niedziela, 31 lipca 2022

Recenzja Hexis "Aeternum"

 Hexis

"Aeternum"

Debemur Morti 2022


Na początek kilka podstawowych informacji i ciekawostek. Hexis powstał w 2010 roku w Kopenhadze, ma w dorobku dwie duże płyty i całkiem pokaźną kolekcję splitów i EP-ek. Ponadto zagrali ponoć już ponad osiemset koncertów na całym świecie, często organizowanych metodą DIY, co doprowadziło ich nie tyle na wielkie stadiony, co do małych miasteczek i wiosek. I to mnie zaintrygowało. Może mniej zachęcający był opis muzyki Duńczyków, bo hard-core/black metal to, no nie wiem... Mimo to się skusiłem. I jak wrażenia, zapytacie? Powiem tak - faktycznie jest to muza bardzo, ale to bardzo koncertowa, ale nie tylko. W rzeczy samej, panowie łączą ze sobą między innymi hardcore, black metal czy sludge, dodatkowo urozmaicając tę mieszankę mrocznymi dark-ambientowymi elementami. Mamy tu dwanaście numerów trwających od półtorej do niemal ośmiu minut. Ich mocno sludgeowo-industrialny rdzeń stanowi motoryczne, często nawet siłowe granie wspierane płaskim, jednolitym wrzaskiem zdzierającego struny głosowe do krwi Filipa Andersa, chwilami jedynie wspieranego przez tylne wokale. I tu w sumie większej finezji nie ma. Natomiast ilość ozdobników, okołotematycznych dodatków i urozmaiceń to już inna bajka, i to ona stanowi siłę tych nagrań. Tego, w jaki sposób Hexis zlewają w jedną formę tak odległe od siebie gatunki, jak żonglują kontrastami, nie tworząc przy okazji czegoś na kształt bigosu z lodami jagodowymi na jednym półmisku, nie będę nawet starał się opisywać w detalach. Powiem jedynie, że do kipiących wściekłością kompozycji (wszystkich zatytułowanych jednym słowem) wpleciono odpowiedni nastrój, elementy grozy, niepewności ale i piękna. To co znajdujemy na "Aeternum" to dźwiękowy obraz, który można interpretować na kilkaset sposobów, za każdym razem inaczej. Poza tym, jeden machnie na to ręką, inny będzie chwalił bez końca. Jakiś czas temu zachwycałem się, także wydanym przez Debemur Morti, także stojącym teoretycznie daleko od moich głównych zainteresowań, ostatnim krążkiem Plebeian Grandstand. Im dłużej słucham trzeciej płyty Hexis, tym większe mam uczucie, że te dźwięki w podobny sposób rozrzucają mnie niczym obornik po polu, mimo iż podświadomie staram się im opierać. Jeśli zatem nie boicie się odważnych wyzwań, sprawdźcie "Aeternum". Do tego rodzaju wydawnictw najchętniej wracam w chwilach, gdy chcę odpocząć od tradycji i klasyki. Kurwa, dla mnie bomba!

- jesusatan

Recenzja BONGBONGBEERWIZARDS „Ampire”

 BONGBONGBEERWIZARDS

„Ampire”

Electric Valley Records 2022


Kurwa, jak ja uwielbiam takie masywne, miażdżące mielenie, jakie serwuje na swym drugim krążku niemiecki BongBongBeerWizards. I choć nazwa zespołu jest wg mnie wyjątkowo kretyńska, to jednak muza, jaką serwuje nam to trio z Dortmundu jest zaprawdę wyborna. Ciężar dźwięków zawartych na „Ampire” jest bowiem iście przytłaczający, a hipnotyzujące, transowe wibracje, jakie emanują z tej produkcji powalają na łopatki i sprawiają, że człowiek czuje się jak po lobotomii zaaplikowanej bez znieczulenia. Taki właśnie Drone/Doom/Stoner Metal uwielbiam. No ja pierdolę, nie wiem jak to możliwe, ale w pizdę palec brakuje mi słów, aby opisać tę zajebistą w chuj płytkę. Ostatnio czułem się tak przy genialnej, zeszłorocznej  dwójce Megalith Levitation, której reckę znajdziecie oczywiście na łamach Apocalyptic Rites. W tych prawie 50 minutach zawierają się tylko trzy wałki, ale miazgę robią one okrutną. Bez dwóch zdań, tych trzech jegomości wie, jak dojebać tak, aby z głuchym trzaskiem pękały czaszki i rozpadały się kręgosłupy. Nie wiem, jak oni to robią w tak wąskim składzie, ale nie da się ukryć, że kontakt z dwójką BongBongBeerWizards to naprawdę niełatwe przeżycie, gdyż ten krążek gniecie niesamowicie, a do tego ryje beret tak, że idź pan do chuja Wacława. Przede wszystkim odpowiadają za to bębny rozgniatające na miazgę i rozrywający bas, którego struny wiszą chyba do kolan obsługującego go muzyka. Swoje dokłada oczywiście ziarniste, zainfekowane gruzowatym pyłem wiosło, które beszta konkretnie, a do tego wprowadza w ten materiał niemal narkotyczny, naznaczony głęboko psychodelicznymi naleciałościami feeling. Wokale nie pojawiają się tu zbyt często, co zresztą uważam za słuszne posunięcie, gdyż same dźwiękowe faktury są na tym krążku zajebiaszczo przytłaczające. Gdy jednak odgłosy paszczy już się pojawią, to robią doskonałą robotę podkreślając zagęszczony, ołowiany charakter zawartych na tej produkcji tonów i odgłosów. Napotkamy tu także teoretycznie lżejsze struktury muzyczne, ale nawet te bardziej przystępne w teorii dla zwykłego śmiertelnika rozwiązania podkreślają tylko niewymownie intensywne, zwarte i smoliste oblicze tego niemal 50-minutowego robienia wody z mózgu przy pomocy „Ampire”. Jak na razie, to dla mnie najlepsza płyta w tym gatunku, jaka ukazała się Anno Bastardi 2022. Powalający krążek


Hatzamoth

Recenzja TOUGHNESS „The Prophetic Dawn”

 TOUGHNESS

„The Prophetic Dawn”

Godz Ov War (2022)


Przed kilkoma lat na polskim rynku pojawiła się jedyna jak dotąd płyta puławsko-lubelskiego Conveyor, gdzieś trzech młodych gości, stanęło w szranki z nieco bardziej abstrakcyjną wizją metalu śmierci. Płyta została dostrzeżona przez nielicznych niestety, a szkoda, bo „An Incarnated Abstraction” choć dość dalekie od ochów i achów było materiałem co najmniej obiecującym. Cztery lata później, to samo trio poszerzone o dodatkowego wiosłowego powraca pod szyldem Toughness z debiutanckim krążkiem „The Prophetic Dawn”. Nie wiem czy Toughness to przedłużenie Conveyor, czy są to dwa niezależne byty, ale jedno je łączy – zamiłowanie do nieoczywistego grania. Ostatnimi laty modne zrobiło się granie pod Timeghoul i pod Demilich – kosmiczne, oderwane od przyziemności, gdzie riffy pełzają bezkształtnie, a podziały rytmiczne wydają się nie istnieć. I właśnie ekipa Anttiego Bomana wydaje się być główną inspiracją dla młodzików z Toughness. Chciało by się rzec „następni...”, albo „znowu Demilich…?”, bo przecież zbliżyć się poziomem do fińskiej ekipy wydaje się wręcz niemożliwe. Ale tym razem tak nie powiem i powiedzieć nie mam powodu. I choć rzeczywiście przed Toughness jeszcze daleka droga, by dorównać Finom, to jestem skłonny zaryzykować stwierdzenie, że „The Prophetic Dawn” jest materiałem wyjątkowym. Pierwszym argumentem jest fakt, że w Polsce, przez te jebane 30 lat nikt tak nie grał i nie garnął się, żeby spróbować, a przynajmniej ja czego takiego nie słyszałem. Były różne kombinujące kapele jak Violent Dirge, Tenebris, Damnable, Yattering, ale żadna z nich nie sięgała po takie klimaty. Druga rzecz przemawiająca za wyjątkowością „The Prophetic Dawn” to wyobraźnia muzyczna, którą nacechowane jest te 10 kawałków. Każdy z tych jegomości jest tak Piotruś Pan z Nibylandii, który ad hoc wymyśla jakiś patent, motyw, dokleja go do całości mając z tego wielki fun, nie przejmując się faktem, czy pasuje do reszty czy nie. Zupełnie jak ubieranie choinki na święta, gdzie można ją zdobić jak się komu podoba. Tak – debiut Toughness nie zawsze się trzyma kupy, nie zawsze wszystko pasuje do siebie, ale kompletnie tutaj to nie przeszkadza. Wiele z tych utworów przypomina raczej szkice kompozycji niż coś regularnie zaplanowanego. Nie jest to tez improwizowane jam session, ani coś totalnie przypadkowego i eksperymentalnego, balansującego na granicy geniuszu i gówna. Mnóstwo tu demilichowych wykrętasów, trochę riffowania pod Morbid Angel, trochę pod późny Immortal (te szarpane riffy!), trochę blastów, nieustanne kanonady przejść perkusyjnych, akustyczne sola, rozmarzone, nostalginczno-hipnotyczne zagrywki wprowadzające oniryczny klimat… naprawdę jest tu czego słuchać. Jest tu za to nieco ponad 46 minut frapujących i intrygujących pomysłów, które mnie jako słuchacza najzwyczajniej w świecie jarają. A ważniejsze jest to, że w tym materiale słychać, że te pomysły jarają też samych twórców, że są oni święcie przekonani, że to co stworzyli jest zajebiste, jest fajne. A to właśnie cechowało ten stary death metal, którego teraz prawie nikt nie gra – naiwność i przekonanie, że robi się zajebistą muzykę i chce się coś słuchaczowi przekazać. I ja to w tym materiale słyszę, bo takich wydawnictw na światowym, deathmetalowym rynku brakuje. Owszem, można się czepiać trochę płaskiego, nieco striggerowanego chyba brzmienia garów, można się zastanawiać czy tu i ówdzie ten blast był potrzebny, można się w końcu zastanawiać czy nie można było bardziej popracować nad spójnością samych kompozycji. Ale po co, skoro ten album jest cudownie naturalny, by nie powiedzieć naturszczykowy, skoro kipi młodzieńczą fantazją, skoro dostarcza kawał naprawdę świetnej, szczerej muzyki, która nie jest przesadnie przesiąknięta współczesnymi trendami. I właśnie dzięki tym wszystkim elementom debiut Toughness jawi mi się jako jeden z najciekawszych post-demilichowych tworów ostatnich lat. Ale tak naprawdę to mam poczucie, że te chłopaki chyba sami nie zdają sobie sprawy jaki potencjał w nich drzemie, jak szeroką mają wyobraźnię i jak daleko mogą ze swoim graniem pójść,. Mam nadzieję, że tego nie zmarnują, bo to może być naprawdę wspaniały band w niedalekiej przyszłości.

