niedziela, 29 września 2024

Recenzja Vicious Blade „Relentless Force”

 

Vicious Blade

„Relentless Force”

Redefining Darkness 2024

Pewnie nie znacie Vicious Force. Nie martwcie się, żaden wstyd,  ja też dotychczas nie znałem. Zresztą nic dziwnego. Zespół powstał bowiem zaledwie pięć lat temu i w dorobku ma jedynie dwie EP-ki oraz splita. Nie licząc „Relentless Force”, który to materiał jest debiutanckim krążkiem zespołu, a który trafił do mnie w zasadzie bez zapowiedzi w dniu premiery, pod koniec zeszłego tygodnia. Okładka średnio zachęcająca, jakaś taka mocno kolorowa… Patrzę też, że baba na wokalu… Mujboże, toć to musi być straszna kupa. Z tym, że niekoniecznie, bo jak odpaliłem ten krążek, to momentalnie wyskoczyłem z kapci, niczym Andrzej G. ps. „Gilotyna”. „Relentless Force” to niecałe pół godzinki thrashu. Thrashu opartego w dużej mierze na d-beacie, żeby było jaśniej. No i już wiecie, że bez piwa nie podchodź. Z drugiej strony, muzyka tworzona przez mieszkańców Pensylwanii jest tak naładowana prądem, że można niechcący się zapomnieć, ruszyć w tan i sobie to piwo wylać w piździet. Vicious Blade koła na nowo nie wymyśla, za to potrafi tak konkretnie skopać dupę, że długo nie usiądziecie. Panowie grzeją mocno do przodu, serwując bardzo mosholubne akordy, przy których krew w żyłach zaczyna krążyć jakby nieco prędzej. Słychać w tych nagraniach Slayera, słychać wczesny Onslaught, Razor czy Exodus, ale dodany do tego wszystkiego punkowy sznyt jest niczym niedopałek peta wrzucony w kałużę rozlanego paliwa. Mimo, nie przeczmy faktom, dość przewidywalnemu schematowi, numery Vicious Blade po prostu mają w sobie niesamowitą nośność i wręcz eksplodują energią. Natomiast to, co za mikrofonem wyczynia wspomniana „baba”, to nic tylko przyklęknąć. Kurwa, jak ona zdziera gardło! Powiedzieć, że czysta dzicz, to mało. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że laska się nie oszczędza i swoje wrzaski, chwilami schodzące w dół niemal do poziomu deathmetalowego growla, wciska dosłownie w każdą wolną lukę. Nieodparcie kojarzy mi się to z intensywnością śpiewu na „Deathrace King” The Crown, mam nadzieję, że łapiecie konotacje. A żeby było ciekawie, to jest na „Relentless Force” też mały fragmencik zaśpiewany czystym głosem. Wiecie, taki rodzyneczek, przy którym każdy, kto się wcześniej nie zorientował, zwrócił uwagę na obsadę zespołu. Naprawdę, nieźle wyszła Amerykanom ta płyta. I jestem przekonany, że wielu z was podzieli moją opinię.

- jesusatan

Recenzja Astharoth „Resurrection: Beginning Of The End”

 

Astharoth

„Resurrection: Beginning Of The End”

Self Release 2020

Kolejna thrash metalowa skamielina to Astharoth, który powstał na naszej rodzimej ziemi w 1988 roku. Płyta ta jest chyba próbą wskrzeszenia zespołu, w którego skład obecnie wchodzi wyłącznie Jarek Tatarek. Ci wielbiciele technicznego thrashu, którzy nie słyszeli tego materiału, a pamiętają debiut tej kapeli sprzed dwudziestu czterech lat będą raczej zawiedzeni, ponieważ muzyka na „Resurrection: Beginning Of The End” nie przypomina tej z „Gloomy Experiments”. Jarek Tatarek tym razem nie częstuje nas karkołomnymi i intensywnymi wygibasami w stylu Mekong Delta czy Geisha Goner. Postawił za to na średnie, wręcz spokojne tempo, które nieznacznie tylko w kilku chwilach przyspiesza do delikatnego kłusu więc nadążyć za tymi dźwiękami jest łatwo i na pewno nikt przy słuchaniu tego wydawnictwa się nie spoci. Nasz rodak zrezygnował również z czystych wokali, zamieniając je niemalże w śmierć metalowy warkot. Zresztą brzmienie gitar jak i charakter riffów oraz ich agogika także są zbliżone do tego gatunku. Podobnie jest z klimatem kawałków, które niosą ze sobą chmurne melodie, jawiąc się jako ciężkie i przygnębiające ballady niż techniczny thrash, który biczuje nie dając wytchnienia i robi jubel w głowie wirtuozerskimi popisami. Jarek oczywiście nie zapomniał, jak się gra na instrumentach i w tutejsze aranżacje wplata dość sporo mistrzowskich zagrywek i solówek, które urozmaicają te smętne utwory oraz nieco je ożywiają, nie dając tym samym przysnąć podczas spotkania z tym krążkiem. Ciekawie, atmosferycznie i mrocznie, ale trochę momentami zbyt ckliwie i nieco nudnie. Przydałoby się więcej kopa, aby z tych gęstych akordów wykrzesać ociupinkę jakiejś energii.

shub niggurath

sobota, 28 września 2024

Recenzja Decompose To Ashes “Pod Plamenu Severu”

 

Decompose To Ashes

“Pod Plamenu Severu”

Necroeucharist Prod. 2024

 


Nie lubię reklamować zespołu, zwłaszcza nowego na scenie, rzucając nazwiskami, ale w tym przypadku się nie da, bowiem skład tego czeskiego ansamblu stanowi  pewnego rodzaju ciekawostkę. Otóż możemy zauważyć w nim takie persony jak Silenthell (odpowiedzialny za partie kotłów na wczesnych albumach Master’s Hammer) oraz Honza Kapak (między innymi perkusista / gitarzysta tegoż, w okresie poreaktywacyjnym). W Decompose To Ashes panowie, przy udziale dwóch innych grajków, serwują nam nieco ponad pół godziny black metalu pomysłu własnego. Albo w zasadzie interpretację odłamu północnego z lat dziewięćdziesiątych. Nowatorstwa w tym graniu bowiem niewiele, ale akurat do takiego stanu rzeczy  każdy z nas zdążył się już chyba przyzwyczaić. Ciężko bowiem wymyślać proch na nowo gdy wszystko w temacie zostało już powiedziane. Nikt jednak nikomu nie zabroni tego prochu używać do robienia hałasu, prawda? „Pod Plamenu Severu” to siedem utworów, plus dwa instrumentalne oplatacze. Utworów utrzymanych przeważnie w szybkim tempie, okraszonych kapką klawiszy, opartych na charakterystycznym norweskim riffowaniu, najbardziej kojarzącym się chyba z wczesnym Emperor. Kompozycje Czechów mają podobnie niską temperaturę, podtrzymywaną umiejętnie przez wspomniane syntezatory. Sama struktura muzyczna jest tu dość prosta, oparta na mamiących nienachalną melodią  tremolo, często zapętlonych i budujących mroźną aurę. Brzmienie gitar chwilami bardzo mocno przypomina ścieżki z „In the Nightside Eclipse” wspomnianych klasyków, podobnie jak wokalne skrzeki, chwilami charakterystycznie zaciągane. Momentów spokojniejszych tu jak na lekarstwo, tu cały czas atakuje śnieżna zamieć. Jedynym azylem staje się tutaj interludium w postaci „Narek Nevinnych”, oraz wspomniane wcześniej intro / outro. Natomiast partie kotłów pojawiają się na tym krążku w ilościach bardzo oszczędnych, i są w zasadzie małym dodatkiem a nie instrumentem podstawowym. Można zatem powiedzieć, że w ogólnym rozrachunku „Pod Plamenu Severu” to taki hołd dla złotej ery gatunku. Może nie jest to materiał przełomowy czy wybitny, ale na tyle dobry, że warto się nad nim przez chwilę pochylić. Zapewne niejednemu nagrania te wejdą leciutko, niczym nóż w masełko. I wcale się nie będę temu, dziwił, bo to dobry kawałek staroszkolnej muzy.

