środa, 30 czerwca 2021

Recenzja ORDER OF NOSFERAT „Necuratul”

 

ORDER OF NOSFERAT

„Necuratul”

Purity Through Fire 2021

 

Order of Nosferat powołany został do życia, kiedy to dwóch, zaangażowanych w scenę Black Metal jegomości, udzielających się min w Sarastus, Slagmark, From the Void, Sarkrista i Serpentfyre odkryło w sobie pewne pokłady wampirycznej natury i postanowiło dać temu upust w swej twórczości muzycznej. Jeżeli wampiryczne skłonności tych panów miałbym oceniać po dźwiękach, jakie znalazły się na ich tegorocznym, pierwszym albumie długogrającym, to powiedziałbym, że słabo u nich z tym wampiryzmem. „Necuratul” to bowiem 43 minuty do bólu przeciętnego, prostego, mocno zaprawionego melodią, surowego Black Metalu, który nie potrafił mnie sobą zainteresować w najmniejszym nawet stopniu. Materiał ten co prawda głęboko osadzony jest w latach 90-tych, zatem beczki wspierane przez chropowaty bas napierdalają niezgorzej, mimo dużego nasycenia melodyjnymi patentami riffy są agresywne, zimne, szorstkie i dosyć intensywne, z gardzieli wokalisty wydobywa się rasowy, wściekły scream, a błądzący po zakamarkach tym kompozycji klawisz dodaje odpowiedniej, mrocznej atmosfery. Cóż z tego jednak, skoro wszystko to jest zbudowane z tak potwornie oklepanych już elementów i do tego jest tak przewidywalne, że ciężko dotrwać do końca albumu bez zgrzytania zębami? Wampirycznego klimatu tej produkcji także jakoś specjalnie nie czuję, no może jest go troszeczkę w nastrojowych, momentami z lekka nawiedzonych, klawiszowych przerywnikach czerpiących pełnymi garściami z Dungeon Synth/Dark Ambient, które poprzedzają każdy kolejny wałek na tej płycie. Produkcja oczywiście z gatunku lo-fi jest lekko przydymiona, zalatuje wilgotną pleśnią, emanuje wręcz analogowym, piwnicznym klimatem i trzeba uczciwie przyznać, że dobrze pasuje do zawartej tu muzycznej surowizny. Zdecydowanie podoba mi się za to logo tej hordy, jak i okładka albumu. I to chyba wszystko. Czas zatem na małe podsumowanie. Wspomniane przed chwilą logo i front cover zdobiący płytę to na pewno plusy tego wydawnictwa, pozytywnie oceniam także brzmienie, w jakie zostały ubrane zawarte tu wałki, a co do samej muzyki, to niestety jak dla mnie jest w chuj przeciętna. Myślę jednak, że wszyscy Black Metalowi maniacy gustujący w twórczości VladTepes, Mütiilation, Blessed in Sin, Funeral, Belketre, Satanic Warmaster, czy wczesnego Black Funeral łykną tę płytkę bez popitki i poproszę o dokładkę. Ja przesłuchałem sobie „Necuratul” trzy razy i ani trochę nie zażarło, więc se odpuszczam, a co, duży jestem i wolno mi.

 

Hatzamoth

Recenzja PESTIS CULTUS „Pestis Cultus”

 

PESTIS CULTUS

„Pestis Cultus”

Signal Rex 2021

 

Pestis Cultus, to australijska horda, która powstała na gruzach Snorri, a tworzą ją zaprawieni w bojach weterani sceny z Perth, którzy w niejednym kotle smołę gotowali (Wardaemonic, Black Putrescence, Grave Worship, Old Burial Temple). Cóż, nie słyszałem twórczości wspomnianego tu już Snorri, ale to, co usłyszałem na debiutanckim albumie długogrającym Pestis Cultus to zdecydowanie moje wibracje. Panowie napierdalają bowiem surowy, złowieszczy, bluźnierczy, plugawy, obskurny, przesiąknięty grobem, nienawistny Black Metal, który w chuj niszczy wszystko wokół i przy okazji robi mi piekielnie dobrze. Ta płytka to prawdziwa, 30-minutowa eksplozja mrożącego krew w żyłach, pierwotnego zła w ciągle zmieniającej się formie. Analogowe bębny napierdalają maniakalnie, by po chwili wykonać zwrot i w schizofrenicznym szaleństwie zmiażdżyć potężnym walcem. Okrutny, gruby, brudny bas zdziera skórę pasami, wykonując przy tym nierzadko konwulsyjne figury w swym niepowstrzymanym, dudniącym rytmie. Dzikie, przepełnione wściekłością, gwałtowne, wibrujące złowrogo riffy o konsystencji wrzącego ołowiu okrutnie ryją beret, a demoniczne, piekielne, ohydne, przerażające, chrapliwe wokale ze sporym pogłosem doskonale uzupełnia i asymiluje się z tą diaboliczną układanką o kakofonicznym posmaku. Jednak i w tym wysoce zagęszczonym gobelinie utkanym z wszelakiego plugastwa, w tym makabrycznym, chorym delirium znalazło się miejsce na odrobinę bardziej melodyjne tekstury, delikatne dotknięcie zimnych dźwięków klasycznej gitary, elementy zaczerpnięte z korzennego, poczerniałego, ziarnistego Thrash Metalu, kapkę surowej, przesiąkniętej mrokiem symfoniki, czy piskliwych struktur energoelektroniki. Jako ciekawostkę powiem tylko, że intro i outro na tę płytkę przygotował Mortiis. Dzięki tym zabiegom materiał ten zyskał nieco na przestrzeni, nie tracąc przy tym nic ze swego barbarzyńskiego charakteru. Dźwiękiem na tej płycie zajął się Henri Sorvali (Moonsorrow, Finntroll) i odjebał kawał znakomitej roboty. Jest smoliście, ciężko, mętnie i nieco tubalnie, jednak delikatny dopływ powietrza (co prawda śmierdzącego zgnilizną) został tu zachowany. „Pestis Cultus” to pokaz sadystycznego, mizantropijnego, ponurego, upiornego bestialstwa i czystego, Black Metalowego nihilizmu. Wszyscy miłujący ulotne dźwięki Blasphemy, Black Witchery, Necroholocaust, Beherit, GoatSemen, Revenge, Conqueror, czy Diocletian powinni zaopatrzyć się w tę płytkę, która wydupczy ich głęboko i brutalnie jak amen w pacierzu. Taki Black Metal to ja zawsze i wszędzie. Wyśmienity album.

 

Hatzamoth

poniedziałek, 28 czerwca 2021

Recenzja PERILAXE OCCLUSION „Raytraces Of Death”

 

PERILAXE OCCLUSION

Raytraces Of Death”

Debemur Morti (2021)

Ekipa z Ontario w zeszłym roku zaliczyła małe wejście smoka, bo ich ubiegłoroczne, trzyutworowe demo uczyniło z nich zespół zauważalny, w którym można upatrywać, kolejnej, „nowej” siły na rynku jaskiniowego death/doomu. Najnowsza propozycja Kanadyjczyków to również demo i również trzy utworu, tym razem nagrane dla francuskiej Debemur Morti. I od razu trzeba powiedzieć jasno, że duet zza oceanu w miejscu nie stanął a Perilaxe Occlusion swojego ogona nie zjada. „Raytraces Of Death” nadal ma w sobie ten miażdżący ciężar znany z pierwszego wydawnictwa, nadal te riffy zgrzytają słuchaczowi w uszach raz po raz, nadal wokal dobiega gdzieś z drugiego końca korytarza i rozchodzi się przeraźliwym echem, a mimo to nie mamy do czynienia z „Exponential Decay pt 2”. Przede wszystkim Kanadyjczycy wrzucili kolejny bieg, muzyka przyspieszyła nie tracąc niczego z elementów dotychczas dla grupy charakterystycznych. Zróżnicowanie tempa na pewno wyszło grupie na plus, dało większe pole do manewru i muzycznych eksploracji i uciekło przed widmem jednostajności, którym czasem straszyło pierwsze demo. I chyba tutaj należ upatrywać podstawowej różnicy w stosunku do poprzednich nagrań – urozmaicenie tempa, skromne, ale wyraziste wykorzystanie parapetów tylko podkreśliły złowieszczy charakter muzyki Perilaxe Occlusion. Szkoda, że „Raytraces Of Death” to jedynie demo i znów jedynie nieco ponad 20 minut muzyki, bo twórczość Kanadyjczyków już teraz może być stawiana w gronie najlepszych zespołów grających tego typu muzykę. Póki co trzeba się zadowolić tym co jest, ale z niekłamaną ciekawością wypatruję debiutanckiego pełniaka tych dwóch jegomosciów.