  Harlequin

Recenzja Graveland / Commander Agares „Awakening Of The Storms”

 Graveland / Commander Agares

„Awakening Of The Storms”

Inferna Profundus Records 2022


No i mamy kolejny split wydany w lipcu tego roku przez litewską Inferna Profundus. Jak to przeważnie bywa zawiera on materiał dwóch kapel. Pierwszą jest wszystkim dobrze znany z przeszłości i teraźniejszości nasz rodzimy Graveland. Dla tych, którzy słyszeli nie tylko ostatnią płytę Rob’a, nie będzie zaskoczeniem, że najnowsze cztery kawałki tutaj umieszczone, to kontynuacja twórczości tego pana. Zatem dostajemy kolejną dawkę black metalu bez umiaru doprawionego elementami pagan i folk. Całkiem nieźle wyprodukowanym utworom, towarzyszą różnego rodzaju „przeszkadzajki” i klawiszowe tła, w których często giną gitary, a szkoda. Niestety ten typ grania rządzi się swoimi prawami i bez tych elementów nie istnieje, ale chciałbym usłyszeć tą rzecz bez tych wszystkich dodatków. Jest tak dlatego, że po dokładnym wsłuchaniu się w dźwięki kreowane przez Wrocławianina, można wychwycić dość brutalne i nienawistne riffy, będące w pełni właściwymi dla black metalu, a wtórujące im świetne pomruki wokalisty, nadają całości naprawdę bezwzględnego charakteru. Cóż, ta muzyka w tej formie zapewne spodoba się głównie fanom takich właśnie bitewnych pieśni, a niekoniecznie innym odbiorcom. Moim zdanie Darken i spółka powinni spróbować nagrać czysty black, bo mogłoby to być coś. Drugim zespołem, który zawitał na „Awakening Of The Storms” jest jednoosobowy Commander Agares, narodzony w Finlandii. W odróżnieniu do Graveland w tym przypadku jest surowiej. Ostro nastrojone wiosła kreślą hipnotyczne i wściekłe riffy, kierując, znajdujące się tu trzy numery w stronę zbliżoną do raw black metalu. Pierwszy z nich to pomimo wolnego tempa, mocno chwytająca za gardło rzecz. Kolejny, dużo szybszy i zawierający również syntezatorowe podkłady, delikatnie może przypominać swym wydźwiękiem Burzum, ale to złudzenie mija, gdy pod koniec pojawiają się typowe fińskie melodyjki. Ostatni z nich to powrót do jednostajnej motoryki w średnim tempie, podczas trwania tejże, wydźwięk wrogości sięga zenitu i nie tylko za sprawą wokalisty. Ciekawa kompilacja, godna polecenia.

shub niggurath

sobota, 30 lipca 2022

Recenzja Adaestuo "Purge of the Night Cloak"

 Adaestuo

"Purge of the Night Cloak"

W.T.C. Productions 2022


Adaestuo to w sumie w chuj tajemniczy i nieprzewidywalny twór. Nie mówię tu o personaliach, tylko... Siedzą gdzieś tam w tej swojej norze, jak jebną nowym wydawnictwem, to jakoś tak kompletnie bez zapowiedzi, z partyzanta. A jak już jebną, to i tak człowiek nie wie, czego się spodziewać. Bo przecież jeśli porównamy sobie dla przykładu "Krew Za Krew" z " Manalan Virrat", to są to dwa kompletnie odmienne oblicza. Łączy je jednak wspólny mianownik, a jest nim mrok. Bliżej której z wymienionych płyt umiejscowimy zatem "Purge of the Night Cloak"? Jednoznacznej odpowiedzi wam nie udzielę, bowiem ten mini to mieszanka zawierająca elementy obu tych wydawnictw, plus jeszcze coś innego. Jest to bowiem swoista mieszanka kontrastów można by powiedzieć. O ile otwierający całość "Act I" jawi się niczym wywołujący ciarki na plecach, depressive black metal odziany w budzące niepokój ambientowe ornamenty, będący niczym zło czające się w lesie, wybuchające niespodziewanie ostrym, oślepiającym światłem, to już "Act II" jest numerem stricte blackmetalowym, szybkim i bezkompromisowym. Można chyba bez przesady powiedzieć, iż to najczarniejszy numer skomponowany przez zespół, przenoszący mentalnie do czasu, gdy ukazywały się klasyki surowego black metalu. Z kolei "The Hydra" jest kompozycją hipnotyczną, bardziej orientalną, poniekąd nawet rytualną, opartą o syntezatory, dźwięki żywiołów i pojękujące w tle wokale, Jeśli już wszedłem w temat wokali, to Hekte Zaren prawdziwą klasę pokazuje, nic nie ujmując oczywiście pozostałym numerom, w wieńczącym całość, opartym na lodowatym, wwiercającym się w czaszkę tremolo "Act III". Czyste śpiewy w kilku tonacjach, jęki, dzikie wrzaski od których włos się na dupie jeży, często nałożone na siebie... Rzadko chwalę baby za ponadprzeciętne operowanie głosem, przeważnie wolę by milczały, ale ta konkretna niewiasta jest niczym prastara wiedźma, której zaklęcia powodują bezradność i bezwzględne posłuszeństwo. Reasumując, "Purge of the Night Cloak" to cztery oblicza zła, cztery odcienie czerni i cztery głosy z piekielnych otchłani. Adaestuo po raz kolejny namalowali dźwiękiem Diabła po swojemu. Oddajcie mu pokłon.

- jesusatan

Recenzja Fonsadera „Macabre Damp”

 Fonsadera

„Macabre Damp”

Inferna Profundus Records 2022


Za tym bliżej mi nie znanym meksykańskim projektem stoi pewien gość, którego imię brzmi Vheinzarm, gdzie nad „e” stoi kreseczka, ale za chuj nie chce mi się jej szukać na innych klawiaturach niż moja. Poza wyżej wymienionym projektem, którego jest jedynym pomysłodawcą, udzielał się jeszcze w wielu inny takich jak np. Arcanticus czy Dark Devotion. W lipcu obecnego roku Inferna Profundus wypuściło jego wypociny na winylu, tylko nie wiem po co. Rozumiem, że można lubić surowe granie, czaję również, że ludzkość i jej religijna spuścizna nienawiść wzbudza, ale tym razem nasz „mroczny” twórca ze swą nieprzychylnością do tychże, zajebiście przesadził. Przesiąknięty niewyobrażalną abominacją, stworzył Fonsadera i pod jej banderą nagrał „Macabre Damp”. Dzięki temu chyba poczuł się lepiej szkoda tylko, że nie ja. Ten materiał to sześć utworów utrzymanych w tonie raw black metalu jakiego ten świat chyba jeszcze nie miał okazji usłyszeć. Ja niestety miałem. Czy żałuję? Nie, ale do rzeczy. Płytka ta jest zbiorem kawałków zawierających brzęczenie gitar, układającymi się czasami w riffy, trzeszczeniem basu, że aż uszy więdną, a to wszystko przy akompaniamencie perkusji, w którą często gęsto zdaje mi się, że na chybił trafił napierdala nasz Meksykanin. Zza tego wszystkiego wyłaniają się natarczywe wycia i niekiedy czyste deklamacje. Jest topornie i mrocznie. Piwnica pełną gębą, szkoda tylko, że Vheinzarm w swym zniechęceniu do otaczającej go rzeczywistości, zapomniał o tym, że jeszcze grać trzeba, a nie tylko w przypadkowy sposób nakurwiać w instrumenty. Granica została przekroczona, śmiech na sali proszę Państwa. Amen.

shub niggurath

Recenzja PATRICIDE „Pura Malum”

 PATRICIDE

„Pura Malum”

