wtorek, 31 maja 2022

Recenzja PSILOCYBE LARVAE „Where Silence Dwells”

 

PSILOCYBE LARVAE

„Where Silence Dwells”

Red Rivet Records 2021

 


Z muzyką tego zespołu zetknąłem się na początku XXI wieku przy okazji ich dwóch, pierwszych albumów, a więc „Stigmata” z roku 2000 i „Agony” z 2003. Całkiem przyjemne płytki to były, a podpartego klawiszem, stosunkowo melodyjnego Black/Death Metalu, jaki się na nich znajdował, bez dwóch zdań dało się słuchać. Kolejne produkcje grupy jakoś mi umknęły. Spierdoliły kanałami, czy ukryły się pod dużym kamieniem? Nie wiem, zresztą chuj z tym. Po prawie dwóch dekadach w mojej skrzynce recenzenckiej zobaczyłem wydany pod koniec zeszłego roku, piąty już pełniak Psilocybe Larvae, a więc w pierwszej, wolnej chwili postanowiłem sprawdzić, jak teraz prezentuje się twórczość tego kwartetu. Tak więc „Where…” to z pewnością ich najbardziej dojrzała i dopracowana płyta, zarówno pod względem kompozycyjnym, aranżacyjnym, jak i wykonawczym. Muzyka grupy ewoluowała przez lata i teraz jest to w zasadzie klimatyczny Doom/Death. Na każdym praktycznie kroku słychać, że panowie poczynili znaczące postępy. Świadczy o tym choćby warstwa gitarowa, która jest zdecydowanie ciekawsza i bardziej złożona. Riffy płyną swobodnie, mimo iż nierzadko są dosyć skomplikowane, a zdarza się, że w obrębie jednego wałka układają się w nachodzące na siebie warstwy, które wyśmienicie się uzupełniają i asymilują. Wioślarz odważnie zapuszcza się także na progresywne terytoria muzyczne. Można wówczas podziwiać jego kunszt i wyśmienity warsztat techniczny, ale co najważniejsze widać, że te wycieczki mają swój cel i nie chodzi tylko o bezduszny, gitarowy onanizm. Bardzo dobrą robotę robią tu także sample o pesymistycznym sznycie i wionąca chłodem elektronika. Sekcja rytmiczna również rzeźbi doskonale, ukazując co rusz wysokie umiejętności muzyków. Zarówno bas, jak i beczki zakręcić potrafią niezgorzej, ale i zmiana tonacji, czy dynamiki także nie jest im obca. Groove zapewniają tej produkcji jednak odpowiedni. Wokale oczywiście wielobarwne. Mnie na tym albumie najbardziej odpowiadają te agresywniejsze formy gardłowego wyrazu, bo czystsze linie, choć niewątpliwie emocjonalne i nienaganne pod względem wykonania, to nie chuja mi nie leżą. Klimacik sączy się z tego krążka także niezły. Dźwięki zawarte na „Gdzie Mieszka Cisza” są raczej niewesołe i mają zdecydowanie pesymistyczne wibracje. Brzmienie oczywiście dopracowane i przestrzenne. Sound tego materiału jest nowoczesny (jednak bez nadmiernej sterylności), wiec nie każdemu będzie odpowiadać. Bardzo dobra to jednak płytka, która klimaciarzom maści wszelakiej z pewnością mocno dogodzi. Ja jakoś nie mogę się do niej do końca przekonać. Niektóre patenty są niezłe, przy innych natomiast zgrzytam zębami, a moje zwieracze ledwo utrzymują brązowy kisiel przed niekontrolowaną erupcją prosto w majty. Trochę to jednak po mojemu przekombinowane i chwilami zbyt miętkie. Posłuchałem se więc tej płytki dwa razy, ale wracać do niej już więcej na pewno nie będę…i to bynajmniej nie dlatego, że zespół pochodzi z Rosji.

 

Hatzamoth

Recenzja Atramentum „Through Fire, Everything Is Renewed”

 

Atramentum

„Through Fire, Everything Is Renewed”

Invictus Productions 2022

Atramentum to projekt pochodzący z Wielkiej Brytanii, który przez pierwsze sześć lat istnienia był jednoosobowym bandem. W 2017 roku dołączył do niego pałkarz, pochodzący z Kairu i w ten sposób ci dwaj panowie stali się zespołem rozsianym między Egiptem, a Zjednoczonym Królestwem. W czerwcu tego roku za sprawą Invictus Productions, zostanie wydany ich drugi krążek. Nie dane mi było usłyszeć pierwszej produkcji, ale to co spotkało mnie podczas odsłuchu „Through Fire, Everything Is Renewed”, to miłe zaskoczenie, choć na co dzień stronię od tego typu grania. Najnowsza egipsko – angielska propozycja to modernistyczny black metal, ochoczo określany jako „post”. Pełno w nim wpływów owego. Jednak za sprawą dysonansowego bagna, do którego nas próbuje wciągnąć, można by delikatnie przyrównać tą muzykę do Deathspell Omega bądź ostatnio wydanego krążka Vøltus.  Podczas całego trwania płyty atakować nas będą powykręcane w swojej chorobie riffy, poprzeplatane równie dewiacyjnymi zagrywkami. W przerwach pojawiać się będą dyskretne partie melodyczne oraz skromne tremolo, a wszystko to w akompaniamencie momentami dość mocno połamanej perkusji. Na pozór jest tutaj chaotycznie, ale jak to bywa w tego typu klimatach przy poświęconej temu należytej uwadze, wyłania się należyty porządek. Atmosfera jest całkowicie nieludzka i wręcz mechanicznie lodowata, co wzmacniają zróżnicowane wokalizy, rozciągające się między niskimi growlami, a blackowymi wrzaskami, które niekiedy przechodzą w pełne nienawiści deklamacje. Pomimo całkiem brutalnego rycia naszego jestestwa, zdarzają się również i melancholijne momenty jak na przykład solówka, kończąca piąty kawałek. Na sam koniec nadchodzi wytchnienie w postaci ostatniego utworu, gdzie tempo się uspokaja, a intensywność napierających dźwięków maleje, kojąc zmęczony umysł. Całkiem ciekawa nowoczesna wersja najmroczniejszej ze sztuk. Dla tych co lubią miodzio. Tym co nie lubią też polecam, bo czasami warto polecieć gdzie indziej, gdy nuda dookoła.

shub niggurath

poniedziałek, 30 maja 2022

Recenzja Perdition Temple „Merciless Upheaval”

 

Perdition Temple

„Merciless Upheaval”

