poniedziałek, 31 lipca 2023

Recenzja Chupacabra „Fortified With Ashes”

 

Chupacabra

„Fortified With Ashes”

Self – released 2023 

Chupacabra to bezwłose stworzenie, podobne do psa, które według legend Ameryki Łacińskiej atakowało bydło i wysysało z niego krew. To także trio z Bristol, w Wielkiej Brytanii, rodzinnego miasta pewnej thrashowej legendy Z kolei „Fortified With Ashes” to debiutancka EP-ka zespołu, która lada chwila ujrzy światło dzienne. Już na wstępie zaznaczę, iż warto się z tymi nagraniami zapoznać. Przynajmniej z kilku powodów. Przede wszystkim, jeśli macie na ręce wycięte skalpelem hasło „Slayer, kurwaaa!”, to w muzyce Brytoli Slayera znajdziecie całkiem sporo. Już otwierający całość riff bezsprzecznie nawiązuje do największego thrashmetalowego zespołu wszechczasów. A takich, trzy zamieszczone na „Fortified With Ashes”  kompozycje, zawierają o wiele więcej. I trzeba przyznać, że nie jest to granie od kalki, lecz autentycznie brzmiąca twórczość silnie zainfekowanego stylem Hannemana umysłu. Nie jest to także wpychanie Slayera do każdego zakamarku, bowiem w kilku fragmentach usłyszeć da się tutaj także bezpośrednie wpływy innych legend, jak choćby Testament (zwłaszcza ten skręcający z lekka w death metalowe rejony) czy Sodom. Jak łatwo się zatem domyśleć, nie usłyszymy na tym kawałku plastiku nic odkrywczego, a najnowocześniejszym aspektem „Fortified With Ashes” jest brzmienie. Bliżej mu do produkcji czysto komputerowej, aczkolwiek przyznać trzeba, że realizator nie odarł tej muzyki z resztek człowieczeństwa. No i ta okładka… Nota bene, bardziej pasująca mi chyba do technicznego death metalu. Przyznać trzeba, że te czternaście, odegranych na dość sporej prędkości, minut to solidny kawał agresywnego metalu, bynajmniej nie nużącego, z kilkoma mocnymi przebłyskami. Ponadto nadmienić należy, że za mikrofonem mamy tutaj niejaką Heather Taylor, która zdziera gardło na tyle intensywnie, iż w pierwszej chwili nie zorientowałem się, że to śpiew płci ładniejszej. I jestem przekonany, że gdybym o tym nie wspomniał, wielu z was dałoby się nabrać. Co by nie gadać, przyznać należy, że wejście Chupacabra mają niezłe. Bez wątpienia, nie jest to najwyższa klasa rozgrywek, ale na pewno wydawnictwo dające spore nadzieje na przyszłość. Bardzo solidny materiał. 

- jesusatan

Recenzja YAAROTH „The Man In The Wood”

 

YAAROTH

„The Man In The Wood” (Re-Issue)

I, Voidhanger Records 2023

 


Zespół, którego pierwszą pełną płytę będę chciał Wam teraz nieco przybliżyć w chwili powstania, czyli w 2011 roku nazwał się Yarrow. Nikt nie wie (zapewne poza samymi muzykami grupy, choć i to nie jest takie pewne), kiedy dokładnie Yarrow przeszedł mutację i w jego miejsce powstał Yaaroth. Z ich pierwszym albumem jest podobnie. Wiadomo jednie, że powstał gdzieś tam w 2020 roku, w wersji cyfrowej i tyle. Pierwszą, konkretną i umiejscowioną dokładnie na osi czasu informacją jest zatem ta, że „The Man In The Wood” został odrestaurowany i ponownie wydany pod banderą I, Voidhanger Records w wersji digital i limitowanego do 200 kopii cd, a miało to miejsce 03.03.2023 r. Muzykę także możemy zidentyfikować, choć nie należy ona do gatunku banalnych, łatwych do opisania i oczywistych. Niezaprzeczalną dominantą tego materiału jest zagęszczony, ciężki Doom Metal tradycyjnej szkoły gatunku. Królują tu więc wgniatające w glebę beczki, maziste, zabagnione linie basu, smoliste, przeciągane, klasycznie tłuste riffy poparte wyśmienitymi partiami solowymi i mocne, rezonujące w przestrzeni wokale o ponurych rejestrach. W pas kłaniają się najlepsze produkcje Black Sabbath, Candlemass, Saint Vitus, The Obssessed, Pentagram, Trouble, Count Raven, czy Cirith Ungol. Do owych kanonicznych wręcz w swym wyrazie dźwięków dodano szczyptę grobu (druga część wałka „God of Panic”), co zdecydowanie podniosło walory smakowe tej produkcji, dosyć sporą porcję kwaśnych, psychodelicznych struktur rodem z lat 70-tych, oraz dużą miarkę zagrywek charakterystycznych dla kręgów progresywnych (objawiają się one najczęściej w niestabilnych, basowych hołubcach, oraz w nietypowym kształcie niektórych akordów). Nie brak tu również, opartych na wiosłach, akustycznych pejzaży, neoklasycznych, ludowych melodii tworzonych z wykorzystaniem instrumentów dętych, drewnianych, jak i dwuznacznych rozwiązań z pogranicza jazzu i  swingu. Sporo tu jeszcze różnorakich, pomniejszych smaczków i zdobnych koronek, jednak trzeba się dosyć mocno wgryźć w ten album, aby je odkryć. Niewątpliwie „The Man…” to płyta kreatywna i wielowymiarowa. Ja jednak nie do końca ją trawię. Póki wir ten obraca się wokół tematów Doom Metalowych (nawet tych bardziej popapranych), to ja jestem jak najbardziej na tak, jednak ucieczka w zadymione rejony prog-rocka, czy miękkie, jazzujące lamenty z wyrafinowanym dysonansem zapożyczonym od King Crimson już mnie jakoś specjalnie nie rajcuje. Brzmienie także mogłoby być zdecydowanie bardziej soczyste i tłuste, bo choć ma ono niewątpliwie urzekający szlif, nieznacznie tylko lepszy od surowej jakości demo, to jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że świadomie poświęcono tu ciężar na rzecz czystości i przejrzystości tych dźwięków. Na współczesnej, zatłoczonej scenie, Yaaroth to twór nietuzinkowy, posiadający nieco odmienną wizję swojej muzyki, jednak ich „Człowiek w Lesie”, to płytka, która w ostatecznym rozrachunku mnie nie przekonuje (zwłaszcza jej druga część) i do której już raczej nie wrócę. Dobrze, że I, Voidhanger Records okroiła nieco ten krążek, gdyż w pierwotnej wersji zawierał on jeszcze alternatywne mix’y dwóch wałków trwające łącznie prawie 18 minut. Obawiam się, że to mogłoby być już dla mnie nie do przejścia.         

