poniedziałek, 25 listopada 2024

Recenzja Intra Nigrum „Logos”

 

Intra Nigrum

„Logos”

Putrid Cult 2024

 


Muszę przyznać, że tym wydawnictwem Morgul mnie trochę zaskoczył. Nie, żebym uważał Putrid Cult za wytwórnię monotematyczną, jednak jej profil obraca się w większości wokół surowizny i diabelstwa z najgłębszych zakamarków piekła. A tu, proszę, pod banderą tegoż labelu okazał się właśnie trzeci album naszego rodzimego Intra Nigrum. Przyznam się bez bicia, że o kapeli słyszę po raz pierwszy, zatem biorąc pod uwagę to, o czym wspomniałem powyżej, po płycie tej spodziewałem się kompletnie innej zawartości. „Logos” to prawie czterdzieści minut atmosferycznego black metalu. Oczywiście od razu zaznaczam, że nie jest to jakieś natchnione pitolenie czy inne opowieści podróżnika po lasach w baśniowej krainie. Na pewno nie jest to krążek, który rozerwie was na strzępy swoją dzikością, co z drugiej strony nie oznacza, że pozbawiony jest drapieżnych akordów i agresywnych melodii. Nie ma na nim jednak nic surowego. „Logos” jest z gatunku jadowitych. Czai się gdzieś obok głowy, mami swoim klimatem, budowanym na zakotwiczonych w średnim tempie harmoniach, często przeplatanych fragmentami akustycznymi, mogącymi z lekka kojarzyć się z wikińskim Bathory, oraz niezwykle mocno wirującymi melodiami. Podobnie niejednolite są wokale, poza ostrym krzykiem urozmaicane wszelkiego rodzaju szeptami i czystymi, chóralnymi zaśpiewami. Chłopakom na pewno nie chodziło o wynajdowanie koła na nowo, bo odniesień w tych kompozycjach można znaleźć całkiem sporo (chyba najwięcej do sceny francuskiej). Zresztą tak samo, jak na omawianych już na Apocalyptic Rites płytach, że wymienię pierwsze z brzegu, i to z rodzimego podwórka, Zorza czy Cursebinder, którego Intra Nigrum mógłby być niemal bliźniakiem. Ich wersja black metalu, zapuszczające się często w rejony określane mianem „post”, jest niebywale intrygująca i wciągająca. Dlatego też po kilku sesjach, ów czający się gdzieś za uchem wąż wślizguje się słuchaczowi przez ucho do czaszki, i ani myśli się stamtąd ruszać. „Logos” jest materiałem z gatunku tych rosnących w miarę słuchania. Ma też jeszcze inną pozytywną cechę. Jest bardzo starannie wyważony i przemyślany, balansujący z perfekcją mistrza na granicy wspomnianego „postu” i współczesnej fali czarnej sztuki. Dodatkowo przekonany jestem, że ta muzyka świetnie sprawdzi się na żywo, bo wspomniany już kilka linijek wyżej, mieszczący się w tej samej szufladce, Cursebinder, w wersji live poskładał mnie swego czasu na kawałki. Lubię takie płyty. Kryją w sobie wiele tajemnic i zapewniają sporo emocji przy ich eksplorowaniu. Aż sobie z ciekawości sprawdzę poprzednie wydawnictwa Intra Nigrum, bo istnieje możliwość, że przegapiłem coś wartościowego. A najnowsze oczywiście mocno polecam. Aha, i jeszcze jedno. Naprawdę świetnie dopasowana do klimatu płyty okładka.