Harlequin

Recenzja WICHER „Czary i Czarty”

 

WICHER

Czary i Czarty”

Godz Ov War Productions 2021

Teraz muzycznie oddalimy się nieco od typowo metalowej stylistyki, choć nadal będziemy obracać się w tematach, które w mniejszym, bądź większym stopniu są z nią powiązane. A wszystko to za sprawą debiutanckiej płyty projektu Wicher, którą pod swymi sztandarami wydała niezmordowana Godz Ov War Productions. Nie da się kurna ukryć, że „Czary i Czarty” to album nie dla każdego. Nie wchodzi on gładko jak penis w dobrze naoliwioną vaginę. Tej muzyce trzeba poświęcić nieco czasu i atencji, trzeba mieć także odpowiedni nastrój, aby romansować z tymi dźwiękami, a i to nie zawsze gwarantuje, że spodoba nam się to, co usłyszymy. Koncepcja liryczna oparta jest tu bowiem na fragmentach książki J. Tuwima „Czary i Czarty Polskie” oraz na niektórych świętokrzyskich legendach, natomiast sama muzyka grana jest wyłącznie na tradycyjnych instrumentach ludowych (flet, saz, buzuki, harfa szczękowa, mandolina i cała grupa bliżej mi nieznanych instrumentów smyczkowych). Obcujemy zatem z czystymi, etnicznymi dźwiękami zakorzenionymi głęboko w przeszłości, ale wbrew pozorom nie wszystko jest tu tak oczywiste, jak mogłoby się wydawać. Poszczególne utwory są ciekawie skonstruowane i zaaranżowane, a przede wszystkim posiadają one pewną magię, pulsuje w nich energia dawnych dni, która przelewa się na tym wydawnictwie niczym fale ognia w próżni. Te dźwięki potrafią hipnotyzować i wciągać, a transowe, plemienne, niemal rytualne bębny, tajemnicze szepty i zaklęcia, czy dzikie, nawiedzone, rozgorączkowane, złowrogie wokale serwowane tu przez opętaną niewiastę potrafią solidnie przeorać czaszkę (a w zasadzie to, co znajduje się pod czaszką) słuchacza. Na swój pokrętny sposób dosyć niebezpieczny to materiał, gdyż utwory zawarte na tym wydawnictwie przenoszą nas w inny świat i inną rzeczywistość, w której można zagościć na długi czas. To podróż w ukrytą i mroczną część naszej duchowości, w dawno minione wierzenia i zapomniane pradawne obrzędy trzymane z dala od ludzkiego oka. „Czary i Czarty” to dziki taniec z diabłami i demonami wokół wielkiego ogniska, gdzieś w pradawnym, gęstym, mrocznym lesie, gdzie czas i przestrzeń tracą znaczenie. Czy masz odwagę, aby tam wejść?


Hatzamoth

piątek, 25 czerwca 2021

Recenzja Beyond Man “Beyond Man”

 

Beyond Man

“Beyond Man”

The Sinister Flame 2021

W ubiegłym roku natknąłem się na informację o istnieniu takiego tworu jak Beyond Man, który działał już X lat temu ale z różnych powodów zawiesił działalność na prawie 10 lat.

Zespół pochodzi z Norwegii (dokładniej z Trondheim) a w jego skład wchodzą muzycy udzielający się w takich bandach jak : Mare, Ritual Death, Darvaza, Saligia, Behexen, Dark Sonority, Aptorian Demon. Wyżej wspomniane kapele nie należą do tych, które na swoim koncie mają słabe wydawnictwa, wręcz przeciwnie same bardzo dobre materiały. Nie będę jednak zajmować się tutaj wychwalaniem tych materiałów, tylko pozwolę sobie pokrótce opisać materiał Beyond Man.

Album otwiera dość ponure intro, które jest zapowiedzą nadchodzącego zniszczenia. Po jego zakończeniu otrzymujemy cios między oczy po którym ciężko będzie nam funkcjonować przez najbliższe 30 minut (bo tyle w przybliżeniu trwa ten album). Dostajemy tu  black metal w norweskim wydaniu z pewnymi naleciałościami death metalu. Mamy tu mrok a oprócz tego moc i agresję. Brzmienie płyty oscyluje między starą szkołą a nowszym spojrzeniem na black/death metal. Bardzo podoba mi się tu mieszanie dysonansowych riffów z tradycyjnymi powerchordami używanymi w black metalu. Dodaje to świeżości z zachowaniem tradycyjnego patentu jaki używany jest w tego rodzaju graniu. Kolejnym elementem na który zwrócić uwagę jest aranż perkusji, który również oscyluje miedzy starą a nową szkołą. Słychać, jednak, że garowy ma bardziej zacięcie do starej szkoły. No i oczywiście wokal w wykonaniu Wraatha… Ja pierdolę, czego ten typek się nie dotknie to jest po prostu złoto (no może poza  wyjątkiem płyty Misþyrming na której to wystąpił gościnnie w jednym numerze).

Muzyka na tym albumie momentami przypomina mi Mare zmieszane z One Tail One Head, co nie powinno w sumie nikogo zdziwić, bo dwóch Panów z Beyond Man maczało palce  w tych obu kapelach (notabene w Mare cały czas grają razem). Zespół oprócz naleciałości wyżej wymienionych formacji brzmi na swój sposób oryginalnie. Słychać, że muzycy są świadomi swego stylu co jak na pierwszy album wyszło im bardzo dobrze i jeśli dalej pójdą w podobnym kierunku to wróżę im bardzo dobrą przyszłość na scenie undergroundowej.

Generalnie polecam tę płytę w opór i sądzę, że spokojnie znajdzie się w czołówce tego roku.

Polecam dla fanów: One Tail One Head, Mare, Saligia, Misotheist.

 

-Selvhat-

Recenzja Graveland “Hour of Ragnarok”

 

Graveland

“Hour of Ragnarok”

Inferna Profundus Records 2021

Zakładam, że nie trzeba nikomu przedstawiać tego zespołu i tłumaczyć kim jest Rob Darken. Po 3 latach od ostatniego albumu Graveland powraca wraz z nowym pełniakiem o nazwie „Hour of Ragnarok”, który wydany został przez litewską wytwórnię Inferna Profundus Records.

Na samym wstępie pozwolę sobie zaznaczyć, że nigdy nie byłem fanem tej formacji i mógłbym mieć problem w wymienieniu chociaż5 utworów z całego dorobku Graveland.

Odpalając tę płytę nie miałem szczerze mówiąc żadnych oczekiwań. Muzycznie mamy tu zmieszany black metal z viking/folk/pagan metalem? (zawsze miałem problemy z odróżnieniem tych 3 podgatunków).Pierwszy track od razu powitał mnie szorstkim wokalem i dość „epicko” brzmiącymi wstawkami w postaci sampli w tle. Z każdym kolejnym numerem czuję jakbym przenosił się w czasy schyłku starożytności/ wczesnego średniowiecza na słowiańskie ziemie. Lasy, słowiańscy bogowie, walki plemion … taką właśnie energię czuję w tej płycie. Największą według mnie robotę robią tutaj wspomniane przeze mnie sample oraz instrumenty perkusyjne wybijające wojenne rytmy. Gitary są raczej schowane w miksiei osobiście nie powalają mnie jeśli chodzi o riffy.

