sobota, 30 kwietnia 2022

Recenzja Dauþuz / Rimruna / Schattenvald / Nemesis Sopor “Quintessenz”

 

Dauþuz / Rimruna / Schattenvald / Nemesis Sopor

“Quintessenz”

Schattenpfade / Sol Rec. 2020/21

Wspominałem kiedyś, że lubię splity. Często właśnie na tego rodzaju wydawnictwach można natknąć się przypadkowo na jakiś nowy, nieznany wcześniej band wart zainteresowania. Od klasycznych splitów jeszcze lepsze są 4-way-splity, i właśnie taki wrzuciłem sobie ostatniego wieczora na talerz. Mimo iż jest to materiał sprzed półtora roku, to dla większości jego współtwórców stanowi ostatnie dotychczas wydawnictwo w katalogu, stąd też chyba warto parę słów o nim wspomnieć. Na pierwszy ogień idzie Dauþuz z najkrótszym, choć i tak trwającym niemal dziesięć minut utworem „Erþæ”. Zespół ten przewinął się już, o ile się nie mylę, na łamach Apocalyptic Rites. Panowie grają dość tradycyjny, niezbyt wyszukany rodzaj czarnej sztuki, umiejętnie budując i utrzymując nastrojowy klimat kompozycji za pomocą zróżnicowanych wokali oraz wyważonego połączenia nordyckich tremolo z bardziej standardowymi harmoniami. Nietypowym jest jednak, iż panowie w swoich tekstach poruszają tematy związane z… górnictwem. Nie żeby mi to przeszkadzało, bo i tak chuja rozumiem z tego, co wykrzykują, jednak sam ten fakt stanowi pewnego rodzaju ciekawostkę. Rimruna prezentuje nam z kolei najdłuższą na składance kompozycję, trwającą równiutkie czternaście minut. I ten niecały kwadrans to na dobrą sprawę Rimruna w pigułce. Mamy tu zatem bardzo nastrojowe wprowadzenie, po którym wariacje na temat black metalu z lat dziewięćdziesiątych malowane są szarymi i niebieskimi kolorami z bardzo umiejętnym balansem pomiędzy lekko hipnotyzującymi tremolo, fragmentami akustycznymi i porywistymi zrywami. Zespół zdecydowanie inspiruje się szkołą północną, aczkolwiek robi to tak umiejętnie, iż nie sposób wskazać wprost bezpośrednich nazw, z których Niemcy czerpią natchnienie. Na pewno szorstkości tym dźwiękom dodają teksty śpiewane w języku narodowym twórców, choć poza zadziornością sporo tu także wyciszaczy, stanowiących zazwyczaj ciszę przed burzą. Słychać wyraźnie, że pomysłów zespołowi nie brakuje a wszelkie zmiany i przejścia wypływają z siebie naturalnie, w sposób niewymuszony. Kolejni na liście są Schattenvald ze swoją zdecydowanie surowszą wersją diabelskiej sztuki. Dzięki bardziej garażowemu brzmieniu, oraz pojawiającym się w tle delikatnym liniom klawiszowym można potencjalnego odbiorcę odesłać ze skojarzeniami w kierunku wczesnego Emperor. Tym bardziej, że maniera śpiewaka chwilami przypomina wczesnego Ihsahna. Nie brak w tym kawałku różnorodnych smaczków, nastrojowych zwolnień, przejść w punkowe d-beaty czy niespodziewanych zwrotów akcji, a przede wszystkim naprawdę szerokiego wachlarza ekspresji wokalnych. Słychać, że muzycy z blackmetalowego pieca sporo chleba już się najedli i układają te klocki nie od wczoraj. Na koniec prezentują się czterej gentlemani z Nemesis Sopor. Po delikatnym wprowadzeniu ich „Demiurg” nieco się rozpędza, ale podobnie jak Rimruna, panowie logicznie dozują napięcie, chwilami zwalniając i wlewając w swój utwór różne kombinacje, sięgające nawet inspiracji heavymetalowych (głównie przejawiających się w partiach solowych), choć przez chwilę nawet miałem skojarzenia z rodzimą Furią, a nawet Mgłą, gdy pod koniec pojawiło się bardzo miło bujające tremolo. Cholernie ciężko jest mi wydać wyrok, który z tych niemieckojęzycznych zespołów wypada  na tym splicie najlepiej, gdyż wszystkie z nich są „jakieś” i każdy z nich prezentuje bardzo solidny poziom. Dlatego też warto sięgnąć po „Quintessenz” a następnie może po wcześniejsze dokonania tych hord. Każda z nich jest bowiem warta uwagi.

- jesusatan

Recenzja BILWIS „Pan”

 

BILWIS

„Pan”

Northern Silence Productions 2022

Z muzyką Bilwis miałem okazję spotkać się po raz pierwszy w zeszłym roku, przy okazji recenzowania Ep’ki „Sangewelt”, którą to na fizycznych nośnikach (Cd i Mc) wydała wówczas Northern Silence Productions. Upłynął od tamtego czasu trochę ponad rok i ten jednoosobowy, niemiecki hord powraca, tym razem ze swą pierwszą, pełną płytą zatytułowaną „Pan”, którą pod swe opiekuńcze skrzydła wzięła ponownie Północna Cisza. Cóż zatem zaprezentował nam tym razem Bilwis? Zasadniczo to samo, co ostatnim razem. Myślę zresztą, że w przypadku tego projektu nikt nie spodziewał się rewolucji, a jeżeli się spodziewał, to zawiedzie się kurewsko. „Pan” to bowiem trochę ponad 51 minut epickiego, atmosferycznego Black Metalu o lekko symfonicznym szlifie. Twórczość ta, sama w sobie na kolana może nie rzuca, gdyż oparta jest w większości na wypracowanych dawno temu wzorcach, ale słychać wyraźnie, że osoba odpowiedzialna za ten band dobrze czuje się w tej stylistyce, rzeźbi w niej szczerze i z pasją, więc efekty jego pracy są bardziej niż satysfakcjonujące. Porównując ze sobą oba wydawnictwa zespołu, nie da się także nie usłyszeć, że „Pan” jest materiałem zdecydowanie ciekawszym, a przynajmniej tak mi się wydaje. Poszczególne kompozycje są odważniejsze, lepiej zbudowane i wykorzystują szerszy wachlarz wpływów. Jeżeli zaś chodzi o sprawy czysto warsztatowe, to również widać progres. Warstwa instrumentalna jest bowiem na tej płycie zdecydowanie bogatsza, co najlepiej oddają partie wiosła. Riffy są ciekawsze, posiadają nieco bardziej złożoną strukturę, pojawiły się dobre solówki o narracyjnym charakterze, a i kilka fajnych, zdobnych niuansów również odnajdziemy w gitarowej tkaninie wypełniającej tę płytkę. Lepiej wypadają także linie klawisza i wszelakie, nadające tej płycie nieco ludowo-baśniowego klimatu dodatki (kobiecy wokal, czy też akustyczne zagrywki). Całkiem niezła to płytka, o ile ktoś lubi od czasu do czasu zanurzyć się w takie dźwięki. Szkoda, że automat perkusyjny, który tu użyto,  odstaje trochę od całej reszty (podobnie zresztą było też na poprzedniej produkcji Bilwis) i to zarówno jeżeli chodzi o jego kartonowe, płaskie brzmienie, jak i mocno jednostajną strukturę. Ten element zdecydowanie wymaga poprawy na kolejnych wydawnictwach. Może warto by pomyśleć nad jakimś pałkerem z krwi i kości, choćby sesyjnym? Przyjemna, relaksująca płytka. Taka w sam raz, aby przy jej dźwiękach poleżeć trochę do góry kołami.

 

Hatzamoth

piątek, 29 kwietnia 2022

Recenzja Teufelsberg „Ordre Du Diable”

 

Teufelsberg

„Ordre Du Diable”

Signal Rex 2022

Teufelsberg to dość tajemnicza kapela. W zasadzie nic o nich nie wiadomo, poza tym, że pochodzą z Polski. W 2020 roku wydali demo, a rok później pojawili się z czterema kawałkami na splicie z portugalskim Minnesjord. Dzisiaj trzydziesty kwietnia, a więc czeka nas noc św. Walpurgii. Lepszej zatem daty na wydanie debiutu Teufelsberg, Signal Rex nie mógł znaleźć. Dzień to zaiste odpowiedni, bo to co sączy się z głośników po włączeniu „Ordre Du Diable” powinno przygrywać do dzikich tańców na każdym dzisiejszym sabacie. Po krótkim wstępie gitary zaczynają szyć swój materiał. Robi się lodowato i mizantropijnie do granic możliwości. Przypominający „Transilvanian Hunger” riff mknie przed siebie, pokrywając wszystko wokół szronem. Darkthronowe podobieństwo jest tutaj niezaprzeczalne, ale zanika w drugim kawałku, gdzie dźwięki płyną spokojniej, hipnotyzując bez litości. Trzeci numer kontynuuje marszowy rytm, który urozmaicają gitarowe motywy znane z Akolyth. Po równie dobrej czwórce i piątce, w ostatnim utworze powraca analogia do wyżej wymienionych Norwegów, lecz nie tylko, bowiem wkrada się tu troszkę skojarzeń z Mgłą. Nie chodzi jednak o specyficzną grę Krakowian, a o charakter w jakim wokalista artykułuje słowa. Nie są to jednak jedyne zbieżności z innymi przedstawicielami tego gatunku, ponieważ całość zalatuje też nieznacznie Baxaxaxa. Cóż, to czym uraczył mnie Teufelsberg, trudno wyrazić słowami, bo o tym czy daną muzykę można nazwać black metalem, świadczą przede wszystkim emocje, jakie ona budzi. I tak jest niewątpliwie w tym przypadku. Ostre gitary, pozbawione wyraźnej melodii i nienawistne riffy, bezlitosna jednostajność, dyskretnie pojawiające się syntezatory, które podbijają klimat, nadając rytualności. Wokal jest na najwyższym poziomie i doskonale podkreśla wymowę albumu, a ona jest tylko jedna – czyste zło jest wszechobecne. Tak! To jest właśnie black metal i to w jedynej słusznej formie. Czystość gatunku została zachowana w stu procentach. Zaangażowanie twórców niepodważalne. Podejście do tematu iście religijne, albowiem ten styl grania, to przede wszystkim kult, a dopiero później muzyka. Już czekam na kolejne nagrania.

shub niggurath

Recenzja Nunslaughter / Blood Split

 

Nunslaughter / Blood

 Split

Hells Headbangers 2022

Tych zespołów przedstawiać nikomu chyba nie trzeba. Zarówno Nunslaughter jak i Blood to klasyki, datujące swoje początki na drugą połowę lat osiemdziesiątych i mające na liście dokonać imponującą ilość muzycznych publikacji. Zatem zbędne wprowadzacze od razu sobie pominę, bo jeśli ktoś nazw nie kojarzy, to jest zwykłym ignorantem. Osiemnaście minut na wosku lub srebrnym dysku, trzy utwory w wykonaniu Amerykanów, cztery od Niemców, to zaserwuje nam w nadchodzącym miesiącu Hells Headabangers. Materiał ten został ubrany w wyjątkowo sugestywną okładkę, na której Diaboł leje ze zwisającego pindola ciepłym moczem na chrześcijaństwo. Obrazek to wymowny, bezpośredni i mogący u niektórych, zwłaszcza pseudointelektualisów, wzbudzać poczucie zażenowania. I dokładnie taka sama jest warstwa muzyczna tego wydawnictwa. Nunslaughter bezcześci prymitywnymi środkami w postaci mieszanki death, thrash i black metalu, serwując niezbyt wyszukane konstrukcje rodem z początku ich działalności, rzygając na religię i wszelkie świętości. Czego by nie mówić, ich podejście do grania śmierć metalu, bo to przecież zawsze ten gatunek był ich kręgosłupem, nie zmieniło się na przestrzeni lat ani o jotę. Tu ma być obrzydlistwo, nieogolone chamstwo i podtrzymywanie pierwotnych ideałów gatunku. Ekipa Son of the Dead’a doskonale potrafi połączyć brutalność i zadziorność z nutką staromodnej melodii, sprawić, by ich kompozycje chwytały bezpośrednio za gardło i zmuszały pozerów do odruchu wymiotnego. W zasadzie kto zna Nunslaughter, ten doskonale wie, czego się tu spodziewać, zatem jakakolwiek rekomendacja zdaje mi się w tym przypadku zbędna. Z kolei Blood… jak to Blood. Masują plecy kafarem w postaci dość kwadratowego death metalu, choć w odróżnieniu od poprzedników,  z większą ilością chwytliwych, wolniejszych fragmentów, przy których aż się chce łepetyną zatrząsnąć. Niczego odkrywczego tu nie ma, ot stary sprawdzony styl. Częste zmiany tempa, głęboki growl i potężne brzmienie. Słuchając tych nagrań przypominają mi się czasy, gdy po raz pierwszy wrzuciłem na ruszt „Impulse to Dstroy”. Ci zawodnicy też niezbyt się zmienili od czasów, kiedy to dopiero budowali swoją markę na deathmetalowej scenie. I właśnie dlatego ten split sprawia mi tyle radochy. Bo jest przykładem konsekwencji, ortodoksji i upartego dążenia do celu przez dwa niezależne składy z dwóch różnych kontynentów. Kurwa, gdyby każdy potrafił tak sztywno trzymać się obranej na początku kariery muzycznej ścieżki, gdyby każdy tak uparcie trzymał się określonych standardów i szufladek, gdyby każdy miał w dupie postęp technologiczny i po prostu chciał nakurwiać metal… Rozmarzyłem się… Idę otworzyć piwo i będę ten split napierdalał w kółko przez cały wieczór. Łykam takie pozycje bez zadawanie zbędnych pytań.

- jesusatan

czwartek, 28 kwietnia 2022

Recenzja WRAITH „Undo the Chains”

 

WRAITH

„Undo the Chains”

Redefining Darkness Records 2021

 


No i doczekaliśmy się drodzy państwo albumu nr 3 amerykańskich Thrash/Speed Metalowców z  Wraith. Nie wyczekiwałem jakoś specjalnie na tę płytkęani nie stwardniały mi sutki, gdy otrzymałem ją do recenzji, ale po jej wysłuchaniu muszę przyznać, że to gruby materiał i jak dotąd zdecydowane najlepszy, jaki wypluł ze swych trzewi ten kwartet z  Indiany. W porównaniu z wcześniejszymi produkcjami zespołu, środek ciężkości tego krążka przesunięty jest mocniej w kierunku korzennego, mięsistego Thrash Metalu, co mnie osobiście bardzo kurwa odpowiada. Oczywiście nadal napotykamy w tej muzyce mnóstwo bezpośrednich, surowych, punkowych wibracji. Jadowite, przyprawione czernią, Speed Metalowe tendencje mamy tu niemal na wyciągnięcie ręki, no i są też tekstury nawiązujące bezpośrednio do klasycznego Heavy, jednak to właśnie ten wspominany już powyżej zwarty, gęsty, thrash’owy kręgosłup robi tu największą robotę. Rozpędzone, masywne riffy głęboko umocowane w latach 80-tych zostały na tym krążku wyśmienicie umiejscowione pomiędzy szybkostrzelną artylerią a wgniatającymi w podłoże, żeliwnymi zwolnieniami. Jeżeli już jesteśmy przy temacie wioślarstwa, to uważam, iż doskonałym ruchem było także zatrudnienie drugiego gitarzysty. Dzięki temu, tam, gdzie wcześniej pojawiały się mielizny, wszystko brzmiało cienko i jednowymiarowo, teraz jest ciężar, głębia i konkretne dojebanie w palnik, a ponadtopartie solowe, co zrozumiałe też są o całe piekło lepsze. Sekcja rytmiczna na „Undo the Chains” również posiada, w stosunku do poprzednich produkcji, dużo mocniejsze  tąpnięcie, w większym stopniu ocieka tłuszczem i charakteryzuje ją naprawdę niezgorszy groove. Co więcej, na płytce tej zespół osiągnął idealną niemal równowagę pomiędzy maniakalną wręcz agresją a chwytliwymi, zaraźliwymi refrenami, które można śmiało zanucić podczas golenia sobie genitaliów (tylko nie machajcie dynią przy tej czynności, bo możecie się zdrowo pozacinać).Amerykanie nie stworzyli tu jednak tak naprawdę nic nowego. Wykorzystali tylko to, co najlepsze w tradycyjnym, poczerniałym Thrash, Speed i Heavy Metalu i złożyli wszystko w wyśmienitą, niesamowicie skondensowaną całość podlewając zbudowane przez siebie struktury ziarnistą, punkową wściekłością. Zaowocowało to powstaniem wyrazistego, w chuj niszczącego materiału, który dojebał mi tak, że o mało się nie osrałem. Bez pierdolenia, w pytę album.