- jesusatan




Recenzja Tyrannic „Tyrannic Desolation”

 

Tyrannic

„Tyrannic Desolation”

Iron Bonehead Productions 2024

Z trzecim pełniakiem powrócił Tyrannic. Ci Australijczycy z uporem maniaka kontynuują na nim swoje, nieco chaotyczne podejście do tworzenia black metalu. Trójeczka tej kapeli nie zdziwi tych, którzy znają poprzednie jej produkcje. Obcując z „Tyrannic Desolation” w dalszym ciągu mamy do czynienia ze zlepkiem kilku sposobów na czarcią muzykę. Te na pierwszy rzut ucha prowokacyjnie i niby przypadkowo połączone ze sobą ujęcia, mogą być irytujące i odstręczające. Co za tym idzie aranżacje Tyrannic można lubić lub nie, bo nie da się ukryć, że momentami koncept poszczególnych numerów stylistycznie Australijczykom zupełnie się rozjeżdża. Nie do końca też go rozumiem, ponieważ bardziej awangardowe kostkowanie oraz niekiedy, jakby cierpiące na brak pomysłu tremolo, które obdarzone infantylną melodią płynie w niewiadomym kierunku, totalnie nie spinają się z tymi całkiem rasowymi akordami, a te doskonale tej brygadzie wychodzą. Nie do podrobienia są przecież te mizantropijne i mroczne riffy zaczerpnięte od protoplastów norweskiego uderzenia z początku lat dziewięćdziesiątych. Idealnie poprowadzone i sunące w rytualnym tonie gitary na podobę szwajcarskich produkcji z tego samego okresu, ociekają mistycyzmem i wprowadzają ceremonialną atmosferę. No i wreszcie takty, będące wyrafinowaną syntezą doom, death i thrash metalu, które posiadają charakterystyczny dla najlepszych i tych najstarszych poczynań Tom’a G. Warrior’a groove, swą prostotą i brzmieniem zabierają słuchacza do najbardziej ciemnych i wilgotnych piwnic, gdzie obecność diabła jest wręcz namacalna. Tylko muzycy Tyrannic chyba wiedzą, dlaczego w te klasyczne tekstury wpuszczają oni przypadkowe, trochę na siłę pokombinowane i chwilami do bólu wtórne rozwiązania. Rozumiem chęć udowodnienia, że oprócz zamiłowania do black metalu posiadają także szerokie horyzonty, ale w tym przypadku nie tędy droga, gdyż totalnie im się to nie spina. Gdyby tylko zdecydowali się na jeden, konkretny kierunek bądź inteligentną fuzję trzech wcześniej wspomnianych, byliby wielcy. Tymczasem są groteskowi, ale to ich wybór. Sprawdźcie jednak, ponieważ te fundamentalne akordy w ich wykonaniu są naprawdę świetne, podobnie jest zresztą z wokalami. Szkoda, że niepotrzebnie komplikują.

shub niggurath




niedziela, 24 listopada 2024

Recenzja Trupi Swąd „Triumf Zła i Ciemności”

 

Trupi Swąd

„Triumf Zła i Ciemności”