Hells Headbangers 2022

Tak sobie właśnie siedzę z zimnym browarkiem w dłoni słuchając nowego materiału Perdotion Temple i zastanawiam się nad dwoma sprawami związanymi z marketingiem. Pierwsze primo – co to, do kurwy nędzy, jest „special full-lenght”? I drugie primo – co za cymbał wpadł na to, by taki zespół jak Perdition Temple reklamować przez pryzmat, słabego mimo wszystko, Blasphemic Cruelty? Na drugie pytanie nie będę się starał znajdować odpowiedzi, natomiast zasadność pierwszego już wyjaśniam. Otóż „Merciless Upheaval” to tylko cztery autorskie kompozycje. Za to jakie! Nic w tym oczywiście dziwnego, bowiem pod tym szyldem, i nie tylko, Gene Palubicki już nie raz udowodnił swoją klasę jako kompozytor. Te cztery ścieżki to staroszkolny śmierć metal w pełnej krasie. Wyobraźcie sobie połączenie AngelCorpse z Morbid Angel. W zasadzie ciężko cokolwiek dodać. Spadające na głowę perkusyjne nawałnice w towarzystwie zmasowanego riffowania tworzą tutaj takie zagęszczenie, że ciężko oddychać. Nie trzeba chyba nikomu uzmysławiać, jakiej klasy gitarzystą jest wspomniany powyżej człowiek. Zrodzone w jego głowie akordy tasują się tu niczym karty w rękach szulera, raz po raz zmieniając się z prostych, bezpośrednich linii w bardziej zapętlone. Nawet kiedy ta machina wojenna na chwilę zwalnia, jej siła ognia nie słabnie ani odrobinę. Tym bardziej, że wyrzygiwane z ogromną wściekłością wokale dosłownie paraliżują a pojawiające się, szybkie partie solowe to klasa, której obecnie powinien zazdrościć sam Trey, gdyż od jakiegoś czasu mam wrażenie, iż uczeń przerósł mistrza. Ktoś zapyta o brzmienie? To pytanie uważam za retoryczne. Ciężar i organiczność, a wszystko doskonale czytelne i napompowane testosteronem. Zaprawdę ciężko przy tych kawałkach usiedzieć na miejscu i nie ponapierdalać dynią. Rozpierdol totalny. Jako dodatek do tego wyśmienitego dania otrzymujemy także cztery covery, w kolejności : „Skeletons In the Closet” Infernal Majesty, „From the Stars, Nyarlathotep” Shub Niggurath, „Blood on my Hands” Morbid Angel i „Parricide” Pestilence. Chyba każdy średnio rozgarnięty domyśli się od razu, że w wykonaniu Perdotion Temple te klasyki to żywy ogień, który topi skórę i wypala oczy. Oczywiście, że zamiast nich wolałbym cztery dodatkowe utwory własne, ale lepsze to, niż gdyby ten materiał miałby się skończyć po osiemnastu minutach. Mamy zatem ponad pół godziny prawdziwego deathmetalowego tornado zamiatającego wszystko co znajdzie się na jego drodze. Wyśmienita EP-ka z bonusami, palce lizać. Coś muszę jeszcze dodawać? Nie wydaje mnie się.

- jesusatan

Recenzja GOMORRAN „Excerpts from the Dark Age”

 

GOMORRAN

„Excerpts from the Dark Age” (Ep)

Inverse Records 2021

Gomorran, to stosunkowo świeży twór, który wyłonił się niedawno z mrocznych zakamarków Fińskiego terytorium. Zespół określa wykonywaną przez siebie muzykę jako NordicDeath Metal, a warstwa liryczna inspirowana jest historiami (wstrząsającymi oczywiście) z Imperium Rzymskiego, Średniowiecza oraz pogańską literaturą. Muszę przyznać, że z tak określanym gatunkiem nie miałem jeszcze do czynienia, więc z tym większą ciekawością zanurzyłem się w dźwięki zawarte na „Excerpts…” Poziomowi zaciekawienia dorównywał jednak równie wysoki (o ile nie większy) poziom obaw, gdyż praktycznie od samego początku coś mi tu śmierdziało z tym Nordyckim Metalem Śmierci. Zarzucam zatem będący sednem tej recki materiał i już praktycznie pierwszy wałek, czyli „Tavern”, pełniący funkcję  wprowadzenia w tę produkcję brutalnie odarł mnie ze złudzeń i potwierdził wszystkie moje wątpliwości i niepokoje. Nordic Death Metal? Litości! To, co prezentuje tu Gomorran, to najzwyklejszy, przeciętny, rzemieślniczy Black/Death poskładany z patentów tak oklepanych i mdłych, jak rozgotowane, stare kartofle podawane za komuny w wagonach Warsu. Usłyszymy tu zatem przyzwoitą porcję Bleku, który objawia się głównie w siarczystych partiach beczek, zimnych, majestatycznych riffach nawiązujących do skandynawskiej, drugiej fali, oraz agresywnych, złowrogich harmoniach. Oczywiście ukwieca je szorstki scream, więc wszystko jest w zgodzie ze sztuką i gatunkowymi wzorcami. Musi być także trochę Deta i zaiste on tu jest. Jego manifestacją są ciężkawe, gniotące konkretnie zwolnienia, gdzie wiosła mają zdecydowanie bardziej zagęszczony, ołowiany charakter, a z gardzieli wokalisty dobywa się rzetelny, soczysty growling. Aby wszystkie standardy zostały zachowane, całość podlano sowicie parapetem o symfonicznym wydźwięku, dołożono trochę melodii i kilka chwytów o progresywnym zacięciu. Panowie wiedzą, do czego służą ich instrumenty, umiejętności techniczne mają nienajgorsze, więc coś tam rzeźbią. Problem polega jednak na tym, że to, co tworzą, miałoby szanse chwycić cirka 20 lat temu, choć i wtedy w tym stylu było kilka lepszych materiałów. Ja uważam więc, że „Fragmenty z Ciemnego Wieku”, to materiał, którym nie warto sobie zawracać dupy, a Wy róbta, co chceta.

 

Hatzamoth


niedziela, 29 maja 2022

Recenzja Horrorscope “Wrong Side of the Road”

 

Horrorscope

“Wrong Side of the Road”

Defense Rec. 2022

Cofamy się dziś w czasie bez mała ćwierć wieku. Oto bowiem nakładem Defense Records ukazało się, po raz pierwszy na srebrnym dysku, wznowienie debiutanckiego krążka śląskiego Horrorscope. Materiał to nieco zapomniany, a nawet zaryzykowałbym stwierdzenie, że mało znany. Choćby ze względu na niewielkie wówczas możliwości wydawcy. Ale nie tylko. „Wrong Side of the Road”… Faktycznie, w tamtym czasie panowie ze swoją propozycją muzyczną stali nie po tej stronie autostrady, gdyż był to czas wyjątkowo niełaskawy dla thrash metalu. Czy warto zatem dziś wracać jeszcze do tych dziesięciu kompozycji? To zależy. Na pewno nie jest to żadnego rodzaju zapomniana perła polskiej sceny. Nie jest to też materiał przewrotowy. Horrorscope prezentowali bardzo solidną jakość, a sam fakt, iż starali się przebić z takimi dźwiękami pod koniec lat dziewięćdziesiątych świadczy, iż wszystko co robili, robili szczerze. I to faktycznie w ich twórczości słychać. „Wrong Side of the Road” to wariacje na temat starego thrashu, i mam tu na myśli taki jego odłam, który był jeszcze czysty gatunkowo i nie zaczynał mieszać się choćby z death metalem. Wspomnienie tu, jako inspiracji, takich nazw jak Megadeth, Metallica, Annihilator czy Testament zdaje się nieodzowne, choć o żadnej zrzynce mowy nie ma. Sprawne ucho wychwyci także naleciałości, albo pozostałości heavymetalowe, mogące nieco kojarzyć się ze Skid Row. Struktury utworów są tu klasyczne, bez kszty wizjonerstwa czy łamania schematów, utrzymane  przeważnie w średnim tempie i zawierające kilka naprawdę ciekawych rozwiązań, przy których można pomachać sobie pudel-grzywką, albo potrzymać w górze płomień zapalniczki, jak choćby przy polskojęzycznym „Krzyż”. Słychać natomiast, że wioślarze warsztat już wówczas opanowany mieli na wysokim poziomie, bowiem partie solowe na tym albumie są naprawdę niezgorsze. Panowie pokusili się zresztą nawet o numer instrumentalny, mocno z kolei przywołujący w pamięci Kat. Wokale oscylują gdzieś w okolicach lekko zachrypniętego momentami, heavymetalowego śpiewu. Mimo iż nie jest to żaden wybitny głos, to zdecydowanie wstydzić się nie ma czego. Patrząc z dzisiejszej perspektywy debiutancki krążek Horrorscope brzmi może w niektórych miejscach jeszcze nieco nieporadnie, ale stanowi niepodważalnie dobrą lekcję historii. Zarówno dla obecnych fanów zespołu jak i polskiego thrashu w ogóle. Zatem zwolennicy gatunku będą zapewne mieli nie lada gratkę. Natomiast ja… Zrobiłem z tym albumem (po żużlowemu) cztery kółka i odkładam na półkę. Może wrócę za kolejne dwadzieścia pięć lat.