Co odrzuca  mnie w tej płycie to na pewno powtarzalność patentów. Czasem mam problem w ogarnięciu ,czy w danym momencie leci ten sam utwór, czy to po prostu intro do kolejnego tracku. Ostatnie 2 numery z tego albumu jak dla mnie są najsłabszymi na płycie. Nie wiem, czy miały być to tak zwane „zapchaj dziury”, czy dla Darkena i spółki miały faktycznie stanowić zwieńczenie płyty (jeśli tak, to coś im nie pykło).

Wydawnictwo oceniam na trójkę z plusem. Fanom Graveland i tych wszystkich kapel pagan/folk/viking na pewno ta płyta przypadnie do gustu. Dla mnie z kolei jest to po prostu kolejne wydawnictwo, które utwierdza mnie w przekonaniu, że Graveland jest trochę przereklamowane.

                                                                                              -Selvhat-

czwartek, 24 czerwca 2021

Recenzja Severed Boy "Tragic Encounters"

 

Severed Boy

"Tragic Encounters"

Caligari Rec. 2021


Już jakiś czas nie zaglądałem głębiej do studzienki o nazwie Caligari. Z bardzo prostej przyczyny - większość ostatnich wydawnictw tego labelu wydawała mi się jakaś taka... nijaka. Nie znaczy to oczywiście, że zacząłem już na nich stawiać krzyżyk, raczej potraktowałem ten stan jak pewnego rodzaju zadyszkę. Po Amerykanach nadal możemy się spodziewać określonego poziomu, na co dowodem jest kręcący się właśnie w moich nausznikach debiut Severed Boy. Debiut to co prawda z serii tych krótkometrażowych, gdyż na "Tragic Encounters" składa się zaledwie pięć utworów zamkniętych w dwudziestu minutach muzyki, ale za to bardzo obiecującej. Mówiąc najprościej, mamy tu do czynienia z bardziej klasycznym obliczem death metalu. Zatem o stertach gruzu czy lepkiej magmie możecie zapomnieć. Zamiast tego otrzymujemy na twarz konkretne, gniotące riffy pod starą szkołę. Da się tu usłyszeć głównie nawiązania do sceny europejskiej, zwłaszcza w wolniejszych fragmentach, a te przeważają. Duet nie rozpędza się zbytnio, stawiając bardziej na melodie mogące kojarzyć się a to z Finlandią, a to z brytyjską stalą pancerną (najmocniej chyba w "Sparse Forest of Memories"), nie zapominając jednak o elementach ciut bardziej bezpośrednich. Dodatkowo, w niektórych fragmentach tło podkręcają bardziej black metalowe tremolo, a dla większego urozmaicenia mamy też utwór ambientowy w postaci złowieszczo brzmiącego "Agony and Despair". Poszczególne kompozycje nie obfitują raczej w niespodziewane zwroty akcji i oparte są na dobrze sprawdzonym i przez lata uskutecznianym przez wielu szablonie. Materiał ten brzmi bardzo czytelnie, choć także bardziej w kategoriach lat dziewięćdziesiątych, niż obecnej dobie komputeryzacji. Czyli w zasadzie można by powiedzieć, że "Tragic Encounters" to taki wzorowy misz-masz wszystkiego, co potrzebne, by nagrać solidną EP-kę. Tego typu wydawnictwa zazwyczaj po kilku odsłuchach mają tendencję do nużenia, lub przeciwnie, do coraz głębszego wgryzania się w czaszkę. Severed Boy można spokojnie wrzucić do tej drugiej kategorii, co właśnie sprawia, że traktuję ich zajawkę jako dobry omen na przyszłość. Zatem na chwilę obecną jest dobrze, i liczę, że następnym razem będzie jeszcze lepiej.

- jesusatan


Recenzja LABYRINTH ENTRANCE „Deplore the Vanity”

 

LABYRINTH ENTRANCE

Deplore the Vanity”

Godz Ov War Productions 2021


Cztery lata po ciepło przyjętym, debiutanckim albumie Labyrinth Entrance, powołany do życia przez muzyka Stillborn i Horror of Naatu, powraca ze swą drugą płytą, ponownie wydaną pod sztandarami Godz Ov War Productions, aby poprowadzić słuchaczy mroczną, krętą drogą poprzez piekielne zakamarki i niepoznane, zaklęte rewiry zainfekowanej próżnością, ludzkiej podświadomości. Niewątpliwie różnorodna to płyta, eksplorująca wiele odcieni czerni oraz gładko płynąca przez różnorodne muzyczne rejony. Podstawą jest tu oczywiście jadowity Black Metal, nie jesteśmy jednak zalewani non stop siarczystym nakurwianiem, choć i takie fragmenty także na tej płycie znajdziemy. To, co proponuje nam na swym nowym albumie ten projekt, jest zdecydowanie bardziej złożone, obszerne, w pewnym sensie nawet progresywne i kontemplacyjne (chcę przez to powiedzieć, że nie jest to materiał na jedno przesłuchanie i trzeba poświęcić trochę czasu, aby wgryźć się w tę muzę i dotrzeć do jądra tych dźwięków). Sporo tu różnorakich aranżacji, nietypowych rozwiązań i zmiennych nastrojów serwowanych słuchaczowi, ale zarazem cały czas obcujemy tu z twórczością przesiąkniętą mrokiem, agresywną i pełną pasji. Sekcja rytmiczna, choć ma swoje momenty, kiedy wypełza niemalże na pierwszy plan, jest raczej bardzo solidną, gęstą, dobrze brzmiącą, mechaniczną podstawą wspierającą i tworzącą pole dla bardziej kreatywnych, głównie gitarowych rozwiązań. Zestaw riffów jest tu bowiem bardzo szeroki. Usłyszymy na „Deplore…” zarówno surowe, zimne zagrywki, jak i bardziej zakręcone linie, czy też chore, dysonansowe, ale zaskakująco przystępne akordy poparte hipnotyzującymi melodiami, które jednak nigdy nie wchodzą słodko, gładko i bezproblemowo. Bardzo dobrą robotę robią też mocne, sugestywne wokale idealnie pasujące do tej diabelskiej układanki. Nad brzmieniem także popracowano, jest odpowiednia gęstość i ciężar, ale także przestrzeń i selektywność. Mimo że płytka do najkrótszych nie należy, gdyż trwa 50 minut, to jednak zawiera dużo wątków, niuansów, smaczków i bocznych ścieżek, więc na pewno nie można jej zarzucić, że jest nudna, gdyż napotkamy tu prócz typowo czarciego grania pewne odniesienia to klasycznego Heavy, nieco zamulone struktury charakterystyczne dla tradycyjnego Doom Metalu, czy też delikatny dotyk transowej elektroniki, a to, czy będzie się ona komuś podobać, czy też nie, to już inna para kaloszy. Na pewno jest to produkcja przemyślana i co do tego nie ma wątpliwości. Sporym błędem jest chyba także rozkładanie tej produkcji na czynniki pierwsze, gdyż jest ona spójną, zwartą, harmonijną całością i tak też powinna być słuchana i odbierana. Osobiście uważam, że to bardzo dobry materiał, choć nie wiedzieć czemu, tak do końca ta muza do mnie nie gada, przynajmniej na razie. Tak, czy siusiak zapoznać się z „Deplore the Vanity” na pewno warto.


