czwartek, 31 października 2024

Recenzja / A review of Nekus „Death Apophenia”

 

- FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


Nekus

„Death Apophenia”

Sentient Ruin Laboratories 2024

W zasadzie od samego początku, kiedy to Nekus wydali swoją debiutancką EP-ke „Death Nova upon the Barren Harvest”, jestem ich zagorzałym szalikowcem. Cieszy mnie zatem fakt, iż z płyty na płytę zespół systematycznie prze do przodu, nie oglądając się na panujące trendy, jednocześnie udoskonalając swój zapleśniały styl. Dla tych, którzy nazwy nie kojarzą, wyjaśniam, że Nekus to amalgamat death, doom i black metalu z gatunku tych najbardziej zasyfionych. Gruz, gęste, śmierdzące błoto, zastygająca smoła i kłęby czarnego dymu. To chyba najprostsza i najtrafniejsza wizualizacja tego, co panowie tworzą. Nowy album Niemców to kolejny poziom katakumbowych labiryntów, w których czai się czyste, starożytne zło. Na „Death Apophenia” składa się pięć kompozycji opartych na bardzo powolnej, często zapętlonej pracy gitar. Najczęściej znajdujemy się w duszności otaczających nas, mocno skondensowanych dźwięków, gdzie mechanicznym, ghoulowym szarpnięciom strun towarzyszą równie niespieszne i nieskomplikowane partie bębnów, o silnie rytualistycznym zabarwieniu. Z drugiego planu, niczym spod ziemi, wyłaniają się harczane wokale, często ograniczające się do powolnego wypowiadania pojedynczych słów. Tworzony w tej sposób nastrój jest silnie klaustrofobiczny i przytłaczający, a poczucie dyskomfortu staje się powszechne. Harmonie autorstwa Nekus nie zawierają zbyt wiele melodii, a na pewno nie takiej, którą można zanucić. Następujące po sobie riffy są niczym sześciocalowe gwoździe przybijające nasze ciało do ściany podziemnego, zapomnianego grobowca, w którym przyjdzie nam w bezruchu i cierpieniu spędzić ostatnie chwile naszego nieszczęsnego życia. Muzyka Nekus co prawda chwilami przyspiesza, ale jej tempo i tak przypomina wówczas wielkiego, nieporadnego potwora w bitewnym szale, nadrabiającego masą i siłą deficyt zwinności. Zapewne sporym plusem tego wydawnictwa jest brzmienie. Dudniące, niebywale masywne, stanowiące nierozerwalną ścianę dźwięku i potęgujące mroczny majestat tych nagrań. Potrzebujecie konkretnych porównań? Bardzo proszę… Grave Upheaval, Portal, Impetuous Ritual czy klasyczny Winter. Nekus, pobrawszy lekcje od starszych kolegów, zbudował jednak własny styl, i twardo kroczy wybraną przez siebie drogą. Nie wiem jak wy, ale ja kroczę z nimi. I jestem dumny z takiego towarzysza, nawet jeśli ocieka śluzem i obrzydliwie śmierdzi.

- jesusatan

 

Nekus

“Death Apophenia”

Sentient Ruin Laboratories 2024

 

In fact, I've been a die-hard Nekus raving fan since the very beginning, when they released their debut EP “Death Nova upon the Barren Harvest.” So I'm glad to see that from album to album the band is steadily pushing forward, not looking at the modern trends, and refining their molded style. For those who don't recognize the name, let me explain that Nekus is an amalgam of death, doom and black metal of the filthiest kind. Rubble, thick, smelly mud, stagnant tar and clouds of black smoke. This is perhaps the simplest and most accurate visualization of what the gentlemen are creating. The Germans' new album is another level of catacomb labyrinths, where pure, ancient evil lurks. “Death Apophenia” consists of five compositions based on very slow, often looped guitar work. Mostly we find ourselves in the suffocation of surrounding, heavily condensed sounds, where mechanical, ghoulish chords are accompanied by equally unhurried and uncomplicated drum parts, with a strongly ritualistic tinge. From the background, as if from underground, emerge hacked vocals, often limited to the slow utterance of single words. The mood created in this way is strongly claustrophobic and overwhelming, and a sense of discomfort becomes commonplace. The harmonies by Nekus do not contain much melody, and certainly not one that can be hummed. The following riffs are like six-inch nails nailing our bodies to the wall of an underground, forgotten tomb, where we will come to spend the last moments of our miserable lives in stillness and suffering. Admittedly, the music of Nekus speeds up at times, but its tempo then anyway resembles a large, clumsy monster in a battle frenzy, making up for the deficit in agility with mass and strength. Probably a big pro of this release is the sound. Rumbling, incredibly massive, forming an inseparable wall of sound and enhancing the dark majesty of these recordings. You need comparisons by names? You're welcome... Grave Upheaval, Portal, Impetuous Ritual or the classic Winter. Nekus, having taken lessons from their older colleagues, have built their own style, and are firmly walking the chosen path. Don't know about you, but I’m walking with them. And I'm proud of such a companion, even if it drips slime and smells disgusting.

- jesusatan

 

Recenzja Necroferum „Visions From The Necrorealm”

 

Necroferum

„Visions From The Necrorealm” (EP)

Nuclear Winter Records (2024)

 


Ach ta Kostaryka! W ostatnich latach kraj ren wypluł kilka naprawę wartościowych kapel z kręgu metalu śmierci by wspomnieć tylko Corpse Garden, Bloodsoaked Necrovoid czy Astriferous. Grono to właśnie się poszerzyło o kolejny, godny uwagi zespół w postaci Necroferum, które właśnie debiutuje minialbumem „Visions From The Necrorealm” w barwach Nuclear Winter Records. Ilekroć czytam o piwnicznych, zatęchłych produkcjach z krypty rodem czuję, że ktoś wciska mi kit, bo rzadko kiedy w moim odczuciu pokrywa się to z rzeczywistością. Necroferum żadną taką makietą i szopką rekonstrukcyjną nie jest, a określenia „zatęchły”, „brudny” czy „piwniczny” wydają się dobrze oddawać treść tego wydawnictwa. To co od razu rzuca się w uszy podczas słuchania tego materiału to produkcja – brudna, rzężąca, tłusta, niedoskonała, ale jakże daleka od studyjnego efekciarstwa czy stylizowania na archaik. Czuje w tym soundzie jakiś element zbieżny z Blasphematory, choć nie aż tak ziarniasto-chropowaty i nie tak gęsty. Gęsta jest natomiast atmosfera i klimat tych utworów – oniryczny, odrealniony, lekko abstrakcyjny, a przy tym zamknięty w bardzo konwencjonalnych formach i środkach wyrazu. Necroferum nie gra niczego innego niż death/doom, któremu od strony formy blisko jest do tego co tworzą Spectral Voice czy nawet (bardziej) Grave Miasma. Kostarykańczycy lubią uciekać w wolniejsze, bardziej klimatyczne fragmenty, w których minimalizm partii akustycznych, umiejętne użycie pogłosu dają oddychać miarowym, wyrazistym, pełnym syfu riffom. Podobne zabiegi stosują ich krajanie z Bloodsoaked Necrovoid i Astriferous, przy czym Necroferum nie dużo rzadziej zwalniają niż Ci pierwsi i dużo mniej kombinują niż Ci drudzy. Nie oznacza to, że muzyka zawarta na „Vision...” jest prosta – tutaj kawałki są fajnie rozpisane, jest mnogość tematów, które ładnie się uzupełniają nie generując słuchaczowi żadnych zgrzytów, a przy tym całość jest czytelna, wyraźna i nie powinna stanowi wyzwania dla słuchacza w kwestii odbioru. Cholernie podoba mi się to, że ani na chwilę nie miałem poczucia, że Kostrykańczycy przeginają w jakimkolwiek elemencie – tutaj wszystko jest w punkt. Necroferum to bardzo obiecujący band, który tym wydawnictwem puka w drzwi wielkiego undergroundu i puka głośno. Jestem ogromnie ciekaw co Ci goście wysmażą w przyszłości bo potencjał na coś dużego jest tutaj ogromny.

Harlequin

wtorek, 29 października 2024

Recenzja Corrosive Elements „Cut The Serpent’s Head”

 

Corrosive Elements

„Cut The Serpent’s Head”

GreyveStorm Productions 2024

Ta paryska kapela została założona w 2005 roku więc już prawie dwadzieścia lat błąka się po świecie, lecz nie przekłada się to na ilość nagrań, bo w jej dyskografii jest tylko jedna epka, debiut i koncert. Pod koniec listopada ukaże się drugi krążek „Cut The Serpent’s Head” co i tak nie poszerzy specjalnie dorobku Corrosive Elements. Mniejsza z tym. Cóż grają Francuzi? Ano połączenie thrash i death metalu z małym dodatkiem hard-core punka. Jak się zatem wszyscy mogą domyślić jest to dość nośna fuzja, która generuje żywiołową i festiwalową muzykę we współczesnym stylu. Nie jest jednak tutaj tak przyjemnie jakby mogło się zdawać, ponieważ pomijając core’owy groove, który notabene swymi d-beatami robi całkiem dobrze, to panowie potrafią również dobrze przypierdolić. Wykorzystując dobrodziejstwa lat dziewięćdziesiątych Corrosive Element’s kołyszą jak stary i dobry Bolt Thrower, mielą na podobieństwo Carcass, a także miażdżą rytmicznymi riffami jak Napalm Death za czasów „Harmony Corruption”. Wychodzi z tego chwytliwy death-grind, w który kwintet ten wplata sporo thrashowego kostkowania, ocierającego się momentami o speed metal co odciąża ten materiał i wpuszcza trochę do niego powietrza, rozrzedzając duchotę śmiercionośnych akordów. