czwartek, 29 kwietnia 2021

Recenzja Derailment „Come Clean In Death”

 

Derailment

„Come Clean In Death”

Behind the Mountain 2021

 

Zapewne patrzycie właśnie podejrzliwie na powyższą okładkę i zastanawiacie się, co to znowu za crossover. To może od razu wyprowadzę was z błędu. Twórczość Derailment ze wspomnianym gatunkiem ma niewiele wspólnego, choć ewidentnie zawiera sporą dawkę luzu i niejednotorowego podejścia do muzyki. Debiutanci z Australii poruszają się, mówiąc bardzo ogólnie, w klimatach stoner/doom metalowych, lecz cechuje ich dość niekonwencjonalne podejście do tematu. Panowie nie trzymają się sztywno ram gatunku i czasem zapuszczają się w mocno odjechane rejony. Poza ciężkim, miarowym mieleniem wrzucają w swoje utwory odrobinę punka, kapkę hardcore’a, gotyckiego doom, jakieś sample czy niepokojące żeńskie wokalizy. Jeśli mowa o wokalach, to te podstawowe także nie są bynajmniej jednolite. Głęboki growl miesza się z panicznymi wrzaskami, krzykami czy niskim śpiewem w manierze lekko pod Petera Steele. To, wraz z częstymi zmianami tempa i nastroju tworzy obraz płyty równie różnorodnej i kolorowej co sama okładka. Większość muzycznej zawartości „Come Clean In Death” sprawia wrażenie improwizacji na lekkich dragach lub mocniejszej najebce. Nierzadko kompozycja zaczynająca się masywnym, miażdżącym akordem odbija nagle w odmiennym kierunku, by za chwilę zbłądzić jeszcze gdzie indziej, a biorąc pod uwagę fakt, że poszczególne wałki nie są najdłuższe, to w zasadzie w każdej chwili można się spodziewać czekającej za rogiem niespodzianki. Początkowo materiał ten można zdawać się ciężkostrawny, jednak warto dać mu szansę, gdyż po pewnym czasie zaczyna robić w głowie małe zamieszanie. Po wstępnym lekkim rozczarowaniu „Come Clean In Death” strasznie mi się wgryzła, bo mimo iż nie jest to najczęściej przeze mnie słuchany gatunek muzyczny, to album ten ma w sobie coś intrygującego i wciągającego a przede wszystkim jest zagrany bez napinki i jest dość oryginalny. Czuję, że jeszcze nie raz będzie to gość wieczoru w moim odtwarzaczu w chwili gdy będę potrzebował lekkiego odchamienia. Bardzo ciekawy i pojebany krążek.

- jesusatan

Recenzja THE KRYPTIK „Behold Fortress Inferno”

 

THE KRYPTIK

„Behold Fortress Inferno” (Ep)

Purity Through Fire 2020

 

W październiku zeszłego roku Ep’ką „Behold Fortress Inferno” przypomniał o swoim istnieniu brazylijski duet The Kryptik. Cóż, materiał ten nie wywróci sceny do góry nogami, ba, nie przesunie jej nawet o milimetr, jednak jest to rzetelny, sowicie polany klawiszem, zakorzeniony głęboko w latach 90-tych Black Metal grany na skandynawską modłę, który oddanym maniakom takiego grania wejdzie gładko niczym dobrze schłodzona gorzałka. Królują tu, podobnie zresztą jak na ich dwóch poprzednich, dużych płytach surowe, jadowite riffy doprawione zimnymi melodiami, siarczysta sekcja, rasowe, bluźniercze wokale i wspomniany tu już parapet o monumentalnym szlifie. Wszystko sklecone jest według tradycyjnych wzorców gatunku. Mroczny, złowrogi, diabelski klimat łączy się tu z konkretnym dojebaniem do pieca, całość jest dobrze zbilansowana, więc słucha się tej produkcji  bezproblemowo, a poszczególne wałki niezgorzej kopią po czterech literach. Usłyszymy tu oczywiście nawiązania do ikon gatunku z Dark Funeral, Emperor, Limbonic Atr, czy Dawn na czele, ale egzystują one tylko na poziomie inspiracji, czasami bardzo głębokich, to fakt, jednak o żadnych zrzynkach nie ma mowy. Na zakończenie dostajemy cover Mayhem, a mianowicie, „Funeral Fog” i trzeba przyznać, że wałek ten, zagrany przez Brazylijczyków delikatnie po swojemu idealnie wręcz pasuje do pozostałej zawartości tej płytki i stylu hordy. Brzmienie także na poziomie, jest w tym ogień, moc i piekielny feeling, lecz zachowano tu także odpowiednią przestrzeń, więc nie trzeba domyślać się, co rzeźbią poszczególne instrumenty. Jutro już pewnie zapomnę, że mieliłem dziś „Behold…” i zdaję sobie sprawę z tej brutalnej prawdy. Nie jest to bowiem materiał, który zdołałby wbić się pod moją czaszkę na dłużej, ale póki co jednak cieszę się chwilą i razem z The Kryptik napierdalam dla Szatana. Zatem chwilo trwaj…

 

 

Hatzamoth

środa, 28 kwietnia 2021

Recenzja Gotar „Cywilizacja Śmierci”

 

Gotar

„Cywilizacja Śmierci”

Self-released 2021

 

Jak często zdarza wam się w obecnych czasach usłyszeć polski album thrash metalowy, na dodatek zaśpiewany w rodzimym języku, który solidnie by wami pozamiatał? Osobiście nie tak dawno miałem mały powrót do przeszłości za sprawą Trupiego Swądu, ale to było jedynie demo. Natomiast debiutancki materiał załogi z Rybnika zrobił na mnie równie piorunujące wrażenie. Przede wszystkim dlatego, że za każdym razem słuchając „Cywilizacji Śmierci” spoglądam na kalendarz, by upewnić się, który de facto mamy rok. Gotar tak idealnie odtwarzają klimat lat dawno minionych, że można mieć wątpliwości, czy aby Marty McFly z doktorkiem nie zrobili nam psikusa i nie podrzucili swoim wehikułem kilka dekad wstecz. Na rzeczonym albumie znajdujemy sto procent thrash metalu, takiego w starym stylu, z końcówki lat osiemdziesiątych, ubranego jedynie w ciut bardziej nowoczesne brzmienie, zagranego z jajem i płynącego prosto z serca. Nie ma na tym albumie słabego fragmentu, bez różnicy którego numeru właśnie słucham mam ochotę założyć białe Sofixy i jeansową katanę z pięćdziesięcioma naszywkami. Chłopaki chłoszczą staroszkolnymi, pełnymi rozpierającej energii riffami niczym wkurwiona sprzątaczka szmata po ryju barana, który jej świeżo wymytą podłogę zadeptał błotem. Muzyka Rybniczan pełna jest autentycznego wkurwu i pierwotnej metalowej agresji. Mnóstwo tu wpadających w pamięć, samośpiewających się refrenów. Przy tych piosenkach baniak sam rwie się do tańca a buty i piąchy szukają najbliższego w zasięgu ryja do  obicia. Ogromnie pozytywnym zaskoczeniem są tutaj także teksty, niby proste, ale nie prostackie i niebanalne. Jeśli dodam, że śpiewane są krzyczanym, wyjątkowo szczerze i czysto brzmiącym głosem, bez cienia fałszu, to naprawdę nie wiem gdzie mógłbym na „Cywilizacji Śmierci” doszukać się jakichś mankamentów. Ten materiał jest wyjątkowo nośny, brzmi niemal idealnie i ma zajebisty groove. Powiem więcej, być może jest to najlepszy krajowy thrash metal jaki słyszałem od lat. Gotar zajebali tak, że pozostaje jedynie się oblizać, włączyć płytę ponownie i czkać na poprawkę w drugi policzek. Bombowy materiał, nie mam absolutnie żadnych pytań. Rzadko piszę tak bezpośrednio, ale kupujcie od nich ten krążek, bo tego typu zespoły wspierać trzeba. Tym bardziej, że na to naprawdę zasługują.