- jesusatan

Recenzja Keiser „Likfunn”

 

Keiser

„Likfunn” E.P.

Non Serviam Records 2024

Jak gra Keiser każdy wie, a ten co nie wie niech sobie sprawdzi, bo warto sięgnąć po ich dwa albumy, „The Succubus” oraz „Our Wretched Demise”. Osobiście wolę ten drugi, który w sumie jest równie melodyjny co pierwszy, lecz posiada silniejszą siłę wyrazu i bardziej zalatuje norweskością, ale dla każdego coś dobrego. Jak wygląda ich najnowsza epka? Jest to kontynuacja stylu z obydwóch wyżej wymienionych krążków, który w przypadku tytułowego kawałka został jeszcze bardziej poczerniony w stosunku do poprzednich produkcji. Panowie wzięli na warsztat rodzimy poemat „Likfunn” i dorobili do niego ścieżkę dźwiękową, co zaowocowało ośmiominutowym numerem o dość charakterystycznej wymowie dla black metalu z kraju, z którego pochodzą. To zdecydowany bleczur o lekko epickim zabarwieniu, zagrany w oparciu o thrashowe i speed metalowe riffy. W połowie został przecięty przez przejście żywcem wyjęte z dyskografii Darkthrone, które zwieńczyli klasyczną solówką, a kończąc ten utwór urozmaicili go paroma nieco progresywnymi akordami. Kolejną i ostatnią kompozycją na tym wydawnictwie jest „Final Dissolve”, która trwa również ponad osiem minut, ale nosi już w sobie cechy typowych aranżacji dla tej grupy. Jest to zbiór bardzo dobrze ze sobą połączonych sposobów na kostkowanie, czyli trochę thrashu, speed i heavy metalu, które sowicie polane smołą, brzmią jak oryginalnie podany black metal. Jest w nim dużo chwytliwości właściwych dla tej brygady, która nie stroni również od wątków folklorystycznych. Keiser ubogacił go wzniosłym klimatem, podkreślając go akustycznymi wstawkami i wręcz marzycielską solówką. Całość tej epki płynie ostro do przodu i zwalnia tylko chwilami, częstując zaciekłymi riffami, które podkreśla sekcja rytmiczna wraz z jadowitymi wokalami. Brzmi to wybornie i jeśli tak ma wyglądać ich najnowsza płyta to ja jestem za. Tymczasem pozostaje piłować do bólu „Likfunn”, który jak to u nich, jest z polotem napisaną rogacizną. Norwedzy grają w specyficznym dla siebie stylu, wykorzystując spuściznę początków drugiej fali, nie bojąc się urozmaicać jej własnymi pomysłami. Ja to kupuje.

shub niggurath

Recenzja Deamonolith “The Monolithic Cult of Death”

 

Deamonolith

“The Monolithic Cult of Death”

Godz ov War / Ancient Dead 2024

Swojego czasu miałem straszną fazę na opowieść o Ziltoidzie, autorstwa Devina Townsenda. Słuchałem „Dark Matters” na okrągło przez kilka tygodni, może nawet miesięcy. Podobał mi się koncept tamtego albumu oraz sposób grania emocjami i nastrojem. Wspominam o tym tylko dlatego, że „The Monolithic Cult of Death” bardzo mi się z owym wydawnictwem skojarzył. Nie, bynajmniej nie muzycznie, lecz właśnie pod względem sposobu opowiadania pewnej historii i dokumentowania jej podkładem muzycznym. W przypadku Daemonolith rzecz traktuje o pewnej sekcie, która w sytuacji zagrożenia ludzkiej egzystencji pragnie przyspieszyć nadejście zbawiciela. Natomiast czysto muzycznie mamy tutaj niezły rollercoaster. Wszystko osadzone jest bardzo mocno w standardach deathmetalowych. Słychać, że panowie (zresztą żadni nowicjusze, w końcu zespół powstał na gruzach Gortal) silnie inspirują się sceną amerykańską z lat jej największej świetności. Da się tu zatem wychwycić sporo klasycznych rozwiązań, choćby w stylu Morbid Angel z okolicy „Gateways to Annihilation”, choć nie do końca chodzi mi o samą strukturę kompozycji, gdyż ta wymyka się powszechnym standardom, lecz ten duszny, bagienny klimat. Jak wspomniałem, album ten to opowieść. A że nie jest ona monotonna, to i w sferze wokalno instrumentalnej dzieje się wiele. Poza naprawdę brutalnym growlem mamy tu chóralne zaśpiewy w tle, jakieś niby-mamrotanie, harczenie i fragmenty żeńskie, a wszystko to w zależności od rozwoju akcji. Sam utwór, bo nie wspomniałem jeszcze, że „The Monolithic Cult of Death” to jedna, ponad półgodzinna ścieżka, wije się niczym górski strumyk, serwując częste przejścia i zmiany melodii, gwałtowne przyspieszenia do tempa prawie że grindowego, masywne zwolnienia a także swojego rodzaju akustyczne interludium. Jakby tego było mało, to w kilku partiach pojawia się także saksofon, zdecydowanie „udziwniający” muzykę Daemonolith. Nie ma w tym wszystkim zbytnio zapamiętywanych fragmentów, a na pewno nie takich do ponucenia. Wynika to bezsprzecznie z faktu, iż „The Monolithic Cult of Death” nie jest materiałem prostym. Przy pierwszym podejściu może wręcz odrzucać (sam zresztą po jednym okrążeniu chciałem to cisnąć w kąt), ale jeśli damy mu więcej czasu, to zaczyna jakby głośniej „gadać po ludzku”. A doskonale wiemy, że najczęściej nagrania, przez które trzeba się cierpliwie przegryzać, pozostają z nami na dłużej. Panowie z Daemonolith na pewno nagrali coś wyjątkowego, oryginalnego i niebywale dojrzałego. Muzykę dla słuchacza o wyższym poziomie cierpliwości, jednocześnie znużonego oczywistością. Jestem ogromnie ciekaw, czy przejdzie ona niezauważona / niezrozumiana, czy może zyska jednak atencję, na jaką zasługuje. Ja od dziś jestem fanem, mimo iż chłopaki mają tylko jedną piosenkę.