 

Hatzamoth

środa, 27 kwietnia 2022

Recenzja Abbath „Dread Reaver”

 

Abbath

„Dread Reaver”

Season Of Mist 2022

Obiło mi się kiedyś o uszy, że pierwsza płyta tego pana powstała w oparciu o materiał przygotowany na kolejną płytę Immortal. Dlatego też jedynka mocno przypomina ostatnie pozycje „Nieśmiertelnego”. Na „Outstrider” Abbath Doom Occulta odszedł nieco od black metalowej tradycji i skierował się w stronę heavy metalu i thrashowych przygrywek z lekkimi naleciałościami Motörhead, lecz trochę zimy da się tam jeszcze wyczuć. Obydwakrążki nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia. Są one tak przeciętne i zarazem do granic mainstreamowe, że aż boli. Nie da też się już nie patrzeć na to wszystko przez pryzmat wygłupów byłego członka Immortal. Co zatem niesie ze sobą kolejna produkcja? „Dread Reaver” to nic innego jak kontynuacja jej poprzednika tylko, że tym razem otrzymujemy jeszcze głębsze zanurzenie się twórczości Norwega w rejony heavy i thrash metalowe. Oczywiście od czasu do czasu da się tu usłyszeć echa jego przeszłości, ale są to tylko krótkie momenty, które są po prostu wypadkową tego z jakiego matecznika ten muzyk się wywodzi. Najnowsze utwory płyną raczej w średnich tempach. Na pierwszy plan wysuwają się gitarowe riffy wraz z wokalem. Niestety bas niknie w łomocie dobrze słyszalnych bębnów co sprawia, że dołów praktycznie nie ma, a muzyka, lekka jak piórko leci gdzieś w nieznane, momentami zamieniając się w niekontrolowany chaos. Pojawiające się niekiedy wręcz klasyczne solówki również nikną w gitarowym hałasie. Pomijając te wszystkie szczegóły, to poszczególne utwory potrafią sobą zainteresować słuchacza. Pomimo braku wyraźnych blackowych elementów nie można narzekać na niedostatek agresji czy też pewnej diaboliczności, a różnorodność i pomysłowość riffów, nie pozwala zanadto się nudzić. Jednakżete występujące tu w okrojonej wersji „czarcie” pierwiastki jakby toną w przebojowości, bo na nią położony jest główny nacisk. Mamy bowiem świetne melodie i chwytliwe refreny, a podniosłe i bitewne momenty pojawiają się również, zapraszając do tańca bądź do pomachania głową. Kolejna odsłona kreacji Abbath’a potwierdza zatem, iż to machina stworzona na jego potrzebę, za wszelką cenę bycia na scenie i zarabianiu pieniędzy doskonale się przy tym bawiąc. Cóż, tak doskonale stworzony i pieczołowicie pielęgnowany wizerunek, nie może się przecież zmarnować, a z czegoś żyć trzeba. Do kilkukrotnego przesłuchania w samochodzie się to doskonale nadaje, ale mam wrażenie, że braku tego projektu na świecie, nikt by nie zauważył. Trochę przykre to moim zdaniem. Aha, co do kurwy robi tu „Trapped Under Ice”? I to w dodatku w środku płyty?

shub niggurath

Recenzja SOLACIDE „Fall From Eternity”

 

SOLACIDE

„Fall From Eternity”

Saturnal Records 2021

Fińska grupa młodzieżowa, o której zamierzam tu i teraz kilka słów powiedziećto zespól, który do 2004 roku funkcjonował jako duet pod nazwą Dim Moonlight. W tymże to, 2004 roku nastąpiło poszerzenie składu do pięciu osób, poprzednia nazwa grupy odeszła do lamusa i w ten oto sposób narodził się Solacide. Dobra, krótki rys historyczny zatem już mamy, a teraz trochę o wydanej przez Saturnal Records pod koniec zeszłego roku, drugiej, pełnej płycie zespołu. „Fall From Eternity” to solidny kawałek dobrej muzy, ale niestety nie do końca przekonują mnie wizje twórców zawarte na tej płycie. Zaczyna się naprawdę fajnie. Przyozdobiony lekko dysonansami Black Metal z niezgorszym, chłodnym klimatem robi dobrą robotę i naprawdę może się podobać. „Fall From Eternity”, jak i „Forsaken by Gods” potrafią konkretnie dołożyć do pieca. Wyśmienicie rzeźbią tam wiosła. Riffy są zjadliwe i intensywne, a gitara prowadząca kładzie jadowite, niepokojące melodie. Sekcja rytmiczna szyje gęsto i soczyście, natomiast z wokali sączy się ciemność. Te dwa, otwierające album walki robią nieliche wrażenie, roztaczają wokół siebie groźną aurę i potrafią zbesztać konkretnie. Gdyby cały krążek utrzymany był w tym stylu, byłoby zajebiście, ale niestety począwszy od trzeciego „Oblivion”, zaczyna się już pitolenie. Oj,  ciężko mi było przebrnąć przez ten utwór, choć to tylko niewiele ponad 3 minuty. W zasadzie od tego momentu zespół wszczął kombinowanie, które tej płycie, jak na mój gust, na dobre nie wyszło. Coraz częściej bowiem panowie zaczęli zapędzać się w progresywne rejony, co zdecydowanie obniżyło jej siłę rażenia. Oczywiście w tych fragmentach możemy podziwiać techniczne umiejętności muzyków i ich kunszt warsztatowy, przed którym chylę czoła. Wolałbym jednak usłyszeć na tym materiale mniej instrumentalnego onanizmu, a więcej mięsistego grania. Żebyśmy się jednak dobrze zrozumieli, cały czas są obecne na tej płycie mocne fragmenty, które uderzyć celnie potrafią, jednak słychać wyraźnie, że począwszy od trzeciego utworu, kolejne kompozycje na tym albumie układane są już bardziej pod te progresywne faktury dźwięków, a solidne pierdnięcie tylko je uzupełnia. Dochodzi w dodatku coraz więcej czystych wokali, które ciężko mi przetrawić (choć same w sobie prezentują wysoki poziom). Agresywne, siarczyste partie gardłowego też tracą sporo ze swych początkowych walorów, nad czym szczerze ubolewam. Do brzmienia przyczepić się specjalnie nie można. Jest mocne i organiczne, a przy tym zachowuje swoistą surowość. Kopnąć więc potrafi ten materiał w swych brutalniejszych momentach, ale jako całość ta płytka, jak wspominałem już na początku, ni cholery do mnie nie trafia. Trochę za dużo tu jak dla mnie efekciarstwa (popartego co prawda bardzo wysokimi umiejętnościami muzyków, ale jednak), a za mało konkretów. Jeżeli jednak drogi czytelniku kręci cię coś, co znawcy tematu nazywają Progresywnym Black Metalem, to ta płytka jest skrojona idealnie pod Twoje potrzeby. Ja brutalny prostak jestem, więc uważam, że posłuchać tę płytkę można, ale zachwycać się nie ma czym. Tyle na temat.

