Black Death Cult
"Devil's Paradise"
Hells Headbangers 2020
No nareszcie! Na to wydawnictwo czekałem ładnych kilka miesięcy, od chwili kiedy to po raz pierwszy zetknąłem się z twórczością Kanadyjczyków. "Devil's Paradise" co prawda ukazał się pierwotnie w zeszłym roku nakładem Serpents Head Reprisal, jednak jako iż winylowy nie jestem, musiałem czekać na zapowiadany ruch ze strony Hells Headbangers. Debiut Black Death Cult to ponad pięćdziesiąt minut muzyki, którą z grubsza można zaszufladkować jako black/death metal. Rzecz w tym, że jak byśmy nie upychali, to będzie ona wyraźnie z tej szufladki wystawać. Jeśli mówimy tu o black metalu, to mamy na myśli jego brudną lecz masywnie brzmiącą odmianę, której przedstawicielem jest choćby fiński Barathrum. Zero bezproduktywnego bzyczenia, jedynie ciężkie, diabelskie akordy. Niby proste, lecz niesamowicie absorbujące, wręcz transowe, przechodzące też niekiedy w bardziej chwytliwe i rytmiczne, jak na przykład w otwierającym krążek "Infernal Triad". Praca gitar, a zwłaszcza ich brzmienie, może teź kojarzyć się z brytyjskimi mistrzami zarówno death jak i doom metalu, żeby wymienić choćby Bolt Thrower czy My Dying Bride z najlepszego okresu działalności (doskonale słyszalny w "Nightside of the Pyramids"). Te mielące powoli motywy potrafią chwilami przeistoczyć się znienacka w proste, wręcz prymitywne przyspieszenia obierając z kolei kurs na starą grecką szkołę. To jednak jedynie wierzchołek góry lodowej o nazwie "Devil's Paradise". Albumu, który odkrywa swoje uroki pomału i stopniowo, za każdym razem dorzucając kolejne, przeoczone wcześniej niespodzianki. Mikstura, którą uwarzyli panowie (i pani, zasiadająca w zespole, jak na babę przystało, za garami) jest niebanalna a każdy kolejny utwór jest jak dawka narkotyku wprowadzająca słuchacza w mroczny i tajemniczy świat. Dużą robotę robią tu też klawisze, nie ograniczające się jedynie do tworzenia nastrojowego tła, lecz odgrywające równie ważną rolę, co pozostałe instrumenty. Jeśli dorzucimy do tego jeszcze szczyptę dodatków w postaci orientalnych dzwoneczków, to do całości wlewa się kolejny, niecodzienny posmaczek. Nie wypada zapomnieć także o wokalach. Deathmetalowe growle wzbogacane są czystszymi zaśpiewami, przesterowanymi chórkami czy tajemniczymi szeptami świetnie się wzajemnie uzupełniając. Doprawdy ciężko oprzeć się muzyce, gdy ta otwiera przed nami tak bogaty wachlarz rozmaitości sięgających od agresywnych, mocno rytualnych uderzeń w instrumentalnym ".AM.", poprzez fragmenty przerażające i dziwne, po klimatyczne zakończenie płyty, kojarzące mi się nieco z tytułowym utworem z debiutu The Gathering. Czego by nie mówić, Black Death Cult mimo wielu słyszalnych inspiracji stworzył jedną z oryginalniejszych, a na pewno najbardziej interesujących płyt, które poznałem w tym roku. Jeśli nie chcecie przegapić czegoś wartościowego, sprawdźcie Diabelski Raj koniecznie.
- jesusatan