- jesusatan

Recenzja PALADINE „Entering the Abyss”

 

PALADINE

„Entering the Abyss”

No Remorse Records 2021

 

Siedząc sobie ostatnio, będąc trochę już zmęczonym słuchaniem brutalnej Black/Death Metalowej sieczki stwierdziłem, że dawno nie słuchałem i nie recenzowałem albumu z jakąś klasyczną odmianą metalowego rzemiosła. Pod ręką znalazł się akurat drugi długograj greckiego Paladine, więc nie przebierając specjalnie i nie marudząc, wziąłem ową płytkę na warsztat. Klika razy przesłuchałem ten materiał, nie dostając przy tym szczękościsku, nerwowych drgawek, czy też niekontrolowanego rozluźnienia zwieraczy, a nawet mogę powiedzieć, że nieźle bawiłem się przy tej muzyce. Paladine rzeźbi bowiem w podanym we współczesny sposób, ale opartym na klasycznych paradygmatach Heavy/Power Metalu, a ich tegoroczny album „Entering the Abyss” może wręcz służyć za wzorzec takiego grania. Usłyszymy tu zatem soczystą, zróżnicowaną sekcję z dobrze zarysowanym basem, która będąc niejako kręgosłupem każdej z kompozycji, operuje zazwyczaj w umiarkowanych, naznaczonych mocnym rytmem tempach, choć i do rześkiego, szalonego galopu, gdzie zarówno bas, jak i beczki mogą mocniej zabłysnąć, także szybciutko potrafi się zebrać, całą masę bardzo dobrych, klasycznych, wykonanych z pasją, chwytliwych, zadziornych, energetycznych riffów, które momentami spoglądają nawet w stronę korzennego Thrash Metalu i  świetnych, dopracowanych, płynących swobodnie solówek o narracyjnym charakterze. Warstwę instrumentalną uzupełnia władający niepodzielnie drugim planem, monumentalny, epicki klawisz, który nadaje tej płytce delikatnie mrocznego, tajemniczego klimatu rodem z powieści fantasy. Wokalista operuje natomiast mocnym, czystym głosem i co najważniejsze zna swoje możliwości, niepotrzebnie nie szarżuje z wysokimi rejestrami, a i z agresywną chrypką też chłop często ze swej gardzieli niezgorzej zajechać potrafi. Melodii i refrenów, które można nucić przy goleniu oczywiście w tym sporo, ale na całe szczęście lukier nie wylewa się z nich wiadrami, mają one swój pazur, ostry szlif i są doskonale osadzone w strukturach znajdujących się tu kompozycji. Jako że Paladine posiada na swym pokładzie dwóch wioślarzy, to warstwa gitarowa jest dosyć gęsta (jak na klasyczne granie oczywiście), riffing ma swoją moc, a niektóre harmonie naprawdę robią wrażenie. Brzmienie, jak na klasykę przystało, jest czyste, selektywne i przestrzenne, ale swą moc i siłę także posiada, więc solidnego, Heavy Metalowego kopniaka znienacka także można tu wyhaczyć mimo całego zamiłowania zespołu do podniosłej symfoniki. Fajna płytka, przy której można się nieco odprężyć i zrelaksować. Jeżeli zatem ktoś ma ochotę trochę wrzucić na luz, ale zarazem pozostać w metalowych klimatach, temu polecam „Entering…”, jeśli natomiast Twym najdzikszym marzeniem od dziecka, drogi czytelniku, była jazda na smoku do bitwy z siłami chaosu, wówczas album ten jest dla Ciebie pozycją obowiązkową.

 

Hatzamoth

wtorek, 27 kwietnia 2021

Recenzja Cadaveric Incubator “Nightmare Necropolis”

 

Cadaveric Incubator

“Nightmare Necropolis”

Hell’s Headbangers Records (2021)

Mam wrażenie, że ostatnimi laty slogan „dobre bo fińskie” stał się dość popularny wśród fanów metalu śmierci, a otagowanie kapeli, że „gra fiński death metal” niemal z marszu trafia na listę do obowiązkowego odsłuchu. Prawda, fińska scena ma się dobrze, ale nie wszystko złoto co się świeci i nie wszystek death metal z Finlandii brzmi fińsko. I tak tez jest z drugim krążkiem Cadaveric Incubator, który na dniach ujrzy światło dzienne w barwach Hell’s Headbangers Records. Gdyby nie znał pochodzenia muzyków to sugerując się zawartością „Nightmare Necropolis” na pewno nie wskazałbym kraju największych miłośników seksu analnego w Europie. Finowie klepią oklepany do bólu, acz solidny death metal na starą nutę, w którym znajdziemy mnóstwo odniesień do klasyków deathgrindowego grania. Jest tu trochę z debiutu Kanibali, trochę z dwójki Bolt Thrower, jest też i trochę środkowego Exhumed, Impaled i Haemorrhage, zwłaszcza w drugiej części krążka. Całość zagrana jest na sprawdzonych, ogranych do bólu schematach, których słucha się bez zażenowania, ale i bez większej ekscytacji niestety. To co mi się podoba w tej płycie to to, że słychać więcej luzu i mniej toporności w stosunku do debiutanckiego materiału. Jednak prosta muzyka wymaga jakiejś płynności, aby nie sprawiać wrażenia nieporadności czy ślamazarności. To co podoba mi się mnie to to, że Cadaveric Incubator jest kompletnie pozbawiony własnej tożsamości, a samo „Nightmare Necropolis”, choć solidne jest na dobrą sprawę wydawnictwem kompletnie zbytecznym, któremu daleko do tego, aby nazwać je chociażby „suplementem” czegokolwiek. Materiał, który ginie w morzu podobnych wydawnictw, skierowany tylko i wyłącznie do zbieraczy. Reszta może sobie spokojnie ten album spokojnie odpuścić zarówno w kwestii zakupu jak i odsłuchu.

 

 

Harlequin

Recenzja TRAUMATIC INSEMINATION „Traumatic Insemination”

 

TRAUMATIC INSEMINATION

„Traumatic Insemination” (Ep)

Independent 2021

Traumatic Insemination praktycznie w pierwszych słowach podesłanych materiałów promocyjnych określił, po której stronie barykady się znajduje. Cóż bowiem może grać zespół, który wśród swoich ulubionych kapel i po części źródeł inspiracji wymienia takie maszyny do mielenia mięcha jak: Kraanium, Devourment, Ecchymosis, Cerebral Incubation, Analepsy, Guttural Secrete, Esophagus, czy Cryogenical Excision? Oczywiste zatem jest, że duet zza wielkiej wody rzeźbi w Brutal Death Metalowej glinie i trzeba przyznać uczciwie, że robi to bardzo dobrze. Zawarte tu dwie kompozycje są ciężkie, gęste, brutalne, dobre technicznie i gniotą bardzo konkretnie przy pomocy napierdalających solidnie beczek z charakterystycznym, wyżej ustawionym werblem i miażdżącymi centralami, patroszących zawodowo, nierzadko srodze zakręconych riffów, tłustego basu i zwierzęcych, ryjących nisko  growli. Wszystko wg najwyższych standardów, więc wykurw jest tu mocarny, a dźwięki te poniewierają aż miło. Na brzmieniu, co specjalnie nie dziwi, także mucha nie siada, jest soczyście, gęsto, zawiesiście, ale zarazem selektywnie, więc doskonale słychać wszelakie, bestialskie smaczki, jakie zawiera ta produkcja. Mimo że panowie prochu ponownie nie wymyślają, to podoba mi się ten ociekający brutalnością, choć stworzony ze znanych dobrze wzorców materiał. Potencjał muzyki Traumatycznego Zapłodnienia dostrzegli również włodarze Inherited Suffering Records, którzy ogłosili, że pierwszy, pełny album tej grupy ukaże się właśnie pod ich banderą. Ja również podzielam opinię tych fachowców od bezkompromisowych dźwięków i uważam, że ten, wydany na początku tego roku jedynie w formie digital materiał jest dla tego zespołu dobrym prognostykiem na przyszłość. Czekam zatem na zapowiadany na bieżący rok debiutancki długograj tych brutali ze Stanów, który mam nadzieję, sponiewiera mnie okrutnie i udowodni wszystkim maniakom brutalnej rozpierduchy, że warto było na niego czekać.