- jesusatan

Recenzja Frosten „With Sigils And Infernal Signs”

 

Frosten

„With Sigils And Infernal Signs”

Purity Through Fire 2022

Frosten to projekt Azraela znanego brytyjskiego muzyka, który maczał między innymi łapska w takich zespołach jak Torver, Helvellyn czy Ulfarr, gdzie ten ostatni w ubiegłym roku wydał całkiem niezłą epkę. Pod obecną nazwą gość ten funkcjonuje od 2019 roku by w kolejnym wydać swój debiut, który wyszedł tylko na kasecie. Pod koniec maja dzięki Purity Through Fire świat będzie miał okazję posłuchać tego materiału z płyt CD. Krążek ten będzie zawierać sześć kawałków utrzymanych w black metalowym tonie, kojarzącym się z końcówką minionego wieku. I tak jak to często bywa w tego typu muzyce zimne gitary generują riffy, płynące w średnich i wolnych tempach. Momentami jest całkiem nieźle, gdyż solidnie zagrane akordy przypominają raczej pierwszą połowę lat dziewięćdziesiątych i kierują się w stronę norweskich początków tego gatunku. Dzięki temu jest całkiem poważnie i naprawdę chłodno. Jednak te lodowate okresy są delikatnie za krótkie. Chyba chcąc urozmaicić swoje kompozycje Azrael wplata w nie melodie znane i lubiane za sprawą takich kapel jak Setherial czy Enthroned. Szkoda, ponieważ robi się wtedy przytulniej i jakby przystępniej. Dobrze zapowiadający się black metal się rozwadnia. Zima się kończy, śnieg topnieje i pstryk, mamy przedwiośnie. Zupełnie jak w przypadku drugiej fali czarnego grania, kiedy to wszyscy nagle zapragnęli być tymi złymi i wszystko szlag trafił. „With Sigils And Infernal Signs” jest bardzo przeciętną płytą, żeby w której dostrzec pierwiastek zła trzeba mocno się wysilić, a mi się nie chce i boję się też, że z tego wysiłku jeszcze w gacie narobię. Po co mi to?

shub niggurath

sobota, 28 maja 2022

Recenzja Grave Infestation "Persecution of the Living"



Grave Infestation
"Persecution of the Living"
Invictus Productions

Wystarczył jeden look na nazwę i już coś mi tam we łbie zaświtało. Raz, że jakoś tak znajomo brzmiała, dwa że konkretnie i obiecująco. Następny look na okładkę i byłem przekonany, że będzie dobrze. No może gdyby była czarno biała to byłoby esze lepiej, ale co tam zgniłe truposzczaki w pajęczynach nawet w kolorze zwiastują ... no cóż zgniliznę właśnie. I mimo, że Tata zawsze powtarzał, iż nie ocenia się książek po okładce i nie liże cipek na monitorze to było silniejsze ode mnie (i wcale nie chodzi o lizanie monitorów ...;D). Zapodawszy więc sobie szybciutko ów materiał i ... się oczywiście nie rozczarowawszy. Po króciutkim intro takim na niespełna 30 s. (idealny czas) na pełnej kurwie wchodzi "The Conquest of Pestilence". Przy czym w ich przypadku na pełnej kurwie oznacza raczej proste umpa umpa na nieco chaotycznych acz rytmicznych wiosłach. I tak sobie przelatuje ten wałek wywołując banana na mym licu bo czuć tu ducha starego Death ("Sream Bloody Gore") czy Morbidów (z "Altars ...) i tym podobnych ... Myślę se będzie spoko. Ale jak wjechał "Slaughter, Then Laughter" to się poszczałem ze szczęścia. Wjechał majestatycznie na melodyjnych solówkach, wolno i rytmicznie tak jak, kurwa, uwielbiam. Później nieznacznie przyspieszyli, ale naprawdę nieznacznie. I tak sobie już do końca płyty czyli przez kolejne sześć wałków chłopaki raz szybciej raz wolniej łupią dosyć prostego Putrid Death Metala. Nic nowego i odkrywczego, ale jakże cudnie kopiącego po dupie. W tak zwanym między czasie jorgłem się, że przecież słyszałem ich pierwsze demo z 2018 "Infesticide", które też również (jak mawiała Pani od nauczania początkowego mojej córki) było zajebiaszcze. Jak ktoś nie miał okazji to na bandcampie oba dema ("Infestation of Rotting Death" z 2019) są do odsłuchu bo taśmy już się były wyprzedały ... Tak w ogóle to gdybym nie wiedział, że koleżkowie są z Canady to po zapoznaniu z zawartością krążka w ciemno obstawiałbym Chile. Takie to fajne! A co!

RBN

piątek, 27 maja 2022

Recenzja Savage Necromancy “Feathers Fall to Flames”

 

Savage Necromancy

“Feathers Fall to Flames”

Unpure Rec. 2021 / 20 Buck Spin 2022

Savage Necromancy gościł już na naszych łamach, za sprawą debiutanckiej EP-ki wydanej trzy lata wstecz nakładem naszej Unpure Records. Ta sama wytwórnia wydała też debiutancki krążek Amerykanów, wznawiany obecnie przez 20 Buck Spin. Przejdźmy zatem od razu do rzeczy, bowiem sprawa jest prosta. To, co otrzymujemy za sprawą „Feathers Fall to Flames” to obrzydlistwo w najczystszej postaci. Black metal antychrześcijański, niemodny i śmierdzący Szatanem. Jednocześnie niesamowicie chwytliwy, w pozytywnym słowa znaczeniu oczywiście. Jeśli wyobrazicie sobie Archgoat z niewielką domieszką wojennego ognia spod znaku choćby Conqueror czy Blasphemy, to dostaniecie dokładnie to, co zawiera ten krążek. Dziesięć pulsujących kompozycji, trwających niespełna pół godziny, opartych niby na prostym schemacie, gdzie klasyczne przyspieszenia mieszają się ze zwolnieniami niemal do zera, perkusja wystukuje do bólu kwadratowy rytm, w tle wybrzmi czasem cmentarny dzwon a przepalony siarką głos wypluwa z siebie bluźniercze wersety. Nie jest to jednak schemat, od którego nie ma odstępstw. Gdzieniegdzie przemknie także bardziej skandynawski akord, dodając do całości odrobinę więcej chłodu. Mało. Posłuchajcie choćby „Genocidal Frostfukk Terrorstorm”, w którym ciężko nie usłyszeć lekcji pobieranych u mistrzów niemieckiego thrashu. Takich niespodziewanek jest tu zdecydowanie więcej. Są to co prawda jedynie dodatki do wspomnianego Archgoatowego stylu, który przyświeca Savage Necromancy najsilniej, jednak te właśnie drobiazgi sprawiają, że muzyki tej słucha się nie jedynie jako, dobrej bo dobrej, kopii, lecz czegoś bardziej autorskiego. Bo Amerykanie wymieszali wszystkie składowe w bardzo ciekawy, indywidualny sposób udowadniając, że sama metoda kopiuj / wklej wymaga też choćby odrobiny własnych inwencji. Naprawdę nieźle to chłopakom wyszło, a ja cieszę się, że moje oczekiwania po bardzo dobrej, wspomnianej wyżej EP-ce, zostały spełnione i to z nawiązką. Takich nagrań mogę słuchać na okrągło i nigdy mi się nie znudzą.

- jesusatan

Recenzja REMETE „Into Endless Night”

 

REMETE

„Into Endless Night” (Re-Issue)

Northern Silence Productions 2022

 

Dokładnie tego samego dnia, co wznowienie Ep’ki i demaRemete (o których to przeczytacie gdzieś niżej na przepastnych łamach Apocalyptic Rites) ukazała się także reedycja jedynego jak dotąd, pełnego albumu stworzonego przez mistera D. Nie zaskoczy Was zapewne stwierdzenie, że tym, którym podobało się „The Winter Silence & Forgotten Aura”, także i „Into Endless Night” wejdzie gładziutko i sprawi dużo przyjemności. Materiał ten ewoluował co prawda w bardziej rozbudowane formy czarnej ekspresji, jednak podstawy zostały tu zachowane i cały czas wyraźnie słychać nić łączącą wcześniejsze produkcje tego projektu z jego nieco późniejszą inkarnacją. Zespół cały czas obraca się w obrębie klimatycznego grania, które ma surowe, jadowite ostrze, przygnębiający feeling i operuje intensywnymi, skrajnymi emocjami, od wrogości i agresji, po rezygnację i wynikające z głębokiej alienacji przygnębienie. Usłyszymy tu więcej rozwiązań przesuwających ciężar tej produkcji w stronę Post-Black Metalu, są też wtrącenia z klimatycznego Post-Rocka, jednak elementy te wyśmienicie połączono z silnym, tradycyjnym rdzeniem w postaci zagęszczonych, surowych, czarnych wybuchów wściekłości, dzięki czemu tę muzykę cały czas swym całunem otacza ciemność (nie tak zawiesista co prawda, jak na wcześniejszych produkcjach Remete, ale jednak). Zarówno beczki, jak i bas są tu być może nieco lżejsze i bardziej ulotne, niż poprzednio, ale zarazem mają zdecydowanie więcej do powiedzenia (co zrozumiałe, bo każdy z utworów ma bardziej skomplikowaną strukturę) i kreują ciekawy fundament pod pracę wiosła. Może się powtarzam, ale gitara, jak dla mnie, to ponownie crème de la crème tej produkcji (podobnie zresztą, jak i na starszych rzeczach projektu). Z riffów sączy się chłód, który przenika do szpiku kości, a melancholijne, z lekka majestatyczne linie melodyczne przepełnia tęsknota, gorycz i otępienie. Na potrzeby tej płytki D wyrzeźbił na swym 6-strunowym instrumencie tak niesamowicie emocjonalne, eteryczne, a zarazem cudownie harmoniczne partie, że wydają się one symfonią bez orkiestry. Wokal także dodaje tej produkcji kolorytu (i to zdecydowanie nieoptymistycznego) i dość mocno kieruje zawarte na niej dźwięki w stronę klasycznie surowej czerni. Nie jest to może muzyka grana tak do końca furioso. Bardziej pasowałoby do niej określenie moderato doloroso cantabile. Niemniej i tak uważam, że jest to naprawdę dobry album, który wszyscy miłośnicy atmosferycznego Black Metalu będą wałkować tak długo, aż się porzygają.

 

Hatzamoth

Recenzja Goatsmegma „Goat Separatist Movement”

 

Goatsmegma

„Goat Separatist Movement”

Godz ov War 2022

Jak by nie patrzeć, nazwa labelu jednak do czegoś zobowiązuje. Przed chwilą był portugalski Barbaric Horde, dziś mamy estoński Goatsmegma. Zespół dał się już poznać, choćby wydanym niecałe trzy lata temu, dla krajowej Morbid Chapel, debiutem „Demonic Goat Semen Eating Ritual”. W międzyczasie mieliśmy jeszcze split z Antichrist, a teraz czas na pełną dwójkę. Zmian stylistycznych ona żadnych nie wnosi. Kwartet zza wschodniej granicy konsekwentnie atakuje wojennym metalem nie cierpiącym jakichkolwiek znamion nowoczesności czy odchodzenia od wąskiego nurtu. Zatem przez dwadzieścia dwie minuty stajemy w oku cyklonu, gdzie grubo ciosane akordy spadają na nas niczym bomby podczas nalotu dywanowego. Nie ma tu zbytniego przebierania palcami po gryfie, struny szarpane są raczej wściekle, z elegancją rozwydrzonego bachora, który to stara się przy pomocy kamienia rozebrać na części pierwsze swój zabawkowy samochodzik. Puls tej muzyki jest utrzymany w szybszym tempie nadawanym przez stukającą garażowo perkusję i głęboko dudniący w tyle bas. Gitarzyści nie oszczędzają swoich wioseł mieląc grubo i uparcie, chwilami zwalniając by zapodać marszowy riff albo przejechać kostką wzdłuż strun. Inspiracje, po które Estończycy sięgnęli są oczywiste i chyba nie ma sensu wymieniać tu żadnych nazw. Dajcie spokój, przecież wystarczy spojrzeć na okładkę, na której to widnieją kozły z kałachami i nadziany na pal, dekapitowany zbawiciel tego świata. Że obrazek kiczowaty? Oczywiście. Powiem więcej, idealnie oddający muzyczną zawartość tego krążka. Tu się nikt nie wysila na wymyślanie koła. Kult kozła i nienawiść do religii to jedyny przekaz płynący z „Goat Separatist Movement”. To wszystko było już setki, tysiące razy, dlatego też nowe wydawnictwo Goatsmegma przeznaczone jest wyłącznie dla tych, którzy Ross Bay Cult Eternal traktują ze śmiertelną powagą. Oni nie potrzebują komendy „Maski włóż”, bo ich w ogóle nie ściągają. Reszta natomiast może sobie iść posłuchać „Eski”.

- jesusatan

Recenzja Sacrifizer „Le Diamand De Lucifer”

 

Sacrifizer

„Le Diamand De Lucifer”

Osmose Productions 2022

Trzy lata trzeba było czekać na nową produkcję francuskiego Sacrifizer. Po całkiem niezłej epce „La Mort Triomphante” nadszedł wreszcie czas na dużą płytę. No i dobrze, bo ten kwintet z kraju, gdzie podobno żaby jedzą, ma się całkiem nieźle, a ich forma nie spada. Podobnie jak na poprzedniej produkcji mamy tutaj do czynienia ze speed metalem, pędzącym przed siebie bez zbytniego pierdolenia. Ostre gitary przy akompaniamencie sekcji rytmicznej wycinają cięte riffy, okraszone niekiedy krótkimi oraz klasycznymi solówkami. Wszystkiemu wtóruje typowy dla thrashu, z lekko szwabską manierą, wokalista, który momentami zawodzi niczym Tom Araya. Pierwsze trzy numery zagrane są w czysty speed / thrashowy sposób z rogami w tle, po czym następuje interludium zatytułowane „The Portal”, które dosłownie przenosi nas w trochę inne klimaty. Do surowego, dobrze znanego z lat 80. grzania, muzycy zaczynają wplatać mnóstwo elementów power i heavy metalowych. Robi się delikatniej i melodyjniej. Muzyka nie traci jednak na prędkości i zaciętości. Jest za to bardziej zabawowo i bez zbędnego nadęcia. Wyraźnie słychać, że muzycy szczerze bawią się graniem, a grać potrafią. Sprawia im to również niemałą radość co zaowocowało świetnym staroszkolnym butem w mordę. Obcowanie z tego typu twórczością, to zawsze wspaniała przyjemność, a także podróż w przeszłość coraz częściej ostatnio potrzebną w tych popierdolonych czasach. Tak więc panie i panowie dżinsowe, obszyte naszywkami i z obowiązkowym ekranem, bezrękawniki na grzbiet i na miasto. Pić piwo, słuchać muzyki, pogo tańczyć no i oczywiście pozerów po gębach lać!

shub niggurath

czwartek, 26 maja 2022

Recenzja Written In Torment „Black Command”

 

Written In Torment

„Black Command”

Purity Through Fire 2022

Już po raz czwarty brytyjski specjalista od epickiego black metalu Leviathan, wszedł do studia, aby nagrać swoje najnowsze dzieło. Tym razem, podobnie jak poprzednio, zaprosił do współpracy byłego perkusistę My Dying Bride Storm’a oraz niejakiego Prometheusa, który wspomógł ten projekt swoją umiejętnością gry na gitarze i klawiszach. Chłopaki się postarali i wypuścili na świat przemiły black metalik. „Black Command” to czterdzieści minut melodyjnego muzykowania, przypominającego nieco dokonania takich grup jak późniejszy Emperor, Abyssos czy też Throne Of Ahaz. Na co dzień nie sięgam po tego typu twórczość, co więcej jest ona dla mnie zupełnie niestrawna, ale hołd dla fachowości Anglików oddać muszę. Tych sześć świeżutkich kompozycji jest przepełnionych dobrym technicznie graniem, gdzie poza główną linią gitar, dostajemy także mnóstwo ozdobników, a także wysmakowanych, wręcz klasycznych solówek. Dźwięki płyną raczej szybko, od czasu do czasu przechodząc w nastrojowe zwolnienia, podczas których muzycy czarują akustycznymi wstawkami, którym bliżej do heavy niż black metalu. W ogóle poprzez zastosowanie dość rozbudowanych melodii, które dryfują w towarzystwie niezaprzeczalnie filmowych klawiszy, całość raczej odbiega od czarciej metodologii, kierując się w stronę, nazywając po prostu ten typ kreacji epickim metalem, który z powodzeniem mógłby posłużyć jako ścieżka dźwiękowa do niejednego filmu. Atmosfera utworów ocieka podniosłością, królewskim blichtrem, a nawet lirycznym romantyzmem, który będąc słodszym od waty cukrowej, przyprawia o mdłości. Nawet momentami histeryczne, diabelskie wrzaski wokalisty nie są w stanie przyprawić aktualnej produkcji Written In Torment, czymś co można by nazwać jako „black”. Niemniej jednak Brytole grać umieją, a ich dość zróżnicowane numery zainteresować potrafią więc swoich zwolenników znajdą.

shub niggurath

Recenzja SHOCK WITHDRAWAL „Shock Withdrawal”

 

SHOCK WITHDRAWAL

„Shock Withdrawal” (Ep)

Selfmadegod Records 2022

Pozwólcie, że na wstępie o coś zapytam. Lubicie rozpierdol, jaki na swych produkcjach robią Maruta, Noisear, czy Thrash Metalowy Protest? Widzę, że sporo osób podnosi prawicę, zatem zakładam, że są na „tak”. No i bardzo dobrze, gdyż to właśnie głównie do nich, choć oczywiście nie tylko, kierowany jest pierwszy materiał projektu Shock Withdrawal, w którym to maltretują swe instrumenty muzycy związani w przeszłości, lub obecnie z wymienionymi powyżej kapelami. Muzyka, jaką znajdziemy na tym krążku, to zatem energetyczny, wyrywający z buciorów Grind/Death, który poniewiera w pizdu i nie zamierza pytać o to, czy można. Jeżeli zatem moi drodzy parafianie macie w pamięci wydawnictwa wymienionych tu na wstępie zespołów, to wiecie już w zasadzie, czego spodziewać się po materiale, nad którym się tu wywnętrzam. Trwający niespełna 13 minut „Shock Withdrawal” to rozpierdalający w chuj, soczysty wybuch brudnej przemocy. Hasło, że tan materiał niszczy, to zdecydowanie słabe stwierdzenie. To, co prezentuje tu trio z Juesej, rżnie, morduje, miażdży i rozrywa, a wszystko to robi niesamowicie skutecznie i produktywnie. No posłuchajcie tylko tej sekcji, która rozpierdala wszystko w perzynę. Kanonady bębnów są jak szybkostrzelna, ciężka artyleria, a bas rozrywa wszystko na strzępy, rozrzucając wokół pozostałe szczątki niczym roztrząsacz obornika. Riffy natomiast są niesamowicie wręcz dynamiczne, złośliwe, agresywne i tną głęboko, odsłaniając kości. Jeżeli zaś chodzi o wokale, to to, co wyprawia gardłowy można porównać jedynie do złośliwego, brutalnego obdzierania ze skóry dla czystej, sadystycznej przyjemności. Jadą panowie bez srania po krzakach i nie pierdolą się w tańcu. Nieokiełznane niemal barbarzyństwo tej Ep’ki nie oznacza jednak wcale, że nie odnajdziemy tu ciekawych, bardziej złożonych niuansów, zaserwowanych nam przez muzyków tej grupy. Uwagę zwracają choćby charakterystycznie ciosane, grube riffowanie, czy opętańcze, niekiedy paranoiczne wręcz linie wokalne, które żrą niczym kwas akumulatorowy. Oczywiście znajdziemy w tych 13 minutach więcej ciekawych, brutalnych ornamentów, jednak nie będę zdradzał wszystkiego, aby nie odbierać Wam przyjemności ich odkrywania. Brzmi ten materialik naprawdę tłuściutko, więc wpierdol spuszcza bardzo konkretny i sponiewierać potrafi. Jak dla mnie, petarda! Czekam z niecierpliwością na pełny album tych amatorów dźwiękowego rozłupywania czaszek zza wielkiego bajora.