Liber Khaos Productions 2022


Choć Patricide, to nie jest nazwa, którą każdy maniak śmiertelnego grania wymieniałby jednym tchem razem z nieśmiertelnymi klasykami gatunku, to wierzcie mi, zespół ten wie, co robi. Tych dwóch jegomości od 1993 roku aktywnie uczestniczy bowiem w budowie potęgi polskiej sceny Death Metalowej. W roku 1994 Patricide przeszło co prawda w stan hibernacji i to na bez mała długie ćwierć wieku, jednak krew nie woda, a niewątpliwie i sam Pan Ciemności nie dał swym dziatkom zboczyć z jedynie słusznej drogi, a jego knowania i podszepty przyniosły efekt w 2019 roku, kiedy to zespół powrócił na scenę…i bardzo kurwa dobrze, wiadomo wszak, że dobrego Metalu Śmierci nigdy dość! No dobra, my tu pierdu, pierdu, a tymczasem pora by już przejść do sedna sprawy, czyli tegorocznego, drugiego, pełnego albumu Ojcobójstwa zatytułowanego „Pura Malum”. Do rzeczy zatem. Płytka ta zawiera prawie 59 minut klasycznego w swej formie i treści, bluźnierczego Death Metalu. Każda z dziesięciu zawartych tu kompozycji charakteryzuje się mnogością miażdżących, tłustych riffów, urozmaiconymi liniami bębnów, które wsparte wywijającym konkretnie basem potrafią siarczyście przyjebać, jak i rozgniatać na miazgę w przeraźliwie ciężkich zwolnieniach. Niskie, wulgarne, brutalne growle wykonywane są głównie w języku polskim, co jak dla mnie jest zdecydowanie wartością dodaną tego krążka, a podniosłego, diabolicznego feelingu nadaje tej produkcji fachowo i gustownie użyty, ociekający lepkim mrokiem parapet. Nie brak tu także technicznych zagrywek, bardziej złożonych aranżacji, czy melodyjnych w nieco większym stopniu faktur, więc ten śmiertelny monolit potrafi besztać na wiele sposobów. Już pierwszy pełniak Patricide trafił w moje gusta, ale dwójeczka żre naprawdę bardzo konkretnie, w pewien sposób uzależnia i w chuj trudno się od niej opędzić. I właśnie w tym tkwi chyba siła tych kompozycji. Niby nic specjalnie odkrywczego, bez zaskoczeń, wszystko oparte na tradycyjnych patentach, a jednak muzyka Patricide ma swój własny sznyt i charakter, no i poniewiera bardzo, ale to bardzo konkretnie. Morał zatem z tego taki, że „Czyste Zło” to zajebisty, przesiąknięty bluźnierstwem Death Metalowy album i basta! Już teraz czekam na jego następcę. 


Hatzamoth

piątek, 29 lipca 2022

Recenzja Hellfuck "Diabolic Slaughter"

 Hellfuck

"Diabolic Slaughter"

Godz ov War 2022


Pierwsze co pomyślałem znajdując w skrzynce odbiorczej promo debiutanckiego materiału Hellfuck, to to, że okładka tego materiału idealnie nadawałaby się na dziarę. Zwłaszcza na plecy. Naprawdę świetny obrazek autorstwa Macieja Kamudy, wielkie brawa. Ja niestety to miejsce mam już zagospodarowane, więc zostało mi przejście do konkretów, czyli zapoznanie się z zawartością muzyczną Diabelskiej Rzezi. Na scenie są już co prawda dwa zespoły o nazwie widocznej powyżej, jednak bez sprawdzania przekonany jestem, że ten nasz rodzimy kasuje je w pizdu. "Diabolic Slaughter" to troszkę ponad pół godziny thrash metalu o silnym teutońskim zabarwieniu z końcówki lat osiemdziesiątych. Przede wszystkim mamy tu od cholery ostrych, tnących do kości riffów i zero udawania. Konkretna jazda kostką po strunach przy akompaniamencie mocno podkręconej, szyjącej maszynowo sekcji rytmicznej, często wjeżdżającej także w rewiry blastujące. Jest to zdecydowanie rodzaj thrashu z gatunku tych bardziej agresywnych i bezkompromisowych niż chwytliwych i melodyjnych. Nie znajdziecie tu refrenów do pośpiewania z kumplami przy piwku lecz mnóstwo zmian tempa, głównie wspomnianych wcześniej przyspieszeń. Nie znaczy to, że płyta pozbawiona jest fragmentów, przy których nabiera się cholernej ochoty ma ponapierdalanie łbem dla Szatana. Solówek tu nie za wiele, ale jak już są to rozrywają na strzępy. No posłuchajcie na przykład tej w pięknie zatytułowanym "Religious Scum" albo "H.M.S.T.P.O.S" (to akurat piosenka o pewnej Marii). Najwyższa półka przecież. Panowie pędzą przed siebie bez kasku, i wcale nie przeszkadza mi fakt, że przy "Diabolic Slaughter" mam wrażenie, jakbym słuchał wariacji na temat Kreator z pierwszych płyt, na przyspieszonych obrotach. Zresztą nawet maniera wokalna Skullrippera kojarzyć się może z tą Petrozzową, a i strój gitar silne nawiązanie do tamtych czasów i rejonu Europy. Jeśli nawiązujemy do wokali, to należy wspomnieć, że mamy tu dwa bardzo sprawnie uzupełniające się głosy. Może i następujące po sobie utwory są nieco schematyczne czy przewidywalne, może i czasem zdaje się, iż niektóre akordy są do siebie bardzo podobne, w niczym mi to jednak nie przeszkadza. Przeciwnie, spina całość spójną klamrą, tworząc nierozerwalny monolit, z którego ciężko wyróżnić jeden tylko element. Dlatego też dla jednych wadą będzie, a dla innych zaletą, fakt, iż wystarczy sprawdzić jakikolwiek, randomowo wybrany numer z tego albumu, by wiedzieć, czy takie granie sprawi nam radochę czy też nie. Dla mnie jest to mocny cios w bebechy i uważam, że nudzić się przy tym będą jedynie antagoniści gatunku. Dodam jeszcze, że chciałbym bardzo zobaczyć Hellfuck na żywo, bo pod sceną może zapłonąć żywy ogień. Cóż, celowo na wstępie pominąłem powiązania muzyków tworzących Hellfuck z innymi, dobrze znanymi zespołami, gdyż uważam, że te nagrania obronią się bez zbędnej reklamy. W chuj dobra płyta!

- jesusatan

Recenzja Forbidden Tomb / Nansarunai Split

 Forbidden Tomb / Nansarunai

Split

Inferna Profundus Records 2022


Trafił mi się w łapy kolejny split, zawierający skrajny w swym wyrazie raw black metal. Tym razem obydwie kapele pochodzą z Indonezji. Jedną z nich jest już nieco znany Nansarunai, lecz kompilację rozpoczyna jego „kuzyn” czyli Forbidden Tomb, który jest chyba jednoosobowym projektem, podobnie jak jego towarzysz, z którym dzieli omawiany materiał. Cztery utwory jakimi chciał się popisać muzyk, to do bólu surowa i prosta rzecz. Metaliczne gitary riffują w średnim tempie i generują hipnotyczne akordy, gdzie basu nie uświadczysz, a beczki są naprawdę z kartonu. Nie da się ukryć, że w połączeniu z całkiem przerażającymi wokalami jest nawet mrocznie. Jest jednak jeden problem, ponieważ poza oczywiście syfiastą produkcją, nagranie dziwnie faluje tak jakby koleś nagrał je na monofonicznym magnetofonie i w dodatku na wkręconej kilka razy kasecie. Być może był to zamierzony efekt, ale kompletnie się nie udał. Całość brzmi niczym rzępolenie piętnastolatka, który dorwał się do instrumentów. Cóż, od czegoś trzeba zacząć. Po tych katuszach na arenę wchodzi Nansarunai. Te trzy kawałki różnią się delikatnie od tych ze splitu z Wampyric Rites. Były zarejestrowane rok wcześniej więc przypuszczam, że to jest tego powodem, gdyż rozwój muzyczny tego jegomościa był pewnie na początkowym etapie. Numery w porównaniu do tamtych są prostsze, jednak ich charakter jest dużo bardziej ostry niż u poprzednika. Jakość dźwięku nasuwa skojarzenia z bliżej niesprecyzowanym black metalowym „szumem”, spoza którego wyłaniają się lodowate wiosła w towarzystwie perkusji, wygrywającej swoje „umpa umpa”. Pomijając ziarnistość i siermiężność kompozycji, to da się zauważyć pewne analogie do drugiej fali gatunku, które nie są azali zbyt oczywiste, lecz istnieją. Co tu dużo pisać. Prymitywny black, to prymitywny black. Dla niektórych śmieszny, a dla innych kultem jest. Zachęcam do przesłuchania i wybrania odpowiedniej strony.

shub niggurath

Recenzja NEPHILIM GRINDER „Spiritual Torment”

 NEPHILIM GRINDER

„Spiritual Torment”

Unmatched Brutality Records 2021


Powstały w Houston, w Texasie w 2019 roku Nephilim Grinder, to kolaboracja i zarazem zderzenie wizji dwóch indywidualności, które w niejednym zespole zajmowały się bestialskim wywlekaniem wnętrzności i robieniem z nich krwistej potrawki. Panowie tworzyli bowiem bądź nadal tworzą takie brutalne wypierdy jak Lethality, Cranial Osteotomy, Scatology Secretion, Esophageal, Decortication, Desecrate the Faith, Stabbing, czy też Slit Your Gods. Widzicie zatem, że to nie przelewki, muzycy ci sroce z dupy nie wypadli, więc lekko nie będzie. No i kurwa nie jest, oj nie! Pierwszy długograj zespołu zatytułowany „Spiritual Torment” to nieco ponad  23 minuty intensywnego Brutal Death Metalu o wysokim stopniu technicznego zaawansowania. Rozpierdol jest tu zaiste potworny, a ponadprzeciętne, niemal wirtuozerskie umiejętności muzyków sprawiają, że materiał ten nie raz powoduje, że kopara słuchacza z głośnym trzaskiem ląduje na glebie. Odstawiające niewąskie wygibasy, połamane często niesamowicie, zagęszczone bębny poniewierają barbarzyńsko, niezależnie od tego, czy jadą na pełnej piździe, czy też gniotą potwornie w miażdżących zwolnieniach. Ciężki, tłusty, matematycznie niemal dokładny bas wyrywa trzewia i poniewiera bestialsko, a równie precyzyjne, rozrywające w chuj, porażające riffy, zapuszczające się delikatnie w rejony progresywnej śmierci uzupełniane okazjonalnie dopracowanymi, urywającymi łeb partiami solowymi i potężnymi, atonalnymi akordami sieją przecudnie okrutny, techniczny wykurw niszczący obiekty. Wokale oczywiście nie ustępują warstwie instrumentalnej tego krążka, więc obcujemy tu z perwersyjnymi, chorymi,  cuchnącymi rozkładem rzygowinami, które niczym skondensowany kwas przeżerają tkanki miękkie ludzkiego organizmu. Ten album to jednak nie tylko imponująca praca muzycznej maszynerii. Materiał ten emanuje także cudownie zdeprawowaną, opętańczo brutalną, patologiczną, hipnotyzującą  atmosferą, która sprawia, że człowiek ma ochotę zanurzyć swe ręce w świeżo utoczonej krwi i rozkoszować się smakiem ciepłych jeszcze, ludzkich podrobów. Brzmi ta chora rozpierducha rozkosznie, bowiem mimo całej swej niezaprzeczalnej brutalności i gęstości każdy z instrumentów rzeźbi wyraziście i nie trzeba zastanawiać się, co poszczególnymi partiami chcieli osiągnąć autorzy „Udręki Duchowej”. Iście miażdżąca produkcja, która maniaków technicznego, Brutal Death Metalowego szaleństwa sponiewiera niczym ogromny, upierdolony wnętrznościami wóz pancerny. Ciekawym, co będzie dalej, o ile ciąg dalszy w ogóle nastąpi? Tymczasem jednak wracam, aby rozkoszować się dźwiękami z pierwszej płytki Nephilim Grinder, gdyż to zdecydowanie zacne mielenie.


Hatzamoth

czwartek, 28 lipca 2022

Recenzja Eradicate "Demise Towards the Dasein"

 Eradicate

"Demise Towards the Dasein"

Godz ov War 2022


Eradicate to nowe znalezisko kierownictwa Godz ov War. Pochodzą z Turcji i mają dupę na basie, całkiem niezłą przyznać trzeba. Natomaist "Demise Towards the Dasein" to ich debiutanckie demo. Materiał, jak na demo przystało, jest dość krótki. Ot, intro plus trzy kompozycje, dające w sumie niespełna trzynaście minut muzyki. Niezbyt skomplikowanej i nie wnoszącej do kanonu nic nowego. Otrzymujemy tu zatem przystawkę deathmetalową, chwilami z lekka wchodzącą w klimaty doomowe. Zdecydowanym pozytywem jest to, iż materiał ten brzmi bardzo staroszkolnie. Próżno szukać na nim nowoczesnych dysonansów czy pokręconych, technicznych akordów albo ucieczek od klasycznego szablonu. Jest za to niezły klimat lat dziewięćdziesiątych. Spójrzcie na okładkę, mogącą stanowić plakat do horroru klasy B. Podobnie jest z samą muzyką. Wioślarze nie spieszą się zbytnio, częstując oldskulowymi, czasem mocno topornymi akordami, takimi w sam raz do potupania nóżką lub spuszczenia włosów w wisielczym transie, gdy muzyka zwalnia. Chwilami, gdy wejdzie d-beat można odnieść lekkie skojarzenia z twórczością Haemorrhage. Tym bardziej, że wokale często oscylują w rejonach bardziej wrzaskliwych niż jedynie growlujących. Turcy umiejętnie poruszają się między fragmentami szybszymi a licznymi zwolnieniami, dzięki czemu na pewno nie można powiedzieć, iż to demo jest monotonne czy nudne. Wszystko ma tu swoje miejsce i zostało użyte w odpowiedniej ilości. Wspominałem o horrorach. No to mamy także sample filmowe w ostatnim numerze, a co. Zresztą rzeczony "Pseudonic Liberty of the Mind" to najciekawsza kompozycja na liście, można powiedzieć że klasyk jak ze starej płyty, z bardzo fajnym rytmem i moshowym riffem. No cóż, ciekaw jestem, jak te nagrania rozwijałyby się, gdyby to był pełniak. Bo tak trochę stoję w rozkroku. Niby jest to materiał solidny, poprawnie odegrany, bezobciachowy, ale jeszcze czegoś mu brakuje. Może nieco więcej wyrazistości, własnego ja i bardziej zapamiętywalnych motywów. Jednak warto sobie sprawdzić "Demise Towards the Dasein". Choćby w ramach ciekawostki, bo przecież Turcja to nie Stany, i nie sra co tydzień nowymi zespołami na lewo i prawo. Eradicate mimo wszystko mają prawo dawać nadzieję na przyszłość. No i mają fajną dupę na basie.

- jesusatan

Recenzja Wampyric Rites / Nansarunai „The Astounding Proliferation Of Rites”

 Wampyric Rites / Nansarunai

„The Astounding Proliferation Of Rites” 

Inferna Profundus Records 2022


No i znowu na tapecie pojawia się Wampyric Rites. Tym razem na splicie w towarzystwie Nansarunai. Na pierwszy ogień wchodzą Ekwadorczycy, którzy już zdążyli przyzwyczaić słuchaczy do swojej wizji wampirycznego i surowego black metalu. Te trzy kawałki, poprzedzone syntezatorowym intrem, to kolejna wizja tychże dźwięków. Porównując je do tych z ostatniej płyty, można zauważyć, że budowa utworów jest tutaj wyraźnie mniej skomplikowana. Zapętlone riffy zasuwają w dość szybkim tempie, kreśląc nienachalne melodie. Sekcja rytmiczna jest lekko wycofana przez co gitary brzmią zimniej, a towarzyszące im opętańcze wrzaski dodatkowo obniżają temperaturę. Jak zawsze w ich przypadku dużą rolę odgrywają klawisze, które wtrącone tu i ówdzie nadają muzyce wyjątkowego klimatu. Ogólnie jak na bleczur przystało jest hipnotycznie i brzydko. Gdy kończą swój taniec, zaczyna solowy projekt z Indonezji. To co sączy się z głośników to typowy raw black metal, w którym jak u poprzedników na pierwszy plan wysuwają się ziarniste i lodowate gitary wraz z szaleńczymi i nienawistnymi wokalizami, za pomocą których ich twórca zamierza chyba zmieść z powierzchni ziemi całą ludzkość. Bas jest właściwie niesłyszalny, a beczki dyskretnie wybijają swój rytm za ścianą wioseł. Schemat poszczególnych utworów jest również nie za bardzo złożony. Muzyk stawia na prostotę i jednostajność, zapętlając akordy i niekiedy nieznacznie zmieniając tempo, co pozwala całkiem długim numerom, przelecieć przez uszy bez zbytniego zmęczenia odbiorcy. Tak jak u panów z Ameryki Południowej słychać tu niezaprzeczalne wpływy lat dziewięćdziesiątych, dzięki którym melodie użyte w kompozycjach nie rozweselają. Dla fanów surowego i satanistycznego grania będzie to kolejna ciekawa kompilacja. Reszta może sobie odpuścić.

shub niggurath

Recenzja HOLOCAUSTO CANIBAL „Crueza Ferina”

 HOLOCAUSTO CANIBAL

„Crueza Ferina”

Selfmadegod Records 2022


Po pięciu latach od ostatniego albumu, który mam wrażenie, przeszedł nieco bez echa, z płytą numer sześć wydaną w barwach niezmordowanej Selfmadegod Records powracają weterani brutalnego mielenia z Portugalii. Mowa oczywiście o Holocausto Canibal, czyli o jednej z najbrutalniejszych ekip z tego kraju. Słyszałem wszystkie materiały Portugalczyków, a większość z nich mam w swojej kolekcji, jednak po dogłębnym zapoznaniu się z „Crueza Ferina”, będąc w pełni władz umysłowych, aczkolwiek w stanie wskazującym na spożycie,  stwierdzam, że rzeczony materiał, to chyba najlepsze jak dotąd wymioty zespołu. Rozpierdol jest tu naprawdę okrutny, nie ma srania po krzakach, a dodatkowego smaczku dodaje chwilami motoryka zahaczająca o ciężki, żylasty D-Beat. Jednak w większości zawartych tu wałków (a jest ich 19) bębny niszczą bezlitosnymi blastami lub gniotą potwornie w wolniejszych, miażdżących fragmentach. Zagęszczony bas sprawia, że ciepłe jeszcze wnętrzności latają na wysokości lamperii, natomiast tłuściutkie, soczyste, a zarazem zaskakująco chwytliwe riffy i ryjące w krwawym mule, niskie growle powodują, że czujemy się, jakbyśmy brodzili wśród aromatycznych resztek z rzeźni. Kurwa, choć oryginalności w tym nie uświadczysz ani na jotę, to jednak Holocausto Canibal prezentuje tu taki miks krwawego, wrednego Grindu i klasycznie miażdżącego Death Metalu, który w chuj mnie się podoba, a że brzmi to potężnie, to i wyjebanie ma ta płytka zaiste zacne i potrafi dopierdolić tak, że uginają się kolana. Czy to możliwe zapytacie? Odpowiem, że jak najbardziej do jasnej Anielki. Każdy bowiem dźwięk, jaki usłyszycie na tej produkcji jest niczym strzał prosto w ryj giczą cielęcą, świńskim ryjem, bądź krwistymi podrobami z przerośniętą wątrobą na czele. Nie jest to jednak bezmyślna łupanina ni krwisto fekalne, perwersyjne wymioty niskich lotów. Każde pizdnięcie w bębny, czy szarpniecie strun, każdy ryk gardłowego jest tu przemyślany, precyzyjnie zapodany i znajduje się tam, gdzie być powinien. Cały materiał jest w chuj agresywny, brutalny, ma zajebisty groove i poniewiera okrutnie. Jest to także wg mnie płytka, która doskonale sprawdzi się w wersji live. Już widzę ten zlany potem, podchmielony tłum, który napierdala pod sceną napędzany wałkami z tego krążka. Naprawdę trudno byłoby do nich nie dołączyć, choć zapewne po tej zabawie człowiek byłby przynajmniej delikatnie zakrwawiony i niewątpliwie oszołomiony. „Crueza Ferina” to zatem wyśmienity, smaczny kawałek paskudnego Death/Grindowego mięcha przyrządzony i podany przepisowo, bez żadnych fanaberii. To krążek stworzony wyłącznie dla brutalnej przyjemności. Dajcie zatem upust swym prymitywnym instynktom i żryjcie, ile wlezie. A gdy już się porzygacie…zacznijcie konsumować tę płytkę od nowa, gdyż za każdym razem będzie Wam to sprawiać niesamowitą przyjemność.


