poniedziałek, 25 listopada 2024

Recenzja Intra Nigrum „Logos”

 

Intra Nigrum

„Logos”

Putrid Cult 2024

 


Muszę przyznać, że tym wydawnictwem Morgul mnie trochę zaskoczył. Nie, żebym uważał Putrid Cult za wytwórnię monotematyczną, jednak jej profil obraca się w większości wokół surowizny i diabelstwa z najgłębszych zakamarków piekła. A tu, proszę, pod banderą tegoż labelu okazał się właśnie trzeci album naszego rodzimego Intra Nigrum. Przyznam się bez bicia, że o kapeli słyszę po raz pierwszy, zatem biorąc pod uwagę to, o czym wspomniałem powyżej, po płycie tej spodziewałem się kompletnie innej zawartości. „Logos” to prawie czterdzieści minut atmosferycznego black metalu. Oczywiście od razu zaznaczam, że nie jest to jakieś natchnione pitolenie czy inne opowieści podróżnika po lasach w baśniowej krainie. Na pewno nie jest to krążek, który rozerwie was na strzępy swoją dzikością, co z drugiej strony nie oznacza, że pozbawiony jest drapieżnych akordów i agresywnych melodii. Nie ma na nim jednak nic surowego. „Logos” jest z gatunku jadowitych. Czai się gdzieś obok głowy, mami swoim klimatem, budowanym na zakotwiczonych w średnim tempie harmoniach, często przeplatanych fragmentami akustycznymi, mogącymi z lekka kojarzyć się z wikińskim Bathory, oraz niezwykle mocno wirującymi melodiami. Podobnie niejednolite są wokale, poza ostrym krzykiem urozmaicane wszelkiego rodzaju szeptami i czystymi, chóralnymi zaśpiewami. Chłopakom na pewno nie chodziło o wynajdowanie koła na nowo, bo odniesień w tych kompozycjach można znaleźć całkiem sporo (chyba najwięcej do sceny francuskiej). Zresztą tak samo, jak na omawianych już na Apocalyptic Rites płytach, że wymienię pierwsze z brzegu, i to z rodzimego podwórka, Zorza czy Cursebinder, którego Intra Nigrum mógłby być niemal bliźniakiem. Ich wersja black metalu, zapuszczające się często w rejony określane mianem „post”, jest niebywale intrygująca i wciągająca. Dlatego też po kilku sesjach, ów czający się gdzieś za uchem wąż wślizguje się słuchaczowi przez ucho do czaszki, i ani myśli się stamtąd ruszać. „Logos” jest materiałem z gatunku tych rosnących w miarę słuchania. Ma też jeszcze inną pozytywną cechę. Jest bardzo starannie wyważony i przemyślany, balansujący z perfekcją mistrza na granicy wspomnianego „postu” i współczesnej fali czarnej sztuki. Dodatkowo przekonany jestem, że ta muzyka świetnie sprawdzi się na żywo, bo wspomniany już kilka linijek wyżej, mieszczący się w tej samej szufladce, Cursebinder, w wersji live poskładał mnie swego czasu na kawałki. Lubię takie płyty. Kryją w sobie wiele tajemnic i zapewniają sporo emocji przy ich eksplorowaniu. Aż sobie z ciekawości sprawdzę poprzednie wydawnictwa Intra Nigrum, bo istnieje możliwość, że przegapiłem coś wartościowego. A najnowsze oczywiście mocno polecam. Aha, i jeszcze jedno. Naprawdę świetnie dopasowana do klimatu płyty okładka.

- jesusatan




Recenzja Tyrannic „Tyrannic Desolation”

 

Tyrannic

„Tyrannic Desolation”

Iron Bonehead Productions 2024

Z trzecim pełniakiem powrócił Tyrannic. Ci Australijczycy z uporem maniaka kontynuują na nim swoje, nieco chaotyczne podejście do tworzenia black metalu. Trójeczka tej kapeli nie zdziwi tych, którzy znają poprzednie jej produkcje. Obcując z „Tyrannic Desolation” w dalszym ciągu mamy do czynienia ze zlepkiem kilku sposobów na czarcią muzykę. Te na pierwszy rzut ucha prowokacyjnie i niby przypadkowo połączone ze sobą ujęcia, mogą być irytujące i odstręczające. Co za tym idzie aranżacje Tyrannic można lubić lub nie, bo nie da się ukryć, że momentami koncept poszczególnych numerów stylistycznie Australijczykom zupełnie się rozjeżdża. Nie do końca też go rozumiem, ponieważ bardziej awangardowe kostkowanie oraz niekiedy, jakby cierpiące na brak pomysłu tremolo, które obdarzone infantylną melodią płynie w niewiadomym kierunku, totalnie nie spinają się z tymi całkiem rasowymi akordami, a te doskonale tej brygadzie wychodzą. Nie do podrobienia są przecież te mizantropijne i mroczne riffy zaczerpnięte od protoplastów norweskiego uderzenia z początku lat dziewięćdziesiątych. Idealnie poprowadzone i sunące w rytualnym tonie gitary na podobę szwajcarskich produkcji z tego samego okresu, ociekają mistycyzmem i wprowadzają ceremonialną atmosferę. No i wreszcie takty, będące wyrafinowaną syntezą doom, death i thrash metalu, które posiadają charakterystyczny dla najlepszych i tych najstarszych poczynań Tom’a G. Warrior’a groove, swą prostotą i brzmieniem zabierają słuchacza do najbardziej ciemnych i wilgotnych piwnic, gdzie obecność diabła jest wręcz namacalna. Tylko muzycy Tyrannic chyba wiedzą, dlaczego w te klasyczne tekstury wpuszczają oni przypadkowe, trochę na siłę pokombinowane i chwilami do bólu wtórne rozwiązania. Rozumiem chęć udowodnienia, że oprócz zamiłowania do black metalu posiadają także szerokie horyzonty, ale w tym przypadku nie tędy droga, gdyż totalnie im się to nie spina. Gdyby tylko zdecydowali się na jeden, konkretny kierunek bądź inteligentną fuzję trzech wcześniej wspomnianych, byliby wielcy. Tymczasem są groteskowi, ale to ich wybór. Sprawdźcie jednak, ponieważ te fundamentalne akordy w ich wykonaniu są naprawdę świetne, podobnie jest zresztą z wokalami. Szkoda, że niepotrzebnie komplikują.

shub niggurath




niedziela, 24 listopada 2024

Recenzja Trupi Swąd „Triumf Zła i Ciemności”

 

Trupi Swąd

„Triumf Zła i Ciemności”

Putrid Cult 2024

Proszę, co za zbieg okoliczności… Kiedy właśnie zastanawiałem się, co tam słychać u Nikki Speed’a, kolesia odpowiedzialnego za projekt Trupi Swąd, listonosz doniósł paczkę, a w niej… „Triumf Zła i Ciemności”. Przypadek? Nie sądzę. Musiał w tym paluchy mieszać sam Rogaty. Na bok jednak moje układy z Lucyferem, rzućmy uchem na muzykę. Rzeczone wydawnictwo to instrumentalne intro plus trzy numery czegoś, co dziś mogę już śmiało nazwać stylem własnym. Nie ma bowiem możliwości znać poprzednie wydawnictwa zespołu, i po usłyszeniu pierwszych trzech nutek z tegorocznej EP-ki nie odgadnąć wykonawcy. Naturalny sposób, w jaki Trupi Swąd miesza ze sobą najlepsze wpływy heavy, thrash i speed metalu, jest momentalnie rozpoznawalny, co oczywiście nie oznacza, że koleś przełamuje jakiekolwiek bariery, czy nawet miesza w tym starym kotle używając nowoczesnych technik. Najważniejszą zasadę stanowy w tym przypadku dobra zabawa. Słychać, że nikt tutaj się nie spina, albo udaje kogoś, kim nie jest. Młody po prostu zakochał się w starej babie, a miłość granic nie zna. W tej muzyce czuć serce do klasyki. I nawet jeśli nie jest to żaden poziom światowy, to autorowi akurat najmniej to zapewne przeszkadza. On sobie podkradnie, albo przerobi, riff z jednej z ulubionych płyt, dogra coś po swojemu, poprawi innego mistrza w kolejnym numerze, zagra cover jeszcze kogoś innego (w tym przypadku na liście widnieje „Morderca” Kata), popije piwskiem, odbeknie, założy białe Sofixy i ponapierdala głową. Ten kwadrans speed metalu to czysta zabawa przeznaczona dla tych, którzy przy takich dźwiękach dorastali, albo, podobnie jak wspomniany Nikki, urodzili się później, ale kochają stare melodie. Nie ma w tych utworach zapychaczy. Tutaj są konkretne riffy, zgrabne solówki, polskojęzyczne wokale z kapką pogłosu, a wszystko oczywiście wykąpane w bardzo prymitywnym brzmieniu z lat osiemdziesiątych. A to wszystko, jak już zresztą wspomniałem, wychodzi tak szczerze i prawdziwie, że jestem w stanie zaryzykować, iż muzyk na co dzień chodzi do pracy (szkoły?) ubrany dokładnie tak, jak pozuje do zdjęć. Skoro chłopak dobrze się bawi tworząc muzykę, to ludzie odbierający na podobnych falach też będą mieli z „Triumfu Zła i Ciemności” kupę radochy. Ja, zresztą od samego początku, jestem mocno na „tak”!

- jesusatan




Recenzja Blackdeath „Mortui Incedere Possunt”

 

Blackdeath

„Mortui Incedere Possunt”

EAL Productions 2024

Na początku listopada powrócili rosyjscy specjaliści od awangardowego black metalu, czyli Blackdeath. Ich najnowsza i tym samym jedenasta płyta to kontynuacja pokręconych pomysłów na „odjechaną” rogaciznę. „Mortui Incedere Possunt” to osiem numerów wypełnionych po brzegi połamanymi riffami, które w dość karkołomny sposób tasują się wzajemnie, aby nagle przejść w agresywne blasty bądź świdrujące i niekiedy mocno spazmatyczne tremolo. Tu i ówdzie zaskoczy także całkiem schizofreniczna solówka jak i również elektroniczne efekty w postaci przytłaczających dronów. Zimne gitary wraz z basem i bębnami kreują „kwadratową” muzykę o momentami teatralnym wyrazie, który funduje groteskowe przedstawienie o diabolicznym charakterze. Są chwile, kiedy trudno za tymi bezustannie i niezrozumiale zmieniającymi się formami kostkowania, chorymi melodiami i atonalnymi zagrywkami trudno nadążyć. Ta trójka Rosjan i Holender znany z udziału w Omegavortex bezustannie zasypują nawałnicą kaskadowych akordów, jazzowych improwizacji i kąśliwych biczowań, a to wszystko płynie w stalepulsujących tempach, które robią niemałą grzechotkę z mózgu. Blackdeath w swojej muzyce łączy ze sobą kilka ujęć black metalu, tworząc równanie z wieloma niewidomymi, które nie każdy odbiorca będzie w stanie rozwiązać, bowiem „Mrtui Incedere Possunt” to mnóstwo niuansów, które naładowane emocjami generują chaotyczną, ale i mroczną muzę o wyraźnie drugofalowym fundamencie, który zerwał się ze smyczy i popędził w dzikim szale, aby penetrować eksperymentalne rejony metalowej sztuki. Wystarczy zwrócić uwagę na czwarty utwór „Emmeleia”, będący coverem Dead Can Dance, który został po mistrzowsku przerobiony przez Blackdeath. Panowie i ich „perkusyjna” koleżanka nie zamierzają się nudzić i komponują na wskroś połamanego bleczura z fantastycznymi wokalami, które warczą po niemiecku. Wydaje mi się, że to krążek dla wąskiego grona odbiorców, którzy uwielbiają ametodyczną muzykę i im ją polecam.

shub niggurath




sobota, 23 listopada 2024

Recenzja / a review of Voidwards „Bagulnik”

 - FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


Voidwards

„Bagulnik”

Aesthetic Death 2024

 