 

Hatzamoth

wtorek, 26 kwietnia 2022

Recenzja Disembody „Reigniting Hellfire”

 

Disembody

„Reigniting Hellfire”

Helldprod Records 2022

Disembody to młodziutki twór, bo powstał zaledwie trzy lata temu na fińskiej ziemi. W 2019 roku nagrali pięciootworową epkę, a dwa lata później zarejestrowali kolejne dziesięć utworów, stanowiących debiutancką płytę. W roku obecnym Helldprod postanowiło połączyć te dwa wydawnictwa i całe piętnaście utworów, znalazło się na wydanym przez nich krążku. Po nastrojowym intro gitary zaczynają spokojnym tremolo, aby za chwilę wejść na zdecydowanie szybsze tempa, no i zaczyna się black / thrashowa jazdeczka. Wiosła szyją zaciekłe i bezlitosne riffy, od czasu do czasu uraczając słuchacza zgrabną solóweczką, a wszystkiemu przygrywa dobrze słyszalna sekcja rytmiczna. Całość jawi się jako kolejna wariacja na temat lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Zatem zawartość „Reigniting Hellfire”, to wypadkowa twórczości ówczesnych tuzów thrash metalu. Bez wysiłku znajdziemy tu mnóstwo podobieństw do Slayera, Kreatora czy też Sodom i właśnie ten ostatni chyba odcisnął na Disembody największe piętno, gdyż głos wokalisty do złudzenia przypomina Tom’a Angelripper’a. Nie tylko jednak sam wokal decyduje o tych wyraźnych naleciałościach. Sposób riffowania jak i charakter niektórych zagrywek wyraźnie wskazują na wyżej wymienione kapele. Usłyszymy tutaj troszkę pomysłów zaczerpniętych z „Pleasure To Kill”, „Reign Blood” jak i również „Persecution Mania”, oczywiście wsio okraszone blackowym jadem, a i również bogatą melodyką, z której Finowie słyną. W tym przypadku jestem w stanie im to wybaczyć. Czy propozycja tych dwóch panów wnosi coś nowego? Czy tworzy nową jakość? Otóż nie. Jest to po prostu nowa odsłona ogranych już patentów, które doskonale sprawdzają się na żywo, bo nie jeden na ich dźwięk ruszy w tany. Być może poza „starą gwardią”, wychowaną na takich brzmieniach, nikt inny nie sięgnie po ten album, ponieważ to takie niemodne granie. Cóż, kto ma docenić ten doceni. Całkiem udany debiut. Warto się zapoznać.

shub niggurath

Recenzja BOHEMYST „Čerň a Smrt”

 

BOHEMYST

„Čerň a Smrt”

Petrichor 2021

Gdy przed odpaleniem debiutanckiej płytki Bohemyst spojrzałem na fotkę tych czeskich niedźwiedzi, w mojej głowie zakiełkowała myśl: ja ich kurwa już gdzieś widziałem. Szybkie sprawdzenie, celem potwierdzenia mych przypuszczeń i wszystko stało się jasne. Pewnie, że widziałem tych jegomości, toż to przecież cały skład zasłużonego dla sceny naszych południowych sąsiadów Avenger, a ponadto dwie, z tych pięciu osób udzielały się także u kultowych luminarzy z Master’s Hammer. Muszę przyznać, że niejako po rozszyfrowaniu zespołu, moja ciekawość, co to też usłyszę na ich pierwszym krążku wzrosła zdecydowanym ruchem ręki. No i po kilkukrotnym zapoznaniu się z jego zawartością stwierdzam, że to dosyć ciekawa muza z niezgorszym, tajemniczym klimatem, o ile ktoś lubi dźwięki ulokowane na przecięciu nienachalnie melodyjnego Death i Black Metalu. Tematycznie natomiast Bohemyst próbuje na tej płycie ukazać motywy i skutki związane z osławioną, Czarną Plagą przez pryzmat czeskiego dziedzictwa (zapewne dlatego też wszystkie teksty na tym albumie są w języku czeskim). Co do samej muzyki natomiast, to jak już wspominałem mamy tu fachową, zgrabną mieszankę Black i Death Metalu, która może się podobać. Obcujemy tu bowiem z bardzo dobrze wyważonym, a miejscami wręcz wyrafinowanym graniem opartym na równowadze pomiędzy soczystym, poczerniałym, śmiertelnym jebnięciem, a mroczną, zawiesistą atmosferą. Płytkę tę w głównej mierze napędzają wyśmienite wiosła operujące zróżnicowanymi riffami, które prócz jadowitego, ciężkiego, Black/Death metalowego rżnięcia zapuszczają się także z odwagą w sercu w stylistykę Doom, jak i tworzą nieco lżejsze pasaże, z których jednak cały czas sączy się ciemność. Nie brakuje tu także misternie złożonych partii solowych, które robią wrażenie dzięki bogatej ornamentyce i wykorzystaniu wielu różnych technik szarpania strun. W kilku kompozycjach natrafimy też na doskonałe, dysonansowe fale popapranych harmonii, potęgujące jeszcze mocniej wszechobecne na tej płycie poczucie niepokoju i groźby, które to z tych dźwięków szeroko się do nas uśmiechają. Zapomnijcie jednak o rozbudowanych, kobylastych, gitarowych wieżach Babel. Panowie obsługujący te instrumenty wyszli z założenia, że lepszy niedosyt, niż nadmiar i ta taktyka doskonale sprawdziła się na tym materiale. Tak, wioślarze wykonali na tym krążku naprawdę kawał zajebistej roboty. Nie znaczy to w żadnym razie, że pozostali muzycy jakoś specjalnie odstają od gitarzystów. Wszyscy oni udźwignęli ciężar odpowiedzialności na tej płytce, a ich partie są bardzo dobre. Cóż bowiem znaczyłyby same wiosła bez gniotących konkretnie partii sekcji rytmicznej i wyrazistych wokali? „Stałyby się niczym miedź brzęcząca albo cymbał grzmiący”, jak to pisał jeden gostek uważający się za apostoła.  

Wierzcie mi zatem, że bębny zarówno przypierdolić namiętnie potrafią, jak i zapaść się w bardziej pokręcone struktury rytmiczne, bas także rzeźbi ciężko, a obsługujący go muzyk nie stroni od precyzyjnych wywijasów. Wokale również trzymają bardzo wysoki poziom i doskonale wpisują się w warstwę muzyczną tego krążka. Radek potrafi okazale ryknąć, czy wydobyć ze swych trzewi bluźnierczy scream, ale pokazuje również, że czyste, głębokie wokale także nie są mu obce i radzi sobie z nimi wyśmienicie. „Čerň a Smrt” to także imponujące orkiestracje z subtelnym dotknięciem folkowych tekstur, które doskonale podkreślają mroczne, tajemnicze wibracje emanujące z tej płyty, ale zarazem nigdy nie przejmują tu roli dominującej. Kurna, pepiczki naprawdę dały radę, co zważywszy na ich doświadczenie, dziwić nie powinno. W żadnym razie nie spodziewałem się jednak tego, że „Czarna Śmierć” tak mocno wkręci mi się w łepetynę. Bardzo dobre granie.