Hatzamoth

środa, 27 lipca 2022

Recenzja Exanimatvm "Sollvm Ipsa Mor"

 Exanimatvm

"Sollvm Ipsa Mor"

Apocalyptic Productions / Pulverised Rec. 2022


Trzeba przyznać, że druga płyta Exanimatum przykuwa uwagę już samą okładką. Niby niepozorną, lecz kryjącą w sobie kilka ciekawych szczegółów. Przenosimy się do Chile. I więcej chyba dodawać nie trzeba, bo ta scena ostatnio kipi wartościowymi zespołami. Kolejnym z nich jest właśnie Exanimatum ze swoją drugą płytą. Materiał ten pierwotnie wydany został w zeszłym roku, ale jako iż nakład zszedł na pniu, wytwórnia postanowiła dodrukować egzemplarzy, a Pulverised Records postarali się, by nagrania te ujrzały światło dnia także na wosku. "Sollvm Ipsa Mor" to trzydzieści trzy minuty death metalu. Nie takiego, jaki w tej chwili przychodzi wam do głowy, sugerując się jedynie krajem pochodzenia zespołu. Można powiedzieć, że album ten dość dalece odbiega od narodowego kanonu. Przede wszystkim brzmienie w jakie ubrane zostały te nagrania jest o wiele bardziej smoliste i zdołowane. Bliżej mu do produkcji większości gruzowych aktów, choćby z Antypodów czy Ameryki Północnej. Również twórczość południowoamerykańskiego kwartetu jest pewnego rodzaju wyróżniającym się punktem na muzycznej mapie Chile. Cztery umieszczone na płycie kompozycje to podróż dość pokręconą ścieżka, poprzez ciężkie i brutalne fragmenty, powolne doomowe spowalniacze i nastrojowe, niemal rytualne ozdobniki. dźwięki te bez kozery można porównać do wspomnianej na początku okładki. Przyglądając się jej, lub też wsłuchując w poszczególne fragmenty, możemy co chwilę znaleźć coś, co nas przerazi, zaintryguje czy oczaruje. Mówiąc inaczej, złóżcie razem w jedną mozaikę wpływy Immolation, Disembowelment, Temple Nightside, Suffering Hour i Irkallian Oracle. To co powstanie będzie mniej więcej przypominało "Sollvm Ipsa Mor". Sporo tu ciekawych pomysłów, głównie z kanonu death, choć nie da się ukryć, iż mimo twardego śmiertelnego rdzenia panowie nie trzymają się go sztywno jak małpa palmy. Z drugiej strony elementów nowatorskich też tu nie uświadczymy, bo to wszystko gdzieś już wcześniej było. A jednak. Jak zauważyliście kilka linijek wcześniej, ciężko jest wskazać jeden tylko zespół bliźniaczy Exanimatvm. I w tym chyba siła tego krążka. Że jest jakiś, jest odegrany po swojemu, jest niesamowicie wciągający i, przede wszystkim, cholernie mroczny. I bynajmniej nie nudzi po dwóch - trzech okrążeniach, lecz wciąga. Za każdym razem mocniej i głębiej w czarną otchłań. Zmierzcie się z nim. Nie pożałujecie.

- jesusatan

Recenzja Saor „Origins”

 Saor

„Origins”

Season Of Mist 2022


Z piątym albumem powrócił dumny Szkot Andy Marshall, tworzący hybrydę folk i black metalu chociaż z tym drugim ta muzyka nie ma za wiele wspólnego. W sumie to moje pierwsze zetknięcie z tym panem, bo raczej na co dzień stronię od tego typu pogrywania, ale szacunek się należy, gdyż produkcja w sumie dobra i niejednego chłopca lubiącego w rycerskie fatałaszki się przebierać, za gardło chwyci. Najnowszy album Saor to czterdzieści jeden minut podniosłych pieśni stworzonych na cześć ojczyzny Andyego ponieważ w swojej robocie porusza on tematy zaczerpnięte z historii Kaledonii. I tak więc dostajemy sześć utworów skomponowanych w oparciu o klasyczny heavy metal, w których jakiś tam pierwiastek rogatego się przebija. Budowa kawałków jest dość złożona. Zawiera wszystkie możliwe tempa, różnorakie przejścia jednego riffu w drugi, partie solowe oraz klawiszowe pasaże, wzmacniające podniosłość materiału, podobnie jak patetyczne czyste wokale, wyłaniające się niekiedy zza akcesorium muzycznego. Ponadto użycie szerokiego wachlarza instrumentów ludowych takich jak dudy, flety, smyczki czy nawet celtyckiego carnyxu, dodatkowo ubogaca płytę i wyraźnie mówi z czym mamy okazję obcować. Szkocki folklor wylewa się z głośników, rysując tamtejsze krajobrazy, pełne zieleni i skalistych wzgórz, po których biegał niegdyś William Wallace czy Rob Roy. Ogólnie rzecz biorąc „Origins”, w niektórych swoich momentach z powodzeniem mógłby służyć za ścieżkę do całej kupy filmów traktujących o tamtych czasach. Słucha się tego przyjemnie, a i nóżką potupać też można. Jednak poza wieloma pomysłami wtłoczonych w tą produkcję, jej przepychem i niesamowitą lirycznością, nic więcej tu nie znajduję. Jest trochę płasko i bezdusznie, żadnych emocji to nie wywołuje. Ot fajnie odegrane i wyprodukowane. Niemniej jednak na kilku festynach z wojami w tle, puścić gawiedzi da się i zapewne podobać się będzie. 

shub niggurath

Recenzja NETTELORTH „Nocte Ignota”

 NETTELORTH

„Nocte Ignota”

Opus Elefantum Collective 2022


Nettelorth to projekt, który zrodził się w głowie muzyka odpowiedzialnego także (w całości, lub do pewnego stopnia) za dźwięki, jakie możemy usłyszeć na materiałach Foghorn, Widziadło, czy Zguba, a przynajmniej tak twierdzą ci, którzy wiedzą. Twórca ten poświęcił podobno cały rok 2000 na nagranie swego debiutanckiego albumu i przelał na niego wszelakie swe nihilistyczne wizje oraz depresyjne stany beznadziejności  i bólu istnienia, jakie w owym czasie targały jego duszą. No i faktycznie słychać w tych dźwiękach, że optymistycznie nastawiony do świata, to on wówczas nie był, delikatnie rzecz ujmując. „Nocte Ignota” to bowiem nieco ponad 42 minuty mizantropijnego Black Metalu, który naprawdę solidnie nadziany jest negatywnymi wibracjami. Potrafi ten materiał srodze przejechać się po zwojach mózgowych, a chwilami beszta bardzo konkretnie. Zwłaszcza maniakalni wyznawcy dołującej, ale na swój pokrętny sposób także i oczyszczającej diabelszczyzny będą zapewne tą płytką urzeczeni. Sporo tu odniesień do klasyków II fali gatunku spod znaku DarkThrone, Mayhem, Forgotten Woods, Nargaroth, Judas Iscariot i Burzum, tak więc królują surowe, zimne riffy, siarczysta sekcja i wokale naznaczone nienawiścią i cierpieniem. Usłyszymy tu jednak także faktury dźwiękowe i rozwiązania charakterystyczne, dla bardziej współczesnego oblicza klimatycznego, czarciego grania na czele z oszczędnymi, chłodnymi, niekiedy wręcz minimalistycznymi klawiszami, które podkreślają gęsty mrok zawarty w tej muzyce. Te atmosferyczne, przepełnione ciemnością pasaże kierują myśli słuchającego w stronę twórczości Wolves in the Throne Room, Lustre, Hermóðr,  Paysage d’Hiver, czy też do pewnego stopnia Darkspace. Ma ten krążek niewątpliwie swój urok, a zawarte na nim kompozycje hipnotyzują i wciągają w swe przygnębiające, cieniste, melancholijne odmęty. Muzyka Nettelorth zachowuje także należytą równowagę pomiędzy bezpośrednimi, agresywnymi partiami, a umiejętnie zaakcentowanymi, klimatycznymi teksturami o zdecydowanie przygnębiającym feelingu. Nie jest to może produkcja, która rzuca na kolana, ale to niewątpliwie rzetelny, solidny Black Metal z mizantropijną aurą. Miłośnicy takiego grania mogą więc tę płytkę zamawiać praktycznie w ciemno, gdyż spędzą w jej towarzystwie wiele przyjemnie depresyjnych chwil. Jak także dobrze bawiłem się, słuchając „Noc Nieznaną”, więc jeżeli kiedyś powstanie jej następczyni, to także chętnie ustawię się z nią na małe rendez-vous.


Hatzamoth

wtorek, 26 lipca 2022

Recenzja Weregoat "The Devil's Lust"

 Weregoat

"The Devil's Lust"

Iron Bonehead 2022

Weregoat dosłownie chwilę temu gościł na łamach Apocalyptic Rites w towarzystwie Eggs of Gomorrh, z okazji mającego lada chwila ukazać się splitu nagranego przez oba te zespoły. No to z rozpędu zapoznałem się też z treścią mającej tę samą datę premiery najnowszej EP-ki tych Amerykańskich słóg Szatana. Tym razem otrzymujemy dwadzieścia trzy minuty diabelstwa. Bo niewątpliwie dźwięki jakie serwują ci panowie nie są przeznaczone dla osób bogobojnych. Diaboł obecny jest to aż nader wyraźnie, na okładce w tekstach i samej muzyce. No właśnie, zawartość "The Devil's Lust" jest nieco bardziej urozmaicona w porównaniu do numerów ze wspomnianego na wstępie splitu. Nadal jej podstawę stanowi black / death metal o mocno wojennym zabarwieniu. Echa Blasphemy słyszalne są choćby w bardzo motorycznym, charakterystycznym dla Kanadyjczyków stylu kostkowania oraz dudniących perkusyjnych kanonadach. Tym razem łatwiej jednak doszukać się inspiracji sięgających w inne rejony. Choćby w drugim na liście "Merciless Execution" i następnym "Festering Womb of Uncreation", gdzie doszukać się można silniejszych akcentów blackmetalowych ale i akordów rodem z epoki thrash metalu. Ponadto w tym drugim znajdziemy dość melodyjny patent mogący kojarzyć się ze sceną szwedzką (oczywiście bardziej spod znaku Gorement niż In Flames). Poza tym oczywiście, tradycyjnie, kilka sampli z filmów, na przykład o całowaniu Diabła w chuja, odgłosy koziej kopulacji, od cholery napalmu, ale i momentów do rytmicznego pomachania głową. A na deser "Burn Deep the Signs of Hell", miażdżący walec a tempie niemal funeral doomowym, gniotący na krwawą maź tych, którym jeszcze mało. 