Zastanawialiście się kiedyś, jak by to było, gdyby zanurzyć się we wszechogarniającym mroku, który przylepia się do skóry niczym smoła, tamuje ruchy, wdziera się do wnętrza ciała wszelkimi otworami, pozbawia oddechu, gryzie w język, spływa do żołądka, wypala oczy, dociera do mózgu i ostatecznie doprowadza na skraj obłędu? Podobnego rodzaju doświadczenie prowokuje debiutancki album pochodzącego z Moskwy tworu o nazwie Voidwards. Projekt ten co prawda działa już od dwóch dekad, jednak dotychczas pokazywał światu swoje ohydne oblicze jedynie na koncertach, najczęściej będących swojego rodzaju happeningiem. Dopiero rok obecny, a konkretnie jego końcówka, przyniesie zarejestrowane studyjnie dwa utwory, tworzące, trwający czterdzieści minut, debiutancki album. Jak wspomniałem przed chwilą, jest to prawdziwe oblicze mroku. Głownie z takiego powodu, że obie kompozycje to w zasadzie półimprowizacja, wariacje w tematach drone’owych i doom metalowych. Pomijając sam koncept płyty, który bynajmniej nie jest nudny, dotyczący zjawisk nadprzyrodzonych, mających miejsce na przedmieściach pewnego rosyjskiego miasta, sama muzyka Voidwards jest niczym stanowiące w owych opowieściach pierwszoplanową rolę bagno. Rzeczy się tutaj dzieją bardzo, ale to bardzo powoli. W zasadzie można odnieść wrażenie, że wcale nie obcujemy z muzyką jako taką, lecz z dźwiękami. Oczywiście układają się one w logiczną całość, oplatającą słuchacza, wprowadzającą w senny trans, z którego tak naprawdę nie chcemy się wybudzić. To, co nas oplata, to gitarowe improwizacje, ozdobione klawiszowymi dodatkami w tle, czasem bardziej, czasem mniej intensywnymi. Bezustannie jednak mamiącymi swoim słodkim, acz trującym nektarem. Bardzo oszczędnie muzyce tej wtóruje mocno schowany za grubą kotarą wokal. Mamrocze on owe bagienne historie głosem beznamiętnym, pozbawionym uczuć, można powiedzieć, bardziej pogrobowym niż ludzkim. My natomiast płyniemy w tym potoku szlamu ku zatraceniu, nie znajdując po drodze najmniejszych nadziei na ewentualne ocalenie. „Bagulnik” jest niczym podróż do końca życia. Jest muzyką, która zachęca do rozstania się z tym, pełnym męczących nas każdego dnia analogicznymi sytuacjami, światem. Tak, myślę, że „Bagulnik” to idealny ostatni album dla samobójców, ale jeśli macie ochotę na przeżycie tej (przed)ostatniej podróży bez podcinania sobie żył, to zdecydowanie polecam. Chore dźwięki i ostra schiza. Popierdolony materiał.

- jesusatan

 

Voidwards

“Bagulnik”

Aesthetic Death 2024

 

Have you ever wondered what it would be like to be immersed in an all-encompassing darkness that sticks to your skin like tar, inhibits your movements, enters  the inside of your body through all orifices, deprives you of breath, bites your tongue, flows into your stomach, burns out your eyes, reaches your brain and ultimately drives you to the edge of insanity? A similar kind of experience is provoked by the debut album of a Moscow-based creation called Voidwards. Although the project has been active for two decades, so far it has only shown its hideous face to the world at concerts, usually being a kind of a happening. Only the current year, or more precisely its end, will bring studio-recorded two songs, forming, lasting forty minutes, the debut album. As I mentioned, this album is the true face of darkness. Mainly for the reason that both compositions are basically semi-improvisation, variations in drone and doom metal themes. Apart from the concept of the album, which is by no means boring, concerning supernatural phenomena taking place in the suburbs of a certain Russian city, Voidwards' music itself is like a swamp that plays the main part in these stories. Things happen here very, very slowly. In fact, you can get the impression that we are not dealing with music as such here, but with sounds. Of course, they form a logical whole, entwining the listener, putting them into a dreamy trance from which we don't really want to wake up. What entwines us are guitar improvisations, adorned with keyboard additions in the background, sometimes more, sometimes less intense. Relentlessly, however, they ooze their sweet yet poisonous nectar. Very sparingly, the music is accompanied by vocals firmly hidden behind a thick curtain. They mumble these swamp stories in an impassive, emotionless voice, one might say, more afterlife than human. We, on the other hand, flow in this torrent of sludge towards perdition, not finding the slightest hope for possible salvation along the way. “Bagulnik” is like a journey to the end life. It is music that encourages to part with this world, full of analogous situations that torment us every day. Yes, I think “Bagulnik” is the perfect last album for suicidal people, but if you feel like experiencing this (pre)last journey without slitting your wrists, I strongly recommend the album. Sick sounds and fucked in mind material.

- jesusatan




 

Recenzja Kaivs „After The Flesh”

 

Kaivs

„After The Flesh”

Brutal Records 2024

Kaivs ma bardzo krótką historię, ponieważ powstali zaledwie dwa lata temu we Włoszech i jak dotąd mogli się poszczycić jedynie epką. Osiemnastego października ukazał się w końcu ich debiut, którym mogą się raczyć fani metalu śmierci na modłę szwedzką. Mając na uwadze brzmienie gitar i sekcji rytmicznej nie da się uniknąć porównań z tym charakterystycznym death metalem, który pojawił się na północy Europy na początku lat dziewięćdziesiątych. Kaivs w tej kwestii poszedł jednak trochę dalej i obniżył strojenie gitar tak aby zapiaszczoną ich barwę zamienić na płynny ołów, który podczas słuchania wypiera powietrze, wprowadzając dość duszną atmosferę. Pomaga w tym tempo tych ośmiu kompozycji, które jest w głównej mierze średnie tudzież wolne i tylko śladowo przyspiesza do ślimaczego truchtu. W muzyce tej czwórki Rzymian nie uświadczymy żadnych blastbeatów, zmyślnych zagrywek czy też wirtuozerskich solówek. Kawałki zamieszczone na „After The Flesh” składają się z prostych riffów, które w siermiężnym stylu przygniatają do podłogi lub powoli, lecz z uporem maniaka sączą toksyczną substancję do krwi, powodując rozkład tkanek. Te ciężkie i niezawiłe akordy, zagęszczone do granic przez bulgoczący bas i miarowo bijące beczki, tworzą klasyczny death metal, w którym nie ma miejsca na techniczne popisy i mroczną „obecność”, bo króluje tutaj wyłącznie kostucha. Jej usta przez które wypuszcza morowy luft to Kaivs, który nie sili się na umizgi tylko służąc kosie szerzy smród i zgniliznę. Odstręczająca i niewyszukana muza, niosąca przygnębiający klimat oraz przypominająca jakie usposobienie miał death metal u swojego zarania. Pozbawiony smaczków i szalonych galopad, wygenerowany za pomocą rytmicznych i przysadzistych riffów, a także obdarzony oryginalnymi wokalami Max’a Foam’a, które może nie imponują głębokim growlem, ale doskonale wpisują się w upiorną i wilgotną warstwę dźwiękową „After The Flesh”. Szwedzki death metal po włosku, czyli jak zbrutalizować Entombed na całego. Nie wnosząca nic nowego, mogąca przy pierwszym odsłuchu wydawać się nudną (ale tak nie jest) i gloryfikująca fundamentalne podejście do grania tego gatunku produkcja. Nie muszę czekać do pierwszego listopada, bo już widzę te wszystkie groby.

shub niggurath




piątek, 22 listopada 2024

Recenzja Mary „Widy Styczniowe”

 

Mary

„Widy Styczniowe”

