Vicious
Blade
„Relentless
Force”
Redefining Darkness 2024
Pewnie nie znacie Vicious Force. Nie martwcie się,
żaden wstyd, ja też dotychczas nie
znałem. Zresztą nic dziwnego. Zespół powstał bowiem zaledwie pięć lat temu i w
dorobku ma jedynie dwie EP-ki oraz splita. Nie licząc „Relentless Force”, który
to materiał jest debiutanckim krążkiem zespołu, a który trafił do mnie w
zasadzie bez zapowiedzi w dniu premiery, pod koniec zeszłego tygodnia. Okładka średnio
zachęcająca, jakaś taka mocno kolorowa… Patrzę też, że baba na wokalu… Mujboże,
toć to musi być straszna kupa. Z tym, że niekoniecznie, bo jak odpaliłem ten
krążek, to momentalnie wyskoczyłem z kapci, niczym Andrzej G. ps. „Gilotyna”.
„Relentless Force” to niecałe pół godzinki thrashu. Thrashu opartego w dużej
mierze na d-beacie, żeby było jaśniej. No i już wiecie, że bez piwa nie
podchodź. Z drugiej strony, muzyka tworzona przez mieszkańców Pensylwanii jest
tak naładowana prądem, że można niechcący się zapomnieć, ruszyć w tan i sobie
to piwo wylać w piździet. Vicious Blade koła na nowo nie wymyśla, za to potrafi
tak konkretnie skopać dupę, że długo nie usiądziecie. Panowie grzeją mocno do
przodu, serwując bardzo mosholubne akordy, przy których krew w żyłach zaczyna
krążyć jakby nieco prędzej. Słychać w tych nagraniach Slayera, słychać wczesny
Onslaught, Razor czy Exodus, ale dodany do tego wszystkiego punkowy sznyt jest
niczym niedopałek peta wrzucony w kałużę rozlanego paliwa. Mimo, nie przeczmy
faktom, dość przewidywalnemu schematowi, numery Vicious Blade po prostu mają w
sobie niesamowitą nośność i wręcz eksplodują energią. Natomiast to, co za
mikrofonem wyczynia wspomniana „baba”, to nic tylko przyklęknąć. Kurwa, jak ona
zdziera gardło! Powiedzieć, że czysta dzicz, to mało. Zwłaszcza biorąc pod
uwagę, że laska się nie oszczędza i swoje wrzaski, chwilami schodzące w dół
niemal do poziomu deathmetalowego growla, wciska dosłownie w każdą wolną lukę.
Nieodparcie kojarzy mi się to z intensywnością śpiewu na „Deathrace King” The
Crown, mam nadzieję, że łapiecie konotacje. A żeby było ciekawie, to jest na
„Relentless Force” też mały fragmencik zaśpiewany czystym głosem. Wiecie, taki
rodzyneczek, przy którym każdy, kto się wcześniej nie zorientował, zwrócił
uwagę na obsadę zespołu. Naprawdę, nieźle wyszła Amerykanom ta płyta. I jestem
przekonany, że wielu z was podzieli moją opinię.
-
jesusatan