- jesusatan

Recenzja ABSCHWÖRZUNGE „Whorl”

 

ABSCHWÖRZUNGE

„Whorl” (EP)

I, Voidhanger Records (2024)

 


Abschwörzunge to międzynarodowy projekt, o którym za wiele nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że trafiając pod skrzydła włoskiej I,Voidhanger Records możemy spodziewać się muzyki nietuzinkowej, nie dającej się jednoznacznie zaszufladkować. Debiutanckie mini grupy zatytułowane „Whorl” może okazać się niemałym zaskoczeniem, bo oto otrzymujemy jeden z bardziej klarownych, dopieszczonych kompozycyjnie materiałów sygnowanych logiem I, Voidhanger. Niespełna półgodzinny materiał dostarczył bowiem słuchaczom porcję hermetycznego, zimnego metalu śmierci skąpanego w industrialnym, zimnym, mechanicznym sobie. U swoich fundamentów jest to muzyka oscylująca gdzieś pomiędzy Morbid Angel z późniejszego okresu, a Immolation, ale nie trzeba być wprawionym słuchaczem, żeby odnaleźć tu odniesienia do takich grupa jak Zyklon, Myrskog, Hate Eternal czy Pestilence z okresu „Spheres”. Abschwörzunge robi soją robotę nadzwyczaj sprawnie i kiedy wsiąka w deathmetalowe odmęty to nie ma zmiłuj się i napierdala słuchacza kanonadą dźwięków jak wytrawny profesor swoich studentów dwójami na egzaminie. O ile pierwsze dwie kompozycje dość wyraźnie osadzone są w śmierćmetalowej stylistyce, o tyle druga część „Whorl” wykazuje dużo większą skłonność do postindustirlanych eksperymentów, tworzenia dźwiękowych draperii, na tle których pojawiają się jakieś szkielety pomysłów dla bardziej mięsistego grania. Brzmi to na tyle intrygująco, że nie przypomina to przesadnie luźnego zlepku pomysłów. Premierowa propozycja  Abschwörzunge to cholernie obiecująca pozycja, która zdradza potencjał na spore zjawisko sceniczne. Czy się ono ziści to czas pokaże, póki co szczerze polecam „Whorl” bo to kawał dobrej muzy.

Harlequin

piątek, 27 września 2024

Podwójna recenzja Porenut „Mislives”

 

Porenut

„Mislives”

Necroeucharist Prod. 2024

Porenut to bóg… w sumie chuj wie czego, bo źródła historyczne wspominają o nim bardzo wzmiankowo i bez szczególnych konkretów. Niemniej jednak taką nazwę wybrał sobie słowacki twór, którego trzeci album trzymam właśnie w dłoniach. W zasadzie pierwsze wydanie tego materiału miało miejsce w formie cyfrowej już dobry rok temu. W styczniu materiał ten ukazał się po raz pierwszy w formie fizycznej, na taśmie wypuszczonej przez Sky Burial, a teraz jego wznowienie, po raz pierwszy na CD, z numerem bonusowym, wyda Necroeucharist Productions. „Mislives” to prawie czterdzieści minut black metalu, ale bynajmniej nie z gatunku tych oczywistych. Głównie z tego powodu, że Słowacy czerpią z wielu przeróżnych źródeł. W ich kompozycjach znajdziemy elementy silnie nawiązujące do drugiej fali black metalu z północy, nieco wpływów fali pierwszej (chwilami ich sposób czerpania inspiracji z protoplastów gatunku może z lekka przypominać twórczość Funereal Presence czy Hexenbrett) albo kapkę awangardy Ved Buens Ende. Słowacy nie byliby jednak Słowakami, gdyby nie wcisnęli tu także choćby niewielkich dodatków ludowych, choć w tym przypadku bardzo sprytnie przykrytych blackmetalowym brzmieniem. Te wszystkie składniki zostały starannie wymieszane, dzięki czemu utwory na „Mislives” po pierwsze – nie należą do łatwo przyswajalnych, a po drugie – są mocno zróżnicowane i pełne różnorakich pomysłów. Niejednokrotnie podczas słuchania tych numerów unosiłem brew ze zdziwienia lub zaskoczenia. Dla przykładu, kiedy siarczysty, chłodny do szpiku kości „Poreloop” przeszedł nagle w folkowe, taneczne tempo, by następnie pójść nawet z lekka w kierunku jazzującym. Zresztą gdyby rozkładać poszczególne kawałki na czynniki pierwsze, to wyszła by z tego niezła opowieść. A jeśli już o opowiadaniu, to napomknąć także można, iż wokalnie album ten także ma do zaoferowania więcej, niż tylko jednolity krzyk, co idealnie zgrywa się z warstwą muzyczną. „Mislives” to krążek, na którym z fragmentów piosenek, które znamy i lubimy, ułożono zupełnie nowy, niespotykany wzór. Może jeszcze nie na skalę talentu Picasso, ale dość intrygujący, by się nim delektować, podziwiać i odkrywać kolejne, niezauważalne wcześniej szczegóły. Wszystkim, którzy uważają, że słowacki black metal zaczyna się i kończy na Malokarpatan, ewentualnie Krolok , zalecam sprawdzenie tego wydawnictwa. Naprawdę warta uwagi rzecz.

- jesusatan


Porenut

„Mislives”

Necroeucharist Prod. 2024

 

Nie wiem, czy ich znacie, ale ja spotykam się z nimi pierwszy raz. To słowacka kapela, która pojawiła się w 2008 roku, a rok temu nagrała swój trzeci album. Początkowo był dostępny w wersji digital, obecnie będzie funkcjonował również na srebrnym dysku. Prawie nigdy nie sięgam po black metal naszych południowych sąsiadów, ponieważ rzadko odnajduję w nim emocje, których od tego gatunku oczekuję. Jeżeli chodzi o „Mislives”, to jestem miło zaskoczony, gdyż dzięki tej płycie otrzymałem ponad pół godziny ponurego bleka, który całkowicie mną zawładnął. Panowie szyją w starym, dobrym stylu, czyli w oparciu o drugofalowe standardy w między które, śladowo wplatają trochę progresywnych zagrywek oraz folkowych elementów. Niemniej jednak trzon muzyki Słowaków to zimne riffy i tremolo, zagęszczone przez dość przysadzistą sekcję rytmiczną i doprawione zajadłymi wokalami. Dźwięki płyną tutaj w zmiennych tempach, lecz dominują te średnie, które kapitalnie hipnotyzują i wpędzają w grobowy nastrój. Nie potrafią go zburzyć wspomniane, krótkie awangardowe wtrącenia jak i również melodyjne i nieco skoczne, ludowe wtręty, które zaaranżowane w stonowany sposób nie ocierając się o cepelię fantastycznie urozmaicają chwilami tą złowieszczą i depresyjną muzykę. Niby nic szczególnego, ot kolejna black metalowa produkcja na modłę lat dziewięćdziesiątych, ale jest w niej coś co przyciąga i nie pozwala się od niej oderwać. Jest to specyficzna atmosfera, sącząca się z utworów zamieszczonych na „Mislives”. Wygrywane akordy niosą bowiem w sobie niewyobrażalny smutek. Ich ciężkość jest wręcz namacalna i odczuwalnie kładą się na barkach podczas odsłuchu. Wpędzają w podły nastrój, który rozkosznie rozlewa się po całym ciele, mumifikując je. Tercet ten, rzecz jasna, potrafi także podrapać, przechodząc w agresywne kostkowanie, przyspieszając tempo jak i bicie serca poprzez wijące się i kąsające riffy, którym wtóruje upiorny charkot obydwóch wokalistów. Bardzo dobry black metal o oryginalnym usposobieniu. Polecam.

shub niggurath

czwartek, 26 września 2024

Recenzja Mourners Lament „A Grey Farewell”

 

Mourners Lament

„A Grey Farewell”

Personal Rec. 2024

Po ten album sięgnąłem wyłącznie dlatego, że jego okładka bardzo mi się skojarzyła z “Endless Pilgrimage” Grave Miasma. Oczywiście nie oczekiwałem bliźniaczej muzyki, i takowej nie dostałem, ale czegoś się dowiedziałem. Zdajecie sobie sprawę, że nawet w Chile mieszkają smutasy? Nie, no dobra, taki żart, przecież wiadomo, że nie tylko death czy black metalem kraj ten stoi. Od dwóch dekad działa tam też Mourners Lament, którzy to właśnie wypuścili płytę o bardzo jesiennym tytule. Zawiera ona godzinę death/doom metalu w stylu, który dawno mi się przejadł, przynajmniej jeśli nie jest podany w wyjątkowo ciekawy sposób. Na „Grey Farewell” niestety niczego odkrywczego, ani intrygującego nie znalazłem. Znalazłem natomiast sześć długich kompozycji wypełnionych płaczem (zapewne żałobników, przecież nazwa zobowiązuje), smutkiem i żalem. Chilijczycy w dość udany sposób kultywują tradycje zapoczątkowane, a następnie kontynuowane, przez takie zespoły jak My Dying Bride (ten późniejszy, jak już Aaron stwierdził, że umie śpiewać), Skepticism, Mournful Congregation czy Doom:VS. Jest w tych piosenkach sporo ciężkich harmonii, zazwyczaj krążących nad głową niczym burzowe chmury, z których kapie deszcz. Tylko że słony. W tle plumkają obowiązkowe klawisze, wygrywające swoje szare melodie, a wokale prowadzą jakże oklepane dialogi między wściekłym lwem a smutnym kochankiem, któremu z rozpaczy pękło serduszko. Są też romantyczne szepty przy fortepianie, a jak! Jest sporo zwolnień i przejść we fragmenty czysto klawiszowe, i tylko… panienki śpiewającej z drugiego planu brakuje. Może się pocięła przy tak rozpaczliwych dźwiękach. Ten krążek po raz kolejny udowodnił mi, że w rzeczonym gatunku naprawdę ciężko znaleźć cokolwiek wartościowego, a zdecydowana większość wydawnictw to nudne smęty dla platonicznie zakochanych. Ja się tymi piosenkami zmęczyłem i wracać do nich nie mam zamiaru. Jeśli miałbym ten album komukolwiek polecić, to chyba tylko i wyłącznie oddanym fanom gatunku. Pozostali niech se dadzą spokój, bo szkoda czasu. I szkoda takiej fajnej okładki.

- jesusatan

Recenzja Ysengrin „Tragedies-Liber Hermetis”

 

Ysengrin

„Tragedies-Liber Hermetis” (Re-issue)

Caverna Abismal Records 2024

 


Jeśli ktoś nie zna, to już pędzę z wyjaśnieniem, że jest to francuski kwartet, który powstał w 2005 roku. Na swoim koncie mają trzy albumy i trochę mniejszych wydawnictw, a obecnie Caverna Abismal Records wznawia na CD ich debiut. Ysengrin gra black metal w szczególnie klimatycznym ujęciu, gdyż panowie bazują raczej na spokojnych tempach i rytmicznych riffach, które przypominać mogą wczesną twórczość takich kapel jak Mortuary Drape, Necromantia, a i skojarzenia z Necros Christos również będą właściwe. Tak więc za pośrednictwem „Tragedies-Liber Hermetis” dostajemy pokaźną dawkę rytualnej muzyki w prędkościach death-doom metalowych, która w odpowiednich chwilach liźnięta jest delikatnym klawiszem, co uwypukla jej mistyczny wydźwięk. Podobną rolę ogrywają tutaj chrypliwe wokalizy, które potrafią też przejść okresowo w growl lub czystą recytację. Jej mroczna religijność jest również słyszalna podczas charakterystycznych, basowych solówek, snujących ponure i hipnotyzujące melodie podobnie jak u wspomnianych wcześniej Greków. Na „Tragedies-Liber Hermetis” nie brakuje także cięższych momentów, które przenoszą te bluźniercze harce ze spowitej światłem świec kaplicy do pobliskiej, śmierdzącej wilgocią i rozkładem, starej krypty, kierując akordy w stronę znaną z dorobku Faustcoven. Atmosferyczność i gęste od kadzideł powietrze wypływa tutaj z każdego dźwięku bębnów i gitar. Kompozycje Ysengin nie mrożą i nie chłostają, za to miażdżą i omamiają swym liturgicznym usposobieniem. Mariaż bleka z doom i śmierć metalem, który jest podany w surowy sposób, ale zarejestrowany tak, aby każda sekcja była wyraźnie słyszalna, co potęguje wrażenia podczas jego słuchania. Oparty na prostym kostkowaniu i niewyszukanych pomysłach, lecz uderzający w samo sedno. Kwintesencja mozolnego, czarciego grania. Tym, którzy nie słyszeli, a uwielbiają taką muzę, polecam szukać w okolicznych distro, bo od drugiego września jest już ta płyta dostępna.

shub niggurath

środa, 25 września 2024

Recenzja Lintver “The Worst Is Yet To Come”

 

Lintver

“The Worst Is Yet To Come”