- jesusatan

poniedziałek, 25 lipca 2022

Recenzja Trembling Void „Demo I”

 Trembling Void

„Demo I”

Inferna Profundus Records 2022


Trochę późno Inferna Profundus zabrało się za wydanie tych nagrań, bo wyżej wymienione demo zarejestrowane zostało w roku poprzednim, a w obecnym mamy już płytę, ale co tam! Trembling Void to jednoosobowy projekt powstały w Kanadzie i parający się surowym black metalem. Jego „Demo I” zawiera osiem numerów utrzymanych w tymże tonie i czerpiących z bogatego dorobku lat dziewięćdziesiątych i początku teraźniejszego wieku. Po dość niepokojącym, syntezatorowym wstępie, przypominającym delikatnie podkład z filmu o sławnym rekinie, wkraczają zimne gitary, kreśląc nostalgiczne riffy, które płynąc z wolna, wykazują momentami podobieństwo do patentów z jedynki Dodheimsgard. Po tych spokojnych trzech minutach charakter muzyki zmienia się diametralnie, ukazując twarz drugiej fali, poprzez wygrywane tremolo w średnim tempie, które obniża temperaturę, przez co robi się naprawdę chłodniej. I tak już będzie do końca. Kanadyjczyk w swoich utworach serwuje całkiem odhumanizowany i lodowaty klimat. Chwilami jest tutaj dość nienawistnie i wrogo, ale mroczna oraz samobójcza melancholia się też pojawia, podając chociażby za przykład czwarty kawałek, który toczy się w średnim tempie, przygrywając niczym nasza Mgła. Przez ponad sześć minut gniecie rytualnie i wzbudza uczucie niepokoju. Piątka to powrót odwołań do wspomnianych Norwegów, a po równie spokojniejszej szóstce nadchodzi „Death, The Only Reprieve”. Niesie on ze sobą mroźny i zobojętniały riff, wyjęty żywcem z twórczości Darkthrone, który hipnotyzuje zabójczo, zamykając słuchacza w swych kleszczach. To najlepszy moment na tym materiale. Podobny w swym wyrazie „Seasonal Negativity” zamyka całość. Pomimo brudnej produkcji, ponieważ to w końcu raw black metal, wszystkie sekcje są słyszalne i jak na ten typ muzyki nic nie szumi zbytnio, a dźwięk tnie narządy słuchu jak brzytwa. Kanadyjczyk zapodaje konkretny brudny bleczur, oparty o najlepsze i wypróbowane wzorce i dokładając kilka swoich pomysłów tworzy coś co czarną sztuką można nazwać. Jej wydźwięku nie należy jednak porównywać do dokonań Czarnych Legionów czy zespołów z chilijskiej sceny. Bliżej jej raczej do wczesnej Skandynawii, tyle że w jej prymitywniejszej wersji. Przeszkadza mi tylko nieco wokal, który trochę za bardzo został chyba efektem potraktowany. Po odsłuchaniu premierowego kawałka z płyty, już ten efekt tak nie drażni, a zawarte tam akordy, zapowiadają mocne wydarzenie. Ta demówka to zaledwie starter. Zatem czekam na główne danie. Sprawdzać!

shub niggurath

A review of TANGENT "Tangent"

 TANGENT

"Tangent" (Ep)

Dying Victims Productions 2022


Tangent is an Australian trio playing traditional Hard & Heavy. These gentlemen already have a lot of experience related to this genre, because they have polished their skills before, for example, at Demons Gate, Outcast, or Convent Guilt. The end of January this year brought us their debut EP, which was taken care of by Dying Victims Productions. The content of this 24-minute material consists of four tracks, after hearing of which all lovers of traditional forms of metal expression will applaud with satisfaction. "Tangent" is a journey to the early 1980s, both in terms of the structure of individual compositions and the characteristic feeling of those years. The band from the Antipodes honestly and passionately cuts out classic notes in which the heart of Rock'n'Roll beats with unflagging energy. This album therefore offers strong, moderate tempo, catchy, melodic, sharp riffs that can be boldly hummed while shaving, and very good, conventional solos. The vocalist does not charge and does not sound like he is screwed up, but uses a strong, solid voice with a drunken hoarseness that fits like a glove with the music contained in this production. Even some minor mistakes and technical shortcomings that happened to him in a few moments have their undeniable charm and, as for mine, do not have a negative impact on the perception of these sounds. Instead of a sterile, faceless sound, the Australians opted for an authentic, organic production with a warm, old school vibe, which makes the material sway pleasantly, which does not mean that it can't sell a kick in the butt, especially when Fongy unleashes his strings. It is clear that the NWOBHM formations led by Saxon are a huge source of inspiration for Tangent, but undoubtedly, overseas bands, such as Omen or Tokyo Blade, also left their mark in their work. All those who are looking for extreme sensations in Metal with inverted crosses and pentagrams at the forefront, or other entrails and torn bodies, can let go of this production without regret. It's not that fairy tale. However, if someone appreciates having fun in the spirit of dirty, spicy Hard & Heavy from four decades ago, they should write the name Tangent in their notebook and wait for their full album. First, however, understandably, they are required to purchase the discussed material, here and now.


Hatzamoth

sobota, 23 lipca 2022

Recenzja Weregoat / Eggs of Gomorrh "Orgiastic Rape of Resurrected Remains"

 Weregoat / Eggs of Gomorrh

"Orgiastic Rape of Resurrected Remains"

Iron Bonehead 2022


Jak Weregoat robi splita z Eggs of Gomorrh, to nie ma chuja we wsi, oczywiście, że będzie bolało. Zespołów przedstawiać chyba nie trzeba, bo oba obecne są na scenie już ponad dziesięć lat, więc przejdźmy od razu do sedna. Gwałt na Wskrzeszonych Szczątkach rozpoczynają Amerykanie, prezentując się w trzech odsłonach. Już po egzorcyzmowym samplu wprowadzającym wiadomo, że wstępujemy do piekła. Na dziesięć minut klasycznego death / black metalu. Znajdziemy tu prawdziwą burzę z gradobiciem, czyli siermiężnie dudniącą perkusją, szyjącymi w równym tempie akordami i szeptanym growlem, okraszonym sporą ilością efektów, głoszącym słowo bezbożne. Weregoat trzymają przeważnie równe, średnio szybkie tempo i napierają naprzód sukcesywnie, bez okazywania jakichkolwiek oznak litości. Chwilami jedynie wspomnianą nawałnicę przerwą wyraźniejszym akordem, kolejnymi filmowymi samplami albo mruczącą niczym silnik czołgu partią basu. Gitary tną ostro a ich motoryczna praca urozmaicana jest gdzieniegdzie niezłymi solówkami. Wszystko to oczywiście ocieka diabelstwem i pluje Jezusowi w twarz. Panowie umiejętnie czerpią ze spuścizny Blasphemy czy wczesnego Belial, na której to podstawie wykształcili ostatecznie swój własny, śmierdzący siarką styl. Ponadto kochają Szatana, a ten zapewne zaciera ręce i tańczy radośnie przy ich twórczości. Kolejne cztery strzały to już Eggs of Gomorrh. Jest tu zdecydowanie szybciej i jeszcze bardziej brutalnie. Ich kompozycje to wojenna zawierucha, śmierć metal na wysokich obrotach, z niemiłosiernie tłukącą perkusją i intensywnym, staroszkolnym riffowaniem. Szwajcarzy nie bawią się w romanse z innymi gatunkami muzycznymi, wylewając z siebie żółć w najbardziej bezpośredni, chwilami dość prymitywny sposób. Podobnie wokal, pluje jadem i wyrzyguje z siebie wściekłość. W tej pozornej prostocie kryje się jednak całkiem sporo ciekawych rozwiązań, dzięki czemu nie obcujemy tu z monotonną sieczką. Utwory chwilami wyhamowują, ale dosłownie na moment, pozwalając na złapanie płytkiego haustu powietrza przed dalszym wpierdolem. Muzyka Eggs of Gomorrh jest niczym zmasowany atak artyleryjski a niewymuskane brzmienie to praktycznie klasyka gatunku. Jest zatem  brudno i tak masywnie, że kości same pękają. No cóż, ten split to łącznie dwadzieścia pięć minut kąpieli w jeziorze parującej lawy w towarzystwie Lucyfera i jego małych pomocników. Dwadzieścia pięć minut wyuzdanej, wojennej orgii w stanie bezbożności. Lepiej tego czasu nie spędzicie niż w przy dźwiękach "Orgiastic Rape of Resurrected Remains"

- jesusatan

Recenzja Half Visible Presence „Three-Faced Scapular Of Death”

 Half Visible Presence

„Three-Faced Scapular Of Death” E.P.