Piranha Music 2024

Kiedy zobaczyłem okładkę debiutanckiej płyty (czary) Mary, pomyślałem, że oto mam przed sobą kolejny rodzimy zespół silący się na oryginalność w niezbyt dobrym tego słowa znaczeniu. Albo kolejnych wojów śpiewających pieśni ku chwale ojczyzny na folkową nutę. No cóż, przyznać trzeba, że polskości w tych nagraniach jest faktycznie sporo, przede wszystkim jeśli chodzi o teksty. Nie tylko, że śpiewane po naszemu, ale i odnoszące się do polskiego folkloru. Natomiast sama muzyka, mimo wszystko, mocno mnie zaskoczyła. Mary tworzą mocno zabawową mieszankę stylistyczną. Przede wszystkim, co da się wyczuć od otwierającego całość „Ścięcie Śmierci”, to uderzający z tych dźwięków odór bimbru. I przy trunkach maści wszelakiej muzyki tej słucha się właśnie najlepiej. W zasadzie alkohol jest takim przekaźnikiem pomiędzy autorem i odbiorcą, bez którego komunikacja niekoniecznie się sprawdza. Co mam na myśli? Ano to, że tych utworów, zawierających w sobie elementy black metalu, sporo punka, ciut grindu („Powroty (Dom)” czy „Widy Styczniowe”), czy heavymetalowych melodii wspaniale słucha się po kilku browarach. Wtedy człowiek idealnie czuje klimat, chce mu się wspólnie pośpiewać, pomachać łapą, nawet potańczyć do tych chwilami banalnie prostych akordów. Muzyka Mary idealnie buja i, mimo iż jest nieskomplikowana (a o to chyba autorom nawet chodziło), potrafi poderwać z krzesła i sprawić kupę radochy. Można powiedzieć, że jej nośność chwilami przypomina flagowy numer z ostatniej płyty Owls Woods Graves, czyli „Antichristian Hooligan”. Jest zatem zabawa na całego, czuć w tej muzyce luz i zero spiny. Tym bardziej, że chłopaki naprawdę nie ograniczają się stylistycznie, tylko grają tak, by było wesoło i każdy gość wiejskiego wesela nie siedział przy stole. To porównanie nie jest bezcelowe. Muzyka Mary to takie faktycznie weselne granie ze świetlicy w Lisim Ogonie, w tempie przyspieszonym. Aczkolwiek jedno trzeba zaznaczyć. Do tego przaśnego grania wtrącono kilka ciekawych dodatków, jak choćby kobiece przyśpiewki (tu się chyba udzieliła panna z Wij, jeśli mnie ucho nie myli), albo nieźle zakręconego riffu pod koniec płyty, kojarzącego mi się z Negative Plane, i sam w sumie nie wiem, czy pasującego do koncepcji albumu. No dobra, ale co by nie gadać, czas na ocenę końcową. Uważam, że „Widy Styczniowe” to kawał niezłej muzy, idealniej pod wódkę z kiszonym, czy śledzikiem. Nie jest to jakiś fenomenalny materiał, acz w pewnych okolicznościach sprawdza się idealnie. Jeśli panowie troszkę nad swoim stylem popracują, i wrzucą na kolejną płytę więcej nośnych motywów, ale o cięższym kalibrze, to z mąki tej może być naprawdę niezły chleb.  Na razie jest solidnie. Dla pijaków.


- jesusatan



Recenzja Silhouette „Les Dires De I’Ame”

 

Silhouette

„Les Dires De I’Ame”

Antiq 2024

Dwa lata temu miałem okazję obcować z ich epką „Les Retranchements”, którą potraktowałem dość ostro. Stało się tak, ponieważ wszystkie dostępne źródła opisywały wtedy muzykę Francuzów jako atmosferyczny black metal co zupełnie mi się nie zgadzało. Oprócz tego, że Silhouette nie tworzy dla mnie, to twórczość tego sekstetu z tym gatunkiem ma mało wspólnego i w ogóle wymyka się ze sztywnych ram jakiegokolwiek stylu. Na tym, debiutanckim albumie kontynuują oni swoją podróż przez somnambuliczne klimaty. Kompozycje tej kapeli to połączenie lunatycznego grania, w którym prym wiodą żeńskie, aksamitne wokale oraz senne melodie zapodane na gitarze akustycznej z kontrastowo zestawionymi z nimi burzliwymi i emocjonalnymi atakami. Te pierwsze kojarzą się z marzycielskimi produkcjami spod znaku 4AD i poza tym, że są one naprawdę kojące to nie ma specjalnie się nad nimi co rozpisywać. Jeżeli chodzi o te drugie, to jest to zlepek post-black metalu z gotyckim rockiem, w między które wdziera się również ze swoim melodramatyzmem shoegaze. W tych wybuchających ścianach dźwięku przeplatają się ze sobą depresyjne tremolo, które momentami zakrywane są przez rytmiczne i nieco awangardowe kostkowanie, wybuchające okresowo w hałaśliwe i pływające akordy, przypominające swą charakterystyką wspomniany shoegaze, tyle że w ekstremalnym wydaniu. Towarzyszą im z pełnym zaangażowaniem wykrzyczane wokalizy przez Yharnam’a, które niosą w sobie dość duży ładunek uczuć i podobnie jak wymienione wcześniej, przeciwstawne sobie formy muzyczne, konfrontują się z łagodnym śpiewem Ondine. Całość dopełnia oczywiście doskonale pracująca sekcja rytmiczna, która w punkt podbija afektywność „Les Dires De I’Ame”. Odrzucając jakiekolwiek przymiotniki, które mogłyby określać twórczość Silhouette jako black metal, mogę jedynie stwierdzić, że ich pierwsza płyta to zbiór mrocznych i melancholijnych piosenek. Fantastycznie bujają one do snu jak i za pomocą bardziej wyrazistych akordów robią mały mętlik w głowie. Potrafią olśnić jak i zahipnotyzować. Czterdzieści sześć minut muzyki, będącej przedziwnym, ale też ujmującym zestawieniem ciężkiego i ulotnego grania.

shub niggurath




środa, 20 listopada 2024

Recenzja Maul “In the Jaws of Bereavement”

 

Maul

“In the Jaws of Bereavement”

20 Buck Spin

Dwa lata po wydaniu debiutanckiego “Seraphic Punishment”, Maul powracają z krążkiem numer dwa. Będzie to zapewne doskonała wiadomość dla fanów death metalu w starym stylu, gdyż taki właśnie gatunek muzyczny reprezentują Amerykanie. Ich nowe dziecko to niemal czterdzieści minut mieszanki wszystkiego, co najlepsze w śmierćmetalowym odłamie zamorskim. Gdyby od razu rzucać porównaniami, to chyba najbliżej tym dźwiękom do Obituary, z taką jednak różnicą, że kompozycje Maul są jakby bardziej nastawione na melodię, a nie jedynie na chwytliwy groove. Podobieństwa w strefie riffowania jednak są momentami dość wyraźnie zauważalne, podobnie jak utrzymywane przez Maul tempo, przeważnie nie przekraczające wyznaczonych limitów. Innym klasykiem, do którego można te utwory przypiąć jest Autopsy. Nie brak bowiem tutaj mięsistych akordów, chwilami mocno zamulonych i chorobotwórczych. Trzeba jednak przyznać, że muzyka zespołu, mimo iż szczelnie zamknięta w ramy gatunku, jest zdecydowanie urozmaicona i niewiele w niej powtarzalności. Muzycy wyraźnie zadbali, by wszystko toczyło się tu płynnie i nie zataczało koła. Myślę, że wypada także poświęcić dwa zdania wokalom. Raz, że te głębokie są naprawdę cholernie ciężkie, wychodzące gdzieś z samego dnia gardzieli, a dwa, w zależności od potrzeby, Garret Alvarado często modyfikuje swoje rzygi, wjeżdżając niejednokrotnie na wyższe rejestry, tudzież przechodząc w styl mówiony, przez co jego ekspresja werbalna jest  naprawdę różnorodna. Solówki. O nich też wspomnę, bo, nie wiem, czy to moje złudzenie czy jak, ale wydają mi się bardziej w stylu szwedzkim niż amerykańskim. Są bardziej melodyjne, poniekąd mistyczne, bardzo fajnie urozmaicające całość. No i ostatni element, czyli gra perkusisty. Poza bardziej złożonymi tematami, sporo w tych numerach zwykłego d-beatowego stukania, przez co chwilami można odnieść wrażenie, jakby muzyka Maul była pewnego rodzaju sinusoidą, raz wznosząca się pod rewiry bardziej techniczne, by po chwili zaskoczyć totalną prostotą. Z tego wszystkiego wynika prosta konkluzja, w zasadzie będąca powtórzeniem tego, co napisałem wcześniej. Muzyka Maul jest niezwykle kolorowa, wciągająca i mocno wbijająca się z czasem w pamięć. Dajcie tym nagraniom chwilkę, a zapewniam, że szybko się ich z głowy nie pozbędziecie.

- jesusatan




Recenzja Kir „L’appel Du Vide”

 

Kir

„L’appel Du Vide”

Godz Ov War Productions 2024

Kir jest nowym projektem członków takich grup jak Outre i Poroniec. Należy również wiedzieć, że nazwa tej kapeli nie ma nic wspólnego z „kiraniem”, gdyż kir to czarny całun, którym okrywa się trumnę bądź żałobna wstęga dołączana do flag narodowych jak i czarna aksamitka, noszona na ubraniach po stracie kogoś bliskiego. Zatem dwaj muzycy, ukrywający się pod pseudonimami Ferment i Harvest wraz z sesyjnym perkusistą, którym jest niejaki Krzysztof Klingbein oraz na spółę z Gregiem z Godz Ov War wysmażyli dość mocny debiut. Są nim cztery kawałki plus intro, które łącznie dają jakieś trzydzieści minut muzyki o black-death metalowej łatce. Po minutowym i sprawnie budującym napięcie wstępie w postaci „Destination Void”, dostajemy w twarz gorącym podmuchem za sprawą „Monument” (kurczę, kiepsko mi się ten tytuł kojarzy), ale w tym przypadku robi mi on dobrze. To silne i bojowe riffy, które mkną przed siebie w rytm dudniącej perkusji i zwalniają okresowo, aby się jedynie przezbroić przed kolejnym uderzeniem. Kończy go pełne boleści tremolo, ale tnący na połowę ten kawałek przerywnik zagrany na samych gitarach to istny majstersztyk. Następujące po nim „Znów”, „Eter” i „Apoptosis” są niejako jego kontynuacją, jednakże charakteryzują się większą zmianą tempa, porzucają również jednostajność „Monumentu” na rzecz klimatycznych zwolnień i bardziej pokombinowanego kostkowania. W gęste i wojownicze akordy, które tutaj przeważają, Kir wplata również sporo refleksyjnych melodii. Wyłaniają się one subtelnie spomiędzy głównej lawy, częstując w formie tremolando „mglistymi” harmoniami i wprowadzając do wyraźnie przytłaczających swą agresywnością tekstur delikatnie kontemplacyjny pierwiastek, który nieco uspokaja tą momentami naprawdę silną zawieruchę. Wydawnictwo inaugurujące działalność Kir to w dużej mierze zwarty i temperamentny black-death metal, w którego spójność wdzierają się lodowate chwytliwości, kierując go w melancholijne po polsku rejony. Jednakże jego agresywność w połączeniu z podanymi w wysublimowany sposób melodiami, doskonale komponuje się z introspektywnymi tekstami, w których można się także dopatrzyć odniesień do innych, lirycznych utworów, niekoniecznie związanych z metalem zaś wokale, które je „wyśpiewują” potęgują ich i tak już mocno emocjonalny przekaz. Brutalna i zarazem finezyjna produkcja, która uderza w punkt, rozrywając jestestwo na strzępy. Mięsisty black-death metal o miejskim usposobieniu, który wydźwiękiem kojarzy mi się trochę z „Hollow” od Hauntologist, ale swoją dzikością i gniewem pożera go bez wysiłku.

shub niggurath




wtorek, 19 listopada 2024

Recenzja Casket Flesh “Buried Beneath Human Remains”

 

Casket Flesh

“Buried Beneath Human Remains”