 

Hatzamoth        

 

poniedziałek, 25 kwietnia 2022

Recenzja Darkened „The Black Winter”

 

Darkened

„The Black Winter”

Edged Circle 2022

Jak nietrudno było przewidzieć, wydana trzy miesiące temu EP-ka „Mourn the Dying Light” stanowiła jedynie zapowiedź większego materiału Darkened. No i oto już w przyszłym miesiącu pojawi się drugi długograj tej międzynarodowej ekipy. „The Black Winter” to trzydzieści siedem minut w stylu, jaki zespół kultywuje od swojego początku, czyli masywnego death metalu. Death metalu przesiąkniętego na wskroś wzorcami głównie wyspiarskimi spod znaku Bolt Thrower czy Benediction. Zatem spodziewać się możemy głównie średniego tempa, potężnie bujających rytmów i sporej ilości nieprzesłodzonej melodii. Dziewięć kompozycji zamieszczonych na tym krążku nie zawiera absolutnie nic innowacyjnego. Znajdziemy w nich natomiast sporo fragmentów do pomachania czupryną, chwytliwych akordów i przygniatających zwolnień. Czyli wzór znany, sprawdzony lecz nadal sprawiający maniakom gatunku sporo radochy. Bo i faktycznie jest tu z czego czerpać satysfakcję. Taki walec jak Terminal Lucidity”, żeby sięgnąć po pierwszy przykład z brzegu, potrafi zarówno poderwać do zabawy jak i przygnieść mocarnie do gleby, początkowy riff z  „Fearful Quandary” jest niczym kafar spuszczany na łeb a następujący po nim fragment d-beatowy budzi niemal dosłowne skojarzenia z ekipą Brooksa i Ingrama. Z kolei pojawiające się dość gęsto, niczym rodzynki w dobrym serniku, partie solowe dobitnie udowadniają, iż muzycy na instrumentach grają nie od wczoraj. Na to wszystko nakładają się bardzo dokładnie dozowane partie klawiszowe, podkreślające mroczną atmosferę albumu. Jeżeli do tego dorzucimy jeszcze nie oszczędzający się, głęboki growl, to już chyba wszystko jasne. Albo może jeszcze nie do końca, bowiem nawet najlepsze kompozycje potrafią być zrujnowane przez zbyt sterylne, pozbawione duszy brzmienie. W tym przypadku na szczęście nie ma o tym mowy. Owszem, „The Black Winter” brzmi w miarę nowocześnie i czytelnie, lecz realizator dźwięku nie zapomniał pozostawić tu odrobiny brudu, sprawiającego, iż materiał ten spełnia wszelkie staroszkolne standardy. Zatem słabych punktów jest tu niewiele i tak naprawdę nie wpływają znacząco na odbiór całości. Dodam  więc jeszcze na koniec zaletę największą. Dwójka Darkened to ich najlepszy, najbardziej nośny materiał który udowadnia, że muzycy dotarli się, okrzepli i idą w dobrym kierunku. Tak trzymać panowie, bardzo dobra robota.

- jesusatan

Recenzja TAKAFUMI MATSUBARA „Mortalized (Poison Ep)”

 

TAKAFUMI MATSUBARA

„Mortalized (Poison Ep)” (Ep)

Selfmadegod Records 2022

Z postacią Takafumi Matsubary mięliście okazję delikatnie zapoznać się przy okazji recenzji jego debiutanckiej płyty sprzed trzech lat, którą to próbowałem przybliżyć Wam na łamach Apocalyptic Rites. Jeżeli z różnych przyczyn, których nie będziemy tu teraz roztrząsać, nie mięliście okazji się z nią zapoznać, a chcielibyście to zrobić, to proszę, oto bezpośredni do niej link: https://apocalypticrites.blogspot.com/2020/01/recenzja-takafumi-matsubara-strange.html. Z początkiem tego roku ukazała się na srebrnym dysku, wydana oczywiście przez Selfmadegod Records nowa Ep’ka tego maniaka, która tak naprawdę… nowym materiałem nie jest. Na krążku tym znalazły się bowiem wałki, które ongiś zostały skomponowane dla potrzeb zespołu Mortalized, w którym to udzielał się Takafumi, a które nie weszły na żadne oficjalne wydawnictwo rzeczonego zespołu. Stało się to zresztą jednym z  powodów odejścia tego muzyka ze wspomnianej w poprzednim zdaniu grupy, choć pewnie niejedynym. Nie mój to jednak cyrk i nie moje małpy to były, więc kładę laskę na przyczyny rozpadu tego bandu, choć jako fan brutalnej muzy trochę oczywiście żałuję, że tak się stało. Co się jednak stało, to się nie odstanie, więc skupmy się lepiej na tym, co znalazło się na „Mortalized…”. Cóż, ujmę to tak: kto lubił kompozycje, jakie znalazły się na pierwszym krążku tego samuraja, ten i tę Ep’kę łyknie bez zbędnego pierdolenia w bambus. Muzyka, jaka wypełnia ten materiał to bowiem szalony, oparty przede wszystkim na Grind’owych strukturach napierdol doprawiony korzennym, surowym Metalem Śmierci. Oczywiście Takafumi to znakomity muzyk i kompozytor, więc nie mogło zabraknąć na tej krótkiej płytce (całość trwa bowiem niecałe 9 minut) faktur zakorzenionych w innych, ekstremalnych gatunkach muzycznych (począwszy od tradycyjnego, chropowatego Hardcore’a, poprzez korzenny Thrash, na popapranych, psychodelicznych, niekiedy trochę bardziej melodyjnych, ale nieodmiennie brutalnych patentach skończywszy). Wiem, że to może górnolotne stwierdzenie, ale wg mnie te kompozycje wyprzedziły swoje czasy (podobnie zresztą, jak i  pierwszy album Repulsion), dlatego też, jak to najczęściej w takich przypadkach bywa zostały niezrozumiane i odrzucone. I cóż mam Wam więcej napisać? Zajebisty rozpierdol, który wszystkim fanom pokurwionego Grindcore’a spod znaku japońskiego wizjonera niewątpliwie przypadnie do gustu. Podoba mi się ta choroba, mimo że to stare kompozycje (a może właśnie dlatego?). Czekam zatem z niecierpliwością na następne wykwity opętańczej brutalności stworzonej przez Takafumi Matsubarę. Oby jak najszybciej.

 

Hatzamoth

niedziela, 24 kwietnia 2022

Recenzja CHURCH OF DISGUST “Weakest Is The Flesh”

 

CHURCH OF DISGUST

“Weakest Is The Flesh”

Hell’s Headbangers Records (2022)

Teksański Church Of Disgust od 12 lat egzystuje na deathmetalowej mapie i choć do tej pory nie przebił się do pierwszej ligi gatunku to zawsze dostarczał solidne, jakościowe wydawnictwa, które niewątpliwie znajdywały uznanie u miłośników podziemnego, ale klasycznego metalu śmierci. Grupa właśnie podrzuca nam trzeci, pełny album zatytułowany „Weakest Is The Flesh”, który, jak można było się spodziewać, nie zawodzi, ale niczego też w ligowej tabeli nie zmienia. Niewątpliwie czuć w graniu Amerykanów jakiś powiew świeżości i luzu, którego trochę brakowało mi na wcześniejszych pełniakach. Mam wrażenie, że Church of Disgust mocniej zwrócił się w kierunku klasycznego metalu śmierci pierwszej połowy lat 90ych skupiając większą uwagę na chwytliwych riffach i klasycznym dla gatunku biciu perkusji, które jeszcze mocniej przywołuje czasy sprzed trzech dekad. Niemała w tym zasługa brzmienia, które mocno nawiązuje do producenckiej pracy Scotta Burnsa, gdzie instrumenty nie brzmią jak plastikowa wydmuszka. Utwory są utrzymane w średnioszybkich tempach, co dało muzykom w tym przypadku spore pole do manewru i możliwość zaprezentowana sporego kawałka chwytliwej, ale i rasowo deathmetalowej muzyki. Grobowość Incantation miesza się tutaj z reprezentantami bardziej chwytliwego i mięsistego death metalu spod znaku Baphomet i Deteriorate, a przeważnie szybsze tempo i czytelny, mocny growling tylko podkręcają rasowość „Weakest Is The Flesh”. I wszystko byłoby pięknie gdyby muzycy Church Of Disgust raz po raz nie zapędzali się w boltthowerowe, batalistyczne schematy. Niestety granie  w średnim tempie w wydaniu Teksańczyków trąci jałowością i nudą i nie wnosi do tej muzyki niczego dobrego. Takich mielizn na przestrzeni tych nieco ponad 40 minut kilka się znajdzie i zaburzają one ogólnie odbiór bardzo dobrych, bardziej drapieżnych fragmentów. Szkoda, odniosłem wrażenie, że najnowszy wypust Amerykanów miał potencjał i zadatki na bardzo dobry krążek, a tak jest tylko dobrze. Jest tutaj sporo dobrej muzyki i warto poświęcić dla niej kilka chwil, ale daleki jestem od stwierdzenia, ze jest to niezbędne wydawnictwo.