 

Hatzamoth

niedziela, 30 lipca 2023

Recenzja Inhumed „Feasted Upon Like Carrion”

 

Inhumed

„Feasted Upon Like Carrion”

Self – released 2023

Włączając “Feasted Upon Like Carrion” I patrząc na okładkę, w pierwszej chwili, po letkim zamroczeniu alkoholowym, myślałem, iż mam oto do czynienia z nowym materiałem Holendrów, o bardzo podobnej nazwie. Chwilę zajęło mi ogarnięcie tematu, bo coś mi się zdecydowanie nie zgadzało. No to ostrząc wzrok… Inhume to faceci z zupełnie innego kontynentu, bo Kanada raczej w Europie nie leży. Ich styl muzyczny też daleki jest od napierdalawy w wykonaniu autorów „Decomposing From Inside” czy „Chaos Dissection Order”.  W tym konkretnym przypadku okładka jest nieco zdradliwa. Muzyka Inhumed nie jest bowiem czystą rzeźnią (kurwa, a widział ktoś kiedyś „czystą rzeźnie”?). Wbrew temu, co sugeruje wspomniany obrazek, w muzyce zawartej na tej EP-ce sporo jest elementów mu całkowicie przeciwnych. Owszem, znajdziemy tu fragmenty mocno brutalizujące, chwilami nawet zahaczające, ale minimalnie, o rasowy death/grind. Przeważającą jednak składową stanowią albo tandetne, szwedzkie melodyjki, nawet jeśli inspirowane wczesną falą grania z Goeteborga, albo kompletnie nijaki death metal z przytupem do pogibania. Nie podoba mnie się to. Z kilku powodów. Po pierwsze, jest to kompletnie oderwane od pojęcia zawartego w słowie „spójność”. Mamy przykładowo dość ostry riff, nawet poniekąd gniotący do gleby, a za chwilę wjeżdża melodyjne solo, pasujące tu niczym pięść do nosa. Jedziemy nawet znośny akord, by ten zaraz przeszedł w tak wymuszony wypełniacz, że aż chce się wcisnąć „stop”. Kompletną przypadkowość zamieszczonych na tym wydawnictwie pomysłów koronuje wieńczący całość motyw na duet growl – skrzypeczki (czy chuj wie jaki inny tam klasyczny strunowiec). Po drugie brzmi to niczym produkt z fabryki a nie szczery, płynący z serca śmierć metal. Ani w tym brudu, ani ciężaru, że o jakichkolwiek znamionach spontanu nie wspomnę. Ja wiem, że chłopaki dopiero zaczynają muzyczną przygodę, no ale sorry, po takim starcie to ja chyba nawet nie sprawdzę, co tam u nich słychać za kilka lat. Nie wyczuwam bowiem w tym tworze za grosz talentu większego niż na czwartą ligę. Więc po co mam się interesować czy awansowali do trzeciej? Dajce se na luz, chyba, że macie za dużo czasu. Ja wolę iść do kuchni po piwo.

- jesusatan

Recenzja The Circle „Of Awakening”

 

The Circle

„Of Awakening”

AOP Records 2023

Osiemnastego sierpnia powróci The Circle ze swoją drugą płytą. Jest to trzyosobowy band, pochodzący z Dolnej Saksonii. Założony w 2021 roku, w którym to wydał trzy single oraz debiutancki album zasnął na chwilę, aby w końcu się przebudzić i przypomnieć światu o własnym istnieniu. Tym razem zrobią to za pomocą pięciu numerów, które złożą się na 33 minuty muzyki, która określana jest obiegowo jako symfoniczny black metal. Nic jednak bardziej mylnego, gdyż twórczość Niemców to w gruncie rzeczy mariaż blacku z doom metalem, a orkiestralne elementy to jakby biżuteria, która dodatkowo upiększa „Of Awakening”. Sami twórcy nazywają swoje muzykowanie art-metalem i jak to w większości przypadków takich tworów bywa, aranżacje wykonane tutaj są z niezwykłym polotem. Saksończycy sprawnie połączyli ze sobą agresywne, satanistyczne momenty wraz z tymi cięższymi i powolnymi. Gdy pojawia się ta mroczna twarz ich kompozycji, to dostajemy szereg dość intensywnych, czarcich blastów, które z kolei przechodzą w wolniejsze partie, porażające smutkiem i melancholią. Uwydatnia się wtedy ta symfoniczna strona The Circle, która koncentruje się bardziej na użyciu skrzypiec, a syntezator jest tu zaledwie dodatkiem, mającym za zadanie wzmocnić atmosferyczność tych tęsknych chwil. Podobnie sprawy się mają w przypadku wokali, które z wściekłych zamieniają się w markotne i czyste śpiewy, rozmarzając oraz zasępiając mnie do reszty. Niewątpliwe, ci trzej panowie, sprawnie połączyli ze sobą te dwa gatunki i serwują nam kawałki, które skonstruowali z pomysłem i pełne są różnorakich tekstur. Jednakże obydwa oblicza „Of Awakening” w moim mniemaniu jawią się jako zanadto stonowane. Ta bardziej ekstremalna gęba nie jest tak obrzydliwa jakbym chciał, zaś ta ckliwa zbyt mocno zalatuje MTV. Nasi utalentowani mieszkańcy Hameln stworzyli doskonale stonowany album, który nie urazi nikogo, ponieważ zachowawczy jest do bólu, ale chyba nie ma co marudzić, bo to w końcu art.-metal do cholery. Miłośnikom pięknych wydawnictw żarliwie polecam.

shub niggurath

Recenzja SERMON „Till Birth Do Us Part”

 

SERMON

„Till Birth Do Us Part”

Bitume Productions 2023

Turecka ziemia kojarzyła mi się praktycznie od zawsze (pomijając oczywiście kosmiczną inflację i polityczne zawirowania) z brutalnymi, bluźnierczymi Death i Black Metalowymi wyziewami. Pierwszy pełniak Sermon pokazuje natomiast wyraźnie, że w Tureckim Izmirze  potrafią także grać rzetelny, konkretny Doom Metal. „Till Birth…” to spójny i dojrzały album zakorzeniony głęboko w Melodyjnym Doom/Death Metalu z lat 90-tych (czyli złotym okresie dla tego gatunku), który romansuje delikatnie z  klasyczną, Gotycką materią (jednym słowem żadnego lateksu i zero pedaliady) i odrobiną nawiedzonego dysonansu, uciekając także chwilami w wilgotne ciemności grobu. Linie beczek są więc masywne, gęste i gniotą stanowczo (mimo że puszczone są z trupa), tłuste, zwarte, smoliste riffy sowicie przyprawione zawiesistymi, tęsknymi, pogrzebowymi melodiami i wysmakowanymi partiami solowymi cisną złowieszczo, a niskie, zalatujące oddechem śmierci growle i krztyna czystych, jednak posępnych wokali doskonale podkreślają skondensowany, mroczny charakter tego krążka. A gdzie bas, zapytają zapewne niektórzy z Was? Ano właśnie basu tu ni ma panie dziejaszku, a pomimo tego ciężar tego krążka jest wręcz przytłaczający. Dobrą robotę robi tu także parapet, jak i zawodzące skrzypce. Ich partie stanowią istotny element tej płyty, jednak żadne nie próbuje zdominować tych kompozycji. Budują za to odpowiednio przygnębiającą atmosferę, zapewniają właściwe, emocjonalne napięcie i tworzą odpowiednie tło dla dźwiękowej fabuły tego krążka. Nie jest to, co prawda, specjalnie oryginalna muzyka, a w zasadzie oryginalności nie ma w niej wcale. Słychać wyjątkowo głębokie inspiracje najlepszymi produkcjami Paradise Lost, Novembers Doom, czy My Dying Bride, jednak owe wpływy destylowane są bardzo umiejętnie i efektywnie, a do tego całość posiada przekonującą głębię brzmienia, wybitnie pesymistyczną orientację, ciężar, jak i aurę ciemności. Jak dla mnie to wystarczy, aby wystawić tej płycie zdecydowanie pozytywną cenzurkę.