Morbid Chapel Rec. 2024

Dziś na talerzu mamy danie bardzo proste. Coś z gatunku dla klientów bynajmniej nie zaliczających się do grupy koneserów. Bardziej tych tradycyjnych, co to wolą jak im się jebnie na talerz schabowego z posypanymi koperkiem ziemniakami i garstką surówki z kapusty kiszonej, bo zawsze im zaskakuje. Co prawda zespół nie pochodzi z naszego kraju, jednak owo kulinarne porównanie powinno dać przynajmniej połowiczny obraz tego, co chłopaki ze Stanów nam na swojej EP-ce (poprzedzonej demówką) zapodają. Oryginalności w tych dźwiękach mniej więcej tyle, co w daniu, o którym mowa powyżej. Ale, kurwa, ile za to radości i zabawy! Nie wiem ileż to razy już pisałem te słowa, ale takie nagrania, będące w zasadzie kalką demówek z lat dziewięćdziesiątych, których słuchało się z zapartym tchem i mentalnie waliło do nich konia, nadal sprawiają mi największą frajdę. Zwłaszcza jeśli zespół jest w stanie oddać ducha tamtych czasów, grając swoje bez najmniejszej napinki czy silenia się na styl retro. Casket Flesh to młodzi chłopacy, którzy po prostu czuja ducha czasów wiekowo im nieznanych. Muzyka którą tworzą święciła bowiem największe tryumfy kiedy kolesie albo jeszcze przeskakiwali z jajka na jajko, albo dopiero co poznawali smak mleka z cyca. „Buried Beneath Human Remains” to koktajl d-beatowych rytmów, prostych melodii (chwilami aż żenująco banalnych, a jednak mających swój niepowtarzalny urok), krótkich sampli, wprowadzających nastrój pokroju „ Omen’a”, grindowego sznytu i od do bólu klasycznego śmierć metalu. Tutaj naprawdę nic nowego się nie dzieje. Muzycy patrzą w lewo, w prawo, a w tle nadal lecą piosenki, które lubimy, bo już wcześniej je słyszeliśmy. Pisanie o Casket Flesh w kontekście death metalu jest jak opowiadanie o akcji z pornola. Niby zawsze podobnej, ale fanom gatunku sprawiającej satysfakcję. A w tym przypadku chyba także aktorom, bo czuć, że Jankesi grają swoje i dobrze się przy tym bawią. Materiał ten trwa circa dwadzieścia pięć minut (jako iż oryginalna EP-ka wzbogacona została w przypadku wydania CD dołączonymi, specjalnie dla tej okazji zarejestrowanymi dwoma numerami bonusowymi) i jest solidnym naśladowcą najlepszych klasyków z przeszłości. Nie spodziewajcie się trzęsienia ziemi, ale na pewno włączając te piosenki nie wdepniecie w gówno. Ja się świetnie przy tej muzyce bawiłem, dlatego polecam.

- jesusatan





Recenzja Unholdun „Fœhn”

 

Unholdun

„Fœhn”

Purity Through Fire 2024

To powstały w 2020 roku francuski projekt, za którym stoi jedna osoba. Założył go i za całość instrumentarium wraz z wokalem odpowiada niejaki Alexis Chiambretto, który dwa lata temu obwieścił swe istnienie światu epką, a obecnie właśnie wydaje debiutancką płytę. To co na nim się znajduje to black metal, ale niech nie zwiedzie nikogo kraj jego pochodzenia, bo nic eksperymentalnego ani dysonansowego na modłę francuską na nim nikt nie uświadczy. To klasyczny, skandynawski bleczur, który został zagrany na ostrych i lodowatych gitarach przy akompaniamencie dobrze słyszalnej sekcji niskotonowej. Całości towarzyszą rzecz jasna całkiem niezłe wokalizy, które swą zajadłością robią wrażenie. Aranżacje składają się głównie z jednostajnych i zapętlonych tremolo, które płyną w dość szybkim tempie, ale potrafią także zwolnić, przełamując tym samym hipnotyczność kostkowania i nieco urozmaicić ten materiał. To co głównie charakteryzuje „Fœhn” to odróżniająca go od typowych, zarówno tych chmurnych i chwytliwych północnoeuropejskich wydawnictw melodyjność, która swą epickością i kinematograficzną bojowością wskazuje na zainteresowanie Unholdun sceną kanadyjską. Podobnie jak u kapel z Quebecu za pośrednictwem tej produkcji doświadczyć można połączenia porywająco biczujących akordów z linią melodyczną, które wpędzają w trans i jednocześnie omamiają wzniosłymi harmoniami. Ich monotonność oraz zmienne porywy chłoszczą jak zimny, arktyczny wiatr, któremu wtórują wściekłe wrzaski Alexis’a, pomagając ranić skórę i duszę słuchających. Pierwszy krążek tego jednoosobowego bandu to krystalicznie wyprodukowany black metal, ale w pozytywnym znaczeniu, ponieważ selektywność oraz zimne brzmienie, pomimo wyraźnej melodyki, pozwala cieszyć się przez kilka odsłuchów jego drapieżnością. Łatwo przy tym wpada w ucho, kąsając boleśnie, ale równie szybko z niego wypada. Jednakże wielbiciele rogacizny w takim ujęciu nie będą z pewnością zawiedzeni.

shub niggurath




poniedziałek, 18 listopada 2024

Recenzja Czort „Monumenty”

 

Czort

„Monumenty”

Pagan Records 2024

 


Jeśli czekacie na trzeci album grupy Czort, to już niebawem, bo 29 listopada będzie on dostępny, tym razem dzięki nie od dziś znanej Pagan Records. Trójeczka Ślązaków składa się z dziewięciu numerów, które zebrane do kupy dają prawie trzy kwadranse na wskroś polskiego black metalu. Czy to dobrze, czy źle? Otóż i tak, i nie. Jeżeli chodzi o jakość aranżacji i ich różnorodność, na którą składają się poprowadzone w zmiennych tempach zimne tremolo, przeplatające się z tradycyjnie kąsającymi riffami, tudzież klimatycznymi zwolnieniami jak i również delikatnie awangardowymi akordami spod znaku „post”, które niekiedy potrafią się także zamienić w całkiem ciężkie aczkolwiek krótkie dysonanse, to wszystko jest ok. W równym stopniu wszystko bangla w kwestii czystości produkcji, która zadbała o krystaliczną lodowatość gitar, wyraźne i fantastycznie brzmiące linie basu, mięciutki akompaniament perkusji, bajecznie kołyszące syntezatorowe pasaże oraz odpowiednio nagłośnione wokale, za pomocą których w różnych intonacjach i ze zrozumieniem artykułuje teksty gość przy mikrofonie. Zatem w obiektywnym ujęciu „Monumenty” to solidna płyta o czarcim wyrazie, wypełniona wieloma ciekawymi pomysłami i zwrotami akcji, na które pozwoliły w sprawnym stylu użyte instrumenty. Jednakże już od dłuższego czasu na polskiej scenie black metalowej można zaobserwować pewien dualizm, ponieważ jest on albo obrzydliwy i zły, albo posiada tendencję do popadanie w skrajną patetyczność. W przypadku Czorta ten drugi kierunek jest nadzwyczaj rzucający się w uszy. Nie mam pojęcia jak wypadają ich wcześniejsze albumy, ale słuchając „Monumentów” poczułem się wręcz zalany przez potoki ckliwych melodii, które niosą ze sobą wielką niczym tsunami falę rozmiękłego i do bólu zużytego, rodzimego romantyzmu. Objawia się on nie tylko we wspomnianych chwytliwościach, lecz także w dość naiwnych słowach tutejszych piosenek, które wykrzykiwane i melorecytowane w pretensjonalny sposób zawierają jedynie rzeczy oczywiste i są przekazane łopatologicznie, nie pozostawiając szansy odbiorcy na jakąkolwiek interpretację. Ten właśnie anturaż w moim odczuciu zupełnie dyskwalifikuje tą płytę.