 

                                                                                                                                             Harlequin

Recenzja ROTTING KINGDOM & ENCOFFINATION „Wretched Enigma of Salvation”

 

ROTTING KINGDOM & ENCOFFINATION

„Wretched Enigma of Salvation” (Split)

Selfmadegod Records 2022

Grubym splitem poczęstował nas pod koniec lutego tego roku Karol i jego Selfmadegod Records. Na materiale tym znalazły się bowiem dwa, w chuj miażdżące akty zza wielkiej kałuży, a mianowicie Death/Doom Metalowy Rotting Kingdom i plugawy, śmiertelny wymiot z samego dna piekieł, czyli Encoffination. Myślę, że żadnego z tych zespołów nie trzeba specjalnie przedstawiać, gdyż zacne to hordy. Jeżeli jednak znalazłby się tu ktoś taki, kto nie bardzo wie, o co kurwa kaman, to proponuję czym prędzej nadrobić zaległości i nie przyznawać się w towarzystwie do swej niewiedzy, bo to w przypadku tych dwóch kapel naprawdę nie przystoi. Ba, nie przystoi to delikatnie powiedziane, taka niewiedza (nie chcę mówić, że ignorancja) zalatuje wręcz pozerstwem. Dobra, wystarczy tego jebanego moralizatorstwa. Przejdźmy teraz do merytorycznej oceny tegoż wydawnictwa. Napiszę krótko: kurewsko zajebisty split! Rozpoczyna go Rotting Kingdom, który w swych dwóch wałkach prezentuje, jak już na początku nadmieniłem, wyśmienity, tłusty Death/Doom Metal, który gniecie bardzo konkretnie. Słychać w ich muzyce wibracje charakterystyczne dla najlepszych, klasycznych już dziś, pierwszych produkcji Paradise Lost, czy My Dying Bride, choć i Evoken, Novembers Doom, Ahab, Mourning Beloveth (zwłaszcza jeżeli chodzi o niski, grobowy growling), czy Death/Doom Metalowe produkcje Runemagick także odcisnęły niezaprzeczalnie swoje piętno na twórczości Gnijącego Królestwa. Ponura, ciężka muza przecudnej urody. Ręka sama bezwiednie sięga po sznur. Druga połowa tego wydawnictwa to natomiast parszywy, wgniatający w cuchnącą rozkładem glebę, Death Metalowy obrzęd gloryfikujący powolną, bolesną śmierć i jej najbardziej plugawe aspekty. Muzyka Encoffination jak zawsze zalatuje trupem, zepsutą krwią i dusznym aromatem cmentarnych kadzideł. Kurwa, ci panowie zawsze robili mi dobrze. Nie inaczej jest także i tym razem. Produkowane przez nich dźwięki leżące gdzieś na przecięciu tego, co robili, lub nadal robią Disembowelement, Incantation, Grave Miasma, Spectral Voice, Swallowed, Father Befouled, czy w pewnym stopniu Impetuous Rituali Grave Upheaval okrutnie mieszają mnie z błotem, a ja przyjmuję je z otwartymi ramionami (chciałem pierwotnie napisać, że z otwartym odbytem, ale to zabrzmiałoby chyba zbyt pretensjonalnie, a poza tym sugerowałoby nieprawdę) i masochistyczną wręcz przyjemnością. Przytłaczający, rozrywający na strzępy krążek. Jak dla mnie, do chuja Wacława, to zakup obowiązkowy.

 

Hatzamoth

sobota, 23 kwietnia 2022

Recenzja Holy Death „Abraxas”

 

Holy Death

„Abraxas” (Re-issue)

Old Temple 2022

Doskonale pamiętam drugie demo Holy Death. Trafiło ono w moje ręce mniej więcej w czasie równoległym z Behemothowym „… From the Pagan Wastelands” i Gravelandowym „The Celtic Winter”. Pamiętam też, że wielu znajomych, głównie bezgranicznie zafascynowanych Skandynawią, nieco się z „Abraxas” naśmiewało. Bo faktycznie, większość patrzyła wówczas na Norwegię, a ten materiał charakteryzował się odmiennością, przynajmniej na krajowym podwórku. Dlatego też akurat, jako iż byłem już wówczas przekorny, nagrania te dość często gościły w moim decku. W związku z tym fakt, iż Old Temple zdecydowali się na wydanie „Abraxas” na cedeku cieszy mnie jak głodnego psa świeża kość. I tak samo powinien ślinić się każdy fan polskiego black metalu sprzed trzech dekad. Holy Death od początku szli pod prąd i w dupie mieli obowiązujące trendy. Rzeczone demo wcale nie było kolejną kalką Dakthronów czy Burzumów, mimo iż śladowych odniesień można się na nim doszukać.  Bardziej jednak wpływ na twórczość krakowskiego trio miały zespoły śródziemnomorskie oraz pierwsza fala black metalu. Słychać w tych nagraniach echa protoplastów gatunku ale także czarnej szkoły greckiej, głównie w basowych liniach podchodzących pod Necromania, oraz cmentarnego klimatu czerpanego od włoskich mistrzów z Mortuary Drape. Nie sposób też nie zauważyć przewijających się patentów czysto heavymetalowych, przed którymi większość zespołów starało się w tamtych czasach mimo wszystko uciec. Znajdziemy tu także, o zgrozo (myśląc w tamtejszych kategoriach), nawet fragmenty industrialne, jak choćby na początku otwierającego całość utworze tytułowym. Kompozycje na „Abraxas” są zatem ciekawe i nietuzinkowe, ale jest ku temu jeszcze inny powód. Otóż sporo w nich orientalnych, tajemniczych dodatków, zróżnicowanych i często podniosłych, czystych wokali oraz odrobiny trującej psychodeli tworzącej niepowtarzalny klimat. Powiem nawet, że to demo można uznać poniekąd za podwaliny stylu, którym dziś zachwycają panowie z Cultes Des Ghoules. Oczywiście jakość tych nagrań jest mocno chałupnicza, i choć rzadko to mówię, to w tym przypadku nie wpływa to wyłącznie korzystnie na odbiór muzyki. Beczki brzmią tragicznie (jak w Kombi) i momentami niekoniecznie trzymają rytm, wokal czasem przepuszczony jest przez mega irytujący efekt, a i gitary gdzieś zajadą fałszem. Oczywiście wszystko to ma swój klimat i można na to swobodnie przymknąć oko. Dodam jeszcze na koniec, że wydanie  Old Temple wzbogacone zostało dodatkowym dyskiem, na którym umieszczono niepublikowaną wcześniej sesję z 1994-go roku w wersji instrumentalnej, na której też kilka ciekawych smaczków się znalazło. Warto zatem sprawić sobie ten materiał, bo to nie tylko prawdziwa lekcja historii, ale przede wszystkim naprawdę dobra i ciekawa muzyka.