Putrid Cult 2024

Proszę, co za zbieg okoliczności… Kiedy właśnie zastanawiałem się, co tam słychać u Nikki Speed’a, kolesia odpowiedzialnego za projekt Trupi Swąd, listonosz doniósł paczkę, a w niej… „Triumf Zła i Ciemności”. Przypadek? Nie sądzę. Musiał w tym paluchy mieszać sam Rogaty. Na bok jednak moje układy z Lucyferem, rzućmy uchem na muzykę. Rzeczone wydawnictwo to instrumentalne intro plus trzy numery czegoś, co dziś mogę już śmiało nazwać stylem własnym. Nie ma bowiem możliwości znać poprzednie wydawnictwa zespołu, i po usłyszeniu pierwszych trzech nutek z tegorocznej EP-ki nie odgadnąć wykonawcy. Naturalny sposób, w jaki Trupi Swąd miesza ze sobą najlepsze wpływy heavy, thrash i speed metalu, jest momentalnie rozpoznawalny, co oczywiście nie oznacza, że koleś przełamuje jakiekolwiek bariery, czy nawet miesza w tym starym kotle używając nowoczesnych technik. Najważniejszą zasadę stanowy w tym przypadku dobra zabawa. Słychać, że nikt tutaj się nie spina, albo udaje kogoś, kim nie jest. Młody po prostu zakochał się w starej babie, a miłość granic nie zna. W tej muzyce czuć serce do klasyki. I nawet jeśli nie jest to żaden poziom światowy, to autorowi akurat najmniej to zapewne przeszkadza. On sobie podkradnie, albo przerobi, riff z jednej z ulubionych płyt, dogra coś po swojemu, poprawi innego mistrza w kolejnym numerze, zagra cover jeszcze kogoś innego (w tym przypadku na liście widnieje „Morderca” Kata), popije piwskiem, odbeknie, założy białe Sofixy i ponapierdala głową. Ten kwadrans speed metalu to czysta zabawa przeznaczona dla tych, którzy przy takich dźwiękach dorastali, albo, podobnie jak wspomniany Nikki, urodzili się później, ale kochają stare melodie. Nie ma w tych utworach zapychaczy. Tutaj są konkretne riffy, zgrabne solówki, polskojęzyczne wokale z kapką pogłosu, a wszystko oczywiście wykąpane w bardzo prymitywnym brzmieniu z lat osiemdziesiątych. A to wszystko, jak już zresztą wspomniałem, wychodzi tak szczerze i prawdziwie, że jestem w stanie zaryzykować, iż muzyk na co dzień chodzi do pracy (szkoły?) ubrany dokładnie tak, jak pozuje do zdjęć. Skoro chłopak dobrze się bawi tworząc muzykę, to ludzie odbierający na podobnych falach też będą mieli z „Triumfu Zła i Ciemności” kupę radochy. Ja, zresztą od samego początku, jestem mocno na „tak”!

- jesusatan




Recenzja Blackdeath „Mortui Incedere Possunt”

 

Blackdeath

„Mortui Incedere Possunt”

EAL Productions 2024

Na początku listopada powrócili rosyjscy specjaliści od awangardowego black metalu, czyli Blackdeath. Ich najnowsza i tym samym jedenasta płyta to kontynuacja pokręconych pomysłów na „odjechaną” rogaciznę. „Mortui Incedere Possunt” to osiem numerów wypełnionych po brzegi połamanymi riffami, które w dość karkołomny sposób tasują się wzajemnie, aby nagle przejść w agresywne blasty bądź świdrujące i niekiedy mocno spazmatyczne tremolo. Tu i ówdzie zaskoczy także całkiem schizofreniczna solówka jak i również elektroniczne efekty w postaci przytłaczających dronów. Zimne gitary wraz z basem i bębnami kreują „kwadratową” muzykę o momentami teatralnym wyrazie, który funduje groteskowe przedstawienie o diabolicznym charakterze. Są chwile, kiedy trudno za tymi bezustannie i niezrozumiale zmieniającymi się formami kostkowania, chorymi melodiami i atonalnymi zagrywkami trudno nadążyć. Ta trójka Rosjan i Holender znany z udziału w Omegavortex bezustannie zasypują nawałnicą kaskadowych akordów, jazzowych improwizacji i kąśliwych biczowań, a to wszystko płynie w stalepulsujących tempach, które robią niemałą grzechotkę z mózgu. Blackdeath w swojej muzyce łączy ze sobą kilka ujęć black metalu, tworząc równanie z wieloma niewidomymi, które nie każdy odbiorca będzie w stanie rozwiązać, bowiem „Mrtui Incedere Possunt” to mnóstwo niuansów, które naładowane emocjami generują chaotyczną, ale i mroczną muzę o wyraźnie drugofalowym fundamencie, który zerwał się ze smyczy i popędził w dzikim szale, aby penetrować eksperymentalne rejony metalowej sztuki. Wystarczy zwrócić uwagę na czwarty utwór „Emmeleia”, będący coverem Dead Can Dance, który został po mistrzowsku przerobiony przez Blackdeath. Panowie i ich „perkusyjna” koleżanka nie zamierzają się nudzić i komponują na wskroś połamanego bleczura z fantastycznymi wokalami, które warczą po niemiecku. Wydaje mi się, że to krążek dla wąskiego grona odbiorców, którzy uwielbiają ametodyczną muzykę i im ją polecam.