Independent 2022

Tak sobie próbuję przypomnieć, kiedy to, a raczej czy w ogóle, miałem do czynienia ze słoweńskim thrash metalem, i jakoś nic mi nie przychodzi do głowy. Zatem, nawet jeśli kiedyś miałem okazję, to nie było to najwyraźniej niezapomniane doświadczenie. Dziś sytuacja ta może ulec zmianie, a to za sprawą trzeciego w dorobku krążka Lintver. Materiał ten co prawda wydany został dobre dwa lata temu, lecz świata jakoś nie zawojował. A szkoda, bo jest to niewątpliwie rzecz, na którą warto zwrócić uwagę. „The Worst Is Yet To Come” to prawie pięćdziesiąt minut technicznego i pokombinowanego thrashu. Przede wszystkim materiał ten charakteryzuje wszechobecna różnorodność. Lintver nie trzymają się sztywno schematu. Ich kompozycje co chwilę, na zmianę, przyspieszają i zwalniają, linie melodyczne przecinają się, urywają i niespodziewanie ewoluują. Dowodzi to ewidentnie, że prostota, to nie jest dla Słoweńców słowo – klucz. Słuchając któregokolwiek z dziesięciu utworów składających się na ten album, nie ma się co za bardzo przyzwyczajać do riffu który w danej chwili słyszymy, gdyż bardziej niż pewne jest, że nim piosenka się skończy, niejednokrotnie się on zmieni, robiąc w międzyczasie miejsce na przynajmniej jedną solówkę. Sposób w jaki zostały tu posklejane poszczególne aranże chwilami kojarzy mi się trochę z uproszczonym Atheist, albo przynajmniej Coronerem z ich wielce niedocenianego „Grin”. Co jednak ważne, Lintver nie starają się być techniczni na siłę. Idealnie wręcz dozują swoje instrumentalne popisy, nie przekraczając cienkiej granicy, za którą mieszka bardziej wydziwianie niż muzyka. Z kolei w miejscach, gdzie panowie nawiązują do bardziej tradycyjnego, staroszkolnego thrashu, mam nieodparte wrażenie, że jednym z zespołów, który, poza wyżej wymienionymi, wywarł na nich silny wpływ był także amerykański Testament. No, ale idąc tym tropem, można by się kolejnych porównań doszukać jeszcze przynajmniej kilku. A to akurat jest w tym przypadku sprawą drugoplanową. Najważniejsze, że Lintver posłyszane gdzieś historie opowiadają własnym językiem i wychodzi im to wyśmienicie. Cholernie wciągający jest ten album, a jego oragnianie na pewno nie kończy się na dwóch odsłuchach. Radzę wam sprawić sobie „The Worst Is Yet To Come”, bo gwarantuję, że spędzicie przy tych nagraniach wiele wieczorów. Kurwa, słoweński thrash, kto by pomyślał…

- jesusatan

Recenzja Deivos „Apophenia”

 

Deivos

„Apophenia”

Selfmadegod Records (2024)

 


Lubelski Deivos to już całkiem zasłużona dla rodzimej sceny deathmetalowej załoga, a mimo wszystko mam poczucie, że nigdy nie przebiła się – przynajmniej w kwestii popularności – do krajowej ekstraklasy. Nie wiem z czego to wynika, ale i sam niżej podpisany zakończył przygodę z Lubliniakami po drugim krążku, dlatego spore było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że otrzymana do recenzji „Apophenia” jest już siódmym pełniakiem Deivos. Czas zapierdala, zmieniły się czasy, zmieniają się mody, nie zmieniło się to, że Deivos jak potrafili tak nadal grać potrafią. Tyle, że brutalnego death metalu w ich twórczości zostało już niewiele ku mojemu zaskoczeniu. Ani to dobrze, ani to źle, bo „Apophenia” zdradza fascynacje najlepszymi sprawdzonymi wzorcami, a post-suffocationowe kanonady ustąpiły miejsca gitarowemu majestatowi Treya Azagthotha. Mnóstwo tu morbidowych riffów, głównie inspirowanych okresem od „Domination” do „Gateways...”, ale bezduszne i bezlitosne okładanie beczek sugeruje, że dorobek Hate Eternal i rutanowa estetyka death metalu jest im bliska. Uwagę zwracają gęste, szalenie przestrzenne solówki, momentami mocno kojarzące się z niedostatecznie docenianym Mithras. Na plus należy też zaliczyć bardzo klasyczny, czytelny growling, który niewiele ma wspólnego z gardłowymi gulgulakami po linii kapel z Unique Leader. Z tego opisu wynika, że „Apophenia” to bardzo sprawnie zagrany, dobry, wtórny metal śmierci, który powinien się podobać. A jednak nie żre, a przynajmniej nie tak jak bym chciał. Takiego stanu rzeczy upatruje w przesadnie wypolerowanej, wysterylizowanej i wykastrowanej z brudu i mocy produkcji. Dla mnie trochę to casus ostatniej Traumy, gdzie kliniczne brzmienie kompletnie zabiło życie tej muzyki. I podobnie odbieram „Aphoenię” - płyta, pomimo że wybornie zagrana i wykonana, jest bez życia, bez mocy, bez ducha, po prostu płaska.  Szkoda, bo myślę, że cierpi na tym wszystkim przeze wszystkim muzyka, która sama w sobie się broni. Jeśli ktoś lubi krystaliczne produkcje w death metalu, to śmiało może iść w nowe Deivos jak dziś w szyszki. Jeśli komuś tego typu produkcja nie przeszkadza to warto sprawdzić, bo jest tu pograne. Pozostałym też zalecam sprawdzić, bo a nóż uda się to nieszczęsne brzmienie przeskoczyć...

 

                                                                                                                                 Harlequin

wtorek, 24 września 2024

Recenzja Beastcraft „Into Serpent Blood Invocation”

 

Beastcraft

„Into Serpent Blood Invocation” (Compilation)

Necroeucharist Prod. 2024

 


Nie lada gratkę dla maniaków black metalu przygotowała szwajcarska Necroeucharist Productions. Oto bowiem pod szyldem tej wytwórni ukazał się czterokasetowy box zawierający wczesne nagrania norweskiego Beastcraft. Znajdziemy tu zatem „Into the Burning Pit of Hell” (album numer jeden), “Dawn of the Serpent” (kolekcję demówek), “Baptised in Blood and Goatsemen” (album numer dwa) oraz “Unpure Invocation of Alastor Nefas” (album koncertowy). Poza taśmami, box ten zawiera także kilka gadżetów kolekcjonerskich, między innymi flagę i naklejki. Czy warto się skusić? No to pytanie chyba jest nie na miejscu. Beastcraft, choć w sumie niezbyt w naszym kraju popularny, to przedstawiciel surowej odmiany norweskiego black metalu, który początki swoje datuje dwie dekady wstecz. Słuchając jednak dokonań tego solowego projektu (za całość odpowiada tutaj Sorath Northgrove), powiedzieć można, że facet po prostu urodził się ciut za późno. Nie przeszkodziło mu to jednak krzewić najlepszych tradycji rodzimej czarnej sztuki. Poczynając od brzmienia, które nawet na albumach studyjnych bardzo mocno trąci piwnicą i zgnilizną, poprzez same kompozycje, oparte na prostym, często zapętlonym riffowaniu, muzyka Beastcraft to czysta czerń. Nie ma tutaj przyjemnych melodii, nie ma refrenów, jest za to płynąca z muzyki nienawiść do chrześcijańskiego boga wyrażana w najbardziej prosty i dosadny sposób. Bardzo mocno słyszalne są tutaj wpływy Darkthrone, Carpathian Forest, Craft czy Urgehal. Bynajmniej nie jest to bzyczenie pokroju współczesnych zespołów z Portugalii, które pod pretekstem celowej surowizny przekroczyły granicę słuchalności. Sorath wie, że aby Szatan był zadowolony, muzyka musi mieć riffy. Proste, bo proste, chwilami nawet minimalistyczne, obrzydliwe i odpychające, stojące w całkowitej opozycji do powszechnych trendów. Aby przekaz był zrozumiany, musi być wyraźny, nie może być jedynie niezrozumiałym bełkotem. „Into Serpent Blood Invocation” dokumentuje drogę, jaką przeszedł Beastcraft w latach 2004-2007. A właściwie dokumentuje wytrwałość, konsekwencję i niezłomność tego tworu. Jeśli wymienione przeze mnie powyżej nazwy kojarzą wam się z tym, bo w black metalu najlepsze, a jakimś cudem nie znacie jeszcze Beastcraft, to możecie to wydawnictwo brać w ciemno. Jeśli natomiast nazwa ta to dla was żadna świeżynka, a macie ochotę na ekskluzywne wydanie nagrań tego projektu na taśmach, to zalecam zdecydowany pośpiech w robieniu zakupów. Nakład bowiem wyprzedaje się bardzo szybko i za chwilę może być za późno.

- jesusatan

Recenzja Witchtrap „Hungry As The Beast”

 

Witchtrap

„Hungry As The Beast”

Hells Headbangers 2024

Kolumbijscy weterani black-thrash metalowego wpierdolu wracają pod koniec września z szóstym krążkiem. Znajdzie się na nim osiem kawałków, które tradycyjnie już dla tej grupy będą biczować swoich odbiorców przez 35 minut. Na „Hungry As The Beast” niezmiennie odnajdziemy energiczną muzykę inspirowaną europejskim thrashem z lat osiemdziesiątych, która została oblizana przez obleśny język Venom. Ta lepka substancja, którą po sobie on pozostawił, pozwala zdefiniować napierdalankę Witchtrap jako brudny i nieokrzesany black’n’roll, pędzący ostro do przodu i nie bawiący się w częstowanie nikogo zbędnymi niuansami. Cały czas jest to proste granie, w które co prawda ten tercet wplata kilka zawijasów i klasycznych solówek, ale jego główny trzon to chłostające riffy, raczące nas wieloma przejściami i doprawione świetną sekcją rytmiczną, która niezmordowanie wybija swoje „umpa-umpa”, zapraszając do tańca lub do wychylenia kolejnego piwa za chwałę Szatana oczywiście. Rzecz jasna wchodzi to bez popitki, gdyż chwytliwość numerów jest dość znaczna i buja przepysznie, a chropowate wokale Burning Axe Ripper’a podbijają pachnący skórzanymi kurtkami i chmielem klimacik. Ci krajanie Pablo Escobar’a zwalniają jednak na moment za sprawą szóstego wałka „Invocation”, który płynie w mocno średnim tempie, zapodając miarowe i hipnotyczne rytmy. Dzięki niemu robi się na chwilę, delikatnie poważniej i mistycznie, przypominając o obecności Diabła, który obserwuje te grzeszne harce. Kolejna autentycznie brzmiąca i łojąca kości produkcja z Kolumbii, która Ameryki nie odkrywa, ale swoją buntowniczą postawą nie pozwala przejść obok niej obojętnie. Nic oryginalnego, ale podobnie jak kilkadziesiąt już chyba wydawnictw w tym stylu, cały czas tak samo chwyta za serce, choć słychać leciutko, że pesel u tych mieszkańców Medellin się nieco zestarzał, lecz i tak jeszcze dają radę.

shub niggurath

poniedziałek, 23 września 2024

Recenzja Avmakt „Satanic Inversion of...”

 

Avmakt

„Satanic Inversion of...”

Peaceville Rec. 2024

Kto tęskni za starym dobrym Darkthrone łapka w górę! Mam dla was niebywale dobrą nowinę. Oto Darkthrone nagrał najlepszą płytę od dwudziestu pięciu lat, albo i dłużej. No, może nie dosłownie Darkthrone, bo Avmakt to projekt muzyków Obliteration i Black Magic, ale najwyraźniej chłopaki także wkurwili się ostatecznie na nowy styl obrany przez swoich rodaków na / po „F.O.A.D” i postanowili wziąć sprawy w swoje ręce. Dysekcja „Satanic Inversion of…” jest bardzo prosta. Tutaj wszystko jest Darkthronowe. Monotonnie stukająca przez większość czasu perkusja, charakterystyczne brzmienie gitar z okresu „Under a Funeral Moon”, wokal przypominający Nocturno Culto, oraz, przede wszystkim, linie melodyczne. Zero oryginalności, sto procent satysfakcji. Jednocześnie nie jest to płyta, która od klasycznych nagrań niczym się nie różni. Mamy tu bowiem, w drugiej połowie płyty, fragmenty dużo wolniejsze, utrzymane jednak w identycznym klimacie. Klimacie prawdziwego, surowego, silnie okraszonego punkiem i wpływami Celtic Frost black metalu. I dałbym sobie łeb uciąć, że jeśli ktoś puściłby wam te kompozycje, to ciężko byłoby wam uwierzyć, że to nie jest Darkthrone. Avmakt zrobili mega robotę i mam głęboką nadzieję, że nie jest to wybryk jednorazowy. Słucham „Satanic Inversion of…” na zapętleniu i jeszcze długo nie zamierzam skończyć. Uwielbiam taką stylistykę, gdyż jest dla mnie kwintesencją black metalu, i będzie po wsze czasy. Dla wszystkich podobnie myślących maniaków debiut Avmakt to pozycja obowiązkowa. A ja, w chwili kiedy postawię na końcu tego zdania kropkę, udaję się wirtualnie do sklepu i kupuje sobie winylek.

- jesusatan

niedziela, 22 września 2024

Recenzja Violent Definition „Progressive Obsoletion”

 

Violent Definition

„Progressive Obsoletion”

I Hate Rec. / Bestial Invasion 2024

Jakoś tak się złożyło, że w ostatnim czasie dość często w moim odtwarzaczu kręcą się płyty thrashowe. Czy narzekam? Abosolutnie nie mam ku temu powodów. Tym bardziej, jeśli trafiają do mnie takie albumy jak choćby „Progressive Obsoletion”. Jest to drugi album zespołu, a moje pierwsze z nim spotkanie. Znajdziemy tutaj trzy kwadranse naprawdę ostrego, jadowitego grania w starym stylu. Może niekoniecznie oryginalnego, bo porównań znalazło by się co nie miara, że wymienię choćby takie znane szerzej nazwy jak Vio – Lence, Dark Angel, Razor czy Exodus. Muzyka Greków ma naprawdę solidne pierdolnięcie, a to wszystko zasługa tnących niczym brzytwa riffów, zazwyczaj podkręconego tempa i agresywnego wokalu. W każdym numerze, bez wyjątku, mamy do czynienia z melodiami skłaniającymi do rozruszania kości, oraz przywołującymi nostalgiczne wspomnienia z młodości. Tutaj nie ma pierdolenia bez celu. Tu się, panie, gitary nie oszczędza i wypruwa z niej flaki. Jak nie zmieniające się harmonie, to solóweczka, potem znów mocno do przodu i rytmiczne kostkowanie. Ponadto bardzo mi się podoba, jeśli w tym gatunku muzycznym słyszalny jest bas, a w przypadku Violent Definition jest on wyraźnie obecny i chwilami wycina niezłe połamańce. Mamy tu alltogether dziewięć kompozycji i kiedy ich słucham, to japa mi się nieustannie cieszy, bo trzymają one bardzo równy poziom. Oczyma wyobraźni widzę ten kocioł pod sceną podczas występów na żywo, bo dźwięki komponowane przez Greków to żywy ogień. Każdemu maniakowi gatunku, ale nie tylko, sugeruję zapoznanie się z tymi nagraniami, a gwarancję jakości podpisuję własnoręcznie. „Progressive Obsoletion” kopie w dupę aż miło.

- jesusatan

Recenzja Shocker „Fractured Visions Of The Mind”

 

Shocker

„Fractured Visions Of The Mind”

Self-Release 2023

Shocker to kolejny zespół podsunięty przez bydgoskiego maniaka „złomu”, Vlad’a. Jest to belgijska kapela założona w 2018 roku, która poprzedniej jesieni wydała na świat swój debiut w postaci „Fractured Visions Of The Mind”. Zawiera on trzy kwadranse muzyki, której wydźwięk oraz budowa są dość zróżnicowane. Dzieje się tak, bowiem ten kwintet tworząc swe kompozycje nie koncentruje się na żadnym konkretnym gatunku, lecz czerpie z całego spektrum metalowego grania. Tak więc na ich pierwszej płycie można usłyszeć coś na kształt połączenia różnych typów gitarowego rzępolenia. To charakterystyczna fuzja rocka, heavy, thrash i doom metalu, z której wykluła się bardzo przyjemna gędźba, częstująca nas zmiennym tempem i takim kostkowaniem. W aranżacje Shocker wplata niezliczoną ilość przejść, solówek i progresywnych zagrywek, które kierują momentami ten krążek w techniczne rejony. Poza tym Belgowie częstują także szybkimi, chłostającymi riffami, ciężkimi zwolnieniami, kaskadowymi atakami na tłumionych strunach, ale potrafią również przyspieszyć, nadając swej muzyce prędkości ocierającej się o speed metal. Całość doprawiają dużą dozą melodii, która nadaje „Fractured Visions Of The Mind” niebywałej lekkości przez co z kolei chwilami przybiera ona hard-rockową formę, której chwytliwość i wręcz przebojowość może dość mocno kontrastuje z tymi bardziej zdecydowanymi teksturami, ale nie przeszkadza to w najmniejszym stopniu w odbiorze tego wydawnictwa. Shocker nagrał ciekawą płytę, która pomimo tego, że odbiega od brutalnych, podziemnych produkcji, to potrafi jednak przyciągnąć do siebie (jak mniemam) wielbicieli obskurnych brzmień. Chociażby dlatego, że stanowi przekrój muzyki metalowej od lat osiemdziesiątych do dzisiaj, a sprawna i pomysłowa synteza poszczególnych jej typów naprawdę potrafi zainteresować. Jest tu wiele świetnych momentów, zwracających uwagę jak choćby te, które swą gęstością i śpiewnością przypominają twórczość Candlemass czy Solitude Aeturnus, a te delikatniejsze i bestsellerowe frazy Queensryche. Dla każdego coś dobrego. Album łatwo wpadający w ucho, który krzywdy nie zrobi nikomu. Naładowany po brzegi bogatym i efektownym graniem i fantastycznymi wokalizami.

shub niggurath

sobota, 21 września 2024

Recenzja Temple of Decay „Anti Deus”

 

Temple of Decay

„Anti Deus”

Godz ov War / Black Death Prod. 2024

Trochę się przestraszyłem patrząc po raz pierwszy na okładkę drugiej płyty Temple of Decay. Zapewne domyślacie się, z jakiego powodu. No właśnie, gdzie do cholery jest stare logo? I od razu włączył mi się myśliwy, że oto pewnie muzyka będzie także inna, jakaś ugrzeczniona czy bardziej przystępna. A jeszcze jak ta promówka doszła do mnie w pakiecie z Ifryt, to już w ogóle, wiecie… Z drugiej jednak strony, Diaboł na obrazku jest, i to niezbyt grzeczny. Włączałem jednak „Anti Deus” z lekką ostrożnością. Na szczęście, nim pierwszy utwór dobiegł końca, całe napięcie ze mnie zeszło. Nadal jest dobrze, a może nawet jeszcze lepiej niż dotychczas. Dla tych, którzy nie znają, Temple of Decay grają, a właściwie gra, bo to projekt, za który w całości odpowiada jeden człowiek, mieszankę death i black metal, z lekkimi thrashowymi naleciałościami. Zacznę może od tego, że wreszcie się doczekałem. Czego? Płyty w całości po polsku. Pisząc teksty o poprzednich wydawnictwach Mortt’a podkreślałem, że największą siłę nośną mają właśnie numery odśpiewane po naszemu. I nie mała w tym zasługa treści w nich przekazywanych, dalekich od grafomanii. No to tym razem każda z sześciu kompozycji została wycharczana, wyjęczana w naszym narodowym. I nie ukrywam, że to jeszcze bardziej potęguje pierdolnięcie samej muzyki. A ta i tak jest wysokooktanowa. Nie będę przywoływał po raz kolejny nazw, które mi się z Temple of Decay kojarzą, bo byłyby to te same co wcześniej, a co dowodzi niezwykłej konsekwencji muzycznej projektu. Podkreślę jednak, że Mortt bardzo umiejętnie potrafi mieszać kipiącą wręcz wściekłość z chłodną melodią. W wyniku tego połączenia powstaje muzyczna chłosta, jednak precyzyjnie przemyślana i niezwykle bolesna. Nie ma w tych kompozycjach czasu na odpoczynek, bo nawet głębszy oddech ciężko złapać między atakującymi bez przerwy wkurwionymi akordami. Chwilami będącymi niczym anomalne gradobicie, gdzie indziej dyktującymi marszowe, wojenne tempo. Co ciekawe, stanowiący wyjątek od reguły, powolny, nawet nieco mechaniczny, wieńczący album „Phallus Dei (Idzie Wojna)”, jest chyba najbardziej intensywny na płycie. Płycie, która niesie śmierć i zniszczenie. Temple of Decay tym krążkiem chyba ostatecznie wyrobił sobie markę na rodzimym podwórku, a na pewno zdecydowanie potwierdził swoją jakość. Niby w skali globalnej nic odkrywczego, ale słucha się tego wyśmienicie. W chuj polecam!

- jesusatan

Recenzja Seizure „Forbidden Tales”

 

Seizure

„Forbidden Tales”

Self-Release 2022

 


Płyta ta jest kolejną spóźnioną dawką thrashu, podrzuconą mi podstępnie przez Vlad’a za pośrednictwem niecnego jesusatan’a. Seizure to kapela z USA, założona w 2017 roku na terenie słonecznej Kalifornii, a „Forbidden Tales” jest jej drugim krążkiem. Tych czterech młodych (jeszcze) chłopaków batoży na tym wydawnictwie przez trzydzieści minut, nie pierdoląc się w półśrodki. Zapierdalają do przodu niczym speed metalowa machina, tnąc, siekąc i mieląc z prędkością MotoGP. To intensywna jazda złożona z szybkich riffów, epickich solówek i tłumionego kostkowania, podbita przez równie rześką sekcję rytmiczną, której pałkarz musi mieć naprawdę dobrą kondycję. Thrash metal w wykonaniu Seizure delikatnie nawiązuje do amerykańskich sław z lat osiemdziesiątych. Można tu się doszukać pewnych zapożyczeń z Flotsam And Jetsam czy też z Metal Church. Chodzi mi tutaj o ten specyficzny flow oraz spontaniczność, która w połączeniu z dziarskimi melodiami i solowymi wjazdami już od początku wybranych numerów, pozwala przy opisywaniu twórczości Kalifornijczyków użyć słowa „power”. Wyraźnie pomagają w tym wokale Joey’a Love, który posługuje się czystym (bez kapki chrypki) wokalem, który jednak nie jest pozbawiony zajadłości, a wspomagający go pogłos nadaje mu nieco mistycznego wydźwięku. W ogóle „Forbidden Tales” naszpikowana jest klimatycznymi niuansami, które budują wokół tutejszego huraganu akordów czarnoksięską otoczkę, która wprowadza tutejsze utwory wździebko odrealniony wymiar. Pomijając wspomniane naleciałości, to podsumowując drugie wydawnictwo Seizure mogę stwierdzić (z pełnym przekonaniem), że to nowoczesny i dający dużo radości thrash. Może poza pełnymi wigoru riffami jest jak dla mnie nie wystarczająco chropowaty i ostry jak w Niemieckim stylu z pamiętnych lat, ale nadrabia chwytliwością i furiacką agogiką, a także kapitalnie bezczelnymi wokalizami.

shub niggurath

piątek, 20 września 2024

Recenzja Deathless Void “The Voluptuous Fire of Sin”

 

Deathless Void

“The Voluptuous Fire of Sin”

Iron Bonehead 2024

Dwa lata temu podniecałem się tu debiutanckim demo holenderskiego Deathless Void. Nietrudno zatem wywnioskować, że na pełen materiał czekałem z wielkimi nadziejami. Może nie przesadnymi, ale jednak. Trochę się obawiałem rozczarowania, bo wiadomo jak to w takich przypadkach bywa, ale raz kozie śmierć, odpalam. Wszelkie zwątpienia prysły jeszcze zanim skończył się otwierający całość „Psychodelic Warfare”. A potem było już tylko lepiej. „The Voluptuous Fire of Sin” to kontynuacja, nawet z lekkim wskazaniem na rozwinięcie, stylu znanego z „MMXXI”. Czyli podstawą muzyki Deathless Void jest nadal drugofalowy black metal z rejonów północnych Europy. Z tym podstawowym założeniem, że Holendrzy nie idą na łatwiznę i nikogo nie kopiują, a jedynie wyciągają z klasycznych wzorców to, co najlepsze. Nie brak tu zatem kąśliwych riffów w stylu starej szkoły, szybkiego kostkowania pod Emperor / Enslaved, czy partii wolniejszych, choć nie mniej szorstkich. Zresztą jeśli chodzi o tempo, to zdaje się, iż panowie znaleźli taki swój złoty środek na zbalansowanie blastów fragmentami spokojniejszymi. Coś na wzór Mardukowego „Nightwing”, z ta różnicą, że bez trzymania się sztywno szablonu „szybko – wolno…”. Kompozycje Deathless Void może nie zaskakują, ale też nie powielają schematów. Dzieje się w nich dużo ciekawego, co na pewno nie pozwala się nudzić. Sporo tu także melodii, niebanalnych, opartych głównie na riffach tremolo, szorstkich a zarazem szybko wpadających w ucho. Można by przy tej okazji podrzucić kolejne nazwy, takie jak Dissection czy Sacramentum, ale ponownie, o żadnym kopiowaniu nie ma tu mowy, a skojarzenia te są i tak dość luźne. Najważniejsze, że „The Voluptuous Fire of Sin” potrafi przykuć uwagę i utrzymać równie wysokie napięcie od początku do końca. No, może z małym przerywnikiem w postaci „Iside”, choć i to krótkie, oparte na żeńskim śpiewie operowym interludium, bardziej zagęszcza atmosferę niż daje chwilę na złapanie oddechu. Fantastycznie ten album brzmi. Przede wszystkim beczki, śmigające w szybkich partiach niczym na nieodżałowanej EP-ce Zyklon – B, co zresztą staje się pomału znakiem rozpoznawczym Deathless Void. Cholernie jadowite są też wokale, szorstkie i bezkompromisowe. Podoba mi się ten materiał. Podoba mi się obrany przez zespół kierunek. I jestem przekonany, że będę sobie w wolnych chwilach do tej płyty wracał. Jeśli jeszcze nie poznaliście Bezśmiertelnej Pustki, to macie teraz idealną okazję. Warto.

- jesusatan

Recenzja GIGAN „Anomalous Abstractigate Infinitessimus”

 

GIGAN

„Anomalous Abstractigate Infinitessimus”

Willowtip Records (2024)

 


Chyba mało kto spodziewał się, że jeszcze coś usłyszymy od tych Amerykanów. Od wydania ostatniej płyty minęło siedem długich lat, a o zespole było cicho, zupełnie jakby cały szum rozszedł się po kościach. Tymczasem Eric Hersemann z kolegami zaskoczyli i z końcem października rzucą szerokiej gawiedzi deathmetalowy ochłap numer 4 sygnowany logiem Gigan. Okładka paskudna jak zawsze, ale trzymająca konwencję poprzednich wydawnictw zdaje się nie zapowiadać rewolucji. I dobrze, bo Gigan już dawno nakreślił swój styl i szkoda psuć coś unikalnego. „Anomalous Abstractigate Infinitessimus” przynosi w zasadzie kwintesencję stylu Gigan, wszystko za co słuchacze ich kochają lub nie kochają. Otrzymujemy tu osiem kawałków z gęstym, opresyjnym metalem śmierci, pełnym dysonansów, zgrzytów, dusznej, klaustrofobicznej atmosfery, naszpikowanym hałasem i całą gamą eksperymentalnych, hawkwindowych, kosmicznych odjazdów, których jest tutaj więcej niż dotychczas. Panowie z Gigan doskonale wiedzieli jak wkomponować te spacerockowe odloty w śmierćmetalową machinę, bo całość płynie bez sztucznych przestojów, a sama muzyka zyskała trochę na przestrzeni przez co słucha się tego nagrania trochę lepiej niż wcześniejszych płyt. W tym przypadku „trochę” robi różnicę, ale Gigan nie pozostałby sobą, gdyby wpuścił tego powietrza za dużo. Nadal w przeważającej części jest to intensywne granie, tworzące gęsto utkany parawan dźwięków i rezonu, w który ciężko wcisnąć szpilkę. Ciężko się tego słucha zarówno ze względu na żelbetowe brzmienie, w którym się lubują jak i ze względu na samą muzykę, która jest trudna. Nie pomaga też growl, który ciągnie za sobą pewną transowość tej muzyki, ale i rzuca cień monotonii. „Anomalous Abstractigate Infinitessimus” nie będzie płytą, której będzie się słuchało na repeacie, to nie ten poziom rozrywki, żeby słuchać tego mimochodem. To materiał do okazjonalnego odpalenia i zanurzenia się w tej gęstwinie, w której Hersemann i spółka już osiągnęli mistrzowski poziom. To otwarta i ale i w pewien sposób hermetyczna i jednorodna muzyka, bardzo określona, która trafi do wąskiego grona odbiorców i tylko gdy trafi w swój moment. Nie zmienia to faktu, że zaprezentowany tu zestaw dźwięków jest zdecydowanie warto przesłuchania. Polecam!

 

                                                                                                                                             Harlequin