 

Hatzamoth             

piątek, 28 lipca 2023

Recenzja Decoherence „Order”

 

Decoherence

„Order”

Sentient Ruin Laboratories 2023

Decoherence to stosunkowo nowa nazwa na rynku muzycznym, aczkolwiek zarazem systematycznie płodna. Panowie zawiązali się bowiem zaledwie pięć lat wstecz, a już mają na koncie dwa pełne albumy, split z Albionic Hermeticism oraz pięć EP-ek. Mało to nie jest, a mimo to, album numer trzy to moje pierwsze spotkanie z muzyką Brytoli. „Order” to muzyka bardzo specyficzna. Label sygnuje ten materiał jako eksperymentalny black metal. Nie wiem, może i taki slogan faktycznie tutaj pasuje, jednak jeśli jednocześnie przyjdzie wam równocześnie do głowy myśl o jakichś innowacjach, to od razu zaznaczę, iż połączone w tych sześciu kompozycjach składowe bynajmniej szlaków górskich nie wytyczają. Pierwsze lepsze porównanie, i to żeby nie grzebać zbyt bardzo w odmętach przeszłości, to, nieistniejący już niestety, holenderski Dodecahedron czy też chwilami szwajcarski Darkspace. Choć oczywiście nie tylko i nie dosłownie. Główną myślą jest tutaj całkowite odhumanizowanie. Trzeba otwarcie przyznać, że dźwięki te są mocno industrialne, pokręcone i niełatwe w odbiorze. Ze słowem „industrialne” często w parze idą automaty perkusyjne, ale w tym przypadku, jeśli oczywiście się nie mylę, i ten instrument został odegrany przez człowieka. Nie przeszkadza to jednak odnieść wrażenia, iż pracuje on bardzo automatycznie i nieludzko, tworząc zazwyczaj blastowy podkład do bardzo intensywnie pracujących gitar. Z tworzonej przez nie ściany dźwięku co jakiś czas wysuwają się a co schizofreniczne, hipnotyzujące, czasem dysonansowe akordy, powodujące, że wdzierająca się do uszu nawałnica nabiera odpowiedniej kolorystyki. Podobnie dzieje się w przypadku chwilowych zwolnień, gdzie deszcz meteorytów na chwilę ustaje a naszym oczom jawi się pełen pięknych gwiazd nieboskłon. Muzyka Decoherence przez cały czas trwania tego krążka utrzymuje jednak silnie blackmetalowego, chłodnego, a jednocześnie ciut futurystycznego ducha. Ducha przemawiającego wściekłymi, nieco tłumionymi i kompletnie nieczytelnymi głosami, po raz kolejny wymuszającymi przymiotnik „antyludzki”. „Order” nie jest może albumem jakoś specjalnie złożonym, a mimo to nie wykłada na stół wszystkich kart już w pierwszym rozdaniu. Aby zauważyć i zakodować wszystkie kryjące się na nim smaczki zalecane jest przynajmniej kilka sesji odsłuchowych. I na koniec jeszcze jedno, może i banalne stwierdzenie, ale w tej muzyce naprawdę czai się zło. I wtapia się w umysł niczym kleszcz. Zanim je dostrzeżesz, jesteś „Order” zainfekowany. Bardzo mocna rekomendacja.

- jesusatan

Recenzja Pukewraith „Banquet Of Scum”

 

Pukewraith

„Banquet Of Scum”

Blood Harvest 2023

Pierwotnie album ten został wydany pod koniec zeszłego roku przez Sewer Rot Records, ale teraz dzięki uprzejmości Blood Harvest mamy okazję przesłuchać go, używając gramofonu. Ten solowy projekt niejakiego Brendan’a Dean’a, kanadyjskiego muzyka, który udzielał się między innymi w takich kapelach jak Alucard czy Gutvoid, został założony dwa lata temu i po wydaniu epki i singla zapałał rządzą, aby nagrać coś dłuższego. Ci, którzy mieli się już okazję zapoznać z tym materiałem zapewne pominą moje wypociny, ale dla tych, którym ta płyta była dotychczas nieznana, a uwielbiają śmierdzący na kilometr krwią i wnętrznościami death metal, dowiedzą się przynajmniej o jego istnieniu. Tak jak wspomniałem jest to dawka mielącego grania spod znaku death / grind i fanom Cannibal Corpse powinna się spodobać. Poza tym, że nic odkrywczego tu nie znajdą, to jestem nieświęcie przekonany, iż ta brutalna i całkiem miło kołysząca rzeźnia zrobi im dobrze. Osiem utworów zagranych na gruboskórnej gitarze, wspomaganej przez wyraźny bas i lekko wycofany automat perkusyjny, który zanadto sztucznością nie zalatuje. Wymienione instrumentarium generuje częstą zmianę temp, lecz jak wiadomo z historii tego gatunku dominują te żwawsze. W tych właśnie muza ta działa jak dobrze naostrzona maszynka do mięsa. Te gwałtowne riffy ze sprawnością rozdrabniają wszelkie flaki razem z kościami, a wokół bryzga jucha. W tych wolniejszych chwilach, nasz mieszkaniec Toronto, gniotąc i walcując dopełnia swego dzieła i robi ze wszystkiego miazgę, przyśpiewując przy tym, używając gardłowego i cuchnącego flegmą growlu. To w gruncie rzeczy proste muzykowanie, o słusznej sile rażenia, ale fachowe posługiwanie się swymi przyborami przez Brendan’a jak i biegłe poruszanie się po meandrach splatter metalu, zrodziło mokry, śliski i plugawy „Banquet Of Scum”, który został urozmaicony wieloma schizofrenicznymi oraz niepokojącymi solówkami. Dobrze zaaranżowany krwisty death metal, w którym grindcorowe linie papilarne są bardzo wyraźne. Stęsknionych za początkiem lat dziewięćdziesiątych i brygadami takimi jak chociażby Impetigo zapraszam do okolicznych distro.

shub niggurath

Recenzja OAK „Disintegrate”

 

OAK

„Disintegrate”

Season of Mist 2023

Dęby to potężne, rozłożyste drzewa z rodziny bukowatych osiągające nawet 35-40m wysokości, a ponieważ żyją nawet 1000 lat, uważane są za symbol siły, długowieczności i mocy. Rozłożyste korzenie tych drzew wrastają wiele metrów w głąb ziemi, dając im wysoki poziom stabilności, dzięki czemu nawet silne nawałnice nie wyrwą ich z podłoża. Muzyka znajdująca się na drugim albumie portugalskiego Oak w dużym stopniu pasuje do krótkiej charakterystyki dębu, jaki przedstawiłem powyżej. Jest masywna, potężna, ciężka, oraz w pewnym sensie obszerna i rozłożysta. Album ten, to tak naprawdę jeden, monstrualny wałek, trwający prawie 45 minut i wierzcie mi, potrafi on naprawdę przeorać łepetynętak, że lepiej nie trzeba. Korzeniem tej kompozycji jest wgniatający w glebę, ponury, częstokroć  złowieszczy, mizantropijny Funeral Doom/Death Metal. Wokół owego monolitycznego rdzenia wirują w szalonym, żałobnym tańcu elementy klimatycznego Black Metalu o nihilistycznym wydźwięku, Post-Metalowe, mocno przygnębiające faktury dźwiękowe, meandrujące, przytłaczające, posępne akcenty melodyczne, czy też mocno eteryczne rozwiązania harmoniczne, którymi nie pogardziliby także muzycy z szeroko pojętych kręgów progresywnych. Sporo tu także różnorakich, utkanych w niekonwencjonalny sposób, głównie gitarowych ozdobników, subtelnych podtekstów, dysharmonijnych krawędzi, atonalnych pomysłów i aranżacyjnych niuansów ukrytych w smolistych otchłaniach tego krążka. Można zaryzykować stwierdzenie, że ta płyta, to niemal prawdziwa, żałobna odyseja, bądź obłąkana podróż potępionych ku przepastnym, piekielnym głębinom poprzez oczyszczający ból i cierpienie. Ta płyta potrafi niemal zniekształcać czas i zakrzywiać przestrzeń. Niepokoi, oszałamia, burzy poczucie wewnętrznego komfortu i można w jej towarzystwie zdrowo i porządnie popłynąć, choć niewątpliwie materiał ten wymaga od słuchacza nieco cierpliwości i odpowiedniej dawki  atencji. Warto jednak moim skromnym zdaniem okazać mu przychylność i poświęcić wymaganą ilość czasu i uwagi, aby się w nim zanurzyć i organoleptycznie wręcz poczuć zawarte na „Disintegrate” dźwięki. A gdy już je poczujecie, ale tak dogłębnie, to gwarantuję, że dwójeczka Oak pozostanie z Wami na dłuższy czas.