 

Hatzamoth

poniedziałek, 26 kwietnia 2021

Recenzja Human Failure “Crown On The Head Of A King Of Mud”

 

Human Failure

“Crown On The Head Of A King Of Mud”

Caligari Records / Sentient Ruin 2021

Human Failure to jednoosobowy projekt pochodzącego z Kalifornii Daniela Cornejo. Zamiarem tego jegomościa było pośpiewać o tym jak to źle mu się żyje w Stanach oraz upakować to w możliwie prymitywne i obskurne dźwięki. Finalny efekt w postaci pięcioutworowego „Crown On The Head Of A King Of Mud” można uznać za zadowalający, choć daleki jestem od stwierdzenia, że to najbardziej podłe dźwięki jakie w życiu słyszałem. Owszem, muzyk postawił na prostotę, ale jeśli opiszemy muzykę, którą słyszymy na tym wydawnictwie, to konglomerat punka, death metalu i noisu wydaje się być wabikiem do zapoznania się z tym materiałem. I faktycznie – jest hałaśliwie, brudno i prostu. Zero muzycznego wyrafinowania, zero wyszukanych środków, po prostu piąć dosadnych ciosów w ryj. I w tym aspekcie Human Failure spełnia swoje zadanie skutecznie. Niemniej trudno mi potraktować „Crown...” jako coś więcej niż (nie)sympatyczną ciekawostkę. W 2013 roku Full Of Hell wydało „Rudiments Of Mutilation”, które również wydawało się wykorzystywać te same środki wyrazu (tylko w nieco innej stylistyce) i tamten krążek do dziś upierdala łeb i śni się po nocach jako soundtrack do najbardziej ponurych snów. Tutaj po prostu jest dobrze. Tylko tyle i aż tyle. Można posłuchać, może się podobać, ale nie będzie to raczej materiał, do którego w szczególny sposób chciałbym wracać w przyszłości.

 

Harlequin

Recenzja 13th Moon- „Putridarium”

 

13th Moon

„Putridarium”

Triangulum Ignis 2021

Mówiąc Hiszpania wielu osobom przychodzą na myśl dwie hordy: Proclamation oraz Teitanblood. Warto jednak poznać trochę więcej zespołów z tego kraju : Balmog, Marthyrium, Necroracle, Prophets of Doom, Spectrum Mortis, Aversio Humanitatis, Sartegos no i oczywiście13th Moon, którym Was dziś trochę pomęczę i pozanudzam.

Po 4 latach przerwy od ostatniego materiału Katalończycy z 13th Moon powracają z nowym wydawnictwem o nazwie „Putridarium”. Sądziłem, że po tak długim okresie przerwy uraczeni zostaniemy przynajmniej 30minutowym albumem. Zamiast tego dostajemy ponad 16minutową EPkę. W nagraniach gościnnie wystąpili : Mark of The Devil z Cultes des Ghoules, Death Like Mass oraz Old Coffin Spirit z Doombringeri Bestial Raids.

Mimo dość krótkiego czasu trwania EPki  dostajemy solidną porcję surowizny zmieszaną z gruzem. Słychać, że jest to przemyślany materiał pod każdym aspektem a Panowie z 13th Moon obcują ze śmiercią na co dzień. Putridarium to czysty triumf śmierci i bluźnierstwa. EPka posiada kilka bardzo mocnych momentów, które zasługują na złoty medal. Głębokie wokale Shakh'ath’a świetnie dopełniają się z zawodzącymi krzykami Marka z CDG. Kompozycyjnie nie uświadczycie tutaj nic odkrywczego, ot proste riffy przechodzące z szybkiego kostkowania w pojedyncze mocarne, wolne akcenty przeplatane z perkusją, która nie zapierdala raczej za szybko.Ale to przecież tak ma być: brudno, minimalistycznie oraz piwnicznie. Nie ma sensu, żebym dalej rozpisywał się pozytywnie na temat tej EPki, bo tu ten klimat należy poczuć samemu na własnej skórze.

Jedyne co mnie zawiodło w recenzowanym materiale to jego długość ( przypominam, że to tylko 16minut po prawie 4 letniej przerwie w wydawaniu muzyki) oraz solówki, których użycia nie dokońca rozumiem. Ok, może jedna z solówek pasowałaby jako taki smaczek ale w tego rodzaju muzyce nie trawię solówek… tutaj nie powinno być miejsca na tego rodzaju „ozdobniki”.

Z drugiej strony wolę dostać bardzo dobrą EPkę która trwa 16 minut i wałkować ją od dnia premiery po kilka razy dziennie (swoją drogą to to słucham tego jak pojebany minimum 15 razy na dzień) niż album, który ma powyżej 30minut (z czego połowa to tak zwane zapychacze, które są tylko po to by nazywało się, że zespół nagrał pełny album). Takie właśnie jest Putridarium : krótkie ale kopie po mordzie niesamowicie… czekam zdecydowanie na więcej od 13th Moon! Mam szczerą nadzieję, że w ciągu kolejnych 2 lat Panowie uraczą nas kolejną Epką, albo i nawet pełnym albumem!

Selvhat

niedziela, 25 kwietnia 2021

Recenzja PANDO „Rites”

 

PANDO

Rites”

Aesthetic Death 2021

Najnowszy materiał Pando, czyli duetu muzycznych popierdoleńców z Massachusetts, to podobno ich, jak dotąd, najcięższa, najbardziej surowa i mroczna produkcja. Nie mam sposobności zweryfikować na szybko tej informacji, gdyż nie słyszałem wcześniejszych dokonań zespołu, ale po wysłuchaniu tego albumu zdecydowanym ruchem ręki mogę stwierdzić, że dźwięki tu zawarte potrafią okrutnie sponiewierać słuchacza, a siła ich oddziaływania na ośrodkowy układ nerwowy jest naprawdę spora. Wyobraźcie sobie bowiem hybrydę surowego Black Metalu, smolistego Drone’a, niepokojącego Noise’a, mrocznego Ambient’u i szeroko pojętej sztuki eksperymentalnej improwizacji, a otrzymacie ogólny obraz muzyki, jaką wykonuje na tym albumie Pando. Z tych składników grupa utkała gęstą pajęczynę złowróżbnych, hipnotyzujących pejzaży dźwiękowych, złożoną z pełnych grozy, egzystujących na granicy podświadomości, ambient’owych szumów, agresywnego, siarczystego, mizantropijnego, czarciego dojebania do pieca, zawiesistych, w chuj ciężkich, ołowianych, grząskich, Drone’owych pływów, drylujących masę szarą w mózgu wkrętów charakterystycznych dla stylistyki Noise, świątynnych chórów, jadowitych wrzasków, ponurych growli, nawiedzonych melodeklamacji, krótkich, klasycznych pasaży gitarowych o psychodelicznym odcieniu, smyczkowych aranżacji, fortepianu i odrobiny sampli, a wszystko to w oparach chorych pogłosów, zniekształconych melodii o atonalnych strukturach, oraz chropowatego, zimnego, odhumanizowanego, industrialnego brzmienia. Album ten ma wiele punktów wspólnych, w których wspomniane powyżej sposoby muzycznej ekspresji nakładają się na siebie i asymilują, tworząc wysoce zagęszczoną, wibrującą niepokojąco mieszankę mrocznej atmosfery z bezpośrednimi, nierzadko drażniącymi teksturami ziarnistych riffów i kontrastującej z nimi awangardowej elektroniki. „Rites” to także bardzo przewrotna płyta. Ukazuje czasami skrawek pięknego, wzorzystego materiału, by w następnej chwili zalać go jebiącą okrutnie falą odchodów, kwaśnych wymiocin i ropy z otwartych wrzodów. Ten album w zasadzie nie ma ustalonego porządku sensu stricte. „Rytuały” to jeden wielki, niszczący psychikę wir niekonwencjonalnej muzyki, w którym nawet te teoretycznie lżejsze, atmosferyczne elementy posiadają potworną gęstość, przez którą niełatwo się przebić. Nie jest to z pewnością łatwa produkcja. Trzeba mieć klimat na takie granie, poświęcić tym dźwiękom sporo uwagi i z cierpliwością wgryzać się w te przepełnione ciemnością tekstury, poznawać ich perspektywę, kłębiące się tam ukryte wymiary, eksplorując zarazem obecne tam niewątpliwie, odmienne stany świadomości. Podobnie, jak w przypadku materiału Hallowed Butchery, za mastering płytki Pando odpowiada Szanowny Pan Greg Chandler, więc o odpowiednią siłę wyrazu tych kompozycji możecie być spokojni. Z całą pewnością chłopaki operują w bardzo wąskiej niszy i nie jest to twórczość dla każdego. Można zaryzykować stwierdzenie, że jest to muza tworzona przez pojebów dla pojebów, ale każdy pojeb, który zdecyduje się spędzić trochę czasu w towarzystwie tego krążka, odbędzie podróż w miejsca, gdzie ceremonialny mrok błyszczy łuną światłości, a anioły srają krwawym stolcem. A może to stolec krwawi aniołami? Nevermind, tak czy owak miażdżąca płytka.