Hatzamoth

środa, 23 czerwca 2021

Recenzja SCRAP PILE „The Unnamed”

 

SCRAP PILE

The Unnamed” (Ep)

Independent 2021


Scrap Pile to jeszcze mało znana nazwa na oficjalnej scenie brutalnego napierdalania, która, póki co funkcjonuje cały czas w szeroko pojętym undergroundzie, ale podejrzewam, że niebawem zgłosi się po nich jakaś solidna wytwórnia, zapewniając im odpowiednie wsparcie. Sądzę tak, chociażby z dwóch powodów. Po pierwsze: panowie potrafią przyjebać klasycznym, Technicznym Brutal Death Metalem tak, że interes pęcznieje w spodniach i gacie opadają, a po drugie ich podejście do bezkompromisowych dźwięków jest raczej nowoczesne, podąża za aktualnymi trendami i prócz kanonicznego wręcz Śmierć Metalu szkoły amerykańskiej napotykamy tu również niestety stosunkowo częste wycieczki w stronę szarpanego, siłowego, choć niezaprzeczalnie brutalnego Deathcore’a. O ile pierwszy składnik tej układanki, to miód na moje uszy, gdyż Scrap Pile naprawdę potrafi zbesztać totalnie swymi śmiertelnymi dźwiękami opartymi na potwornie ciężkich garach, zajebiście rwącym skórę, tłustym basie, precyzyjnych, miażdżących riffach i brutalnych, zaglądających do chlewa wokalizach, o tyle drugi, choć jak już wspominałem, równie bezkompromisowy powoduje u mnie szczękościsk i niekontrolowane zjeżenie owłosienia na genitaliach. Dlatego też mam z tą produkcją niemały zgryz. Z jednej strony podoba mi się zajebiście i dałbym się za nią na sucho ogolić, a z drugiej drażni, wkurwia i powoduje niekontrolowane działanie zwieraczy, jak i przełyku. Kurwa, chłopaki naprawdę potrafią siać zaawansowany technicznie, Brutal Death Metalowy rozpierdol, który poniewiera okrutnie i nie bierze jeńców. Po jaki chuj im zatem to zapuszczanie się w Deathcore’owe rejony? Panowie, nie tędy droga, nie idźcie tam, tam jest ciemno, skupcie się na Technicznym Metalu Śmierci i będzie dobrze. Pamiętajcie, only death is real, mówię to Wam jakem Hatzamoth. Jak zrobicie, to oczywiście Wasza sprawa, żywię jednak ogromną nadzieję, że zwycięży w Was Death Metalowe szaleństwo, zwłaszcza że rzeźbicie w tym stylu wręcz wybornie, a moda na w ząbek szarpane, nowomodne dźwięki, jak każda, wielosezonowa nawet moda spłynie kiedyś do rynsztoka z falą gnojówki i smród będzie jej przewodnikiem. Skupcie się zatem na tym, co wychodzi Wam najlepiej, a jest to, powtórzę raz jeszcze pieprzony, Techniczny Brutal Death Metal. I to wszystko, co mam do powiedzenia, jeżeli chodzi o muzykę Scrap Pile. Mam nadzieję, że wyraziłem się jasno i przejrzyście.


Hatzamoth

Recenzja Exil - "Warning"

 EXIL

"Warning"
Armageddon Label 2021


Kiedyś jeden z moich znajomych drwił sobie mocno z punka, twierdząc, że każdy kto słucha tego gatunku jest brudasem i pozerem (w stopniu znacznym, uniemożliwiającym wypowiadanie się na temat metalu). No cóż, przeciętnie rozgarnięty typ zna wpływ rzeczonego gatunku choćby na death metal i zapewne zauważa, jak wiele zespołów black metalowych czerpie z niego garściami do dziś. Dobra, chuj z wywodami. Exploited, GBH czy rodzimego Sedesu słuchałem ostatni raz w podstawówce z kumplami w czerwonych spodniach i bardzo miło tamte czasy wspominam. Dziś, będąc w stanie lekkiego rozweselenia alkoholowego, zarzuciłem sobie przypadkowo Exil. I nagle wspomnienia wróciły. Nie mam może wybitnego doświadczenia w temacie, ale "Warning" to płyta na której w sposób wyjątkowo nośny wymieszano staroszkolny punk z naleciałościami NYHC.  Mamy tu dziesięć kawałków, dwadzieścia sześć minut muzy zagranej z taką werwą i autentycznym buntem, że aż się chce założyć czapeczkę z daszkiem, krótkie portki i poskakać do serwowanych przez zespół rytmów. Z tych utworów tryska czysta energia, wkurw i naturalna szczerość. Mam przy nich ogromną ochotę pooglądać chłopaków na żywca, bo ze sceny te dźwięki zapewne zyskują dodatkowego megakopa. Ciężko mi sobie wyobrazić gig Exil bez mordobicia pod barierkami. Mimo prostoty zawartych na tym krążku kompozycji słychać, że panowie mają spore umiejętności i doświadczenie muzyczne, co znajduje natychmiastowe potwierdzenie, gdy zajrzymy im w życiorysy. Jako Exil nie tworzą raczej niczego nowatorskiego. W moim ograniczonym spektrum określiłbym ich twórczość jako mieszankę wspomnianego Exploited i Madball. Jednak ten krążek ma takiego powera, jest tak chwytliwy, że mi po prostu spadły galoty. Morda mi się cieszy, nogi samoistnie noszą mnie po pokoju, a stara patrzy na mnie jak na pojeba. Szwedzi zadbali, by każdy z dziesięciu numerów na ich debiucie był odpowiednio nośny i prowokował zmałpienie. Jeszcze nigdy nie pisałem o płycie punkowej czy hardcorowej, bo to generalnie nie moja broszka. Ta mnie do tego zmusiła. Może dla niektórych będzie to jakaś rekomendacja. W chuj mi się ten materiał podoba i nic na to nie poradzę. Nawet jeśli od razu nie pobiegnę do sklepu muzycznego, to moją krótką przygodę z "Warning" na pewno będę wspominał jako siarczysty liść na lico. Z obu stron.

- jesusatan

wtorek, 22 czerwca 2021

Recenzja SANDSTORM „Desert Warrior”

 

SANDSTORM

Desert Warrior” (Ep)

Dying Victims Productions 2021

O nowym materiale kanadyjskiego Sandstorm można w zasadzie napisać to samo, co o wydanym w 2019 roku „Time to Strike”. Zespół cały czas zgłębia meandry na wskroś tradycyjnego Hard & Heavy przełomu lat 70-tych i 80-tych z charakterystycznym dla tamtych czasów brzmieniem i muzycznymi wibracjami. Ponownie zatem usłyszymy tu chwytliwe, klasyczne, zadziorne, melodyjne riffowanie, kanoniczne wręcz partie solowe, dobrze słyszalny bas sprawnie rzeźbiący swe partie, beczki bijące konkretnie, niezależnie od tego, czy obrabiają równe, marszowe rytmy, czy puszczają się w kontrolowany galop i czyste, mocne, wibrujące wokale, które momentami zahaczają o stylistykę Doom, a innym razem zbliżają się do wysokich rejestrów znanych z produkcji King Diamond/Mercyful Fate, tyle że w nieco łagodniejszej wersji. Nie ma na „Desert…” żadnych sztuczek, czy tricków studyjnych, tylko solidne, dynamiczne, autentycznie brzmiące, metalowe granie, jakie panowało na scenie bez mała pół wieku temu. Pomijając czysto warsztatowe aspekty tej muzy, wszak nie jest to jakoś specjalnie skomplikowane granie, twórczość Sandstorm ma w sobie charakterystyczny dla tamtych czasów, lekko psychodeliczny wymiar, co dodaje jej w moich oczach dodatkowego kolorytu. Wachlarz wpływów, jakie możemy tu usłyszeć, jest w chuj szeroki, więc nie będę ponownie przytaczał nazw zespołów, które odcisnęły swoje piętno na tym materiale, jeżeli jednak ktoś koniecznie chciałby je poznać, to zapraszam do zapoznania się z recką wspomnianego tu już „Time to Strike”, która ukazała się na łamach Apocalyptic Rites jakiś czas temu. Na pewno nie wszystkim wejdzie ta muza, na pewno nie wszystkim podejdzie nieco bardziej szorstka, koszerna produkcja, ale ci, którzy mają słabość do wcześniejszych nagrań, zawierających mariaż soczystego Hard Rock’a z raczkującym Heavy Metalem mogą śmiało zanurzyć się w twórczość Sandstorm. Nie zawiodą się.