 

Hatzamoth

czwartek, 27 lipca 2023

Recenzja Darkened „Lord Of Sickness And Bile”

 

Darkened

„Lord Of Sickness And Bile” E.P.

Edged Circle 2023

Fanom death metalu są zapewne dobrze znani, ale ci, którym nie, powinni wiedzieć, że jest to projekt skrzyknięty w 2018 roku przez muzyków znanych z udziału w między innymi takich kapelach jak Grave, Bolt Thrower, Dismember czy też Funebrarum i Excruciate. Od momentu powstania nagrali dwa albumy, kilka singli, a „Lord Of Sickness And Bile” jest trzecią epką w ich dorobku. Dwa kawałki na niej zawarte to kontynuacja obranej drogi przez tą kapelę już na samym początku działalności i jawiąca się jako połączenie brytyjskiej walcowatości ze szwedzką melodyjnością. Chwytliwe riffy tasują się tutaj bezustannie z przysadzistymi akordami, w które od czasu do czasu gitarzyści wplatają czułą solówkę. Aby nadać trochę klimatu, twórcy dołożyli momentami klawiszy, co delikatnie kłóci się nieco z i tak już dziwnym sklonowaniem Anglika ze Szwedem. Wyszedł swoisty potworek, który obdarzony jest całkiem niezłym wokalem i soczystym brzmieniem, a sekcja rytmiczna, będąca jego sercem, bije sprawnie i miarowo. Tempa zmieniają się dość często i płynnie przechodzą z jednego w drugie. Podobnie zresztą sprawy mają się ze sposobem użytych form stylistycznych, które to non stop zmieniają się wzajemnie, tworząc swojego rodzaju dialog. Problem jednak polega na tym, że pomimo iż języki wyżej wymienionych krajów należą do tej samej rodziny, to za chuj się nie pokrywają. Brytyjczyk z Nordykiem nie mogą dojść do porozumienia, mówiąc w dwóch różnych systemach. Tak jest właśnie w przypadku death metalu w wykonaniu Darkened. Nic to, bo potencjalny oraz niezbyt wymagający odbiorca dostaje dzięki temu niezobowiązujący śmierć metal, którego słuchanie nie wymaga wysiłku i potrafi dać ździebko niewyrafinowanych melodii jak i również odrobinkę ciężkiego mielenia, a całość na domiar złego okraszona jest „błyskotliwą” solówką i atmosferycznym parapetem. Tylko dla miłośników mainstreamu.

shub niggurath

Recenzja SEPULCRUM „Lamentation of Immolated Souls”

 

SEPULCRUM

„Lamentation of Immolated Souls”

Chaos Records 2023

Gnijące wnętrzności Ameryki Południowej regularnie wypluwają ze swych trzewi wysokiej jakości materiały zalatujące zepsutą tkanką i trupim jadem. Jedną z ostatnich rzygowin, jakie się z nich wydostały, jest pierwsza pełna płyta Chilijskiego kwartetu zwącego się Sepulcrum. Zaprawdę bardzo dobry to album, który wszystkich maniaków Old School Death Metalu jak nic przyprawi o szybsze bicie serca i obfity wzwód w galotach. Krążek ten po same krawędzie wypełniony jest surowymi, wściekle bijącymi bębnami, rozrywającym organy wewnętrzne, grubo ciosanym basem, soczystymi, dzikimi, złowieszczymi riffami, schizofrenicznymi solówkami i bluźnierczymi, trzewnymi wokalami o zdecydowanie diabelskich inklinacjach. Choć album ten, to zasadniczo homogeniczna stara szkoła gatunku, to jednak te niespełna 39 minut nie jest tylko nostalgicznym szarpaniem strun w stosunkowo ograniczonej przestrzeni stylistycznej. Materiał ten, to może i bezwstydna, ale jakże prawdziwa i szczera, wręcz naga celebracja Metalu Śmierci wolna od studyjnych sztuczek, czy wypolerowanych faktur. Słychać w muzyce Sepulcrum głębokie inspiracje pierwszymi produkcjami Morbid Angel i Deicide, jednak Chilijczycy nadali swej produkcji charakterystycznego, indywidualnego szlifu, choć od jakiegokolwiek nowatorstwa trzymają się z daleka (i całe kurwa szczęście). Ów swoisty, symptomatyczny epolet zespół uzyskał dzięki zastosowaniu tradycyjnych, korzennych, żrących niczym kwas, Thrash Metalowych elementów (zarówno w warstwie wioseł, jak i sekcji rytmicznej), wielowarstwowej, bardziej technicznej mieszance intuicyjnych riffów (która nie jest jednak zaśmiecającym tę produkcję, instrumentalnym onanizmem i nie kończy w ślepych zaułkach nadmiernego skomplikowania kompozycji), oraz ponurego mistycyzmu, który można napotkać na południowoamerykańskich, Death Metalowych krążkach z pierwszej połowy lat 90-tych. Jednym słowem panowie dogłębnie rozumieją śmiertelną formułę, nie ograniczają się jeno do jej powierzchownej formy, tylko zanurzają się głęboko w jej wnętrze, wydobywając z niej całe, dostępne bogactwo jej struktury, niesamowitą moc, jak i obezwładniający, demoniczny feeling. A mówiąc prościej, „Opłakiwanie Dusz Ofiarowanych” to album, który w całej swej  okazałości ukazuje potęgę Metalu Śmierci starej szkoły. Bardzo dobra płytka, dla której bez dwóch zdań znajdzie się miejsce w mojej kolekcji. Idę zatem na zakupy i wracać nie zamierzam, dopóki „Lamentation…” nie padnie moim łupem.