Hatzamoth

Recenzja Morbosidad "Cójete a Dios por el culo"

 

Morbosidad

"Cójete a Dios por el culo"

Old Temple 2021

Czy Morbosidad trzeba komuś przedstawiać? Zespół istnieje od wczesnych lat dziewięćdziesiątych i wydalił dotychczas pięć dużych albumów plus nie wiem ile pomniejszych wydawnictw, systematycznie plując na wszelkie świętości i nigdy nie zbaczając z pierwotnie obranej ścieżki. Dziś, dzięki pierwszej z zaplanowanych przez Old Temple reedycji możemy się przenieść do roku 2004, czyli drugiego w dorobku zespołu krążka. Materiał ten zawiera pół godziny surowego i bezpośredniego black/death metalu niosącego ze sobą prosty, antychrześcijański przekaz. Utwory na "Cójete a Dios por el culo" są krótkie i dosadne. Panowie nie bawią się w wirtuozerię czy niepotrzebne urozmaicanie swoich kompozycji. Wręcz przeciwnie, następujące po sobie strzały są w większości nagrane od szablonu, co może być jednocześnie zaletą i wadą. Miękkim chujem robionych takie granie znudzi maksymalnie po dziesięciu minutach, bo jest to muzyka niemiła dla ucha, pozbawiona refrenów czy chwytliwych melodii. Tu się obraża pana boga, rzyga żółcią i szcza na krzyż. Zamiast przedstawiać argumenty, których ślepe owce i tak nie pojmą Modbosidad mówią wprost: wykurwiać! I to właśnie będzie zaleta dla pozostałych, maniakalnie klękających przed Blasphemy czy Proclamation. Co prawda Morbosidad grają ciut inaczej, choć wpływów bogów z Kanady nie zauwazyć się nie da, lecz między wspomnianymi postawić można znak równości pod względem desekracji, bezkompromisowości i prostoty. Amerykanie swoje hymny pochwalne, skierowane na południe od nieba, wyrzygują po hiszpańsku a brzmienie "Cójete a Dios por el culo" jest konkretnie prymitywne. Sporo tu blastów i punkowego stukania w głośne, puste werble, cykających blach i piłujących gitar. Nikt się na polerką całości zbytnio nie pochylał, dzięki czemu nagrania te brzmią szczerze i na wskroś organicznie. Czy coś jeszcze powinienem dodać? Pod koniec mamy cover Beherit "Salomon's Gate", zatem teraz wszyscy już chyba wszystko wiedzą. Tą płytę warto mieć choćby dla samej okładki, będącej w zasadzie wizualnym podsumowaniem krążka. Mówi ona sama za siebie i jest jednocześnie gwarantem, że po "Cójete a Dios por el culo" sięgną jedynie ci, co powinni.

- jesusatan

Recenzja HANGING FORTRESS „Darkness Devours”

 

HANGING FORTRESS

Darkness Devours”

Redefining Darkness Records 2020

Zaiste przepastna jest Death Metalowa scena w Stanach Zjednoczonych i co rusz wypluwa ze swych trzewi kolejne zespoły, które sprawiają, że fanom Śmiertelnego Metalu twardnieją sutki, a w narząd w kroczu pęcznieje, wypełniając się krwią. Za doskonały przykład takiego zespołu może służyć pochodzący z Toledo w stanie Ohio Hanging Fortress. Wydany w listopadzie zeszłego roku, pierwszy długograj grupy to nie jest absolutnie żadne odkrycie gatunku, ale jest to oparta o klasyczne fundamenty, w chuj ciężka, nasiąknięta ciemnością płyta, która wszystkim maniakom Death Metalu starej szkoły zrobi dobrze jak zaprawiona w bojach prostytutka. Kompozycje utrzymane są tu głównie w średnich i wolnych tempach z okazjonalnymi tylko przyspieszeniami, więc materiał ten gniecie okrutnie. Potężne gary wspierane przez wyrazisty, powodujący skręt kiszek, rozrywający bas przetaczają się po słuchaczu, niczym ogromny buldożer miażdżąc niemiłosiernie. Masywne, chropowate niczym gruboziarnisty papier ścierny, tłuste wiosła łączące w sobie patenty skandynawskie z elementami charakterystycznymi dla grup zza wielkiej wody tkają przytłaczające, mroczne sekwencje riffów, które poniewierają konkretnie, nadając jednocześnie tej produkcji, do spółki z ponurymi, niskimi, mrożącymi krew w żyłach growlami zawiesistego, grobowego feelingu. Zawarte tu wałki posiadają raczej proste struktury, ale ich masa własna jest naprawdę spora, gdyż muzycy śmiało spoglądają w stronę Doom Metalowego poletka, a w nielicznych tu, szybszych fragmentach odważnie zanurzają się w twarde patenty rytmiczne rodem z korzennego, mocarnego Hardcore’a, co sprawia, że płytka ta przy całym swym ciężarze jest także agresywna i potrafi delikwentowi niezgorzej przyjebać w ryj. Album ten jawi się odbiorcy jako ohydna manifestacja wszystkiego, co toporne, brutalne, paskudne, bolesne, ociężałe i mozolne, a wszystko to zawarte w tradycyjnie bezkompromisowej formule. Przewijają się tu oczywiście echa ikon Death Metalu, ale przede wszystkim jest w tych dźwiękach wg mnie jakaś, drobna cząstka Winter (momentami podobnie zimny i mroczny flow, oraz zbliżone, przytłaczające, surowe wibracje). Brzmienie, jakim opatrzono ten materiał, także dokłada swoje trzy grosze, a nawet więcej do nieubłaganie miażdżącej siły tego krążka, jest bowiem ziarniste, twarde, żwirowate i gniecie potwornie, choć zarazem podstawowej selektywności nie można mu odmówić. Myślę, że o Hanging Fortress usłyszymy jeszcze w najbliższych latach, gdyż na kanwie klasycznego, ciężkiego Metalu Śmierci „Darkness Devours” prezentuje się naprawdę dobrze i wielu maniakom śmierci z pewnością przypadnie do gustu. Zapraszam zatem do zapoznania się z tym albumem wszystkich, którzy ciekawi są jak pożera ciemność.