Nuclear Winter Records / Duplicate Records 2022

Dziwna sprawa z tym Half Visible Presence, bo podobno powstał już w 2009 roku, żeby pięć lat później pojawić się na dwóch splitach. Sześć kolejnych wiosen musiało minąć, aby urodziła się oficjalna epka, którą w tym roku wznawia, tym razem na winylu Nuclear Winter oraz Duplicate. Kapela ta jest jednoosobowym projektem, za którym stoi niejaki Arvath, Holender z pochodzenia, udzielający się nie od dziś w różnych i nie tylko holenderskich przedsięwzięciach. To co można usłyszeć na najnowszej jego produkcji, jest niczym innym jak tylko swoistym mariażem black, death i doom metalu. Za pomocą szczególnego strojenia gitary, będącego czymś na granicy czarciego i śmierciowego grania, mężczyzna ten tworzy dość posępną i melancholijną zarazem muzyczkę. Riffy płyną w wolnych i średnich tempach, kołysząc słuchacza i zabierając w ponury i beznadziejny świat. Towarzyszący im wokal, któremu bliżej do growlu, dociąża już i tak przygnębiający klimat. Oprócz zwyczajowych akordów natknąć się tutaj również można na smutne solówki, grobowe, lecz delikatne dysonanse, a nawet instrumenty smyczkowe, przywołujące skojarzenia z twórczością My Dying Bride. Z kolei dialog brutalnych wokaliz z naturalnym głosem, w trzecim kawałku, przypomina nieco Amorphis z czasów „Black Winter Day”. Zatem Arvath poprzez połączenie wyżej wymienionych gatunków wykreował całkiem zgorzkniałą rzecz lekko przydymioną diabłem, która momentami niepokoi, zadziwia nagłą agresją, a także buja rozkosznie, rozkładając od czasu do czasu swe żałosne skrzydła. Sprawdzić można, ale żaden to mus. Dla fanów funeralnych nastrojów jak znalazł.

shub niggurath

Recenzja INTESTINAL PESTILENCE „Rotten Cadaver Forsaken”

 INTESTINAL PESTILENCE

„Rotten Cadaver Forsaken”

Coyote Records 2021

Meksykańskie zespoły z kręgu Brutal Death Metalu w zasadzie od zawsze, a przynajmniej, od kiedy sięgam pamięcią tworzyły charakterystyczne, niepodrabialne, nacechowane okrucieństwem i pierwotnie dzikie dźwięki poparte niesamowicie perwersyjnym, patologicznym klimatem, i m.in. za to kurwa właśnie kocham scenę Metalu Śmierci z tego kraju. Intestinal Pestilence to oczywiście, jak już zapewne się domyśliliście zespół z Meksyku, w przeciwnym razie nie strzępiłbym sobie przecież jęzora we wstępie do tej recenzji. To, co zrobili ci popaprańcy na swym pierwszym albumie długogrającym przeszło moje oczekiwania (może nie najśmielsze, ale jednak). Wyobraźcie sobie bowiem chory, maniakalny, szalony, przeładowany wszelakimi dewiacjami Old School Brutal Death Metal made in Mexico i dołóżcie do tego w chuj gęsty, patroszący bestialsko, rozrywający w piździec, śmierdzący słodko zgnilizną Slam, a z grubsza będziecie mieli pojęcie, co wyprawia się na tej płycie. A wyprawia się, oj dużo się wyprawia. Zaprawdę powiadam Wam, wykurw ma ten materiał okrutny, a wszelakie wynaturzenia falami wylewają się z tych dźwięków. Beczki sieją tu bowiem totalny, bezlitosny, miażdżący rozpierdol, tłusty, mięsisty bas wyrywa trzewia i mieli je barbarzyńsko, brutalne riffy o klasycznym, śmiertelnym podłożu i niezgorszym stopniu technicznego zaawansowania patroszą nieludzko i wściekle, a warstwa wokalna, to mieszanina niskich, przeflegmionych, ropnych growli przecudnej urody i ryjących w maziowatej zgniliźnie, zwierzęcych gutturali przyozdobionych ciepłymi wymiotami napalonego knura. Dodajmy do tego odrobinę popapranych, krwawych sampli i otrzymamy „Rotten Cadaver Forsaken”, czyli rozpierdol obsesyjny, paranoiczny, namiętny, psychopatyczny i soczysty. Coś zatem w sam raz dla mnie i podobnych do mnie wykolejeńców. Zaiste, łomot spuszcza ta produkcja potworny i bezlitosny, zwłaszcza że brzmi grubo, plugawo i w chuj brutalnie, a zarazem zaskakująco przestrzennie i organicznie (oczywiście jak na wykonywany przez tych jegomości gatunek). Wszyscy maniacy, którzy w swych przepastnych kolekcjach posiadają płyty Disgorge (zarówno tego meksykańskiego, jak i amerykańskiego), Axon, Devourment, Impetigo, Maggot Colony, Katalepsy, Devour the Unborn, Abominable Putridity, Extermination Dismemberment, Kraanium, czy też Disfigurement of Flesh debiutancki album Intestinal Pestilence mogą śmiało dołączyć do swych zbiorów. Miażdżący, chory, rozrywający w piździec, brutalny wykurw. Jestem na tak.


Hatzamoth

piątek, 22 lipca 2022

Recenzja AŪKELS „Ebwaidilīsnā”

 AŪKELS

„Ebwaidilīsnā”

Werewolf Promotion 2022

Na końcu recenzji pierwszej płyty Aūkels, która zresztą bardzo mi się podobała, wyraziłem nadzieję, że projekt ten będzie kontynuowany i że dane mi jeszcze będzie usłyszeć dźwięki, które Wojsław stworzy na jego potrzeby. No i proszę, mówią, że nadzieja jest matką głupich, ale jednak każda matka kocha swoje dzieci, więc po roku z niewielkim okładem w moim odtwarzaczu kręci się dwójeczka onego zespołu, której nadano imię „Ebwaidilīsnā”. No i cóż mogę na jej temat powiedzieć? Ano, ponownie wypełnia ją muzyka, która zdecydowanie mi leży. I to nawet bardzo. Raz jeszcze otrzymujemy cztery wałki, tym razem dłuższe, więc i końcowa długość płytki jest okazalsza, krążek ten trwa bowiem prawie 53 minuty. Jeżeli zaś chodzi o dźwięki, jakie tu usłyszymy, to jest to kontynuacja linii programowej, jaka rozpoczęta została na „Raynkaym”. Muzyka jest wyrazista, hipnotyzująca, powiedziałbym nawet, że tantryczna. Każdy kolejny wałek wynika bowiem ze swego poprzednika i w każdym napotkamy miarowe niczym bicie serca bębny, krzepki bas i wyśmienicie rzeźbiące, ciężkie wiosła, które serwują nam tu sporo ciekawej ornamentyki, robiącej do spółki z gustownym, dobiegającym jakby z oddali parapetem zajebisty, unoszący się niczym mgła nad wrzosowiskiem klimat z pewną dozą tajemnicy. Warstwę instrumentalną dopełnia wręcz idealnie gadający po naszemu, jadowity, przeszywający chwilami wokal, w którego słowa warto się wg mnie trochę mocniej zgłębić. Nastroje, jakimi operuje ta płytka, są oczywiście minorowe, a to sprawia, że zawartość „Ebwaidilīsnā” jest jeszcze bliższa memu sercu. Poza tym odnoszę wrażenie, że nowa produkcja Aūkels jest intensywniejsza, bardziej zagęszczona i dosadna, a zawarte w niej melodyjne akcenty jeszcze bardziej przenikliwe i mizantropijne, co sprawia, że krążek ten zdecydowanie mocniej ciśnie na emocje słuchacza. Są tu oczywiście także chwile wytchnienia, w których przy akompaniamencie gitary akustycznej obcujemy z odgłosami sił natury. Fragmenty te, które przecież same w sobie nie są niczym nowym, na tym materiale zostały wykorzystane w taki sposób, że budują w pewnym sensie podskórne napięcie tego krążka i uwypuklają dodatkowo wspomnianą tu już, zawiesistą atmosferę. Kurna, no ma chłop fach w ręku, bez dwóch zdań, a każdy ze stworzonych przez niego materiałów ma zdecydowanie swój niepodrabialny szlif. No i cóż mam Wam jeszcze napisać na temat tego krążka? Jak dla mnie to kurwa majstersztyk! Reszta jest milczeniem…

Hatzamoth

Recenzja Lament In Winter’s Night „At The Gates Of The Eternal Storm”

 Lament In Winter’s Night

„At The Gates Of The Eternal Storm”

Hells Headbangers 2022


No i kolejny raz przychodzi mi się boksować z kangurem. Za wyżej wymieniony z nazwy projekt wyspowiadać się będzie musiał niejaki The Seer, odpowiedzialny między innymi za recenzowany wcześniej Solipsism, czyli na tapecie znowu Australijski raw black metal, który za chuj tej nacji nie wychodzi. „At The Gates Of The Eternal Shadow” pierwotnie nagrany został w 2020 roku, a obecnie jest wznawiany na winylu i stąd to zamieszanie. Nie wiem, czy warto inwestować w tym przypadku w placek, ale to nie moja sprawa, a tym bardziej pieniądze.  Produkcja ta zawiera sześć długich, oprócz ostatniego, kawałków, gdzie każdy trwa około ośmiu minut. Ciężkie to przeżycie słuchanie tego albumu mówię Wam. Podobnie jak w przypadku Solipsism mamy tutaj do czynienia z surowym bleczurem przy produkcji, której zapomniano o basie i w niektórych momentach o beczkach, ale co tam. Riffy są i zapierdalają w średnim tempie kreśląc fajoskie melodyjki, które zapewne smutne i posępne mają być. Może i trochę to wszystko jest markotne i depresyjne, lecz chyba tylko dla słuchacza, który próbując się zmierzyć z tym materiałem nie tylko w cierpliwość uzbroić się musi, ale też w kilka paczek chusteczek, tak stoi przynajmniej w moim przypadku, bowiem zamiłowanie The Seer’a do łzawych akordów jest tak przemożne, że na ich dźwięk moje hemoroidy ronią krwawe łzy, bo oczy wypaliła już na wstępie sól żalu. Tworząc ten gatunek muzyki trzeba naprawdę bardzo uważać, gdyż granica między śmiesznością, a powagą jest bliska. Niestety nasz Australijczyk postanowił ją przekroczyć tylko skierował się w złą stronę. Nalegam jednak na zapoznanie się, ponieważ mogę się mylić.