 

Hatzamoth

środa, 26 lipca 2023

Recenzja Tumulation „Haunted Funeral Creations”

 

Tumulation

„Haunted Funeral Creations”

Hammerheart Rec. 2023

Tumulation, to nowotwór, który zdiagnozowany został po raz pierwszy na początku bieżącego roku, a symptomem jego było wydane w styczniu, nakładem własnym, demo „Savage Blood Domain”. Nie jest to jednakże choroba nowa, a raczej przeczuty, gdyż panowie wchodzący w skład zespołu dali już niejednokrotnie o sobie znać w takich aktach jak choćby Conjureth czy Ghoulgotha. I w tym momencie uważam, że mam atencję osób szczególnie zainteresowanych. Bardzo słusznie, bowiem Tumulation to, w porównaniu z wymienionymi powyżej nazwami, muzyka dość pochodna. Na „Haunted Funeral Creations” znajdziemy czterdzieści minut gnilnego, zamulonego, bagiennego death / doom metalu w amerykańskim stylu. Panowie z San Diego mają bogate doświadczenie w temacie i, mimo iż absolutnie nie prezentują tutaj niczego, czego świat jeszcze nie słyszał, to potrafią swoją śmiertelną, solidnie naoliwioną machinę wojenną wytoczyć do bitwy, w pierwszym szeregu. Kompozycje Tumulation osadzone są przeważnie w wolnych i średnich tempach, ze zdecydowanym naciskiem na ciężar z nich płynący oraz potężne akordy. Nie wyobrażam sobie, by pod sceną powstał na ich koncercie jakiś szalony młyn. Co najwyżej oczami wyobraźni widzę szesnastotonowe odważniki, spadające na głowy zgromadzonych, niczym w skeczu Monty Pythona. Do śmiechu tutaj jednak nikomu być nie powinno. Kompozycje na tym krążku śmierdzą bowiem zgnilizną i bynajmniej nie są przyjemne w odbiorze. Gniotą za to bez litości, może i niespiesznie, ale sukcesywnie. Raczej rzadko zza kotary gęstych dźwięków wysunie się gitara prowadząca z jakimś bardziej melodyjnym riffem, tudzież panowie nieco przyspieszą. Całość przypomina bulgoczące swoim tempem bagno, a głęboki wokal może być na nim odpowiednikiem wzywania dochodzącego zza gęstej mgły. Dla małego urozmaicenia w kilku miejscach pojawiają się filmowe sample, co w zasadzie też jest zabiegiem znanym i powszechnym. Czyli generalnie nic nowego, ale jakie to smaczne. Jeżeli wielbicie nienowoczesny death metal spod znaku choćby Grave Miasma, Ritual Necromancy, czy Funebrarum, to Tumulation jest kąskiem dla was. Nie sądzę, by ktokolwiek z was poczuł się rozczarowany.

- jesusatan

Recenzja RÜNDGARD „Ulvmonddomänen”

 

RÜNDGARD

„Ulvmonddomänen”

Inferna Profundus Records 2023

Rūndgard to kolejny, obok recenzowanego przez mnie nieco wcześniej Pyreficativm,  Chilijski hord należący do Pure Raw Underground Black Metal Plague Circle. Powiązań pomiędzy tymi projektami jest zresztą więcej, gdyż odpowiadający za Rūndgard Lord Valtgryftåke i MelekRshNvth IX będący hegemonem w Pyreficativm to jedna i ta sama osoba, tyle że w dwóch wcieleniach. Tych inkarnacji ma zresztą chłop dużo więcej, ale to już temat na osobny felieton. Wróćmy więc do „Ulvmonddomänen”, czyli drugiego, pełnego albumu wspominanego już tu Rūndgard. Jak już zapewne się orientujecie, płytka ta wypełniona jest po samą kokardę surowym, mizantropijnym i ponurym Black Metalem. Jak to więc bywa w takich przypadkach, zawiesista, smolista sekcja rytmiczna, która brzmi, jakby pogrzebano ją żywcem, gniecie okrutnie, gęste riffy o konsystencji wrzącego ołowiu przytłaczają i dręczą niesamowicie, cisnąc potwornie na korę mózgową, a demoniczne, bluźniercze, aczkolwiek głęboko zatopione w tym rzęsistym, mrocznym, mętnym, diabelskim osadzie wokalizy niszczą w chuj. W oddali majaczą wiszące w przestrzeni, zaimpregnowane ciemnością klawisze, nadające całości mistycznego feelingu i wzmacniające złowrogie wibracje, które wznoszą się i zataczają kręgi nad tą produkcją. Całość mocno, a może i bardziej niż mocno umocowana jest w latach 90-tych, są w tej muzyce ślady pierwszych produkcji Satyricon, Gehenna, czy Samael, tak więc ta płytka spodoba się niewątpliwie przeważającej większości maniaków dzikiego, surowego diabelstwa. Mnie też ta produkcja  przypadła do gustu i w zasadzie, nie do końca wiem dlaczego? Album to w swym gatunku dobry i fachowy, aczkolwiek poza dawno temu wytyczone ścieżki nie wychyla się ani trochę. Jak banalnie by to nie zabrzmiało, czuć w nim jednak autentyzm i pewną głębię, która pochłania słuchacza, pogrążając go w całkowitej, nieprzeniknionej otchłani mrocznego szaleństwa. Nie wiem, ja tę twórczość w ostatecznym rozrachunku kupuję, a Wy zdecydujcie sami.

 

Hatzamoth

wtorek, 25 lipca 2023

Recenzja Excrement „Flesh & Blood”

 

Excrement

„Flesh & Blood”

Chaos Records 2023

Ale gówno! Przynajmniej z nazwy, jeśli kto umi w angielski. A jeśli nie umi, to niechaj się dowie, iż było w latach dziewięćdziesiątych czterech Finów, którzy oficjalnie za gówno się uważali. I nagrali sobie nawet demówkę, a rok później też i EP-kę, ale to pierwsze wydarzenie dziś bierzemy na warsztat. No, to już wiadomo, iż mamy do czynienia z kolejnym wykopaliskiem, w poszukiwaniu skarbów przeszłości. Ileż to już klejnotów zostało w ten sposób odświeżonych…. Czy w przypadku Odchodów jest podobnie? Po trochu tak, po trochu nie. Wznawiane dziś nakładem Chaos Records demo z dziewięćdziesiątego trzeciego roku to dwadzieścia plus minut muzyki deathmetalowej, bardzo charakterystycznej dla tamtego okresu. Czuć w tych nagraniach autentyczność ubraną w bardzo organiczne brzmieniowo szaty. Kompozycje Excrement cechuje typowe dla tego kraju łączenie totalnego prymitywizmu z nutką melodii. Są tu momenty do pomachania głową, a i owszem, ale są i takie które można sobie spokojnie zanucić przy goleniu. Nie brak też typowego, punkowego rytmu czy garażowego feelingu. Czuć tu odpowiedni, charakteryzujący gatunek ciężar, potęgowany przez głębokie growle i chwilowe zwolnienia. Czuć przede wszystkim starodawny, demówkowy klimat przypominający czasy, kiedy to przegrywało się na różowe Stilonki wszystko, co wpadło w łapy. No właśnie, ale to „wszystko”, po latach, podlega jednak selekcji i weryfikacji. I tak słuchając sobie dziś Excrement jakoś nie dziwię się, że zespół ten nie przebił się przez dość gęste jednak w tamtejszym okresie sito. Z bardzo prostego powodu. Niczym nie zachwyca. Jest to owszem, bardzo poprawne granie, jednak dziś kuszące chyba jedynie starych pryków w temacie sentymentu. Bo jeśli podejść do tych nagrań na zimno, to ponownie, jak trzydzieści lat temu, zatonęłyby w zalewie nowości. Excrement to taki typowy średniak z lat minionych. Charakteryzujący się wszelkimi cechami pozytywnymi, jednak gdzieś tam wybrakowany, czy pozbawiony własnego „ja”. Podsumowując w jednym zdaniu: pozycja wyłącznie dla maniaków, albo archeologów. Tyle.