Hatzamoth

sobota, 24 kwietnia 2021

Recenzja Occultum "Apokatastasis"

 

Occultum

"Apokatastasis"

Old Temple 2021

... Occultum po raz trzeci... Sprzedane! Tak, właśnie. Są płyty warte zaprzedania duszy Diabłu i myślę, że panowie z Torunia doskonale o tym wiedzą. Po raz kolejny nagrali bowiem materiał, przy komponowaniu którego zapewne sam rogaty mocno im szeptał do ucha. Zespołu specjalnie przedstawiać chyba nie trzeba, bo jeśli komuś jego nazwa do dziś jest nieznana, to albo przespał ostatnią pięciolatkę albo jest zwykłym ignorantem. Nowy bękart Occultum to siedem kompozycji bezkompromisowego, choć nie pozbawionego wpadających w ucho melodii black metalu. Zespół ostatecznie udowadnia, że potrafi zarówno przypierdolić blastem jak i konkretnie przygnieść wolniejszym kawałkiem. Słychać, że kwartet nie stoi w miejscu i bynajmniej się nie powtarza. O ile "In Nomine Rex Inferni" śmierdziała Norwegią, w szczególności wczesnym Mayhem, tak na "Apokatastasis" mocno wieje szwedzizną i Mardukiem. Poza nutkami klasycznymi da się tu znaleźć także nieco nowocześniejsze rozwiązania (szukajcie choćby w "Transmutation"), dzięki czemu dźwięki Occultum absolutnie nie są jednowymiarowe. Co więcej, jak trywialnie by to nie zabrzmiało, Diabła na tym krążku nie brakuje, a z każdym kolejnym odsłuchem zdaje się On przemawiać przez muzykę coraz głośniej i wyraźniej. Poszczególne utwory są zgrabnie urozmaicone, przez co "Apokatastasis" nie jest materiałem na jedno posiedzenie. On bardzo głęboko wsiąka dopiero z czasem, infekując wówczas z pełną siłą i ukazując swoje bogactwo w pełnej krasie. A jest się w czym zasłuchiwać, bo album jest według mnie nie tylko bardzo równy ale i pozbawiony słabych punktów. Są na nim naprawdę niezłe pomysły, staroszkolne, selektywne choć mocno oszronione brzmienie, bardzo dobre (po raz kolejny) nieprzekombinowane wokale i płynąca z muzyki szczerość. Czegoż zatem chcieć więcej? Kilka tygodni temu widząc zapowiedź "Apokatastasis" zastanawiałem się, czy Occultum uda się utrzymać bardzo wysoki poziom ustawiony na poprzednim pełniaku. Okazuje się, że moje obawy były bezpodstawne, gdyż zespół "Egzamin Trzeciej Płyty" zalicza z wyróżnieniem. I to mnie diabelnie cieszy.

- jesusatan

Recenzja FULCI „Opening the Hell Gates”

 

FULCI

Opening the Hell Gates”

Time to Kill Records 2021

Fulci to trzech wykolejeńców z Włoch, którzy łączą pasję do klasycznych, krwawych horrorów z miłością do Death Metalu. Znany doskonale to już zespół w kręgach maniaków śmiertelnych wymiotów i lubiany, mający na koncie dwa bardzo dobre, pełne albumy, a wspominam o nich, gdyż niedawno ukazała się reedycja ich pierwszej płyty długogrającej „Opening the Hell Gates” wydanej pierwotnie w 2015 roku przez Despise the Sun Records. Wszyscy zatem, którym nie udało się nabyć tej płytki przy okazji jej pierwszego bicia, będą mieli teraz okazje, aby uzupełnić swe zbiory. Dla tych, którzy natomiast jakimś cudem jeszcze nie poznali twórczości tego trio, skrobnę teraz parę słów o zawartości tego krążka. „Opening…” wypełnia krwawy, klasycznie brutalny, łamiący kości Death Metal, będący połączeniem bardziej technicznego okrucieństwa à la Cannibal Corpse, Broken Hope, czy Skinless i zalatujących zgnilizną, ciężkich, miażdżących dźwięków charakterystycznych choćby dla Autopsy, Offal, Mausoleum, czy też Orloff. Mamy tu zatem bardzo konkretne wypruwanie wnętrzności i rozłupywanie czaszek, które dokonuje się przy pomocy gniotących solidnie, bezlitosnych bębnów, szyjącego tłustym ściegiem basu, który momentami ukazuje swe bardziej pokręcone oblicze, rozrywających, ciężkich riffów i plugawych wokaliz o różnym stopniu nasycenia flegmą. W te zagęszczone, krwiożercze, odrażające struktury utworów wpleciono różnorakie sample z filmów grozy, co podkręciło jeszcze mocnej chory, wynaturzony, patologiczny wydźwięk tej płytki. Ładnie chłopaki napierdalają, trzeba to przyznać, trup ściele się gęsto, a jeszcze ciepłe podroby latają na wysokości lamperii. Brzmienie jest soczyste, jędrne i zalatujące z lekka zgnilizną (choć wg mnie tego zepsucia mogłoby być jeszcze więcej), jest w tych piosenkach solidny groove, więc słucha się tej płytki wyśmienicie, pomimo tego, że zawarte tu wałki potrafią nielicho sponiewierać słuchacza, spuszczając mu zarazem konkretny łomot. W porównaniu z pierwszą wersją reedycja została uzupełniona o nieco inny zestaw wałków, ale doskonale uzupełniają one podstawową zawartość tej płytki, idealnie wpisując się w sączący się z tej produkcji, przesiąknięty zgnilizną feeling. Nawet dwa ostatnie na tej produkcji utwory, mimo że inne, a dla niektórych pewnie kontrowersyjne doskonale moim zdaniem zamykają ten walący martwą krwią monolit. Oba pełne materiały Fulci doczekały się już wznowień, czas zatem najwyższy, aby włosi uraczyli nas swym trzecim, pełnym albumem, co mam nadzieję, nastąpi w najbliższym czasie.


Hatzamoth

piątek, 23 kwietnia 2021

Recenzja Acausal Intrusion “Nulitas”

 

Acausal Intrusion

“Nulitas”

I, Voidhanger Records 2021

Takie albumy jak „Nulitas” nie zdarzają się na co dzień. To, że włoska I, Voidhanger Records ma smykałkę do wychwytywania co większych dziwactw na okołometalowym poletku to wiadomo nie od dziś, przy czym zdecydowana ich większość jest gdzie zakorzeniona w metalu czerni. Tym bardziej więc cieszy mnie fakt, że debiut duetu z Acausal Intrusion zdecydowanie bliższy jest metalowi śmierci. Panowie ze Stanów rzucają na soczysty, muzyczny stek, niepowtarzalny, choć kilka porównań samoczynnie ciśnie się na myśl. Mistycyzm Howls Off Ebb, apokaliptyczny charakter Deathspell Omega oraz rozbudowany dysonans Ulcerate cisną się tutaj na język jako pierwsze. „Nulitas” to materiał cholernie nawiedzony w swoim klimacie, kurewsko niepokojący i rozedrgany. Jest w tym graniu jakaś groteskowa teatralność, ale i zarazem jakaś taka przeokrutna złowieszczość, suspens, który porównałbym z filmami Dreyera – pomimo gęstwiny dźwięków mam wrażenie jakby obcował z długimi ujęciami budującymi napięcie i znajdującymi ujście raz po raz w kolejnych wybuchach. Muzyka Acausal Intrusion jest chaotyczna i nieprzewidywalna, ale moim zdaniem nie przekracza granic smaku. Abstrakcja jest tu prowadzona tylko do pewnego stopnia co sprawia, że kompozycje nie rozjeżdżają się pomimo swojego nonszalanckiego charakteru. Mnóstwo tu zgrzytów, pogłosów, dysonansów, które biorą górę nad typowym, gatunkowym mięsem. Myli się jednak ten, kto pomyśli, że można Amerykanów wrzucić do jednego wora spuścizny po późnym Gorguts i stawiać ich obok Ulcerate, Sunless, Flourishing czy Ad Nauseam. Wydaje mi się przede wszystkim, że muzyczna wyobraźnia i ogólna forma bierze tutaj górę nad biegłością instrumentalną. Z „Nulitas” emanuje barokowy przepych ozdobników i niuansów, który tworzy ów surralistyczny obraz, dlatego też wszelkie warsztatowe niedociągnięcia są tutaj jak kolejny środek wyrazu, kolejny element zdobiący ten przerażający, surowy pejzaż. Słuchanie tej płyty jest trochę jak malowanie surrealistycznego obrazu od podstaw, a każdy kolejny dźwięk jest kolejnym muśnięciem pędzla, który nie wiadomo dokąd będzie prowadził, ale który finalnie stanie się nieodzownym elementem całości. I nawet ten pozornie irytujący, puszkowaty werbel zdaje się znajdywać tutaj swoje miejsce i ma swój urok, podkreślając surowość i brzmieniową pierwotność tego materiału. Ja jestem pochłonięty „Nulitas” do cna. To płyta wymagająca, osaczająca, trudna, na którą zdecydowanie trzeba mieć dzień. Totalnie pojebana i odjechana, pełna charakteru, ognia i muzycznej wyobraźni. Nie wiem co łaziło po głowie tym dwóm koleżkom, ale finalny efekt jest niesamowity. „Nulitas”, choć pewnie dla wielu pozostanie „tylko” muzyczną ciekawostką orbitującą gdzieś na peryferiach nurtu to z całą pewnością można ją nazwać małym dziełem sztuki. I takim dla mnie dziełem sztuki pozostanie. Na ten moment jeden z najlepszych i najciekawszych krążków w tym roku bez podziału na gatunki. Jeśli ktoś lubi ambitne granie to jak na moje ucho pozycja obowiązkowa na półkę.

