mają niezgorszą moc i potrafią zasadzić kopa pod żebra, wiosła rzeźbią solidne, zaprawione mizantropią riffy uciekając czasami w klimatyczne dysonanse, a wokale także trzymają poziom, poruszając się pomiędzy agresywną, jadowitą wścieklizną, a bardziej nawiedzonymi partiami o rytualno-modlitewnych zapędach. Dochodzi do tego wspominany już tu przeze mnie parapet, który atmosferę jakąś tam czyni, więc powinno być dobrze. Niestety jest tylko przeciętnie, a do tego mocno przewidywalnie, jednym słowem szału nie ma. Oczywiście można znaleźć na tej płytce trochę naprawdę dobrych patentów, które robią niemałe wrażenie, jednak jest ich zbyt mało, aby wyciągnąć tę płytkę z otchłani przeciętności, a przeciętność i brak wyrazistości to w metalowym świecie wg mnie grzech śmiertelny. Przyjmując moją argumentację, można wiec stwierdzić, że Dethroned grzeszy na potęgę. Mówiąc już jednak tak całkiem poważnie, to mimo pewnych przebłysków „A Bridge…” jest na tyle przeciętnym albumem, że nawet najbardziej zadeklarowani miłośnicy czarnej polewki (do których przecież ten album jest głównie kierowany) zapomną o nim szybciej, niż im się wydaje. Podsumujmy więc. „Most…” to nie jest totalny kaszan, ale podziwiać specjalnie także nie ma czego. Jest to przeciętny do bólu album, który jakieś tam grono odbiorców niewątpliwie znajdzie (zwłaszcza pośród młodej, niemieckiej publiczności), jednak wyżej chuja nie podskoczy. Dla mnie to płytka cienka jak zupa Kuronia. Głodnych przy życiu podtrzyma, ale tkanki tłuszczowej nikt się na niej nie dorobi. Dwa przesłuchania i do kosza.

 

Hatzamoth

Recenzja / A review of Königreichssaal „Psalmen'o'delirium”

 

- FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


Königreichssaal

„Psalmen'o'delirium”

Godz ov War 2024


Nie słyszałem wydanego cztery lata temu debiutu Königreichssaal, ale wystarczył rzut oka na zdjęcie zespołu w Internetach, i już wiedziałem, że to będzie dobre. Papa Artur, koleś już leciwy, w żonobijce, w towarzystwie dwóch o połowę młodszych chłopaków (synowie?) na cmentarzu. Wyglądają jakby kogoś tam zaciukali, tudzież wykopali.  No dobra, ale do rzeczy. „Psalmen'o'delirium” to album numer dwa, przynoszący jakieś czterdzieści minut polskiego black metalu. I bynajmniej nie chodzi mi w tym przypadku o język, w jakim napisano teksty (bo pod tym względem mamy tu autentyczną wieżę Babel), choć i nasza mowa faktycznie w drugiej części płyty się pojawia. Bardziej chodzi mi o klimat tych kompozycji, z których naprawdę bije ten charakterystyczny dla rodzimego black metalu sznyt. W pierwszej chwili moje skojarzenia zwróciły się w kierunku choćby takich hord jak Mord’A’Stigmata, Furia, Odraza czy Cultes Des Ghoules, aczkolwiek nazw wymienić by tu można o wiele więcej. Faktem niezaprzeczalnym jednak jest, iż Königreichssaal wszelkie wpływy przekuwają na swój własny sposób, tworząc z nich własną wizję muzyczną. Dzięki naprawdę przemyślanym aranżom muzycy tworzą przenikającą chłodem atmosferę. Głównie za sprawą bardzo wyważonego sposobu na budowanie klimatu, tasowania kontrastami oraz wokalnym wariacjom, dzięki czemu materiał ten potrafi niesamowicie wciągnąć. Sporo tutaj lodowatych tremolo, a także mistycznych zwolnień oraz sporej garści smaczków, nie wychylających się od razu przed szereg, uwalniających się powoli z kolejnymi odsłuchami. Tempo kompozycji utrzymane jest raczej w rewirach średnich, choć napięcie towarzyszące muzyce sprawia, że chwilami jest ona niczym wyrywający się do galopu koń, bardzo umiejętnie trzymany w ryzach przez doświadczonego jeźdźca. Owszem, panowie potrafią przyspieszyć i zasypać śnieżnym blizzardem, ale i odpowiednio podkręcić objawy choroby toczącej ich muzykę. Poza tym, największą zaletą tych siedmiu numerów jest ich niezwykle wyrównany poziom. Tutaj nie ma niczego wciśniętego na siłę, każdy fragment ma swoje zadanie, a wszystkie razem tworzą nierozerwalny monolit. Stąd też „Psalmen'o'delirium” słucha się na jednym wdechu, a kiedy po wybrzmieniu ostatniego dźwięku zaczerpniemy głęboko powietrza, chce się owo doświadczenie powtarzać po raz kolejny. Fani polskiej sceny będą tym krążkiem zachwyceni. A i niektórzy malkontenci zapewne zwrócą na niego uwagę, chyba że są już do końca głusi. Jak dla mnie bardzo dobry materiał, zdecydowanie wybijający się ponad przeciętność. W tej muzyce niezaprzeczalnie mieszka zło. Silna rekomendacja!