- jesusatan

Recenzja Reverence To Paroxysm „Lux Morte”

 

Reverence To Paroxysm

„Lux Morte”

Dark Descent Records (2023)

Ugh! Widzieliście ten potężny walec drogowy na meksykańskich blachach, któremu ledwo uciekłem? Tak, za jego sterami siedziało czterech miłośników burrito na czele z Antimo Buonnano znanym z kultowego Disgorge. Myli się jednak ten, kto po Reverence To Paroxysm będzie oczekiwał muzycznej kontynuacji tej nieodżałowanej załogi. „Lux Morte” to sześć kompozycji z zatęchłym, wyciągniętym z najbardziej zawilgoconych i dusznych piwnic death/doomem. Powiedzmy to od razu – oryginalności tu za grosz i każdemu odsłuchowi towarzyszył mi głos z tyłu głowy „ale to już słyszałeś tysiące razy, nudaaaaaa...”. Ale jak nuda skoro nie nuda? Tak, jest to wtórne, bo jeśli chodzi o porównania to można tu przypiąć cały szereg współczesnych zespołów, które uskuteczniają podobną konwencję. Słychać tu dużo Anatomii (ale bez tych funeralnych odchyłów), jest trochę Spectral Voice, są echa Mournful Congregation. I pewnie jeśli komuś nie jest potrzebny kolejny zespół, który gra podobnie i niespecjalnie wykracza poza wyznaczone ramy ten zapewne może olać Reverence To Paroxysm. Ale jeśli ktoś lubi niepokojący klimat i lubi mieć zgruchotane kości ten śmiało powinien iść w „Lux Morte” jak dzik w szyszki. Płyta brzmi przepotężnie, monumentalnie, niszcząc sonicznie wszystko co napotka na swojej drodze. Oniryczne, pełne pleśni i ohydy motywy atakują zewsząd. Jest w tym graniu zdecydowanie więcej niż tylko ciężar, masa i encyklopedyczne defdumowe łupanie. Słychać, że lata praktyki w Disgorge na marne nie poszły, bo choć stężenie patologii jest dużo mniejsze, to jednak jest słyszalne i namacalne. Debiut Reverence To Paroxysm to kawał naprawdę dobrej muzyki, które nie ma aspiracji by szczególnie wyróżniać się z tłumu, lub być jakimś benchmarkiem na lata (choć to chyba i tak jedna z lepszych pozycji w gatunku w ostatnich latach), ale zdecydowanie spełnia swoją funkcję jako muzyka rozrywkowa dla metali wagi superciężkiej.

                               Harlequin

poniedziałek, 24 lipca 2023

Recenzja Cultic „Seducer”

 

Cultic

„Seducer” E.P.

Eleventh Key 2023

 


Dwudziestego lipca powrócił z nową epką, zrodzony w 2016 roku na amerykańskiej ziemi Cultic. Od momentu powstania tercet ten raczy swoich wielbicieli ciężkim doom / death metalem. Tym razem jest nie inaczej. Dwa najświeższe numery tej kapeli to jedenaście minut podróży poprzez duszne opary, wydobywające się wprost z kotła czarownicy, której wizerunek został umieszczony na okładce tego wydawnictwa. Wiedźma ta uwarzyła niezłą miksturę, w skład której po raz wtóry weszły sprawnie połączone ze sobą elementy metalu śmierci i zagłady, doprawione szczyptą dungeon / synth. Obydwa kawałki charakteryzują się powolnym i miarowym tempem. Ciężkie i mroczne riffy wygrywane są tutaj za pomocą gitary o chropowatym brzmieniu, której wtóruje ziarnisty bas i masywna perkusja. Tym upiornym i zarazem rytualnym akordom towarzyszą stanowcze, na wpół szeptane męskie wokale, do których w kilku momentach dołączają żeńskie deklamacje i diaboliczny śmiech. Dźwięki zawarte na „Seducer” niosą ze sobą iście sataniczną atmosferę, wykreowaną przez fuzję wszystkiego co było najlepsze w Winter, Necroschizma, Celtic Frost czy też Lullaby. Wynik tej swoistej reakcji syntezy zaowocował całkiem oryginalnym materiałem, który muśnięty delikatnie klimatem lat siedemdziesiątych, zabiera nas na Łysą Górę, gdzie unosi się zapach ludzkich feromonów co zwiastuje tylko jedno. Dziką zabawę w towarzystwie samego Szeloszeta. Imprezie przygrywa Cultic, odurzając skutecznie umysły przybyłych gości. Wprowadza ich w hipnotyczny trans, pchając tym samym w wyuzdane pląsy. Ja zostałem uwiedziony. Jeśli spotkacie na swojej drodze tego „Uwodziciela”, to chwyćcie wyciągniętą przez niego do Was rękę i idźcie z nim tam, gdzie tylko zechce. Miejsce to powinno Wam się spodobać.

shub niggurath

Recenzja MAKE A CHANGE…KILL YOURSELF „II” & „Fri”

 

MAKE A CHANGE…KILL YOURSELF

„II” & „Fri” (Re-Issue)

Northern Silence Productions 2023

 



W przypadku Duńskiego ansamblu Make a Change… Kill Yourself postanowiłem opisać dwa ich materiały za jedną mańką (ćwiczyłem zresztą takie rozwiązania już wcześniej). Oba krążki zyskały bowiem nowe życie dzięki ludziskom z Północnej Ciszy, oba zostały wydane w gustownych digi-packach limitowanych do 500 szt., oba miały swą ponowną premierę 3 marca 2023, wreszcie oba zawierają praktycznie tę samą muzykę różniącą się jedynie drobnymi detalami. Tyle suchych faktów, przechodzimy do dźwięków, jakie wypełniają te płytki. Horda z kraju Hamleta wykonuje Depresyjny Black Metal i trzeba otwarcie przyznać, że zarówno „II”, jak i „Fri” to w tym gatunku klasa sama w sobie. Naprawdę potrafią te albumy zrobić konkretną orkę pod kopułą, a co bardziej wrażliwe jednostki pod ich wpływem sięgnąć mogą po ostre narzędzia lub szare mydło. Jeżeli zaś chodzi o stronę czysto muzyczną, to królują na nich równe, ciężkie, przygniatające beczki, leżący jakby pod nimi, tworzący mroczną mgłę, nisko mruczący bas, gęste, melancholijne wiosła rzeźbiące potężne interwały ponurych, pesymistycznych tonów, depresyjne, posępne harmonie, oraz hipnotyzujące wariacje wokalne zawierające się pomiędzy agresywnymi, histerycznymi partiami, a nawiedzonymi, obłąkanymi szeptami. Oczywiście nie mogło zabraknąć na tych wydawnictwach gustownego parapetu, przygnębiających, instrumentalnych pasaży, jak i samobójczych elementów zdobniczych, czy też tnących niczym brzytwa, wijących się niespiesznie akcentów melodycznych. Na albumach z tego gatunku nie sama technika jest jednak najważniejsza. O wiele bardziej liczy się klimat i atmosfera, jakie ze sobą niosą, a te są na omawianych tu produkcjach wręcz porażające. W muzyce Make a Change… Kill Yourself króluje ciemność, otępienie, rezygnacja, złowróżbne wibracje i nihilistyczny feeling. Doprawdy, przecudnej urody to płytki, które śmiało można postawić w jednym rzędzie, obok najlepszych produkcji Xasthur, Leviathan, Shining, Anti, wczesnego Forgotten Tomb i Bethlehem, Silencer, Krohm, czy też Nortt. Wyśmienite zaprawdę w swej kategorii płytki. Duże brawa dla Northern Silence za ich wznowienie. Zakup obowiązkowy dla wszystkich, zadeklarowanych maniaków Depressive/Suicidal Black Metalu.