shub niggurath




sobota, 23 listopada 2024

Recenzja / a review of Voidwards „Bagulnik”

 - FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


Voidwards

„Bagulnik”

Aesthetic Death 2024

 


Zastanawialiście się kiedyś, jak by to było, gdyby zanurzyć się we wszechogarniającym mroku, który przylepia się do skóry niczym smoła, tamuje ruchy, wdziera się do wnętrza ciała wszelkimi otworami, pozbawia oddechu, gryzie w język, spływa do żołądka, wypala oczy, dociera do mózgu i ostatecznie doprowadza na skraj obłędu? Podobnego rodzaju doświadczenie prowokuje debiutancki album pochodzącego z Moskwy tworu o nazwie Voidwards. Projekt ten co prawda działa już od dwóch dekad, jednak dotychczas pokazywał światu swoje ohydne oblicze jedynie na koncertach, najczęściej będących swojego rodzaju happeningiem. Dopiero rok obecny, a konkretnie jego końcówka, przyniesie zarejestrowane studyjnie dwa utwory, tworzące, trwający czterdzieści minut, debiutancki album. Jak wspomniałem przed chwilą, jest to prawdziwe oblicze mroku. Głownie z takiego powodu, że obie kompozycje to w zasadzie półimprowizacja, wariacje w tematach drone’owych i doom metalowych. Pomijając sam koncept płyty, który bynajmniej nie jest nudny, dotyczący zjawisk nadprzyrodzonych, mających miejsce na przedmieściach pewnego rosyjskiego miasta, sama muzyka Voidwards jest niczym stanowiące w owych opowieściach pierwszoplanową rolę bagno. Rzeczy się tutaj dzieją bardzo, ale to bardzo powoli. W zasadzie można odnieść wrażenie, że wcale nie obcujemy z muzyką jako taką, lecz z dźwiękami. Oczywiście układają się one w logiczną całość, oplatającą słuchacza, wprowadzającą w senny trans, z którego tak naprawdę nie chcemy się wybudzić. To, co nas oplata, to gitarowe improwizacje, ozdobione klawiszowymi dodatkami w tle, czasem bardziej, czasem mniej intensywnymi. Bezustannie jednak mamiącymi swoim słodkim, acz trującym nektarem. Bardzo oszczędnie muzyce tej wtóruje mocno schowany za grubą kotarą wokal. Mamrocze on owe bagienne historie głosem beznamiętnym, pozbawionym uczuć, można powiedzieć, bardziej pogrobowym niż ludzkim. My natomiast płyniemy w tym potoku szlamu ku zatraceniu, nie znajdując po drodze najmniejszych nadziei na ewentualne ocalenie. „Bagulnik” jest niczym podróż do końca życia. Jest muzyką, która zachęca do rozstania się z tym, pełnym męczących nas każdego dnia analogicznymi sytuacjami, światem. Tak, myślę, że „Bagulnik” to idealny ostatni album dla samobójców, ale jeśli macie ochotę na przeżycie tej (przed)ostatniej podróży bez podcinania sobie żył, to zdecydowanie polecam. Chore dźwięki i ostra schiza. Popierdolony materiał.