- jesusatan

 

Königreichssaal

“Psalmen'o'delirium”.

Godz ov War 2024

 

I didn’t have a chance to listen to Königreichssaal's debut album, released four years ago, but a glance at the band's photo on the Internet was enough to know this one was going to be good. Papa Arthur, a guy already aging, in a wifebeater vest, accompanied by two half-younger guys (sons?) in a cemetery. They look as if they’ve stabbed someone in there, or dug someone out.  Well, but to the point. “Psalmen'o'delirium” is album number two, bringing forty minutes of Polish black metal. And I am by no means concerned with the language in which the lyrics were written (because in this respect we have here an authentic The Tower of Babel), although our speech does indeed appear in the second part of the album as well. I mean more the atmosphere of these compositions, soaked with this characteristic of our domestic black metal. At first my associations turned to such hordes as Mord'A'Stigmata, Furia, Odraza or Cultes Des Ghoules, although there are many more names that could be mentioned here. The undeniable fact, however, is that Königreichssaal transform all influences in their own way, creating their own musical vision. With really thoughtful arrangements, the musicians create a chill-penetrating atmosphere. Mainly due to a very balanced way of building it, shuffling contrasts and vocal variations, thanks to which the material can be incredibly engaging. There's a lot of icy tremolo here, as well as mystical slowdowns and a good handful of flavors, not immediately leaning out in front of the line, being released slowly with subsequent listening sessions. The tempo of the composition is kept rather in the middle range, although the tension accompanying the music makes it at times being like a horse breaking into a gallop, but very skillfully kept in check by an experienced rider. Yes, the guys are able to speed up to a blizzard, but also to properly turn up the symptoms of the disease afflicting their music. Besides, the greatest virtue of these seven tracks is their extremely even level. There is nothing thrown in by force here, each piece has its own task, and all together they form an inseparable monolith. Hence “Psalmen'o'delirium” is listened to in one breath, and when you finally exhale after the last sound, you want to repeat the experience again and again. Fans of the Polish scene will be delighted with this album. And also some malcontents will probably pay attention to it, unless they are already completely deaf. As for me, very good material, definitely standing out above the average. There’s a lot of evil in this music for sure. A strong recommendation!

- jesusatan

 

Recenzja Oppress. „Subtle Art Of Turning Gold Into Shit”

Oppress.

„Subtle Art Of Turning Gold Into Shit”

K.V.N.T. Kolektiv 2024

Niedawno, bo dziewiątego maja powrócili pewni szaleni Anglicy ze swoją drugą płytą. Oczywiście chodzi tu o Oppress., który nagrał ją, aby po raz kolejny zatruć szaleństwem umysły śmiałków, nie bojących się sięgnąć po „Subtle Art Of Turning Gold Into Shit”. Tercet ten na nowym krążku kontynuuje zgłębianie meandrów black metalu w surowym ujęciu. Tym razem jednak posuwa się ździebko dalej, sięgając po jeszcze bardziej zawiłe i psychodeliczne formy przekazu. W sumie nie wypełniają one do cna muzyki tego zespołu, gdyż obecną produkcję można niejako podzielić na dwie części. Tą, która zawiera wspomniane, maniakalne pierwiastki oraz na tą nieco spokojniejszą, ale za to przywołującą piwniczne widziadła. Jeżeli chodzi o pierwszą, to tutaj mam na myśli te szybsze kawałki bądź fragmenty, w których oprócz zapętlonego riffu, stanowiącego trzon danego utworu, Oppress wplata potężną ilość kwaśnych i dysharmonijnych akordów. Zapodane w bezustannie zmieniających się tempach, wiją się i zaciekle atakują nasz układ nerwowy przy akompaniamencie karkołomnych bębnów. W tych chwilach muzyka tego bandu przypomina mi mocno dokonania Mons Veneris, bo podobnie jak Portugalczycy, ci Anglicy wprowadzają do swych aranżacji soniczny bałagan. Fragmenty te nie posiadają ogólnie przyjętego porządku, są jak histeryczny organizm, który spazmatycznie i na oślep dokonuje agresji i rządzi się swoimi prawami. Na drugą płaszczyznę tego wydawnictwa składają się wolniejsze utwory, które toczą się mozolnie, roztaczając mroczną i złowrogą atmosferę. Te katakumbiczne brzmienia wpełzają w każdy zakamarek jaźni, zatruwając do reszty nasz opętany przez wcześniejsze,dewiacyjne zagrywki mózg, a w tym przypadku z kolei kojarzą się wyraźnie z muzą wykonywaną przez Cultes Des Ghoules i Xarzebaal. Tak samo jak u naszych rodzimych brygad jest wtedy duszno i upiornie. Czuć w nich narastające napięcie, które owija się wokół szyi i pokrywa zgnilizną.Oppress gra specyficzną odmianę raw black metalu, która nie trafi do wszystkich. To wymagający gatunek, gdyż wielość użytych form kostkowania oraz momentami wręcz improwizacyjny ich charakter nie jest łatwy w odbiorze. Ohydna produkcja, zgrzytliwe gitary, chaotyczna sekcja rytmiczna oraz odstręczające wokale nie zachęcają do słuchania. Jednakże warto się przemóc, ale aby zrozumieć trzeba cierpliwości, ponieważ prymitywność tego materiału jest złudna, a prawdziwa jego istota jest całkiem wysublimowana i na wskroś zła. Polecam.