 

                                                                                                          Harlequin

Recenzja ABYSSUM „Poizon of God”

 

ABYSSUM

„Poizon of God”

The Sinister Flame 2021

 

No i doczekaliśmy się wznowienia jedynej, pełnej płyty hordy z Gwatemali, która pierwotnie została wydana w 2009 roku, w limitowanej wersji i była rozprowadzana głównie w Ameryce Południowej i Środkowej. Jak zawsze w takich wypadkach bywa, sprawą dyskusyjną jest, czy materiał, który się na niej znajduje, jest na tyle dobry, czy unikatowy, aby go wznawiać? Odpowiedzi będzie zapewne tyle, ilu słuchaczy, a wiadomo, że z opiniami ludzkimi jest jak z dziurami w dupie, każdy ma swoją. Zadowoleni z takiego obrotu sprawy będą zapewne wszyscy maniacy Black Metalu, gdyż to właśnie czarcie dźwięki w swej tradycyjnej, klimatycznej odsłonie znajdują się na tym albumie. Nie jest to zatem skomplikowana, czy bogata technicznie muzyka. Wszystko oparte jest na tradycyjnych patentach z lat 90-tych, począwszy od surowych, jadowitych, stosunkowo prostych wioseł, poprzez równą, rzetelną sekcję rytmiczną z dudniącym, ołowianym basem, rasowe wokale, na użytym gęsto, niemal posągowym parapecie skończywszy. Riffy są agresywne i chropowate, zawierają jednak sporą porcję gęstego, hipnotycznego, lepkiego mroku, co w połączeniu z rytualno-okultystycznymi wibracjami klawiszy, akustycznymi partiami gitary i nawiedzonymi, przesiąkniętymi bluźnierstwem, ponurymi wokalizami sprawia, że z „Poizon…” sączy się smolisty, duszny, zalatujący siarką, zawiesisty feeling charakterystyczny dla hord z tamtych rejonów ziemskiego globu, i właśnie ta atmosfera i pewna mgiełka tajemnicy otaczająca tę produkcję jest niewątpliwie największą siłą tego wydawnictwa. Złowroga, majestatyczna aura, która przenika te szalone, momentami nieco chaotyczne, przesycone wściekłością, Black Metalowe tekstury wprawia słuchacza w swoisty trans, urzeka i może powodować uzależnienia, zwłaszcza wśród oddanych wyznawców czerni. Brzmienie oczywiście dosyć prymitywne, przydymione ofiarnymi kadzidłami, surowei bez fajerwerków, ale specjalnie nie trzeba zastanawiać się, co autor miał na myśli, gdyż jest tu zachowana podstawowa dawka koszernej selektywności. Podsumujmy zatem te wywody: jedyny jak dotąd, pełny album Abyssum, to bardzo solidna płytka z klimatycznym, mizantropijnym, konserwatywnym, rytualnym z lekka Black Metalem o południowoamerykańskim, metafizycznym charakterze, bardzo głęboko zakorzenionym w pierwszej połowie lat 90-tych. Jeżeli więc bliski Waszemu sercu jest Czarci Metal z mistyczną atmosferą rodem z regionów Ameryki Łacińskiej, to powinniście zainwestować w „Poizon of God”. Dla jednych będzie to ciekawe uzupełnienie kolekcji płyt, inni mogą zobaczyć w tym nieoszlifowany, mroczny diament, a jak dla mnie to po prostu solidny album z fajnym, nieco bardziej egzotycznym klimatem, który wysłuchałem z umiarkowaną przyjemnością, jednak nie wygląda na to, aby zakotwiczył on w mojej pamięci na dłużej.

 

Hatzamoth

Recenzja XAEL „Bloodtide Rising”

 

XAEL

„Bloodtide Rising”

Pavement Music 2021

Xael to zespół złożony z doświadczonych, biegłych w swej sztuce muzyków, którzy grają również w takich zespołach jak Nile, Rapheumets Well, czy Enthean, że wymienię tylko te bardziej znane. Wydana w tym roku „Bloodtide…” to ich druga, pełna płyta. Nie dane mi było wcześniej skosztować muzy Xael, ale po przesłuchaniu ich najnowszego materiału mogę odetchnąć z ulgą, gdyż zbyt wiele nie straciłem. Nie myślcie jednak, że ci jegomoście grają jakąś chujnię z patatajnią, co to, to nie. Począwszy od spraw kompozycyjnych, a na czysto warsztatowych skończywszy to najwyższa półka, a techniczne umiejętności przyprawiają momentami o zawrót głowy. Kierunek muzyczny, który obrali w tym projekcie ci panowie, czyli Symfoniczny Death Metal, który nasuwa skojarzenia z Fleshgod Apocalypse, czy Ex Deojako całość po prostu do mnie nie gada, a te fragmenty, które coś tam szepczą mi przyjemnie do ucha, są zbyt krótkie i ich szept nie zdąży przerodzić się w donośny głos, który konkretnie by do mnie przemówił. Są tu momenty, w których ciężar beczek wspartych miażdżącym basem wgniata w podłoże, techniczne riffy balansujące pomiędzy bardziej melodyjnymi frazami a precyzyjnym, bestialskim patroszeniem, czy dopracowane, wyśmienite partie solowe potrafią solidnie jebnąć słuchaczem o glebę i potwornie sponiewierać. Niskie, złowrogie growle także robią dobrą robotę, dodając tym dźwiękom mroku i bluźnierczego charakteru. Niestety te bardzo dobre, niekiedy wręcz wyśmienite, potężnie gniotące elementy zostały na większej części tego materiału dosłownie zajebane tonami skrzypieć, wiolonczeli, parapetu, czystych wokali, chórów i operowego, anielskiego wręcz śpiewu jakiejś niewiasty, od którego pojawia się kisiel w mych galotach. Niekiedy aż łza się w oku kręci, gdy bardzo dobry, rozpierdalający w chuj początek utworu zostaje brutalnie stłamszony i utopiony w symfonicznej brei i progresywnych pitoleniach, czego efektem jest powstanie patetycznej, podniosłej, lekkostrawnej papki. Użycie tak gęstego, symfonicznego dywanu, gdzie osnowa nierzadko kilkukrotnie oplata wątek, wymaga perfekcyjnej produkcji i ta płytka takową posiada, tyle że ów perfekcjonizm odziera ten album z ciężaru, mocy i bardzo mocno tępi jego ostrze. Wszystko słychać tu co prawda bardzo dobrze, ale drażni mnie sterylność perkusji, czy nadmiernie wypolerowane wiosła. Nie czuję w tym ognia ni siarczystego pierdolnięcia, wszystko jest wypucowane niczym pupcia niemowlaczka i wali formaliną. Przy całym szacunku dla umiejętności muzyków Xael, gdyż są one wręcz brylantowe, a rozbudowane orkiestracje wymagały od tych twórców zgłębienia tajników muzyki klasycznej, po kilku odsłuchach „Bloodtide Rising” mówię pas. Zbyt napuszone to wszystko, a ja prosty chłopak jestem i potrzebuję konkretnego, bezpośredniego przyjebania prosto w ryj, a nie wyszukanych półsłówek i pięknych, poetyckich zwrotów. Nie dam rady zatem dłużej wałkować tej napompowanej majestatem, górnolotnej, epickiej kobyły, choćbym nie wiem jak się starał.