- jesusatan

 

Voidwards

“Bagulnik”

Aesthetic Death 2024

 

Have you ever wondered what it would be like to be immersed in an all-encompassing darkness that sticks to your skin like tar, inhibits your movements, enters  the inside of your body through all orifices, deprives you of breath, bites your tongue, flows into your stomach, burns out your eyes, reaches your brain and ultimately drives you to the edge of insanity? A similar kind of experience is provoked by the debut album of a Moscow-based creation called Voidwards. Although the project has been active for two decades, so far it has only shown its hideous face to the world at concerts, usually being a kind of a happening. Only the current year, or more precisely its end, will bring studio-recorded two songs, forming, lasting forty minutes, the debut album. As I mentioned, this album is the true face of darkness. Mainly for the reason that both compositions are basically semi-improvisation, variations in drone and doom metal themes. Apart from the concept of the album, which is by no means boring, concerning supernatural phenomena taking place in the suburbs of a certain Russian city, Voidwards' music itself is like a swamp that plays the main part in these stories. Things happen here very, very slowly. In fact, you can get the impression that we are not dealing with music as such here, but with sounds. Of course, they form a logical whole, entwining the listener, putting them into a dreamy trance from which we don't really want to wake up. What entwines us are guitar improvisations, adorned with keyboard additions in the background, sometimes more, sometimes less intense. Relentlessly, however, they ooze their sweet yet poisonous nectar. Very sparingly, the music is accompanied by vocals firmly hidden behind a thick curtain. They mumble these swamp stories in an impassive, emotionless voice, one might say, more afterlife than human. We, on the other hand, flow in this torrent of sludge towards perdition, not finding the slightest hope for possible salvation along the way. “Bagulnik” is like a journey to the end life. It is music that encourages to part with this world, full of analogous situations that torment us every day. Yes, I think “Bagulnik” is the perfect last album for suicidal people, but if you feel like experiencing this (pre)last journey without slitting your wrists, I strongly recommend the album. Sick sounds and fucked in mind material.

- jesusatan




 

Recenzja Kaivs „After The Flesh”

 

Kaivs

„After The Flesh”

Brutal Records 2024

Kaivs ma bardzo krótką historię, ponieważ powstali zaledwie dwa lata temu we Włoszech i jak dotąd mogli się poszczycić jedynie epką. Osiemnastego października ukazał się w końcu ich debiut, którym mogą się raczyć fani metalu śmierci na modłę szwedzką. Mając na uwadze brzmienie gitar i sekcji rytmicznej nie da się uniknąć porównań z tym charakterystycznym death metalem, który pojawił się na północy Europy na początku lat dziewięćdziesiątych. Kaivs w tej kwestii poszedł jednak trochę dalej i obniżył strojenie gitar tak aby zapiaszczoną ich barwę zamienić na płynny ołów, który podczas słuchania wypiera powietrze, wprowadzając dość duszną atmosferę. Pomaga w tym tempo tych ośmiu kompozycji, które jest w głównej mierze średnie tudzież wolne i tylko śladowo przyspiesza do ślimaczego truchtu. W muzyce tej czwórki Rzymian nie uświadczymy żadnych blastbeatów, zmyślnych zagrywek czy też wirtuozerskich solówek. Kawałki zamieszczone na „After The Flesh” składają się z prostych riffów, które w siermiężnym stylu przygniatają do podłogi lub powoli, lecz z uporem maniaka sączą toksyczną substancję do krwi, powodując rozkład tkanek. Te ciężkie i niezawiłe akordy, zagęszczone do granic przez bulgoczący bas i miarowo bijące beczki, tworzą klasyczny death metal, w którym nie ma miejsca na techniczne popisy i mroczną „obecność”, bo króluje tutaj wyłącznie kostucha. Jej usta przez które wypuszcza morowy luft to Kaivs, który nie sili się na umizgi tylko służąc kosie szerzy smród i zgniliznę. Odstręczająca i niewyszukana muza, niosąca przygnębiający klimat oraz przypominająca jakie usposobienie miał death metal u swojego zarania. Pozbawiony smaczków i szalonych galopad, wygenerowany za pomocą rytmicznych i przysadzistych riffów, a także obdarzony oryginalnymi wokalami Max’a Foam’a, które może nie imponują głębokim growlem, ale doskonale wpisują się w upiorną i wilgotną warstwę dźwiękową „After The Flesh”. Szwedzki death metal po włosku, czyli jak zbrutalizować Entombed na całego. Nie wnosząca nic nowego, mogąca przy pierwszym odsłuchu wydawać się nudną (ale tak nie jest) i gloryfikująca fundamentalne podejście do grania tego gatunku produkcja. Nie muszę czekać do pierwszego listopada, bo już widzę te wszystkie groby.