shub niggurath

  

piątek, 24 maja 2024

Recenzja Blóð „Mara”

Blóð

„Mara”

Telheim Rec. 2024

Przyznam szczerze, że dotychczas nie miałem pojęcia o istnieniu takiego tworu jak Blóð, mimo iż „Mara” to trzeci album zespołu. Nie wiem też, czy poprzednie albumy tego zespołu brzmiały podobnie, ale skupiam się na „ tu i teraz”. „Mara” to małe arcydzieło! Na tym wydawnictwie znajdziemy bowiem zajebistą, chyba niespotykaną, przynajmniej przeze mnie dotychczas, mieszankę sludge/doom metalu z bardziej współczesnym black metalem. Szybciutko, co mam na myśli… Wyobraźcie sobie zderzenie czołowe Neurosis z Bolzer. Oczywiście to lekkie uproszczenie, ale „Mara” mniej więcej tak właśnie brzmi. Poza niespiesznymi, walcowatymi harmoniami spotkacie bowiem w ich kompozycjach sporo dysonansów i riffów tremolo, chwilami nawiązujących także choćby do Suffering Hour czy Antiversum, z klasycznym doomowym zadymieniem. Pozornie nie mające nic ze sobą wspólnego akordy bardzo mocno kojarzące się z autorami, choćby, „Aura”, wyraźnie słyszalne tutaj nie tylko w „Maliganant”, czy „Mother ov All”, w sposób mistrzowski mieszają się z klasyką powolnego grania autorstwa Brytyjczyków, oczywiście w tej najcięższej postaci. Muzyka Francuzów jest niczym ogon pawia. Niby ogon, bo ogon, każdy ptak go ma, prochu tu nikt nie wymyśla,, ale jednocześnie niezwykle kolorowy, barwny i przyciągający. Muzyka Blóð nigdzie się nie spieszy, osadzona jest głównie w tempie niskim. Jednocześnie ilość masywnych melodii i przeróżnych smaczków jej towarzyszących jest ponadprzeciętna. Ogromną zaletą tych piosenek jest ich hipnotyczność. A do owej, swoje pięć groszy przykłada Anna W, odpowiadająca w tym duecie za wokale. Tak jak często zbiera mi się na wymioty słuchając nędznych prób growlowania czy wrzeszczenia przez płeć piękną, tak w tym przypadku muszę oddać cesarzowej co cesarskie. Kobitka potrafi tak wydrzeć gębę, iż niejeden nie pozna, że to nie facet, a z drugiej strony zaśpiewać melancholijnie, narkotycznie, w stylu Mandy z Murkrat, tworząc swoją wokalną ekspresją klimat bliski ekstazy. Tym bardziej jest to uczycie stopnia najwyższego, że za każdym kolejnym odsłuchem „Mara” owe doznania są bogatsze dzięki kolejnym odkrywanym, ukrytym na drugim planie, niuansom. Bo wbrew pozorom, rzeczony album do najłatwiejszych nie należy.  Zatem, jeśli do tej pory, podobnie jak ja, nie poznaliście tego francuskiego tworu, to radzę nadrobić zaległości. Cholernie mocna rzecz.

- jesusatan