 

Hatzamoth

czwartek, 22 kwietnia 2021

Recenzja SARMAT „RS – 28”

SARMAT
„RS – 28”
Independent 2021

Zanim jeszcze zapoznałem się z pierwszą płytą naszych rodaków z Sarmat, panowie już mieli u mnie jeden plus. Dostali go mianowicie za nazwę, jaką przyjęli, jak i za wiążący się z nią tytuł płyty. Zamiast bowiem używać w swym szyldzie kolejnych, patologicznych wariacji lub wynajdywać  w demonologii  nieznane imię jakiegoś podrzędnego demona, chłopaki użyli dla swych potrzeb nazwę rosyjskiego pocisku balistycznego, którego siła rażenia, sądząc z ujawnionych informacji, jest wręcz porażająca. Czy siła ich muzyki jest podobnie niszcząca? Otóż ta jest dobra i potrafi spuścić słuchaczowi konkretny wpierdol. Płytka ta zawiera bowiem niespełna 34 minuty przyozdobionego jadowitym, czarcim graniem Death Metalu o współczesnym wydźwięku, który niszczy skutecznie i bezkompromisowo. Beczki, które na potrzeby tego albumu nagrał sesyjny bębniarz (Krzysztof Klingbein) miażdżą i poniewierają brutalnie, wspierający je, wyrazisty bas wzmacnia ich siłę rażenia wywracając jednocześnie wnętrzności, riffy patroszą precyzyjnie i bezlitośnie, a dopracowane solówki sprawiają, że pęka szkliwo na zębach. Wokalnie Kobuch spisał się doskonale (pozdrawiam Cię Kolego), z jego gardła wylewają się całe litry jadu i wszelakiego plugastwa, choć i tak cały czas uważam, że najlepsze wokale w swej karierze położył on na „Loveful Act of Creation” Mortis Dei i debiucie Puki Mahlu (to taka mała dygresja). Nie brakuje tu także mocarnych, atonalnych akordów, zakręconych struktur, czy bardziej klimatycznych, doprawionych umiejętnie melodią fragmentów o apokaliptycznym wydźwięku, które potrafią dosyć konkretnie przepierdolić zwoje mózgowe. Pod względem technicznym mucha nie siada (bo się boi), muzycy zespołu wiedzą, do czego służą ich instrumenty i warsztat mają opanowany w stopniu bardzo dobrym. Brzmi to wybornie. Jest tu moc, brutalność i organiczna wręcz selektywność, choć osobiście uważam, że przydałoby się tu nieco więcej brudu i ciężaru na beczkach, ale to tylko takie moje widzimisię. Można doszukać się w tym materiale pewnych inspiracji Hate Eternal, Behemoth, Blood Red Throne, Vader, Aeon, Vital Remains, czy Lost Soul, ale to w gruncie rzeczy mało istotne, gdyż każdy usłyszy tu to, co będzie chciał, a najważniejsze jest to, że Sarmat stworzył materiał, który choć nie jest żadną jutrzenką gatunku poniewiera bestialsko i nikogo nie pyta o zdanie, czy można? Kurwa, świetna płytka, która zyskuje zdecydowanie przy dłuższym poznaniu, zachęcam zatem, aby poświęcić jej odpowiednią ilość czasu i atencji, gdyż wówczas „RS-28” uderzy z pełną mocą i wyśle Wasze obsrane dupska na księżyc, albo jeszcze dalej. Życzę chłopakom powodzenia, gdyż stworzyli naprawdę bardzo dobry materiał i mam nadzieję, że Sarmat nie okaże się jednorazowym projektem, który rozjebał drzwi, wytłukł całe szkło, spierdolił na szczaw i tyle go widzieli. Czekam zatem na rychłą kontynuację „RS-28”, która potwierdzi moje słowa i dopierdoli tak, że klękajcie narody. Dobra rzecz. Polecam.

 

Hatzamoth

Recenzja Hecatomb „Horrid Invocations”

 

Hecatomb

„Horrid Invocations”

Invictus Prod. 2021

No proszę, kto by powiedział, że debiutanckie demo nowego zespołu z Australii, tworzonego przez dwóch posiadaczy wąsa niczym z klasycznego niemieckiego pornola, zrobi mi z ryja taka galaretę. Co prawda lekki sygnał ostrzegawczy wysłała mi minimalistyczna okładka, ale aż takiego frontalnego ataku nie oczekiwałem. Na „Horrid Invocations” znajdziemy nieco ponad kwadrans death metalu silnie natchnionego przez thrashowego ducha, zagranego może i nieco szablonowo, lecz zarazem będącego definicja gatunku z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Kangury stworzyły tu prawdziwy żywioł, bezlitosny, niepohamowany, brudny i zepsuty do szpiku kości. Takich nagrań zawsze słucham z nieskrywana przyjemnością, nawet jeśli nie ma w nich praktycznie żadnych pierwiastków oryginalności. A może właśnie dlatego, bo jeżeli zespół tak świetnie potrafi poruszać się w zamierzchłych klimatach, to na chuj silić się na nowatorskie rozwiązania. Duet sieje śmierć i pożogę na lewo i prawo, szatkując niewyrachowanymi riffami niczym rozdrabniarka do drewna. Bębniarz napierdala często dość chaotycznie a przyspieszenia w jego wykonaniu kojarzą mi się wprost z wariactwem pod tytułem DD Crazy. Przez to muzyka Australijczyków wydaje się dzika i spontaniczna a dodatkowe porównania do pionierów czystego szaleństwa z tego samego kraju, choćby Sadistik Exekution czy Destroyer 666, będą jak najbardziej trafne. Panowie po prostu nakurwiają ile fabryka dała, a nawet jeśli na chwilę zwolnią i pojadą prymitywnym akordem, to i tak jest on tak zakurzony, że o złapaniu haustu świeżego powietrza nie ma mowy. Brzmienie na tej demówce jest totalnie zasyfione, przybasowane i zapiaszczone, potęgujące chaotyczny charakter całości. Chwilami można wręcz odnieść wrażenie, jakby ktoś wysypywał wam na plecy wywrotkę gruzu. Nad tym całym bajzlem rozbrzmiewa agresywny, wkurwiony głos z nałożonym mocnym pogłosem, czyniąc te cztery kompozycje jeszcze bardziej archaicznymi. Mówiąc w skrócie, goście wjeżdżają na pełnej, robią burdel i wychodzą srając w progu na pożegnanie. Właśnie czegoś takiego było mi teraz trzeba, bo takie demosy łykam bez popijania. Tak się kurwa gra metal! Wszystko w temacie.