 

Hatzamoth

środa, 25 maja 2022

Recenzja Nuclear Christ “Twisted Idols For Nihilism”

 

Nuclear Christ

“Twisted Idols For Nihilism”

Vrykoblast Prod. / Goat Throne Rec. 2022


Kto tęskni za starymi czasami, kiedy to zgrywało się praktycznie jak leci wszystkie demówki które nam wpadły w łapy? Bez różnicy, czy była to druga czy dwunasta kopia. Większość z nich brzmiało syfiaści, ale liczył się metal, więc dożynało się poczciwe różowe Stilonki aż się rozpadały. Po co o tym piszę? Bo słuchając debiutanckiego demo Nuclear Christ jak żywo stanął mi przed oczami obraz, kiedy to po raz pierwszy wrzuciłem do kaseciaka przegrywkę „Thy Kingdom Come”. „Twisted Idols For Nihilism” to w dużej mierze ogromny trybut dla Morbid Angel z tamtego okresu. Wpływy ojców death metalu są tu bardzo wyraźnie wyczuwalne, zarówno w charakterystycznym riffowaniu jak i partiach solowych. Ta demówka to cztery kompozycje będące kwintesencją gatunku z drugiej połowy lat osiemdziesiątych. Tu aż kipi od wściekłości i cuchnie siarką i palonym ciałem a łeb chwilami sam rwie się do moshu. Rządzi stary styl z okresu, kiedy ten gatunek się dopiero rodził, zero udawania, zero napinki, sto procent szczerości, kultu Diabła i dobrej zabawy. Panowie lekcje odrobili na piątkę z plusem, także pod względem brzmienia. Gdybym nie wiedział, uwierzyłbym, że ten materiał zarejestrowany został z trzydzieści pięć lat temu. Aż się łezka kręci w oku na dźwięk tych ginących chwilami gitar czy zlewających się ścieżek perkusji, tudzież pulsującego brudno basu. I te wokale, rzygające jakby z drugiej linii. Kurwa, może i przemawia do mnie w tej chwili głównie sentyment, ale w chuj podoba mi się to co tu słyszę. Po czterech autorskich numerach mamy jeszcze cover „Remnants” z dwójki thrashowego Blood Feast, który trochę przełamuje klimat całości, oraz outro. Niby nic to odkrywczego, ale wierzcie mi, słucha się tego po prostu zajebiście, nawet jeśli to głównie Morbid Angel worship. A może właśnie dlatego, bo nie każdy potrafi tak umiejętnie czerpać z nauk Treya i spółki. Sprawdźcie to demo bo naprawdę warto.

- jesusatan

Recenzja Vølus „Thrown To The Abyss”

 

Vølus

„Thrown To The Abyss”

Vargheist Records 2022

Vølus jest jednoosobowym projektem, który narodził się w Stanach Zjednoczonych. W tym roku powraca z nowym albumem, aby po raz kolejny zalać mózgi swoich wyznawców, czarną jak otchłań chaosu magmą. „Thrown To The Abyss” to bowiem osiem numerów, niosących ze sobą istną dźwiękową apokalipsę. Zmiksowane ze sobą poszczególne instrumenty to nic innego jak muzyczna personifikacja zła, którego normalny umysł nie zdoła ogarnąć. Słuchając tej produkcji od razu na myśl przywodzą się światy, stworzone przez Lovecraft’a czy też Thomas’a Ligottiego. Brzmienie jest soczyste i odpowiednio ciężkie. Szybkie i nienawistne riffy gniotą brutalnie niczym kruszarka do kamieni. Bezkompromisowe i zarazem siermiężne dysonanse, przypominające Portal, wprowadzają niepokojącą atmosferę. Towarzyszą im duszne eksperymentalne dźwięki, które przeradzają się niekiedy, na pierwszy rzut ucha w chaotyczny noise, ale to tylko złudzenie, gdyż ma on swój ukryty porządek. Z tym wszystkim, ramię w ramię, podążają prymitywne i oschłe w swym wyrazie wokale, potęgujące uczucie zagrożenia ze strony tego nierzeczywistego tworu jakim jawi się Vølus. Tak więc najnowszy materiał tego Amerykanina, to kontynuacja improwizacji pod szyldem black / death metalu, która początkowo wydająca się hałaśliwym zlepkiem poszczególnych tonacji, po wnikliwym przesłuchaniu, staje się doskonale poskładaną machiną, wciągającą nas w odmęty szaleństwa, w których popływać potrafi jedynie wytrawny słuchacz. Mocno progresywna i awangardowa wizja smolistego grania, a i również ostatnimi czasy bardzo modna. Dla miłośników w sam raz, ale laik się w tym za nic w świecie nie odnajdzie. Niemniej jednak polecam, bo sponiewiera jak bimber.

shub niggurath

wtorek, 24 maja 2022

Recenzja Chaotian „Effigies Of Obsolescence”

 

Chaotian

„Effigies Of Obsolescence”

Dark Descent Records 2022

Duński Chaotian świetnie rokował od pierwszej demówki. Tłusty, masywny, ale dynamiczny death metal w ich wydaniu zwrócił moją uwagę i dawał powody, żeby myśleć, że w przyszłości będzie to duża marka. Mój entuzjazm opadł po obejrzeniu ich gigu na Kill Town Death Fest, gdzie okazało się, że muzyka tych młodzików zabrzmiała dość nieporadnie i amatorsko. Słychać było brak ogrania i swobody. Dlatego też z pewną rezerwą podchodziłem do debiutanckiego pełniaka „Effigies Of Obsolescence”. Moje obawy okazały się bezpodstawne, gdyż duńskie trio dostarczyło niespełna 40 minut bardzo konkretnego, deathmetalowego wpierdolu. Bez pierdolenia się w tańcu i wychylania się w odbiegających od kanonu kierunkach Skandynawowie postawili na sprawdzone wzorce i nagrali siedem kawałków pełnego deathmetalowego mięcha i młodzieńczego animuszu. Choć muzyka wydaje się relatywnie prosta i oparta jest na dość prostych, mięsistych riffach, to trudno tu mówić o nudzie. Tempo zmienia się co chwilę, a kolejne minuty odsłaniają kolejne, interesujące motywy urozmaicające te niekrótkie jak na tego typu granie kompozycje. Głęboki, nieco jaskiniowy, ale czytelny growling zdradza fascynacje Incantation, ale w warstwie instrumentalnej to porównanie nie jest już takie jednoznaczne. Słychać tu echa Cannibal Corpse, ale więcej punktów odniesienia znalazłbym w twórczości Rottrevore czy Deteriorot, gdzie ten groove jest bardziej wyczuwalny, a gitary zamiast tworzyć grobową ścianę dźwięku stawiają na klasyczny, deathmetalowy akord. Warto też zwrócić uwagę na partie basu, które choć dalekie od wirtuozerii to fajnie wypływają na pierwszy plan raz po raz nadając fajnego, nonszalanckiego smaczku dla całości. Effigies Of Obsolescence” to kapitalny debiut, pełen energii, werwy, z przekonaniem powielający deathmetalową klasykę na współczesne realia gatunku. Oczywiśce ta płyta niczego nie zmienia, ani niczego nowego nie wnosi, ale serce rośnie, gdy po raz wtóry dane jest słyszeć, że młode chłopaki kumają o co w death metalu chodzi i nagrywają swoją muzykę z ogromną wiarą i przekonaniem, że to co robią jest dobre. I tak jest tutaj. Chaotian dostarczył absolutnie wszystko czego od współczesnej, deathmetalowej płyty należałoby się spodziewać. Bardzo mocny materiał, jeden z lepszych na tym poletku w tym roku, zdecydowanie polecam!