 

Hatzamoth

niedziela, 23 lipca 2023

Recenzja Anhaguama “Formula of Zos Vel Thanatos”

 

Anhaguama

“Formula of Zos Vel Thanatos”

Independent 2023

Anhaguama to twór datujący swoje narodziny na rok dwa tysiące siódmy, a „Formula of Zos Vel Thanatos” jest drugą EP-ką zespołu, przy zarejestrowanym jeszcze po drodze materiale na split z Murder Worship. Niezbyt pokaźne to dokonania, stąd nie zdziwię się, jeśli większość z was z powyższą nazwą spotyka się po raz pierwszy. No ale okładka mnie zachęciła, a wiadomo, że Brazylia to Brazylia, więc kiedy panowie podesłali materiał do recenzji, nie omieszkałem rzucić nań uchem. Na rzeczonej EP-ce mamy pięć kompozycji. Otwierający całość „Ra-Hoor-Khuit” to mocne otwarcie. Utwór dość szybki, z głębokim wokalem i mulistym riffem oraz pracą sekcji rytmicznej dość mocno mogącą kojarzyć się ze stylem DD Crazy. I tak sobie pomyślałem, że oto mamy do czynienia z bardziej współczesnym naśladowcą legendy z Belo Horizonte. Tak jednak nie jest. Szybko się okazuje, że inspiracji w muzyce Anhaguama jest zdecydowanie więcej. Muzycy wrzucili do swojego kotła trochę riffów heavymetalowych, sporo klasycznego death metalu, posmak Celtic Frost czy miażdżące walce death/doom metalowe, a nawet motyw mocno kojarzący się z Portal (w „NOX”). Czyli rozstrzał dość spory. No, powiem szczerze, że akordy dość często mocno ze sobą kontrastują, bowiem Brazylijczycy zestawiają w jednym szeregu elementy melodyjne z gruzowym pyłem. Całość łączy ze sobą jednak bardzo ważny element. A jest nim syfiaste, ale zarazem czytelne, brzmienie. Czuć, że nikt tu się nie bawił z komputerem a materiał być może nagrany został nawet na setkę. No i ten nieco przysłonięty, bulgoczący wokal, momentami także zbaczające z głównego nurtu, może robić silne wrażenie. Nie będę kłamał, w pierwszej chwili ten materiał wydał mi się zlepkiem, dobrych skąd inąd, pomysłów, nie do końca ze sobą współgrających. Ale mimo to „Formula of Zos Vel Thanatos” ma mocną siłę przyciągania i nie da się wyrzucić z odtwarzacza po jednym odsłuchu. Dlatego też, będąc na czwartym bodajże okrążeniu, pozbyłem się towarzyszącym mi pierwotnie wątpliwości i wsiąkłem po samą szyję. Bo konkluzja jest taka, że Anhaguama łączą ze sobą same klasyczne składniki i ciężko tak naprawdę doszukiwać się w tych kompozycjach fragmentów niepotrzebnych. Może brakuje chłopakom jeszcze odrobiny większego wyczucia czy doświadczenia, ale naprawdę bardzo jestem ciekaw, jak ich twórczość będzie się dalej rozwijała. Na dziś jest dobrze i ciekawie, dlatego nagrania te zdecydowanie zalecam sprawdzić. Czekam na kolejny krok.

- jesusatan

Recenzja ANGEROT „The Profound Recreant”

 

ANGEROT

„The Profound Recreant”

Redefining Darkness Records 2023

 


Trzeci album długogrający Angerot to płytka, która z pewnością przypadnie do gustu wszystkim maniakom Metalu Śmierci, (a jeżeli nie wszystkim, gdyż malkontenci zawsze się znajdą, to przynajmniej większości). Horda z Południowej Dakoty na krążku tym dopierdoliła bowiem, tak, że aż serce rośnie. „The Profound Recreant” to więc prawie 39 minut Death Metalowego mielenia osadzonego bardzo głęboko w klasycznej, bluźnierczej szkole gatunku zza wielkiej wody. Jak to zwykle bywa w tym stylu, napotkamy tu gęste w chuj, miażdżące bębny, wyrywający wnętrzności, gruby bas, potężne, intensywne, złowrogie riffy o wielu permutacjach, które dopasowując się do zmian tempa, podkreślają dynamikę i ciężar, kunsztowne solówki, oraz  rasowe, gardłowe growle o zdecydowanie bluźnierczym wydźwięku. Słychać w tej muzie pewne pokrewieństwo z twórczością Morbid Angel, Diabolic, czy Hate Eternal, powiedziałbym jednak, że to koligacja co najwyżej trzeciego stopnia. Zespół niejako rewitalizuje jednak na tej produkcji amerykańską klasykę, wplatając w ten bestialski materiał riffy o teksturach piły łańcuchowej zainfekowane głęboką miłością do przesteru Boss HM-2, jak i odrobinę jadowitych, Black/Death Metalowych rozwiązań okraszonych parapetem o rytualnym klimacie. Usłyszymy tu więc także chropowate, postrzępione, rozrywające wiosła charakterystyczne dla skandynawskich produkcji spod znaku Grave, Dismember, czy Vomitory, jak i agresywne, obrazoburcze fragmenty w stylu Behemoth, Hate i Belphegor. Tych czarcich patentów jest tu jednak raczej niewiele i są one użyte tylko po to, aby zaakcentować trochę mocniej mroczną atmosferę i diabelskie wibracje obecne niewątpliwie na tym albumie. „The Profound Recreant” to krążek zawierający całą paletę destrukcyjnych artefaktów Metalu Śmierci, poczynając na doskonałych aranżacjach gitar, poprzez wściekłe harmonie, rytmiczne przesunięcia, techniczne smaczki, nawiedzone, przesiąknięte ciemnością zapętlenia na interakcji basu i bębnów skończywszy. Siła tego materiału leży także w tym, że każdy z zawartych tu dziewięciu wałków ma odrębną, własną tożsamość, ale złożone razem do kupy tworzą zwarty, spójny album, który łamie kręgosłupy i miażdży czaszki. Trzeci pełniak Angerot jest niczym Polski bigos. Najlepiej smakuje wraz z upływem czasu, gdy kilka razy się go podgrzeje. Wierzcie mi, mnóstwo rzeczy się tu dzieje, trzeba tylko poświęcić tej płycie kilka chwil, aby móc w pełni się nimi rozkoszować. Wyborny materiał (przynajmniej jak dla mnie). Polecam go więc czysto subiektywnie.

 

Hatzamoth

sobota, 22 lipca 2023

Recenzja Hasselhoff Messerschmitt „Nie Jest Git”

 

Hasselhoff Messerschmitt

„Nie Jest Git”