Hatzamoth


Recenzja INTERNAL INFESTATION „Demo 2021”

 

INTERNAL INFESTATION

Demo 2021”

Funeral Hymns Records 2021

No powiem Wam szczerze, że po wysłuchaniu tegorocznego materiału demo kanadyjskiego Internal Infestation zacieram łapki i z niecierpliwością oczekuję ich kolejnego wydawnictwa, a najlepiej, żeby był to już pełny album. „Demo 2021” to bowiem produkcja, która zbeształa mnie bardzo konkretnie, nie pytając o pozwolenie. Chłopaki wycinają na tej produkcji świetny Thrash/Death starej szkoły, który chwyta za jajca i tarmosi nimi bardzo konkretnie. To tylko trzy wałki, ale rozpierdol jest bardzo solidny i soczysty, mimo że nikt nie ściga się tu ze światłem i nie próbuje masturbować się nad instrumentami. W zamian za to otrzymujemy materiał oparty na gniotących solidnie bębnach wzmocnionych grubym, ciężkim basem, jadowitych, kąśliwych, mięsistych riffach o wysokim stopniu technicznego zaawansowania, doskonałych, piłujących solówkach i wokalach, które śmiało mogłyby się znaleźć na „Heartwork” wiadomo kogo. Poza wspomnianym już tu Carcass można na tej produkcji odnaleźć także wpływy i inspiracje Morbid Angel, Demolition Hammer, Exhumed, czy Morbid Saint, choć absolutnie żadnych, bezczelnych zrzynek tu nie uświadczymy, a całość ma ostateczny szlif charakterystyczny dla Internal Infestation. Zawarte tu utwory ubrano w bardzo dobre, ciężkie, zagęszczone, zaprawione plugawą zgnilizną brzmienie, które jednak pozwala wypowiedzieć się bezproblemowo poszczególnym instrumentom ciesząc słuchacza wszystkimi, zawartymi tu smaczkami. Konkretne, bolesne wjeby także można tu jednak wyhaczyć, wszak nikt nie bawi się na tej produkcji w jakieś specjalne subtelności. Kurwa, świetna muza, bez dwóch zdań. Mam nadzieję, że Internal Infestation wypłynie niebawem na szersze wody, gdyż zasługuje na to w 666%. Oczywiście szczerze rekomenduję wszystkim ten materiał, gdyż to kawałek zajebistego Old School’owego Thrash/Death Metalu.


Hatzamoth

niedziela, 20 czerwca 2021

Recenzja Qrixkuor "Poison Palinopsia"

 

Qrixkuor

"Poison Palinopsia"

Dark Descent Rec. / Invictus Prod. 2021

Qrixkuor, mimo iż zespół młody, zdążył już sobie zaskarbić garstkę fanów w specyficznym gronie odbiorców. Takich, którym wystarczy posypać uszy gruzem i są szczęśliwy jak świnia w gnoju. Maniaków nie uznających łatwych melodii, o ile w ogóle, nie padających na kolana przed technicznymi popisami, brzydzących się wypolerowanym brzmieniem a wśród znajomych uchodzących za pozerów, którzy szukają w monotonnym dudnieniu czegoś, czego tam ponoć nie ma. Właśnie dla tych kilku odmieńców mam bardzo dobrą wiadomość. Oto po kilku pomniejszych wydawnictwach brytyjsko-nowozelandzkie komando uderza w końcu pełnym materiałem. Co prawda zawiera on jedynie dwa utwory, lecz każdy z nich trwający circa dwadzieścia pięć minut. Dla mnie to jeden chuj, bo tego typu albumy i tak zawsze traktuję jako całość, więc czy są one dzielone na dwa czy na dwadzieścia części nie robi mi żadnej różnicy. Bo faktycznie, "Poison Palinopsia" jest monolitem, którego nie da się słuchać fragmentarycznie czy jednym uchem. To kolos, prawdziwy potwór, opowiadający swoją historię zdanie po zdaniu, a każde jego słowo ocieka płonącą smołą i trującym umysł jadem. Opowieść ta toczy się powoli z chwilowymi jedynie zrywami akcji. Dźwięki przelewają się niczym rozgrzana lawa, hipnotyzując i budując wokół przerażającą aurę. W niektórych miejscach pojawiają się nieco bardziej melodyjne, black metalowe patenty czy zeschizowane dysonanse przeplatane erupcjami wściekłości. Schowany w tle, charczący demonicznie wokal pełni z kolei jakby rolę dodatkowego instrumentu. Mimo że brzmienie jest tu standardowo zamulone, nie da się narzekać na jego czytelność a wszelkie niuanse są doskonale uwypuklone. Muzyka Qrixkuor nie wyrywa się z ram gatunku, a mimo to jest, zaskakująco wręcz chwilami, bogata i urozmaicona. Jednocześnie nie jest to krążek łatwy i wiele fragmentów zaczyna gadać dopiero po kilku, a nawet kilkunastu odsłuchach. "Poison Palinopsia" jest materiałem niemodnym, wymagającym i przeznaczonym dla cierpliwych. Dla mnie to ekstraklasa gruzowego grania i pozycja obowiązkowa do zakupu.

- jesusatan

Recenzja SEPULCHRAL CULT „Immurement, Spirits and Graveyard Chants”

 

SEPULCHRAL CULT

Immurement, Spirits and Graveyard Chants”

Putrid Cult 2021

Kurwa, no i znowu Morgul wykopał spod kamienia pokrytego gnijącym mchem rzecz zdecydowanie wartą uwagi. Nie tak dawno rozjebał mnie na kawałki debiut Upon the Altar, a teraz Putrid Cult serwuje kolejny kubeł pomyj w postaci pierwszego, pełnego albumu Sepulchral Cult. „Immurement…” to materiał hołdujący starej szkole szwedzkiego Metalu Śmierci, a zwłaszcza wczesnym wydawnictwom Nihilist, Entombed, Grave, Dismember, czy Carnage, jednak nie jest to płytka, która brzmi jak typowa szwedzizna z początku lat 90-tych. Tutaj wszystko jest bardziej makabryczne, zagrzybione, dzikie, ponure, zagęszczone i w chuj mętne, poczynając od potężnie dudniących bębnów wspartych grubym basem, poprzez jebiące grobem riffy, a na upiornych, złowieszczych wokalizach skończywszy. Czasem usłyszymy tu także wycieczki w stronę pierwotnie surowego Black Metalu, ciężkie, muliste Doom Metalowe tąpnięcia o miażdżącej konsystencji, czy też elementy obskurnego, piwnicznego, chropowatego Death’n’Roll’a, co zdecydowanie podkreśla klaustrofobiczną, przesyconą aromatem przeklętego cmentarzyska aurę, jaka wiadrami wylewa się z tych dźwięków. Co prawda pod koniec tej produkcji wkrada się delikatna monotonia, gdyż Sepulchral Cult nie tworzy niczego niezwykłego, brud i pleśń od początku do końca oblepiają tu wszystko, co możliwe, a struktury poszczególnych wałków są dosyć mocno uproszczone, ale dzięki temu ta płytka smakuje niczym wyciągnięty prosto z rozkopanej mogiły, konkretny kawał ociekającego zepsutą krwią mięsiwa. To Metal Śmierci w swej nieskażonej, podstawowej, pierwotnej, trumienno-cmentarnej formie, choć zagrany w charakterystyczny, trochę inny sposób. Brzmieniowo otrzymujemy mieszaninę gruzu z lepkimi, nadgniłymi podrobami, co idealnie wręcz pasuje do tej nastrojowej muzyki tworzonej przez Grobowy Kult. Podoba mi się to zepsucie o podłożu chorobowym i podpisuję się pod nim wszystkimi czterema kopytami i choć duet ten nie ustrzegł się kilku potknięć, to uważam, że warto mieć oko na tych zwyrodnialców, gdyż ich kolejne produkcje mogą przynieść wszystkim maniakom zapleśniałego Death Metalu wiele cudownych chwil, miłych marzeń i mokrych zdarzeń.