                                                                                                                                             Harlequin

Recenzja AU CLAIR DE LUNE „Au Clair de Lune” / „Diaphanous Deities”

 

AU CLAIR DE LUNE

„Au Clair de Lune”

„Diaphanous Deities”

Northern Silence Productions 2022

 



Teraz będzie trochę nietypowo, gdyż za jedną mańką napiszę o dwóch wydawnictwach, które ukazały się w lutym 2022 pod sztandarami Northern Silence Productions. Postanowiłem tak zrobić co najmniej z kilku powodów. Po pierwsze, primo oba materiały nagrał ten sam zespół, czyli włoski Au Clair de Lune. Po drugie, primo wydaje je ten sam label. Po trzecie, primo premiera obu wydawnictw miała miejsce dokładnie w tym samym dniu (11.02.2022) i wreszcie po czwarte, primo, i to chyba sprawa najważniejsza, muzyka, jaka znalazła się na „Au Clair…” niewiele różni się od tej zawartej na „Diaphanous…”. Może inaczej. Pewne, drobne różnice występują, ale jedynie na poziomie detali i w zasadzie są one mało znaczące, żeby nie powiedzieć nawet, że nieistotne. Dobra, przejdźmy zatem teraz do dźwięków, jakie znalazły się na tych krążkach. To, co tworzy persona ukrywająca się za nazwą Au Clair de Lune (projekt to bowiem jednoosobowy), znajduje się gdzieś na przecięciu Atmospheric Post-Black Metalu z Blackgaze. Cóż, dla mnie to takie rzadkie z gęstym podlane przeciętnym i myślę, że nawet zwolennicy tych gatunków (do których się nie zaliczam) zgodzą się ze mną, że w tej klasie ostatnio ukazało się wiele lepszych materiałów, a to, co zaprezentował ten makaroniarz na swych płytkach, ponad szarą rzetelność się nie wychyla. Wiosło stara się co prawda coś tam wyrzeźbić i chwilami robi to naprawdę całkiem do rzeczy. Te solidne, niezłe partie nie mają jednak wystarczająco siły, aby przebić się przez wszechobecne, cienkie jak dupa węża pitolenie. Na sekcję rytmiczną spuszczę zasłonę milczenia, bowiem niby ona jest, ale tak, jakby jej nie było. Automat brzmi, jakby ktoś rzucał kaszą gryczaną w blok techniczny, bas jest praktycznie niesłyszalny, a szkoda, bo gdy już dojdzie do głosu (co jest zjawiskiem niezwykle rzadkim), to słychać, że ma coś do powiedzenia. Wokale szału może nie robią, ale dobrze wpisują się w ogólny koncept muzyki Au Clair de Lune. Dużo tu natomiast wszelakich odgłosów natury. Szumią drzewa, wieją wiatry, śpiewają ptaszory, pluska strumyczek. Brakuje jeszcze do kompletu śpiewu waleni, godowych ryków łosi i odgłosów kopulacji lwów morskich. Ogólnie rzecz biorąc, jakiś zamysł i klimat w tej muzyce jest, tyle że ja tego zamysłu nie mogę pojąć, a romantyczno-relaksacyjna atmosfera tych nagrań dla wszystkich niekochanych ni chuja mnie nie rusza. Wspominałem na wstępie o pewnych, drobniuteńkich, praktycznie nic nieznaczących różnicach pomiędzy tymi płytkami. Otóż na  „Diaphanous Deities” twórca nabrał nieco więcej pewności siebie, linie gitar są ciekawsze i nieco grubsze, oraz pojawiło się więcej soczystych, melancholijnych melodii. Cóż z tego, skoro sekcja nadal brzmi, jak gówno, a i reszta pozostała na swoim, przeciętnym, mało wyrazistym poziomie. Wydawnictwa przeznaczone zdecydowanym ruchem ręki dla najbardziej zagorzałych fanów atmosferycznego Post-Black Metalu pomieszanego z Blackgaze. Inni, o ile nie mają kłopotów ze słuchem, po prostu tych dźwięków nie zdzierżą, bądź podobnie jak ja, przesłuchają te płytki ze dwa, trzy razy, po czym bez większych skrupułów wypierdolą je w pizdu.

 

Hatzamoth

poniedziałek, 23 maja 2022

Recenzja / A review of Blut Aus Nord “Disharmonium - Undreamable Abysses”

 - FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


Blut Aus Nord

“Disharmonium - Undreamable Abysses”

Debemur Morti 2022


Blut Aus Nord po raz czternasty. Sylwetki Francuzów przedstawiać chyba nie trzeba, gdyż ciężko szukać na scenie bardziej rozpoznawalnego i zasłużonego dla dysonansowego black metalu zespołu. Można bez kozery powiedzieć, że dla tej bardziej nowoczesnej wersji gatunku są oni tym, czym Darkthrone dla klasycznej drugiej fali. Zatem od razu do brzegu. Pytanie zasadnicze – czy czternasty krążek tego projektu może nadal zaskakiwać a jednocześnie podążać obranym dawno temu kursem? Odpowiedź w przypadku „Disharmonium – Undreamable Abysses” jest jedna: „oczy-kurwa-wiście”! Te czterdzieści sześć minut podzielonych na siedem kompozycji ciężko nawet nazwać muzyką. To chorobowy stan umysłu. Pełen obłąkanych wizji, niepokojących majaków… Blut Aus Nord niby za pomocą klasycznych dla siebie środków potrafią zbudować tak niesamowicie przytłaczający, nierealny klimat, że jego opisanie zdaje się zadaniem awykonalnym. To, w jaki sposób dźwiękowe obrazy malowane są tu przeplatającymi się, falującymi narkotycznie ścieżkami gitar, jak konsekwentnie utrzymywany jest nastrój napięcia i niepewności, jak genialnie wplatane są wszechobecne smaczki, to jest mistrzostwo świata. Ta muzyka jest tak bogata, że przewijającymi się przez nią pomysłami można by obdarować przynajmniej kilka innych albumów. Płynie ona zazwyczaj niespiesznie i miesza w głowie niczym Baba Jaga w swoim parującym kotle, zatruwa umysł i zniewala ciało. A za sposób w jaki użyte są na tym albumie wokale sam Szatan bije w piekle brawo. Pojawiające się w tle szepty, śpiewy, pomruki czy kobiece zawodzenia sprowadzają całość w kompletnie inny wymiar, gdzie jawa miesza się ze snem a pojęcie czasu nie istnieje. Jeśli miałbym odnieść się do któregoś z poprzednich wydawnictw Blut Aus Nord, to w pierwszej chwili przychodzą mi na myśl skojarzenia z trylogią 777, choć o wiele bardziej pokręconą i urozmaiconą. Słucham tego albumu już –nasty raz i nadal znajduję na nim coś, co wcześniej przeoczyłem. Wiem, że w przypadku Blut Aus Nord będą to mocne słowa, ale uważam, że „Disharmonium – Undreamable Abysses” to jedna z ich najlepszych płyt, i mam na myśli ścisły top. Panowie nie po raz pierwszy udowadniają, że nauczyciel może być tylko jeden i bynajmniej nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Nagraj mi, kurwa, w tym roku lepszy album w gatunku, to zmienię dożywotnio nicka na „mysoulbelongstojesus”. I pisząc to jestem jakoś wyjątkowo spokojny…

- jesusatan

 

 

Blut Aus Nord

"Disharmonium - Undreamable Abysses"

Debemur Morti 2022

 

Blut Aus Nord album number fourteen. The profiles of the French doesn’t need presentation, as it’s hard to find a more recognizable and well-deserved band on dissonant black metal stage. It's fair to say that to this more modern version of the genre they are what Darkthrone is to the classic second wave. So let’s get right to the point. The main question is: can the fourteenth album of this project still surprise and at the same time follow the course chosen a long time ago? The answer with "Disharmonium - Undreamable Abysses" can be only one: "of-fucking-course"! These forty-six minutes, divided into seven compositions, are even hard to call it music. It's a morbid state of mind. Full of insane visions, disturbing dreams ... Blut Aus Nord, using their classic means, can build such an incredibly overwhelming, unreal atmosphere that describing it seems an impossible task. How the sound images are painted here with interwoven, narcotic guitars tracks, how the mood of tension and uncertainty is consistently maintained, how the omnipresent details are brilliantly interwoven is the world championship. This music is so rich that with the ideas appearing in it at least a few other albums could be gifted. It usually flows slowly and messes with your head like the besom in her steaming cauldron, poisons the mind and enslaves the body. And for the way the vocals are used on this album, Satan himself applauds in hell. The whispers, chants, murmurs or female wailings appearing in the background bring the whole thing into a completely different dimension, where reality twists itself with dreams and the concept of time doesn’t exist. If I were to refer to any of the previous Blut Aus Nord releases, at first I think of associations with the 777 trilogy, but even much more twisted and varied. I've been listening to this album for like fifteenth time, and I still find something on it that I had missed before. I know that in the case of Blut Aus Nord my words may sound strong, but I think that "Disharmonium - Undreamable Abysses" is one of their best albums, and I mean strict top. It is not the first time that the gentlemen prove that there can be only one teacher and he hasn’t said the last word yet. Record me a fucking better album in the genre this year and I'll change my nickname to "mysoulbelongstojesus". And as I’m writing it, I am somehow extremely calm ...

- jesusatan

Recenzja FINSMOONTH „Affliction”

 

FINSMOONTH

„Affliction”

Northern Silence Productions 2022


Indonezja pod względem muzycznym kojarzyła mi się praktycznie od zawsze (zapewne  podobnie, jak i większości z Was) ze sceną Brutal Death Metal i zaiste scena to potężna, która co rusz wypluwa na świat kolejne, miażdżące zespoły. Ostatnimi jednak czasy metalowa optyka, że się tak mądrze wyrażę, zaczyna się tam nieco zmieniać i powstaje coraz więcej zespołów, które starają się eksplorować także inne gatunki ciężkiej muzy. Doskonałym na to przykładem jest kwintet Finsmoonth, który w tym roku zadebiutował swym pierwszym pełniakiem, otoczonym opieką  i czułością przez Northern Silence Productions. Jak się już zapewne domyślacie, widząc choćby, jaka wytwórnia firmuje ten materiał, mamy tu do czynienia z Black Metalem (i to dobrym), w swej klimatycznej odmianie. Naprawdę ciekawie panowie rzeźbią w tej materii. Od zawartej tu muzy wieje chłodem, całość posiada melancholijny, chwilami kontemplacyjny klimat, a wydźwięk poszczególnych wałków jest bez dwóch zdań niewesoły. Chmurne, tęskne pejzaże dźwiękowe przeplatane są jednak na tym krążku agresywnym, jadowitym dojebaniem do kotła, jak i elementami umiejętnie zaczerpniętymi ze stylistyki Post-Black Metalowej, dzięki czemu „Affliction” nie jest kolejnym, smutnym męczeniem wafla, a ciekawym, zróżnicowanym albumem, który ma sporo do zaoferowania. Oczywiście, najwięcej znajdą tu dla siebie maniacy czarnej polewki, co raczej specjalnie dziwić nie powinno. Piątka z Dżakarty ładnie posklejała bowiem ze sobą wszystkie, niezbędne  składniki, w efekcie czego powstał dobry, konkretny, intensywny krążek, który wysłuchałem ze sporą dozą przyjemności. Po mojemu, największą robotę robią tu wiosła. Gitarzyści dosyć gęstym ściegiem szyją gobelin utkany ze stosunkowo melodyjnych, atmosferycznych, ale i nacechowanych surowością riffów. Klimatu w ich grze, na morgi i hektary, ale gdy trzeba, to i złowrogo przypierdolić także potrafią. Chłopaki wiosłują doprawdy zawodowo, a że warsztat mają bardzo dobry, toteż nie boją się wychylić od czasu, do czasu poza gatunkowe ramy i brzmienia, a przy tym ich gra jest organiczna, harmonijna i cieszy ucho. Sekcja rytmiczna także jest na poziomie i nie ustępuje w niczym liniom gitar. Zarówno beczki, jak i bas potrafią zagrać kreatywnie, dając tej płycie odpowiednie doły i zapewniając niezgorszą moc. Rasowy scream uzupełnia tę układankę, a delikatna, ledwie w nim wyczuwalna, depresyjna nuta rozpaczy sprawia, żechwilami można poczuć się, delikatnie rzecz ujmując, niekomfortowo. Miksem, masteringiem i częściowo też produkcją tego materiału zajął się Januaryo Hardy (Pure Wrath), więc brzmienie „Affliction” jest agresywne i szorstkie. Ryo zatroszczył się jednak także i o to, aby każdy z instrumentów miał wystarczająco dużo przestrzeni, by swobodnie się w niej poruszać. Nie da się ukryć, że to kolejny, dobry materiał z klimatycznym Black Metalem, jaki dociera do nas ostatnimi czasy z Indonezji. Fani tego gatunku powinni niewątpliwie bacznie obserwować tamtejszą scenę, gdyż zapewne spłodzi ona jeszcze w tym roku niejeden dobry album z atmosferycznym, Czarcim graniem. A zatem moje drogie Diabły, Indonezja pod lupę.

 

Hatzamoth

Recenzja Lunar Chalice „Trascendentia: The Shadow Pilgrimage”

 

Lunar Chalice

„Trascendentia: The Shadow Pilgrimage”

Iron Bonehead 2022

„Księżycowy Kielich” jest dość niedawno powstałym tworem, bo datującym na rok 2019. Ma za to już na swoim koncie kilka nagrań w postaci dema i dwóch epek. Tworzą go panowie dość znani na niemieckiej scenie, gdyż poza Lunar Chalice, udzielają się, bądź udzielali, w wielu innych teutońskich kapelach. Niebawem, ponieważ już w czerwcu, światło ujrzy ich debiutancki krążek. „Trascendentia: The Shadow Pilgrimage” to osiem numerów utrzymanych w black metalowym tonie. Po krótkim i całkiem mrocznym intro wchodzą czyściuteńko brzmiące gitary, które przez całą płytę generować będą mieszankę wolnych, średnich oraz szybkich temp. Poza przejściami jednego riffu w drugi, dźwięki płyną jednostajnie, hipnotyzując nieco, a pojawiające się od czasu do czasu tremolo, wzbudza delikatny powiew chłodu. Pojawiające się, gdzieniegdzie syntezatory nadają podniosłego i wręcz sakralnego charakteru. Klimat ten wzmacniają dodatkowo mieszające się z diabelskim charkotem, czyste wokale, przypominające mnisze zaśpiewy. Podsumowując, dzięki najnowszej produkcji Niemców dostajemy kontynuację tego, co rozpoczęli na poprzednich wydawnictwach, czyli współczesny black metal, będący kombinacją tradycyjnego czarciego muzykowania z nowoczesnymi wpływami, z którego niestety nie wynika nic. Jest do bólu zwyczajnie, przewidywalnie i najzwyczajniej nudno. Zero agresji, zamiast zimy lato, a wspomniany modlitewny sznyt jakby sztuczny. Żałuję, ale jestem zmuszony zaliczyć Lunar Chalice do drugiej, a może nawet trzeciej ligi, która to nie dosyć, że nic nadzwyczajnego nie wnosi do gatunku, to na domiar złego jest tak przeciętna, że aż mdli. Zapoznać się i zapomnieć. Tyle w temacie.

shub niggurath