- jesusatan

środa, 21 kwietnia 2021

Recenzja Starless Domain „ALMA”

 

Starless Domain

„ALMA”

Aesthetic Death 2020

 

Atmosferyczny Black metal niejedno ma imię. Jedni pitolą na piszczałkach, słodzą klawiszami do obrzygania i wciskają gdzie się da pedalskie zaśpiewki i chórki. Nielicznym natomiast udaje się, w teoretycznie tej samej szufladce, stworzyć atmosferę czegoś rzeczywiście niecodziennego. Amerykański Starless Domain to właśnie zespół z tej drugiej kategorii. Ich „ALMA” to faktycznie atmosferic black metal, jednak niebywale chłodny klimat muzyki zespół tworzy za pomocą surowizny, w sposób minimalistyczny. W zasadzie ich album  to tylko jeden, trwający ponad czterdzieści cztery minuty utwór będący niczym czarna dziura. Po krótkim, budzącym głęboki niepokój wstępie panowie rozpętują prawdziwą kosmiczną burzę, która zasysa słuchacza i nie pozwala oderwać się ani na sekundę. Zderzamy się tu czołowo z nieogarniętą przestrzenią, zarazem intrygującą i przerażającą, napierającą ze wszystkich stron z niesamowitą mocą. Szybkie i intensywne riffy podbite bijącym w szaleńczym tempie automatem perkusyjnym i podkoloryzowane klawiszowym tłem w odcieniach czerni sprawiają, że można odnieść wrażenie jakby wszechświat wirował, zacieśniając się coraz bardziej aż do granicy eksplozji. Temu zjawisku towarzyszą nieludzkie wokale w postaci przeraźliwego wrzasku, niczym z innego wymiaru. Tak naprawdę jest to jeden powtarzany wielokrotnie krzyk, sprawiający wrażenie transmisji od obcej cywilizacji, bynajmniej nie wróżącej niczego dobrego. Kiedy ciśnienie jest już maksymalnie gęste i ciężkie do zniesienia następuje jego rozładowanie w postaci ambientowej wstawki mogącej kojarzyć się z soundtrackiem do filmu sci-fi. Zaraz potem otrzymujemy drugie uderzenie,  dawkę przypominającą o równie ogromnej sile rażenia. Cóż, zdaję sobie sprawę, że tego typu doświadczenie nie będzie strawne dla każdego a przebrnięcie przez jeden tak długi utwór może stanowić nie lada wyzwanie. Jeżeli jednak spotkaliście się wcześniej z takimi nazwami jak choćby Darkspace czy Paysage d’Hiver, to na „ALMA” znajdziecie podobną dawkę surowego, odhumanizowanego klimatu. Wiecie zatem najlepiej, co z tym zrobić. Albo Starless Domain pokochacie, albo spuścicie w kiblu i spłuczecie dwa razy. Pośrednich odczuć nie przewiduję.

- jesusatan

Recenzja HALLOWED BUTCHERY „Deathsongs from the Hymnal of the Church of the Final Pilgrimage”

 

HALLOWED BUTCHERY

„Deathsongs from the Hymnal of the Church of the Final Pilgrimage”

Aesthetic Death 2021

 

W głębokich lasach amerykańskiego stanu Maine mieszkają członkowie religijnej grupy o nazwie Kościół Ostatecznej Pielgrzymki. Nie oddają oni czci konkretnemu bóstwu, ale poświęcają swoje życie śmierci i wszelakim jej aspektom, gdyż wierzą, że to właśnie śmierć jest jedyną prawdziwą i ostateczną zarazem rzeczywistością, której to współczesne społeczeństwa boją się stawić czoła. Właśnie na tych rozległych, zalesionych gęsto terenach lider i niekwestionowany władca Hallowed Butchery spotkał przypadkowo tę sektę, a to, co zobaczył, zainspirowało go tak mocno, że postanowił na tej podstawie stworzyć album w całości poświęcony kultowi śmierci. Rezultatem tego jest płytka „Deathsongs…”, która została nagrana i wydana na limitowanej kasecie w początkach 2020 roku, a którą to 26 marca 2021 wznowiła Aesthetic Death. Nie słyszałem poprzednich dokonań tego jegomościa, ale w przypadku omawianej tu produkcji jednoznaczne zdefiniowanie tej muzyki jest trudnym zadaniem. Materiał ten jest chropowaty, ziarnisty i dosyć mocno zagęszczony. Funeral Doom Metalowy kręgosłup zbudowany ze wgniatających okrutnie w glebę beczek, grubo ciosanego basu, ciężkich, miażdżących riffów i złowrogich, grobowych growli opleciony jest tu całunem wysoce psychoaktywnych dźwięków, które przecudnie potrafią przeorać zwoje mózgowe. Usłyszymy tu zatem zimne, industrialne akcenty, delikatne dotknięcie mrocznej elektroniki, neofolkowe wycieczki, rytualne odgłosy tajemniczych obrzędów, narkotyczne, kwaśne, psychodeliczne tekstury, kilka akustycznych momentów, mroczne inwokacje i szepty, oraz całą masę smaczków, których nie udało mi się wyłowić z tego wrzącego, gloryfikującego śmierć, smolistego gąszczu muzycznego. Wydaje się to wręcz nieprawdopodobne, ale wszystkie te elementy trybią tu doskonale, przenikają się i asymilują, tworząc jedną, zwartą, spójną całość, która wręcz zalewa słuchacza, hipnotyzując i fascynując zarazem. Trudno do czegoś jednoznacznie porównać twórczość Hallowed Butchery, ale jeżeli byłbym do tego zmuszony pod karą obcięcia jąder, to powiedziałbym, że przewijają się tu, tworząc system naczyń połączonych pewne echa Esoteric, Mournful Congregation, Evoken, Godflesh, Neurosis, Swans, czy gdzieniegdzie nawet Pink Floyd. Album został fachowo zremasterowany przez Grega Chandlera, więc brzmienie jest przygniatające, zagęszczone, lekko zadymione i pachnące zwłokami, ale mimo to dosyć przestrzenne i organiczne. Szata graficzna także została skrupulatnie odnowiona na potrzeby tego wydawnictwa, a digipack, w którym znajduje się ta płytka, zawierający dwa booklety prezentuje się imponująco. Nie jest to z pewnością muza dla każdego, gdyż album ten wymaga od słuchacza sporej atencji, ale uważam, że warto zmierzyć się z tą płytką, gdyż zawiera ona intrygujące dźwięki, które w taki, czy inny sposób powiązano z kostuchą. Mnie to pasuje.

 

Hatzamoth

wtorek, 20 kwietnia 2021

Recenzja Shrine ov Absurd "Monotony"

 

Shrine ov Absurd

"Monotony"

Godz Ov War 2021

Nie, no bez jaj... Kilka lat już siedzę w tym metalowym grajdole, ale nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek słyszał choćby najbardziej podziemną próbkę black metalu z Kuby. A tu sobie jakby nigdy nic Godz Ov War wchodzą, cali na biało, z jednoosobowym projektem z tego właśnie kraju, i to od razu z dużym krążkiem. Żeby było śmieszniej, drugim już pod tą nazwą pewnego pana z Havany, mającego, o zgrozo jaki ze mnie ignorant, w dorobku sporo epizodów w innych zespołach. Skupmy się jednak na Shrine ov Absurd. Teoretycznie, jak zresztą zakładałem na samym początku, można potraktować ten band jako swojego rodzaju geograficzną ciekawostkę. Jednak tak płytkie podejście do tematu byłoby sporym zaniedbaniem, bo "Monotony" to coś więcej niż tylko poprawnie odegrany album black metalowy. Owszem, na pierwszy rzut ucha takim może się wydawać, gdyż nie ma w zasadzie w tej muzyce nic zaskakującego. Jednak im więcej obrotów, tym bardziej ten matex zaczął wkręcać mi się w głowę. Jest w nim sporo fragmentów niepozornych, z czasem coraz bardziej zaczepnych i nie dających spokoju. Sporo melodii uwalnia się w głowie dopiero gdy rozpuści się zewnętrzna powłoka teoretycznej przeciętności, niczym w dobrze zaprojektowanej tabletce przynoszącej szczęście. Muzyka Conspiratora najwyraźniej odbiera echa pierwowzorów skandynawskich, choć czuć w niej mimo wszystko odmienny klimat i odrobinę własnego pomysłu na granie. Skubańczyk potrafi umiejętnie dawkować w swoich kompozycjach napięcie, tak, by nie były one jednolite czy monotonne. Jest w nich zarówno trochę jadu jak i klimatu, sporo średniego tempa i kilka zwolnień. Całość zdecydowanie trzyma fason i bynajmniej nie odstaje od czołowych przedstawicieli gatunku niczym wyczyny Wenezuelczyka Solano czy jamajskiej drużyny bobslejowej od mistrzów sportu. Pewnie, że "Monotony" nie rzuca na kolana, ale jak na pierwszy materiał z kraju Fidela jaki było mi dane usłyszeć, to jestem dość mocno zaskoczony. Możecie sobie zatem w wolnej chwili wrzucić ten płytek na ruszt. Niestrawności na pewno nie uświadczycie.

- jesusatan