Hatzamoth

piątek, 18 czerwca 2021

Recenzja NACHTIG „Der StilleWald”

 

NACHTIG

„Der StilleWald”

Purity Through Fire 2021

Purity Through Fire to wytwórnia, która już dawno temu jasno określiła swój wydawniczy profil i trzyma się go z niesamowitą konsekwencją, co rusz podsuwając pod nos wielbicielom mrocznych dźwięków strawę duchową. Drugi album długogrający niemieckiego, jednoosobowego horda Nachtig wydany pod koniec marca tego roku doskonale wpisuję się w politykę wydawniczą wspomnianego tu już labelu, dostarczając wszystkim maniakom czerni ponad 54 minuty surowego, momentami wręcz minimalistycznego, atmosferycznego, melancholijnego Black Metalu. „Cichy Las” opiera się na równych, wolnych, chwilami marszowych, kontrolowanych tempach, bez popadania w szał, tworzonych przez nieskomplikowane partie beczek i stosunkowo niewielki, bądź bardzo mocno schowany zastrzyk basu, który bardziej da się wyczuć, niż usłyszeć. Rolę wodzireja na tym materiale zdecydowanie odgrywa wiosło, które rzeźbi zimne, chropowate, ziarniste, powtarzające się niczym mantra, ponure riffy łączące rytualną nieco symbolikę i nastrojowe, depresyjne, hipnotyczne do pewnego stopnia melodie. Klasyczny, przepełniony negatywnymi emocjami scream przechodzący chwilami w opętany, szorstki szept, delikatny dotyk rozmytych, Post-Black Metalowych struktur, okazjonalne dźwięki akustycznej gitary i klimatyczny parapet nadający całości bardziej monumentalnego wydźwięku i eklektycznego, medytacyjnego charakteru  uzupełniają doskonale tę opartą na klasycznych rozwiązaniach z lat 90-tych, z lekka żyletkową surówkę. Brzmienie jest przepełnione chłodem, surowe, zalatujące wilgotną piwnicą w środku lasu, ale zarazem sporo tu przestrzeni dla swobodnego rozprzestrzeniania się tych dźwięków. Album ten nie jest w żadnym razie płytą rewelacyjną, choć nie można jej odmówić pewnego uroku i uzależniającego wpływu zarazem. Jest to raczej produkcja, z gatunku pokochaj, albo wypierdol w chuj, zatem dla jednych słuchanie „Der StilleWald” będzie doświadczeniem wręcz ekstatycznym i transcendentalnym, inni po dwóch wałkach wyjebią tę płytkę do kibla. Ja stoję, można by rzec w umiarkowanej opozycji, tzn. jebać totalnie tej produkcji nie mam zamiaru, gdyż ma ona swoje przebłyski, ale klękać też nie ma przed czym. Ot, kolejna, solidnie przeciętna jak dla mnie, Black Metalowa płytka z jakimś tam klimatem, jakich rocznie ukazuje się od chuja i jeszcze trochę. Wyłącznie dla zatwardziałych fanów gatunku.

 

Hatzamoth

Recenzja ARTILLERY „X”

 

ARTILLERY

„X”

Metal Blade Records 2021

Kurwa, aż się nie chce wierzyć, ale Artillery rozsiewa metalową zarazę już bez mała 40 lat!!! Oczywiście w ciągu tak długiego czasu Duńczycy mieli swoje wzloty i upadki, czasowe zawieszenia działalności i co zrozumiałe, pewne rotacje w składzie (stracili wszak swego założyciela i kluczowego członka zespołu Mortena Stützer’a – spoczywaj w pokoju bracie), ale i tak wielki szacun dla tych niemłodych już jegomości, że cały czas napierdalają i są w formie, której pozazdrościłby im niejeden jurny i butny młodzian. Od pewnego czasu co prawda Artillery nie rzeźbi już tak agresywnie, jak na swych pierwszych produkcjach, ich płytki mają więcej melodyjnych elementów i często zaglądają do klasycznego, Heavy Metalowego ogródka, ale mimo to,  obecne Thrash/Heavy Metalowe oblicze tej grupy z kraju Hamleta podoba mi się jak chuj i potrafi spuścić słuchaczowi konkretny łomot, choć więcej wspólnego ma w tej chwili z Anthrax, czy Armored Saint, niż z Overkill, Slayer, czy Sodom. Doskonałym przykładem na poparcie mej tezy może być choćby wałek „In Thrash We Trust”, niepozostawiający złudzeń, szybki, kąśliwy, zadziorny i dynamiczny, a jednocześnie dopracowany, elegancko ułożony i niesamowicie nośny. Podobnie można ocenić „Force of Indifference” z najbardziej chyba jadowitym riffem na tym albumie, czy kolejnego łamacza kości w postaci „Mors Ontologica”, zresztą takim „The Devil’s Symphony”, czy „Silver Cross” także absolutnie niczego nie brakuje, a nawet ballada „The Ghost of Me” ma niezły pazur. Wspomniane tu utwory to zresztą tylko przykłady, a cały ten materiał wypełniają znakomite kompozycje pełne bardzo dobrych riffów, które besztają bezlitośnie, wyśmienitych solówek, doskonałych partii tłustego, rwącego ciało, druzgocącego basu, żywiołowej, spuszczającej klasyczny wpierdol perkusji i wokali, które pomimo swych klasycznych konotacji pozostają cały czas potężne, diabelnie wściekłe i przepełnione agresywną nutą. Na tej płycie artylerzyści mistrzowsko wręcz spletli ze sobą szybkość, agresję i melodyjne, chwytliwe akcenty, co pozwala im śmiało realizować swe pomysły bez specjalnych, sztucznych, gatunkowych ograniczeń. Nie uświadczycie tu nowomodnych sztuczek. Ich najnowszy album, to prawdziwa bestia złożona z 11 wałków zagranych z oddaniem, pasją i determinacją. Krótko mówiąc, bo nie ma co tu dłużej strzępić ozora, dziesiąty, pełny album Artillery, to wyśmienita, przepełniona agresją, nieubłagana, niszcząca Thrash/Heavy Metalowa płyta, która pokazuje dobitnie, że Duńska maszyna cały czas ma bardzo wiele do powiedzenia.

 

Hatzamoth

czwartek, 17 czerwca 2021

Recenzja NIGHT PROWLER „No Escape…”

 

NIGHT PROWLER

„No Escape…”

Dying Victims Productions 2021

 

Jak się okazuje, Brazylijczycy to nie gęsi i swój Heavy Metal mają. Oczywiście to początkowe,  żartobliwe zdanie w żaden sposób nie deprecjonuje brazylijskiej sceny Hard & Heavy, gdyż działa ona tam dosyć prężnie, choć Brazylia fanom metalu kojarzy się zdecydowanie bardziej z ekstremalnymi zespołami Death i Black Metalowymi i to fakt niezaprzeczalny. Czy reedycja pierwszej płyty Night Prowler, wydanej pierwotnie w 2018 roku zmieni ten stan rzeczy? Na pewno nie, ale też i nie takie było jej zadanie. Wznowienie to wydane na okrągłym kawałku vinylu, ze zmienionym całkowicie front coverem, to raczej ukłon w stronę fanów tradycyjnego metalu i zarazem zwrócenie uwagi, że na tamtej szerokości geograficznej także powstają dobre albumy z klasycznym graniem odwołujące się do przełomu lat 70-tych i 80-tych. Z taką właśnie muzyką, jak się już zapewne domyślacie po tym wstępie, mamy do czynienia na jedynej jak na razie, pełnej płycie Nocnego Łowcy. „No Escape…” to zgrabne połączenie NWOBHM, melodyjnego Hard Rocka i balladowych elementów charakterystycznych dla Glam Rockowych produkcji sprzed bez mała czterech dekad. Wszystko zatem oparte jest tu na klasycznych wzorcach. Sporo tu smacznych, chwytliwych  riffów i bardzo dobrych partii solowych, sekcja napędzana grubymi liniami basu raźno i energicznie galopuje w szybszych wałkach, zwalniając i zarazem grając nieco lżej w bardziej klimatycznych fragmentach o epickim charakterze. Dla odrobiny urozmaicenia i zarazem podkręcenia atmosfery w tle przeleci jakaś zgrabna partia parapetu, czy wręcz kinowa przygrywka żywcem wyciągnięta z lat 80-tych. Wokalista operuje czystym, dosyć mocnym głosem, który wielkiego szału może nie robi, ale stosowany jest z gruntowną znajomością tematu i bez żadnych fanaberii idealnie wręcz pasując do tej muzy. Członkowie grupy otwarcie mówią, że na ich twórczość miały wpływ: Saxon, Dokken, Iron Maiden, Demon i Running Wild, a ja do tego zacnego zestawu dorzuciłbym jeszcze Def Leppard, Krokus i Ratt, choć zapewne każdemu z Was podczas słuchania tego materiału przyjdą do głowy jeszcze inne, klasyczne zespoły. Brzmienie oczywiście równie tradycyjne, jak muzyka, co specjalnie nie dziwi. Jest tu kilka naprawdę fajnych, chwytliwych, wałków, które można nucić przy goleniu, ale płytka jako całość nie wybija się wg mnie ponad solidne Heavy Metalowe rzemiosło. Rekomenduję zatem ten rzetelny materiał przede wszystkim oddanym fanom klasycznego Metalu, oni bowiem z pewnością zatracą się w tych dźwiękach, bo reszta już nie koniecznie.

 

Hatzamoth

Recenzja Adaestuo "Manalan Virrat"

 

Adaestuo

"Manalan Virrat"

Umbra Dei 2020

Gdyby ktoś zapytał, czy uważam się za metalowego ortodoksa, odpowiem, że zdecydowanie nie. Nawet jeśli zdecydowanie większość muzyki goszczącej w moim odtwarzaczu chowa się w płytkich i ściśle określonych szufladkach. Czasem jednak zdarza mi się wychylić łeb z nory i pomyśleć poza pudełkiem, jak to gadają Brytole. Nowy album Adaestuo przeleżał u mnie na półce nietknięty przez dobry rok. Kurzył się, dojrzewał i czekał na odpowiednią chwilę, na ten moment w którym zapragnę zaczerpnąć ze źródełka odmienności, by cieszyć się smakiem czegoś odmiennego. Trucizny. Cierpkiej i słodkiej zarazem, zmieniającej konsystencję i kolor. Muzyka na "Manalan Virrat" jest właśnie taka niejednolita. W zasadzie jest ona trudna do sklasyfikowania. Także wymagająca całkowitego skupienia. Pewne jest natomiast jedno. Jest ona niesamowicie mroczna i na swój sposób oryginalna, mimo iż nie odkrywająca nowych kontynentów. Co mam na myśli? A to, że jeżeli wrzucimy do jednego naczynia taki Dead Can Dance, Diamanda Galas i Swans, dokładnie wymieszamy, to otrzymamy drinka w postaci Adaestuo. A jednak jego smak nie będzie do końca tak oczywisty, jak byśmy się spodziewali, gdyż odrobina czarodziejskiej mikstury własnego pomysłu sprawi, że odbędziemy podróż w nieznane dotąd obszary wyobraźni i zahaczymy o świat, z którego nie wraca się już takim samym. Przez czterdzieści minut będziemy płynąć w otoczeniu wszelkich negatywnych emocji, topić się w niepokoju i doświadczać narkotycznych wizji. Towarzyszyć nam będą schizofreniczne kobiece wokale, wywołujące nie tylko ciarki na skórze, ale i budzące uśpione w głowie demony. "Manalan Virrat" to płyta niemal rytualna, która w każdym uwolni inne odczucia. Ona nie jest łatwo definiowalna i każdemu może ukazać się pod inną postacią, w zależności od tego, co kryjecie na dnie duszy. Przy tego typu dźwiękach mam czasem wrażenie, że powinienem milczeć i się w nich zanurzać zamiast o nich pisać. Nie wszystko bowiem da się ubrać w słowa. Powiem zatem jeszcze tylko to, że jeśli oczekujecie muzyki w rodzaju "Krew Za Krew", to się możecie bardzo zdziwić.  Adaestuo drepcze bowiem własnymi ścieżkami. I za to zespół ten niezmiernie sobie cenię.

- jesusatan

środa, 16 czerwca 2021

Recenzja ALLONE „Allone”

 

ALLONE

„Allone”

Aesthetic Death / Seven Gates of Hell 2019

Bujniemy się teraz nieco wstecz, gdyż do roku 2019. W tym to bowiem roku dzięki kooperacji Aesthetic Death i Seven Gates of Hell zmaterializował się na cd materiał Polsko-Angielskiego ansamblu zwącego się Allone. Postanowiłem przybliżyć Wam ten album z dwóch powodów. Po pierwsze, primo, niewiele widziałem recenzji tej płyty, zarówno jeżeli chodzi o przepastne odmęty sieci, jak i papierowe wydania branżowych periodyków (które de facto prezentują coraz bardziej żenujący poziom, ale to już temat na inną dyskusję), a po drugie, secundo, i to zdecydowanie rzecz najważniejsza, ta płytka to po prostu bardzo dobry materiał jest. Muzyka, jaka wypełnia „Allone” to lekko awangardowa hybryda Doom i Black Metalu. Nie uświadczycie tu jednak szaleńczego riffowania, czy blastów napierdalanych z prędkością światła. Jest za to ciężko i zawiesiście, a całość przesiąknięta jest pustką i nieco melancholijną, mroczną psychodelią. Często można odpłynąć tu z długimi fragmentami instrumentalnymi, tworzącymi genialną atmosferę, która bynajmniej do wesołych nie należy. Bardzo podoba mi się budowa tego albumu. Równa, gniotąca solidnie sekcja, jest nieco wycofana i choć rzeźbi swoje bez specjalnej ornamentyki, to jednak stanowi bardzo ważny punkt tej płyty. Wspomaga bowiem i zarazem przygotowuje miejsce dla bardzo dobrych, momentami wręcz wirtuozerskich partii gitar, które zdecydowanie odgrywają tu pierwsze skrzypce. Praca wiosła jest tu doprawdy imponująca. Eklektyczne, nieco przeciągane, płynące swobodnie riffy uzupełniane dopracowanymi partiami solowymi doskonale współgrają na tej produkcji z ze zdecydowanie bardziej jadowitymi, bezpośrednimi, agresywnymi, mrocznymi teksturami i atonalnymi akordami tworząc zagęszczoną, jednolitą psychoaktywną strukturę, która wciąga, hipnotyzuje i potrafi zasiać ziarno niepokoju w niejednej duszy. Warstwę perkusyjno-gitarową doskonale dopełniają ulotne klawisze błądzące gdzieś na granicy słyszalności i bardzo dobre, różnorodne wokalizy. Brzmi to wszystko organicznie i selektywnie, dużo tu przestrzeni, więc każdy z instrumentów może się bezproblemowo wypowiedzieć, ale zachowano tu także odpowiedni ciężar i niemałą gęstość tych dźwięków, a przy tym materiał ten spowija genialny, mistyczny, mizantropijny klimat. Doprawdy, wyśmienita płytka. Mam tylko nadzieję, że nie będzie to jednorazowy projekt  i doczekamy się kontynuacji „Allone”, gdyż to, co tu usłyszałem, zdecydowanie zaostrzyło mój apetyt na więcej. Czekam zatem z niecierpliwością.

 

Hatzamoth

Recenzja SHOTGUN FACELIFT „Demo 2021”

 

SHOTGUN FACELIFT

„Demo 2021”

Independent 2021

Shotgun Facelift z Południowej Karoliny to przykład one man bandu, którego szanse na coś więcej, niż błądzenie po przepastnych meandrach undergroundu są praktycznie bliskie zeru, jednak jegomość ten twardo napierdala swoje, nie oglądając się za siebie i chwała mu za to. Wydane w tym roku demo to niespełna 10 minut ciężkiego w chuj Slaming Brutal Death Metalu, który gniecie potwornie i bestialsko rozrywa na strzępy. Napotkamy tu zatem masywne beczki (oczywiście puszczone z trupa), bas wywlekający wnętrzności przez odbyt i okrutne, miażdżące, przesterowane riffy, które patroszą barbarzyńsko i bezlitośnie oraz wokale wymioty o kilku odcieniach i stopniach intensywności. Całość uzupełniają, co zrozumiałe chore sample podkreślające patologiczny, wynaturzony, maniakalny, zwierzęco zwyrodniały charakter zawartych tu dźwięków. Brzmienie jest oczywiście brutalne, gęste, krwiste, co nie przeszkadza odpowiednio wybrzmieć poszczególnym składnikom tej mięsistej, tłustej, przesiąkniętej niemiłosiernym zdegenerowaniem sieczki. Muza prezentowana przez ten projekt to nic rewelacyjnego, to raczej solidny, podziemny nakurw z ligi okręgowej. Może jestem pojebany, ale mimo wszystko podoba mi się ten brutalny, ociężały, popaprany, momentami niewątpliwie niedoskonały, ale na wskroś szczery i w pewnym stopniu hipnotyzujący, undergroundowy napierdol. Jeżeli zatem, drogi czytelniku jesteś podobnym do mnie wykolejeńcem, to demo Shotgun Facelift z pewnością sprawi Ci niemałą przyjemność. Materiał wyłącznie dla maniaków podziemnego, Slam/Brutal Death Metalu.

 

Hatzamoth

wtorek, 15 czerwca 2021

Recenzja Grób "Mięsożerca"

 

Grób

"Mięsożerca"

Putrid Cult 2021

Grób to twór stosunkowo młody stażem, choć ma już w swoim dorobku dwa materiały demo. Zgaduję jednak, iż nie jest to nazwa szerzej znana na krajowej scenie. Taki stan rzeczy może, a na pewno powinien, się zmienić choćby z okazji przygarnięcia zespołu pod swoje skrzydła przez Putrid Cult. Ale nie tylko z powodu renomy, jaką ten label posiada w określonych kręgach, a przede wszystkim za sprawą samej muzyki. Na "Mięsożercy" panowie umieścili cztery autorskie kompozycje plus cover Carnivore "Carnivore". No i ta ostatnia piosenka może stanowić pewnego rodzaju drogowskaz co do twórczości na omawianej EP-ce, choć nie jedyny. Grób prezentuje obliczę metalu w starym stylu. Sporo tu thrashu, kapka death metalu, nieco punka, a wszystko bardzo sprawnie połączone w mieszankę wybuchową. Największą zaletą tych numerów jest niezły groove. Wpadają one w ucho dość szybko i zanim się obejrzycie, będziecie je nucić nawet podczas posiedzenia na tronie. Tym bardziej, że teksty śpiewane są w naszym narodowym i do mega skomplikowanych na pewno nie należą. Tak samo zresztą jak muzyka, która opiera się  przede wszystkim na podnoszącej adrenalinę skoczności oraz wspomnianej przed chwilą chwytliwości. Momentami można ją nawet nazwać wesołą, gdyż bije z niej nieudawana radość grania i uderzająca naturalność. Wprawne ucho zapewne wychwyci tu naleciałości Venom, Midnight czy naszego Kata (choćby w "Wybrałem Śmierć", kojarzącym mi się z "Masz Mnie Wampirze"). Nie jest to granie specjalnie skomplikowane i absolutnie nie nowatorskie. Nie jest to też żadna pozycja wybitna, ale bardzo solidne metalowe młócenie po oldskulowemu. Mi się to podoba na tyle, że mogę nawet przymknąć oko na nieco koślawą okładkę (no do tego to coś Morgulowe zespoły ostatnio wybitnie nie mają szczęścia), która na początku odrobinę mnie odpychała. Niezmiernie ciekaw jestem pełnego materiału Wrocławian, który to, po tym co tu usłyszałem, bankowo sprawdzę. Bardzo obiecujący materiał.

- jesusatan

Recenzja GRAND CADAVER „Madness Comes”

 

GRAND CADAVER

„Madness Comes” (Ep)

Majestic Mountain Records 2021

 

Grand Cadaver to zespół zrzeszający w swych szeregach doświadczonych muzyków szwedzkiej sceny metalowej, którzy grali, bądź nadal grają w takich zespołach jak Dark Tranquillity, In Flames (Mikael Stanne), Pagandom (Christian Jansson), In Mourning, Katatonia (Daniel Liljekvist), Mr.Death, Let Them Hang (Alex Stjernfeldt), Expulsion, Mr.Death, Treblinka, Tiamat (Stefan Lagergren). Panowie zebrali się pod tym szyldem, aby  jak sami mówią „celebrować historię muzyki ekstremalnej” i w ciągu trzech dni sowicie zakrapianych browarami stworzyli materiał zawarty na „Madness Comes”. Cóż, działa to niezgorzej i żre dosyć konkretnie, ale prawdę powiedziawszy, szaleństwa żadnego nie ma. Mamy tu bowiem do czynienia z muzyką leżącą na przecięciu typowego, szwedzkiego, klasycznie podanego Death Metalu i tłustego, ciężkiego, rytmicznego Death’n”Roll’a.  Masywne beczki i gruby, sękaty bas rzetelnie i ze znawstwem tematu wgniatają w glebę, soczyste, piłujące, chropowate riffy poniewierają bezlitośnie, a rzetelnie położone gardłowe growle operujące w średnich rejestrach bardzo dobrze komponują się z tym opartym na bogatej tradycji stołem szwedzkim. Odpowiednia równowaga pomiędzy melodią i brutalnością została tu zachowana w sposób wręcz wzorcowy, a brzmienie materiału jest zagęszczone, pełne, delikatnie zapiaszczone, posiadające akuratny ciężar i moc, a zarazem selektywność, niezbędną dawkę przestrzeni i dynamiki. Słucha się więc tego bezproblemowo i całkiem przyjemnie, a owa przyjemność z obcowania z tą muzyką wzrasta wprost proporcjonalnie do ilości spożytego alkoholu. Jeżeli dodatkowo uświadomimy sobie, że ta sesja była najprawdopodobniej spotkaniem grupy przyjaciół, którzy pochlali browarów, przy tej okazji coś tam sobie pobrzdąkali, złożyli to w jedną całość i nagrali, to sympatia do Grand Cadaver wzrasta (przynajmniej u mnie). Nie wiem tylko, jaka przyszłość czeka ten zespół? Może za jakiś czas ponownie zrobią imprezę, czego efektem będzie kolejny materiał? Czas pokaże, a tymczasem pijmy do dna, przegryzając co drugą kolejkę naszego trunku „Madness Comes” i będzie dobrze.

 

Hatzamoth