- jesusatan

Recenzja TUMBA DE CARNE „Decatexis / Perpetuo Altar”

 TUMBA DE CARNE

„Decatexis / Perpetuo Altar”

Lavadome Productions 2021

No to kurwa panowie z argentyńskiego Tumba De Carne pocisnęli na swym pierwszym, pełnym albumie. Oj, pocisnęli, że chuj! Poszarpany, pieniący się barbarzyństwem, mocno pozakręcany Death/Grind, jaki na nim zaprezentowali, niewątpliwie robi silne wrażenie, ale  może także brutalnie zamęczyć na śmierć. Zwłaszcza niewprawionego, początkującego słuchacza (choć oczywiście będą na pewno wyjątki od tej reguły). Nie powiem, że to album dla koneserów gatunku, bo wyszedłbym na nadętego bufona, ale z pewnością jest to materiał dla słuchaczy wnikliwych i dociekliwych, którzy lubią zmierzyć się z muzyką niezaprzeczalnie brutalną, ale mocno połamaną i zarazem trudniejszą w odbiorze. Obcujemy tu bowiem z nieustannie zmieniającym się tempem i rytmicznymi zwrotami akcji, od których można chwilami dostać mdłości. To, co wyprawia tu siedzący za garami Mateo, może niekiedy powodować zawroty głowy, gdyż spadają na nią kanonady nieregularnych, przerywanych blastów, chwiejne, nieprzewidywalne figury rytmiczne, jak i muliste, miażdżące zwolnienia. Uff… beczki naprawdę ciężko doświadczają tu słuchacza. Nie inaczej jest zresztą z liniami basu, które są totalnie popaprane, a ponadto wtrącają do tego krążka sporo bestialskich zniekształceń, które zrywają skórę z twarzy. Wiosła natomiast non stop wypluwają ze swych trzewi wstrząsające, gęste, naznaczone zepsuciem riffy zatopione głęboko w chorych dysonansach. Wokale, co oczywiste, są równie popierdolone, co sama muzyka Tumba De Carne i składają się na nie krwawe bulgoty, wrzaski i potępieńcze wycie. „Decatexis…” to krążek, przy którym można spędzić długie godziny, każdorazowo odkrywając nowe elementy w tej zawiesistej, brutalnej układance. Niektóre struktury ocierają się wręcz o kakofoniczny Grind, ale nie jest to nieskładny napierdol, a doskonale przemyślane i umiejętnie zastosowane zagrywki, zakorzenione w wysoce pojebanym graniu eksperymentalnym. Nie wiem, czy słuch mnie nie myli, ale wydaje mi się, że na tym krążku można odnaleźć także pewne, mocno klaustrofobiczne, post-hardcore’owe formy, które dodają tej produkcji niesamowitej agresji. Ten album jawi mi się jako barbarzyńska mutacja ekstremalnych form muzycznego wyrazu, mająca za zadanie wstrząsnąć słuchaczem i w bólach posłać go na deski. Mnie co prawda ten krążek do parteru nie sprowadził, ale nie zaprzeczę, że chwilami był tego bliski. Osobiście bardzo lubię takie popierdolone i nieoczywiste, ale w chuj brutalne wyziewy, a Wy sami musicie sobie odpowiedzieć na pytanie, czy chcecie wziąć na klatę tę trudno strawną, a chwilami wręcz schizofreniczną płytkę. Ja uważam, że warto.

 

Hatzamoth

piątek, 22 kwietnia 2022

Recenzja Paganizer „Massdeath Maniac”

 

Paganizer

„Massdeath Maniac”

Bestial Invasion 2022

Nie będę ukrywał, że nazwisko Johansson działa na mnie wyjątkowo demotywująco. Nie znam drugiego muzyka, który tak jak Rogga rozmieniałby się na drobne prezentując dziesiątki projektów w których tworzy praktycznie to samo. W zdecydowanej większości przeciętnych do bólu i mielących w kółko identyczny temat. Dlatego też do „Massdeath Maniac”, albumu nagranego piętnaście lat temu i mającego być pozycją numer sześć na liście Paganizer, ale jakoś nigdy nie wydanego, podchodziłem bardziej z pozycji obowiązku, no bo wydawca płytę podesłał, niż w wyniku skoku adrenaliny. Tym bardziej cieszę się, że bez zbędnego lizidupstwa, którego zresztą nigdy i tak nie uskuteczniam, za co niektórzy się potrafią obrazić, a co ja mam w dupie, mogę napisać, iż ten materiał to zdecydowanie dobra rzecz. Może nie żebym od razu stawiał ją w jednym szeregu z klasykami gatunku, ale kompozycje Roggi na tym albumie zdecydowanie dają się słuchać bez spoglądania na zegarek. Może dlatego, że ten album ma swoisty, płynny i naturalny groove, sprawiający, że głowa sama buja się przy takich numerach jak choćby „The Morbidly Obscene”, „Army of Maggots” czy „The Return of Horror”. Powiem więcej – „Massdeath Maniac” podoba mi się zdecydowanie bardziej niż, na ten przykład, płyty Bloodbath od trójki wzwyż. Oczywiście, dla tych którzy jakimś cudem mogą tego nie wiedzieć, muzyka Paganizer to stuprocentowy szwedzki death metal z lat dziewięćdziesiątych. Nie łamiący bariery dźwięku, oparty raczej na marszowym rytmie i chwytliwym akordzie, z wystukującą często d-beatowe rytmy perkusją, charakterystycznie brzmiącym basem i przybrudzonymi gitarami. Do tego dołożono standardowy, dość niski ale całkiem czytelny growl i… danie gotowe. Żadnej ekstrawagancji, żadnego kombinowania, żadnych pierwiastków nowoczesności. Zresztą dla maniaków klasycznego death metalu z północy te składowe nie są w najmniejszym stopniu istotne. Liczy się chwytliwość, ciężar i stary klimat. I bez względu na to, jak bardzo spodziewałem się po „Massdeath Maniac” materiału przeciętnego, jak bardzo starałem się doszukać na tym krążku czegoś, do czego mógłbym się dopierdolić, tak nie jestem w stanie powiedzieć o tym materiale złego słowa. Oczywiście o glebę nie rzuca, ale jest zdecydowanie jednym z najlepszych nagrań popełnionych przez wspomnianego już uprzednio Szweda. I szkoda, że zamiast wylewać z siebie setki kompozycji, na zasadzie „co ślina na język przyniesie”, chłop nie skupi się by komponować dziesięć razy mniej, ale na przynajmniej takim poziomie jak tutaj. No ale nie mnie w to wnikać, jego cyrk, jego małpy. Ten jednak album Paganizer zdecydowanie polecam, bo jest po prostu dobry.

- jesusatan

Recenzje Blasphematory "The Lower Catacombs"



BLASPHEMATORY
"The Lower Catacombs"
Nuclear Winter Records (2022)