shub niggurath

Recenzja Barbarian "Vipeface"

 Barbarian

"Vipeface"

Hells Headbangers 2022


Barbarian pochodzą z Włoch. Swoją karierę muzyczną kontynuują już nieprzerwanie od ponad dwudziestu lat, a ja jakoś nigdy o nich nie słyszałem. No bo tak bezpośrednią i nieskomplikowaną nazwę zapamiętałbym nawet gdybym nie umiał w angielski. Opis promocyjny ładnie zachęcał, że stare granie, że kult, że teeego.... No to się skusiłem. I chęci na nadrabianie zaległości z lat minionych nie mam. "Vipeface" to prosty przykład na to, jak nie powinno się grać muzyki oldskulowej. Dlaczego? Proszę bardzo, zilustruje to na przykładzie otwierającego całość utworu tytułowego. Faktycznie pojawiają się tutaj akordy, powiedzmy że thrashowe, jak z lat osiemdziesiątych, z tym, że pozbawione jakiejkolwiek mocy, mocno rozwodnione i nijakie. Można powiedzieć - geriatria, na tyle silna, że aż spojrzałem na fotki muzyków, czy aby nie są zdrowo po sześćdziesiątce. W tekście natomiast pojawia się, najczęściej chyba spotykany, rym "fire - desire". Gdzieś w środku wjeżdża jałowa solówka, nie wiem w ogóle po co, oraz nieco Manowarowe chórki. O rzesz cię ja pierdolę! Na to jeszcze kładziemy kapkę lekkiego klawisza w tle, monotonną patatajnię do jazdy na oklep i mamy Barbarzyńcę. To dopiero jeden numer a ja już byłem zmęczony. Otwarcie następnego jest ewidentnym dowodem, że panowie pomysłów nie mają. Józek na garkach postukuje a pozostali móżdżą, co by tu odpierdolić. No kurwa, jak na próbie nastoletniego zespołu w wiejskiej remizie. Ha, żeby było śmieszniej, podobna zagrywka jeszcze się w dalszej części płyty pojawia ponownie. Jak i wspomniana patatajnia (często) i coraz bardziej wkurwiające chórki (ciut rzadziej). Ten krążek trwa coś koło pół godziny, lecz męczy bułę niemiłosiernie. Wszystko jest tu rozmemłane, schematyczne i kompletnie bez wyśpiewanego na wstępie ognia. Znałem kiedyś gostka, który na imprezie szkolnej strasznie wykaleczył fragment utworu Slayer (bo całego się nie był w stanie naumieć), po czym zszedł ze sceny dumny jak paw i poszedł w objęcia mamusi, głaszczącej synka po głowie, że tak ślicznie się zaprezentował. Jakoś słuchając tego całego Barbarian owa historyjka mi się przypomniała, i chyba nie muszę myśli rozwijać, dlaczego. Dodam jedynie, że przegięciem pały jest ostatni na krążku "Regressive Metal", zagrany na nutę "Into the Crypts of Ray" będący profanacją stylu Celtic Frost. Tutaj nawet słynne "Ugh!" brzmi jak pierdnięcia Bobika. Próbowałem podejść do "Vipeface" jeszcze kilka dni później, z nadzieją, że wyciągnę z tego coś więcej. Niestety, tylko poprawne brzmienie i tylko poprawny wokal niczego w tym przypadku nie uratują. Słabe to jest w chuj i nie zamierzam sobie Barbarianem więcej zaprzątać głowy. Żegnam nieczule.

- jesusatan

Recenzja Solipsism „Cruelty & Necrospection”

 Solipsism

„Cruelty & Necrospection”

Hells Headbangers 2022


Solipsism to bardzo młoda kapela, bo powstała zaledwie dwa lata temu z inicjatywy australijskiego gitarzysty, który do współpracy zaprosił bośniackiego perkusistę. Ta międzykontynentalna kooperacja owocuje właśnie wydaniem płyty długogrającej, zawierającej sześć numerów utrzymanych w tonie surowego black metalu. Pomyślicie sobie, że nuda, bo po tym gatunku spodziewać się można tylko jednego. Otóż nie w tym przypadku, ponieważ raw w wykonaniu tych dwóch panów jest szczególny. Poza tym czymś wyjątkowym, to wszystkie elementy składowe właściwe dla tego typu muzyki, są oczywiście na swoim miejscu. Ziarniste gitary, kartonowe beczki, basik oraz przeraźliwe wrzaski wspomagane szczodrze pogłosem. Ponadto nie ma spocznij, bo riffy zapierdalają w słusznym tempie i zamrażają nam synapsy i dendryty. Produkcja jak przystało syfiasta, sprawiająca wrażenie, że słuchamy „Cruelty & Necrospection” ze starej stilonki, przegrywanej ze sto razy. Dlatego słychać wyraźnie, iż dźwięk dziwnie faluje, bębny miejscami zanikają podobnie jak bas, a piwniczne widziadła zaczynają niemalże wyłazić ze ścian. No dobra, muzykowanie tego duetu miało być wyjątkowe, no więc jest, bo wspomniane bezduszne i lodowate wiosła wygrywają tak komiczne melodie, że brzuch boli od śmiechu. W życiu nie słyszałem czegoś podobnego. Bośniak i Australijczyk wymyślili nową odmianę, a mianowicie surowy melodyjny black metal, delikatnie skręcający w melancholijne rejony. W rzępoleniu Solipsism jest jeszcze jedna ciekawostka, bowiem w trzech pierwszych utworach oprócz zwyczajowych riffów i tremolo, pojawiają się akordy, których nie powstydziłby się Aerosmith, Guns ‘N Roses czy nawet Nirvana. Dziwna sprawa, chyba że mam halucynacje. Ok, już chyba dość. Nieszczęśliwie zakochanym „blek maniakom” wejdzie bez lubrykantów. 

shub niggurath

Recenzja WHITE WARD „False Light”

 WHITE WARD

„False Light”

Debemur Morti Productions 2022

Powtarzałem to wiele razy. Post-Black Metal, to gatunek, który mnie nie rusza, a większość wydawnictw z tego nurtu olewam ciepłym strumieniem moczu. Raz na jakiś czas pojawia się jednak w tym stylu płytka, która do mnie trafia i dosłownie rozkłada mnie na łopatki. Tak było ostatnio choćby z krążkiem Cailleach Calling i tak jest też z najnowszą, trzecią, pełną produkcją Ukraińskich trubadurów z White Ward, która niespełna miesiąc temu miała swą premierę w barwach Debemur Morti. Zeszłoroczne wydawnictwo kwintetu z Odessy, jeżeli chodzi o całokształt nie powaliło mnie co prawda, ale „False Light” uderzyło już we mnie z pełną mocą i sprawiło, że usiadłem na dupę i musiałem mocno się ogarnąć, aby ponownie ustawić swe zwłoki do pionu. No, panie szanowny, dzieje się na tej płycie naprawdę sporo i konia z rzędem temu, kto przy pierwszym podejściu wszystko to ogarnie. Ja słucham tej płytki któryś już raz i za każdym razem odkrywam nowe jej pokłady, warstwy i zakamarki, których zgłębianie i eksploracja sprawiają mi niekłamaną przyjemność, pomijając oczywiście patenty, które po prostu mnie miażdżą. Gdyby ktoś powiedziałby mi jakiś czas temu, że ten konglomerat około Black Metalowych tekstur wymieszanych z różnorakimi eksperymentami, zapętlonym nierzadko, kwaśnym Black Jazzem (lub jak kto woli Noir Jazzem), hipnotyzującymi, niemal progresywnymi fakturami, doprawiony konkretnie szeroko pojętymi elementami Post-Metalu i Blackgaze będzie mi się podobał, to stwierdziłbym, że chyba ochujał, albo w najlepszym przypadku go pojebało. A jednak są na tym świecie rzeczy, o którym nie śniło się nawet twardogłowym, jaki i filozofom i właśnie do owych rzeczy można zaliczyć tegoroczną produkcję White Ward. Ta płytka naprawdę do mnie trafiła, ba, chwilami wręcz zbeształa mnie okrutnie i bez pozwolenia. Pomijając bowiem siarczyste, czarcie przypierdolenia zakotwiczone głęboko w klasyce diabelskiego grania, jak tu nie uchylić czoła przed wyśmienitymi partiami psychodelicznego saksofonu, klimatycznymi pasażami o depresyjnym wydźwięku, tyrającymi beret, pojawiającymi się znikąd, atonalnymi akordami, czy też paraliżującymi, przesiąkniętymi abstrakcją, niemal plemiennymi rytmami. Się kurwa nie da, przynajmniej z mojego punktu widzenia. A gdy do tego w Waszych żyłach krąży odpowiednia dawka ulubionego trunku, to już w ogóle jesteście na straconej pozycji i „Fałszywe Światło” dojebie Wam lepiej, niż droga krzyżowa (oby znalazła się na niej jakaś nierządnica, która obetrze Wasze twarze z krwawego potu). Mnie co prawda ów czerwony pot na lica nie wystąpił, ale i tak zawarte tu dźwięki przeorały mnie fachowo. Pewne detale co prawda mi nie leżą, ale to w gruncie rzeczy tylko pierdoły, więc nie ma co o nich nawet wspominać. Naprawdę w pizdeczkę podoba mi się ten krążek, mimo że reprezentuje muzyczny styl, który na ogół mam w dupie. Kto by pomyślał? No nic, muszę to napisać. Doskonała płyta, której warto poświęcić niezbędny czas i atencję. Zróbcie to, nie pożałujecie.


Hatzamoth