shub niggurath




piątek, 22 listopada 2024

Recenzja Mary „Widy Styczniowe”

 

Mary

„Widy Styczniowe”

Piranha Music 2024

Kiedy zobaczyłem okładkę debiutanckiej płyty (czary) Mary, pomyślałem, że oto mam przed sobą kolejny rodzimy zespół silący się na oryginalność w niezbyt dobrym tego słowa znaczeniu. Albo kolejnych wojów śpiewających pieśni ku chwale ojczyzny na folkową nutę. No cóż, przyznać trzeba, że polskości w tych nagraniach jest faktycznie sporo, przede wszystkim jeśli chodzi o teksty. Nie tylko, że śpiewane po naszemu, ale i odnoszące się do polskiego folkloru. Natomiast sama muzyka, mimo wszystko, mocno mnie zaskoczyła. Mary tworzą mocno zabawową mieszankę stylistyczną. Przede wszystkim, co da się wyczuć od otwierającego całość „Ścięcie Śmierci”, to uderzający z tych dźwięków odór bimbru. I przy trunkach maści wszelakiej muzyki tej słucha się właśnie najlepiej. W zasadzie alkohol jest takim przekaźnikiem pomiędzy autorem i odbiorcą, bez którego komunikacja niekoniecznie się sprawdza. Co mam na myśli? Ano to, że tych utworów, zawierających w sobie elementy black metalu, sporo punka, ciut grindu („Powroty (Dom)” czy „Widy Styczniowe”), czy heavymetalowych melodii wspaniale słucha się po kilku browarach. Wtedy człowiek idealnie czuje klimat, chce mu się wspólnie pośpiewać, pomachać łapą, nawet potańczyć do tych chwilami banalnie prostych akordów. Muzyka Mary idealnie buja i, mimo iż jest nieskomplikowana (a o to chyba autorom nawet chodziło), potrafi poderwać z krzesła i sprawić kupę radochy. Można powiedzieć, że jej nośność chwilami przypomina flagowy numer z ostatniej płyty Owls Woods Graves, czyli „Antichristian Hooligan”. Jest zatem zabawa na całego, czuć w tej muzyce luz i zero spiny. Tym bardziej, że chłopaki naprawdę nie ograniczają się stylistycznie, tylko grają tak, by było wesoło i każdy gość wiejskiego wesela nie siedział przy stole. To porównanie nie jest bezcelowe. Muzyka Mary to takie faktycznie weselne granie ze świetlicy w Lisim Ogonie, w tempie przyspieszonym. Aczkolwiek jedno trzeba zaznaczyć. Do tego przaśnego grania wtrącono kilka ciekawych dodatków, jak choćby kobiece przyśpiewki (tu się chyba udzieliła panna z Wij, jeśli mnie ucho nie myli), albo nieźle zakręconego riffu pod koniec płyty, kojarzącego mi się z Negative Plane, i sam w sumie nie wiem, czy pasującego do koncepcji albumu. No dobra, ale co by nie gadać, czas na ocenę końcową. Uważam, że „Widy Styczniowe” to kawał niezłej muzy, idealniej pod wódkę z kiszonym, czy śledzikiem. Nie jest to jakiś fenomenalny materiał, acz w pewnych okolicznościach sprawdza się idealnie. Jeśli panowie troszkę nad swoim stylem popracują, i wrzucą na kolejną płytę więcej nośnych motywów, ale o cięższym kalibrze, to z mąki tej może być naprawdę niezły chleb.  Na razie jest solidnie. Dla pijaków.


- jesusatan