W chuj szanuje Blasphematory. Nie grają takiego death metalu jaki lubię najbardziej, ale od samego początku konsekwentnie realizują swój pomysł na muzykę okopując się na swoim małym podwórku coraz skuteczniej i coraz mocniej definiując swój styl. Od debiutanckiej Epki ekipa z New Jersey hołduje półamatorsko brzmiącemu, nieco topornemu, ziarnistemu metalowi śmierci, który sukcesywnie rozwija z każdym kolejnym wydawnictwem. Najnowszy, drugi już krążek Amerykanów zatytułowany „The Lower Catacombs” idzie o kolejny krok dalej. Będąc świadomym swojego potencjału brzmieniowego muzycy odważnie sięgnęli po skandynawsko-doomujące motywy, które skutecznie ubarwiły najnowszy materiał grupy. Nie jest to rzecz, która urywa łeb i zabija tempem, powiedziałbym raczej, że jest to stopniowe zasypywanie słuchacza piachem, żwirem i gruzem, a każdy kolejny riff, każda kolejna kaskada dźwięków zwala się na łeb, tworząc gęstą, duszną, ale daleką od smoliście piekielnej atmosferę. Uwielbiam to ich brzmienie i jest ono niewątpliwym atutem i wyróżnikiem Blasphematory. Cała masa tłustych akordów, umiejętne operowane tempem, od wolnych, fińsko brzmiących pasaży, przez boltthrowerowy czołg w średnim metrum, po prostą rąbanke w stylu wczesnego Cannibal Corpse tworzy zestaw siedmiu, interesujących kompozycji dowodzących dojrzałości artystycznej tego tria. „The Lower Catacombs” jest jak wielkie osuwisko, które niszczy wszystko co na swojej drodze spotka, jak burza piaskowa, która zapycha nos i usta gdy chcemy złapać oddech. Przy tym wszystkim ekipa z New Jersey nie popada w studyjne sztuczki, nie stara się tworzyć pozornie jaskiniowego efektu, nie zabiega o brzmieniowy pogłos, nie tworzy nieczytelnej ściany dźwięku. Słychać, że jest to prawilna, klasyczna produkcja (nie wiem czy analogowa czy nie), gdzie gitary walą szwedzkim ziarnem, perkusja brzmi jak śmietnik, ale mrukliwy, mocny growling dopełnia zniszczenia. Ja kupuje ten materiał w całości, ceniąc jego naturalizm, autentyczność i swoistą oryginalność z całym arsenałem atutów i mankamentów. Mam wrażenie, że współczesna scena ekstremalna nie lubi tego typu płyt – klasycznych w konstrukcji, ale nie retro, dalekich od wymuskania, naturalnych, nie wpisujących się w żadną konkretną niszę. I dlatego na pohybel wszystkim ignorantom – serdecznie polecam i zalecam nabycie tego wydawnictwa.

Harlequin

Blasphematory
"The Lower Catacombs"
Nuclear Winter Records 2022

No kurwa już ich lubię! Tylko zerknąłem na nazwę tego horda i już wiedziałem, że będzie wpierdol. Zero negocjacji, łagodzenia i prób zażegnania konfliktu ... od razu wpierdol! I to wcale nie dlatego, że nazwa kojarzy się z Sami-Wiecie-Kim, bo akurat ja się przy Kanadyjczykach nie chlastam (sorki jesusatan, ale nie każdy jest takim pojebem jak Ty ;DDD). No ale jak ona brzmi ta nazwa!? Słyszę ją i od razu wiem, że będzie to decior, że "ło-matko-bosko". I taki właśnie jest. Historycznie tylko dodam, że "The Lower ..." to ich drugi krążek (jedynka jakby co jest do odsłuchu na bandcampie), co daje całkiem niezłą średnią biorąc pod uwagę, że powołali to to do życia w 2018. Poza tym jest ich trzech i grają w tylu kapelach, że samo ich wymienienie zapełniłoby pół internetów ... a już na pewno tej recenzji ... Dlatego mam to w dupie i odsyłam Was na Metal Archives. Muza dla fanów ... (jakich kurwa fanów!? Taki Death Metal ma maniaków a nie jakichś kurwa fanów) Więc jest to muza dla maniaków starego deathowego grania. Jest duszno i obskurnie. Gruzu z piachem najebane wręcz kilka ton czyly brzmienie brudne jak sandały pielgrzyma. Tempa zróżnicowane od dosyć szybkich napierdalatorów z nieco kartonową perkusją aż do całkiem wolnych walców. Do tego melodyjne preszkadzajki ... no i wokal wydobywający się z najgłębszych rejonów piekielnych. Mnie taka rozpiętość i styl cieszy, że ja jebe. Więc jak wspomniałem jest to muza dla maniaków staroszkolnego deciora z furą gruzu ... takiego grania syfiastego i piwnicznego. A jakby mój opis był nieczytelny to zarzucę nazwy przybliżające ... Sempiternal Deathreign, Crypt of Kerberos czy z nowszych Autopsy i Mortiferum ...

    RBN

czwartek, 21 kwietnia 2022

Recenzja Throneum / Ejecutor „Throneum / Ejecutor”

 

Throneum / Ejecutor

„Throneum / Ejecutor”

Apocalyptic Prod. 2021

Throneum nie daje o sobie zapomnieć. Pół roku po splicie z Kingdom otrzymujemy kolejny ich album dzielony, tym razem z chilijskim Ejecutor. Szkoda tylko, że jego dostępność w Europie będzie raczej wątpliwa lub bardzo ograniczona, dlatego też cieszę się podwójnie, że w moje ręce trafiła kopia fizyczna. No, to jak już się pochwaliłem i napuszyłem jak rozdymka, to przejdźmy do muzyki. The Great Executor i Diabolizer serwują dwa numery autorskie oraz cover rockowego The Stooges. Zastanawiam się kiedy ten materiał został zarejestrowany, zwłaszcza biorąc pod uwagę ostatni, że tak to nazwę, odjazd Throneum w rejony dość mocno pokombinowane. To co tu znajdujemy to wypadkowa między starym a nowym obliczem zespołu. Czyli chwilami jest dość surowo, można nawet powiedzieć prostacko, tylko po to, by uśpić naszą czujność i za moment zaatakować wplecionymi, bardziej połamanymi strukturami, zarówno gitarowymi jak i, co jest pewnym zaskoczeniem, perkusyjnymi. Tak, Diabolizer oprócz zdrowego nakurwiania w swój charakterystycznie kartonowo brzmiący zestaw potrafi także postukać dość, jak na niego, nieszablonowo. Same akordy są mocno charakterystyczne dla zespołu, który na przestrzeni lat wykreował swój własny styl, a którego, mimo ciągłego rozwoju, nie sposób pomylić z nikim innym. Czyli odrobina chaosu przyprawiona ostrymi jak brzytwa staroszkolnymi riffami z pulsującym tłusto, acz poniekąd prymitywnie, w tle basem, To samo tyczy się też opętanego wokalu, który to przysparza Throneum tyluż zwolenników co i przeciwników, oraz dzikich partii solowych, które to chyba najwyraźniej podkreślają osobowość death metalu spod ręki tych dwóch gentlemanów. O tym jak indywidualne podejście do tworzenia ma ten duet świadczy także fakt, iż wspomniany na wstępie cover został tak zagrany, że idealnie pasuje i uzupełnia wcześniejsze dwie kompozycje na dysku. Zatem od Throneum dostajemy, tradycyjnie, konkretnego kopa w podbrzusze i chamską charę na ryj. Ejecutor, mimo iż działają ponad dwadzieścia lat i dochrapali się dwóch dużych krążków (drobnicy nie licząc) to dla mnie nazwa nowa. I to właśnie w splitach lubię najbardziej. Można zaznajomić się z nazwami, które giną często w zalewie nowości a są jednocześnie bardzo wartościowe. Chilijskie komando to kwintesencja grania z kontynentu południowoamerykańskiego. I chyba nikomu tłumaczyć tego pojęcia nie trzeba. Wkurwiona mieszanka death, black i thrash metalu, będąca kolorową mozaiką wściekłości, typowej melodii, techniki i prostoty okraszonej niepodrabialnym groovem, przy którym dłoń sama zaciska się w pięść i wędruje w górę. I dokładnie to tutaj znajdziecie. Muzę, która buja i prze naprzód przy wrzeszczanych po hiszpańsku tekstach o Szatanie, czarach i upadku Babilonu. Panowie potrafią nieźle pozamiatać a ich kompozycje są jak kolec, wbijający się głęboko w głowę, niczym korona cierniowa w czaszkę Żyda na krzyżu. Wściekłe niczym zwierzę, którego warczenie słychać na wstępie do „La Entidad”. Wszystko oczywiście przyprawione charakterystycznym brzmieniem, nie cierpiącym znamion technologii. Ejecutor także załączają na koniec cover, tym razem Mortuary Drape, odegrany w taki sposób, że majty moczą się same. No i tu, panie, nie ma więcej co pisać. Warto zdobyć ten materiał, nawet biorąc pod uwagę ceny wysyłki zza oceanu, chyba że wolicie czekać na wydanie europejskie, jeżeli takie kiedyś będzie miało miejsce. Czysty śmiertelny metal, bez grama pozerstwa.

- jesusatan