shub niggurath




niedziela, 17 listopada 2024

Recenzja Putrid Vomit Christ „Perpetual Intercourse”

 

Putrid Vomit Christ

„Perpetual Intercourse”

Godz ov War 2024

 


Leci B-52! Leci B-52! Wietnamczyki, skurczybyki, uciekają gdzie się da! Taką piosenkę, będąc na etapie szóstej klasy podstawówki, śpiewaliśmy sobie późną nocą z kolegami na koloniach letnich w Jarosławcu, wkurwiając tym niemożebnie naszą młodą i bujnie obdarzoną przez naturę opiekunkę. Do dziś pamiętam jej biały, obcisły strój kąpielowy… No ale o Wietnamczykach miało być, a nie o pierwszych erotycznych pokusach. Z kraju Vietcongu pochodzi bowiem Putrid Vomit Christ. Ciekawa nazwa, trzeba przyznać, taka akurat na moim poziomie, bezpośrednia i obrazoburcza. No a poza tym, jak bum cyk-cyk, nie kojarzę, abym kiedykolwiek słyszał zespół metalowy z tego zakamarka globu. Zatem już na początku jest pewnego rodzaju geograficzna niespodzianka. Ale czy jest to jedynie ciekawostka, czy może coś więcej? Zespół obraca się w klimatach death / doom, zawierających sporą dawkę staroszkolnych melodii. I jedno na pewno należy zaznaczyć. Nie jest to żadne smęcenie, lanie lukru, tylko prawdziwie oldskulowe klimaty. Główny nacisk położony jest tutaj na grobową atmosferę, powolny rozkład i odór zgnilizny. Słowo powolny jest kluczowe, bowiem panowie nigdzie się nie spieszą, tylko lepią soczyste akordy, najczęściej sączące się niczym ropa z zainfekowanej rany, przyspieszające miejscami co najwyżej do d-beatu. Czuć w tym wszystkim także kapkę stylu sludge’owego, momentami, zwłaszcza we fragmentach najprostszych, zajedzie nieco punkiem, acz są to raczej drobne dodatki niż składowe mające znaczący wpływ na całość. Zdecydowanie większą rolę odgrywają tutaj gitarowe melodie, chwilami mocno wysuwające się najpierwszy plan i mamiące hipnotyzującymi powtórzeniami (jak choćby na rozpoczęcie i zakończenie płyty). Będąc przy początku, to „Vacuous Ecstasy” bardzo mocno skojarzył mi się z kostarykańskim Morbid Stench. Chyba ze względu na podobny, mechaniczny, ciężki riff i barwę głosu wokalisty, tą w wyższej tonacji growla. Ostatecznie więcej w tych dźwiękach chyba wpływów funeral doom spod znaku Evoken czy Mournful Congregation. Zresztą wyszukiwanie podobieństw w tym przypadku jest trochę jak dzielenie włosa na czworo, bo summa summarum Wietnamczycy i tak na nikim nie wzorują się dosłownie, a jedynie sklejają ten cmentarny bajzel na swój własny sposób. Trzeba przyznać, że wychodzi im to całkiem sprawnie, bo „Perpetual Intercourse” to materiał, który z czasem rośnie, i choć nie jest to na pewno jakieś wielkie „wow!”, to na pewno lepsza produkcja, niż można by się wstępnie spodziewać. Zatem jeśli macie ochotę sprawdzić sobie Putrid Vomit Christ jedynie ze względu na pochodzenie, to możecie mocno się zdziwić.

- jesusatan




Recenzja Aabode „Neo-Age”

 

Aabode

„Neo-Age”

Godz Ov War (2024)

 


„Maaaasz, posłuchaj, Ty akurat powinieneś to docenić” - rzekł onegdaj włodarz Godz Ov War przekazując mi debiutanckie nagranie francuskiego duetu Aabode. Profil wydalniczy mazowieckiego labelu przeważnie rozmija się z moimi preferencjami, ale kilka wydawnictw sygnowanych logiem tej wytwórni przykuło moją uwagę na dłużej lub długo. I takim też wydawnictwem jest „Neo-Age”, gdzie trójwymiarowa luminescencja zdobiąca cover zdradza, że tym razem krypt, gruzu i militariów nie będzie. Wydawca taguje ten materiał jako „Industrial expertimental death metal”, bo jakoś otagować muzykę trzeba, ale Aabode wcale takie łatwe do sklasyfikowania a tym bardziej do opisania nie jest. Rzeczywiście zgadza się tutaj to, że mamy do czynienia z muzyką silnie zindustrializowaną, zakorzenioną bardziej w latach 90. niż 80., w której punktem wyjścia są gitarowe zgrzyty i mechaniczne akordy po linii Godflesh, Pitch Shifter czy nawet Malhavoc, przefiltrowane przez bardziej elektroindustrialne dźwięki Front Line Assembly, Front 242, czy w mniej intensywnym stopniu nawet GGFH. Warto jednak wspomnieć co w  tym przemysłowym morzu jest skąpane – tutaj miłośnicy gruzowisk mogą zacierać łapki, bo Aabode serwuje surowo brzmiący, podziemny, dość prymitywny death/black, którego psychodelizujące opary potrafią przebijać się przez ścianę gitarowo-elektronicznych trzasków nadając całości bardziej abstrakcyjnego charakteru. Warto zwrócić uwagę, że w wielu fragmentach ten metalowy aspekt twórczości Aabode brzmi wybitnie surowo, przypominając raczej muzyczny szkic, zręb, na którym budowana jest cała kompozycja, niż coś przemyślanego i wyćwiczonego. Bliższe to jest zdecydowanie prymitywizmowi Bog Body, pewnej formie proto-gruzu niż wyrafinowanej ścianie dźwięku w stylu Portal. Dzięki tej całej industrialnej zupie „Neo-Age” nabiera szlachetnych rumieńców, siły rażenia i czegoś zaskakująco świeżego i pomysłowego, co wybija ich ponadto poniekąd hermetyczne  muzycznie środowisko. Warto przy tym zwrócić uwagę, że w zasadzie wszystkie sample wykorzystane w tych siedmiu kompozycjach zostały zapożyczone od innych twórców, niekoniecznie kojarzonych ze sceną industrialną. Wszystko zostało tu pozlepiane wzorowo, żaden aspekt nie dominuje nad innym, nie ma mowy o dźwiękowej nachalności, o robieniu czegoś na siłę. Znajduję jednak jeden aspekt „Neo-Age”, który jest równocześnie intrygujący co i irytujący. Mówię tu o programowanej perkusji, a raczej do doborze sampli, które brzmią jakby ktoś uderzał kredką o cienkie kartki papieru. Skojarzenie z „Cruelty And The Beast” pojawiło się u mnie od razu. I o ile w spokojniejszych, mniej blastujących fragmentach mi to pasuje i intryguje, o tyle w szybkich fragmentach może się on wydać denerwujący. Nie zmienia to faktu, że uważam debiutancki album Aabode za ciekawy, intrygujący, wielce niebanalny, na którym nawet pewne niedostatki i mankamenty mogą być wartością dodaną. Słyszę tu potencjał na więcej, ciekaw jestem jak Francuzi mogliby zabrzmieć, gdyby ta metalowa sfera została bardziej dopieszczona, gdyby wkradło się trochę bardziej świadomych, zróżnicowanych tematów. Z mojej strony bardzo duża rekomendacja, bo tego typu wydawnictw na rynku nie ma zbyt wiele.