GOP Records 2023 

Jak tylko spojrzałem na nazwę zespołu, od razu wiedziałem, że będzie to granie zabawowe. Do kompletu brakowało mi jedynie okładki przedstawiającej Davida za sterami myśliwca. No ale zapewne zespół budżet miał ograniczony, a gwiazda „Słonecznego Patrolu” za taką sesję sporo by sobie zażyczył. No ale żarty na bok, piwo w dłoń. Dokładnie tak, bowiem to, co na swojej debiutanckiej EP-ce serwuje zespół muzyków związanych choćby z Snake Eyes czy Offence, to granie typowo imprezowe. Albo koncertowe, co przecież bardzo często idzie w parze. Panowie na totalnym luzie połączyli ze sobą elementy punka, thrashu i crustu, nagrywając pięć kompozycji o łącznym czasie jedenastu minut. Trzeba powiedzieć, że jest to muzyka zero jedynkowa. Albo się ją od pierwszych taktów lubi, albo wciska „stop” i wypierdala do kibla. Mi się ten, dość kwadratowy mimo wszystko, spontan całkiem podoba. Bo i ponucić sobie można, i pogibać się, poprzyskakiwać z nogi na nogę, no takie tam małpie figle. Większość numerów opartych jest na rytmach punkowych, ale znajdziemy tutaj także i niemal grindowe przyspieszenia. Na pewno nie jest tak monotematycznie, jak można by na początku podejrzewać i na pewno spora w tym zasługa kilku, całkiem niezłych thrashowych riffów jakie się na „Nie Jest Git” przewijają. Odnośnie tytułu, to jest on generalnie podsumowaniem tego, co chłopaki prezentują w warstwie lirycznej, gdzie przeważają pesymistyczne odczucia względem otaczającej nas rzeczywistości. Nadmienić jeszcze należy, iż jeden z numerów, konkretnie „Martwy Punkt”, to przeróbka The Cure. Nie znam oryginału, ale biorąc pod uwagę całokształt omawianego tutaj materiału, zgaduję, iż różni się on dość znacznie od tego, co oryginalnie nagrała ekipa Roberta Smitha. „Nie Jest Git” to materiał prosty, łatwy i przyjemny. Nie będę ściemniał, że to jakieś wiekopomne dzieło, bo kilka lepszych crossoverów znalazłbym od ręki, nawet na krajowym podwórku, by wymienić jedynie Maggoth czy Bottlekopf. Wiochy jednak nie ma, a nawet śmiało mogę powiedzieć, że jest git. Sprawdźcie sobie zresztą ta EP-kę sami. Nawet jeśli nie podejdzie, to wiele czasu nie stracicie.

- jesusatan

Recenzja MAGICK TOUCH „Cakes & Coffins”

 

MAGICK TOUCH

„Cakes & Coffins”

Edged Circle Productions 2023

Przyszłoby Wam do głowy, aby połączyć ciasto i trumnę? Nie? No widzicie, a chłopakom z Magicznego Dotyku zaświtała taka myśl i swój tegoroczny, czwarty w dorobku, długogrający album studyjny zatytułowali właśnie „Ciasta i Trumny”. Magick Touch zawsze zresztą ciekawie nazywali swoje płyty, że wspomnę tylko „Czary Elektryczne”, oraz „Ostrza, Łańcuchy, Bicze i Ogień”. Tak więc można powiedzieć, że w przypadku najnowszej ich produkcji tradycji stało się zadość. A wracając do samej grupy, gdyż jeszcze nie miałem okazji szerzej jej zaprezentować na łamach naszego szacownego periodyku, to jest to trio pochodzące z norweskiego Bergen i wbrew pewnym stereotypom wycinają oni klasyczny, soczysty Heavy Metal doprawiony tu i tam drapieżnym Hard Rockiem. Usłyszymy więc na tym materiale całe mrowie tradycyjnych, kanonicznych niemal zagrywek z owych konserwatywnych gatunków, poczynając od fachowo młócącej sekcji rytmicznej z wyciągniętym, tłusto heblującym basem, poprzez wypasione, mięsiste riffy wspierane reprezentatywnymi dla rzeczonego stylu, modelowymi wręcz, wycyzelowanymi solówkami, na bardzo dobrych, mocnych wokalizach z trzech gardeł (gdyż każdy z członków zespołu dokłada tu w tej materii swoje kilka groszy) zakończywszy. Oczywiście nie brak na tej płycie także kontrapunktowych zagrywek, czy wręcz bluesowych, nierzadko podwojonych  harmonii, które dodają głębi gitarowym teksturom, jak i dynamicznych, chwytliwych, a mimo to stosunkowo ciężkich zagrań z pogranicza Hard & Heavy z lat 80-tych. Rzecz jasna całą płytę wypełniają chwytliwe, energetyczne, pełne wigoru melodie, które nierzadko zapadają w pamięć i można je sobie od czasu do czasu zanucić pod nosem. Gdyby ktoś zapytał mnie o inspiracje muzyków, to powiedziałbym, że leżą one gdzieś na przecięciu twórczości ThinLizzy, Iron Maiden, Whitesnake i Deep Purple, choć zaznaczam, że to mój, czysto subiektywny punkt widzenia. Choć sama muzyka, jak już wspominałem czerpie pełnymi garściami z przebogatej spuścizny klasycznego metalu sprzed czterech dekad, to jednak brzmienie, jakim oparzono te wałki, oparte jest już na współczesnych kanonach produkcyjnych, więc „Cakes...” posiada soczysty, mocny, a zarazem przestrzenny sound i potrafi dzięki temu niezgorzej kopnąć w cztery litery. Konkretna, rasowa płytka, którą powinni się zainteresować przede wszystkim fani konwencjonalnych form metalowej sztuki, choć i pozostałych do tego zachęcam.

 

Hatzamoth

piątek, 21 lipca 2023

Recenzja Pleń „Przechrzta”

Pleń

„Przechrzta”

Old Temple 2023

Jestem w stu procentach przekonany, iż sama nazwa zespołu, widoczna powyżej, z biegu ustawi potencjalnych odbiorców tego materiału w odpowiednim rzędzie. Malkontenci, a może raczej oponenci, rodzimego black metalu dostaną mdłości. Natomiast zwolennicy charakterystycznego stylu naszej krajowej sceny nie będą mieli najmniejszych obaw, by się „przechrzcić”.  No i bardzo słuszne to będzie, z obu stron, podejście. Już intro w postaci deklamowanego „Zarzewie” mocno akcentuje inspiracje przyświecające autorom tego materiału. To, co następuje później to faktycznie polski black metal, śpiewany i grany po naszemu. Od razu należy zaznaczyć, iż na „Przechrzta” nie znajdziemy żadnego innowatorstwa, czy odkrywania niezbadanych lądów. Znajdziemy natomiast bardzo dużo odnośników do liderów krajowej sceny, by wymienić choćby Furię, Mgłę czy Blaze of Perdition. Czyli już wiadomo, że wszystko obraca się tu głównie w stylu skandynawskim, który to miał niebagatelny wpływ na to, co nasi ziomkowie przechrzcili (nomen omen) na swoją własną modłę. No dobra, ale niby czym ten Pleń się w takim razie wybija, żeby trzeba na niego zwrócić uwagę? Przede wszystkim logiczną umiejętnością łączenia poszczególnych składowych w całość. Wszystkie siedem składających się na „Przechrztę” kompozycji to piosenki jednocześnie poniekąd przebojowe jak i bardzo drapieżne. Znajdziecie w nich chłodne tremolo, melodyjnie zawijające się wokół głowy, jak i agresywne przyspieszenia, raniące niczym drut kolczasty zacieśniający się wokół nadgarstków. Nie ma tu grania na jedno kopyto, w tej muzyce co chwilę cos się dzieje, coś się zmienia. Chłopaki z Sosnowca doskonale wiedzą czym powinien charakteryzować się współczesny black metal. Bo mimo, iż oparte są o szkołę lat dziewięćdziesiątych, czuć w tych dźwiękach powiew świeżości. Nie brak w nich też odrobiny psychodeli w postaci delikatnych dysonansów, jeszcze bardziej koloryzujących tworzony przez Pleń czarci obraz. A co najważniejsze, obraz ten rośnie, niemal do rozmiaru Panoramy Racławickiej, proporcjonalnie do liczby spędzonych z nią sesji odsłuchowych. Napomknąć jeszcze muszę o tekstach. Te, śpiewane po naszemu, są naprawdę niebanalne i bynajmniej, jak to często bywa, wstydu zespołowi nie przynoszą. Wręcz przeciwnie, niejednego skłonią do umysłowego nurkowania w poszukiwaniu ich głębszego znaczenia. Dobra, czyli podsumowując… Pleń sprawdzić warto. Bo każdemu maniakowi rodzimej sceny wejdzie jak nóż w masełko.

- jesusatan