 

                                                                                                                                             Harlequin




sobota, 16 listopada 2024

Recenzja / A review of Cryptal Echoes „Cryptal Echoes”

 


- FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


Cryptal Echoes

„Cryptal Echoes”

Morbid Chapel Rec. 2024

 


Ależ nam piękną niespodziankę wysmażyła rodzima Morbid Chapel Records! I to powiedziałbym, że podwójną. Po pierwsze, z całym szacunkiem, ale takiego ciosu bym się po tym wydawcy nie spodziewał. Nie dlatego, że pozycje w ich katalogu są słabe, wręcz przeciwnie. Cryptal Echoes przebija jednak wszystko, co pod rzeczonym znaczkiem się dotychczas ukazało. Zaskoczenie numer dwa, to pochodzenie samego zespołu. Nikt bowiem nie zaprzeczy, że scena Austriacka do współczesnych potentatów rynku deathmetalowego nie należy, a od czasów świetności Pungent Stench czy Disharmonic Orchestra niewiele się na ichnim poletku ukazało. Przynajmniej na tak wysokim poziomie. Debiutancka EP-ka Cryptal Echoes zawiera niemal pół godziny masywnego jak tankowiec death / doom metalu, solidnie skażonego cmentarnym odorem. Samo brzmienie tych nagrań wali zatęchłą glebą niczym świeżo wykopane jeansy Dead’a, przypominając setki kaset, które trafiały do mnie na początku lat dziewięćdziesiątych. Powiedzieć, że te utwory brzmią organicznie, to jak nie powiedzieć nic. Sprawa druga, najważniejsza, to same aranże. Mimo iż te sześć numerów opartych jest na prostocie, powolnie przelewających się harmoniach, uderzających w łeb i powalających momentalnie na podłoże, nie brak w nich elementów zaskakujących. Same melodie niejednokrotnie zmieniają się z zapętlonego riffu w nagłe nawałnice. Nie mam jednak na myśli tempa grindowego, bowiem gra perkusisty jest nadal mozolna, jakby jego ruchy hamowała powijająca kończyny gęsta flegma. Poza tym wspomniane melodie niejednokrotnie silnie ze sobą kontrastują, jakby pochodziły z kilku różnych bajek. Splecione jednak zostały ze sobą w tak pomysłowy sposób, że stworzyły cholernie mocny i masywny amalgamat, przyciągający uwagę i nie pozwalający się od muzyki Cryptal Echoes oderwać. Gdybym miał się pobawić w porównania, to dźwięki kreowane przez Austriaków to taka uboższa, mocno demówkowa mieszanka Spectral Voice i Disembowelment. Wspomnieć jednak muszę jeszcze o wokalach. Jakie tutaj są prowadzone chore dialogi między głębokim growlem a panicznym krzykiem, to można dostać gęsiej skórki. Obie tonacje idealnie się uzupełniają i przegryzają, tworząc niebanalną narrację do podkładu muzycznego. Oceniając ten materiał w skali szkolnej, „Cryptal Echoes” dostają ode mnie szóstkę bez najmniejszego wahania. Sprawdzajcie tą EP-kę koniecznie, bo certyfikat najwyższej jakości podpisuję wszystkimi czterema kończynami. Absolutnie fenomenalny materiał.

- jesusatan

 

Cryptal Echoes

“Cryptal Echoes”

Morbid Chapel Rec. 2024

 

What a beautiful surprise has our native Morbid Chapel Records fried up for us! A double, I’d say. First of all, with all due respect, but such a blow I would not have expected from this publisher. Not because the positions in their catalog are weak, quite the contrary. However, Cryptal Echoes tops everything that has appeared under the said flag. Surprise number two is the origin of the band itself. No one can deny that the Austrian scene is not one of the modern giants of the death metal market, and since the glory days of Pungent Stench or Disharmonic Orchestra not much has appeared in their field. At least on such a high level. Cryptal Echoes' debut EP contains almost half an hour of massive as a tanker death / doom metal, solidly tainted with graveyard odor. The very sound of these recordings reeks of musty soil like the Dead's freshly dug our jeans, reminding me of the hundreds of cassette tapes that came my way in the early 1990s. To say that these tracks sound organic is like saying nothing. Next thing, the most important, is the arrangements themselves. Despite the fact that these six songs are based on simplicity, slow-flowing harmonies, hitting on the head and immediately knocking to the ground, there is no shortage of surprising elements in them. The melodies repeatedly change from a looped riff to a sudden storm. However, I don't mean a grind tempo, for the drummer's playing is still laborious, as if his movements were hampered by the thick phlegm coating his limbs. Besides, the aforementioned melodies often contrast strongly with each other, as if they came from several different stories. However, they were woven together in such an ingenious way that they created a damn strong and massive amalgam, attracting attention and making it impossible to tear yourself away from Cryptal Echoes' music. If I were to indulge in comparisons, the sounds created by the Austrians are such an impoverished, heavily demo-like mix of Spectral Voice and Disembowelment. I still have to mention the vocals though. What sick dialogues are carried out here between deep growls and panicked screams, you can get goosebumps. Both tones perfectly complement and bite into each other, creating a remarkable narration to the background music. Rating this material on a school scale, “Cryptal Echoes” gets the highest note without the slightest hesitation. Do check out this EP, because I sign the certificate of highest quality with all of my four limbs. Absolutely phenomenal material.

- jesusatan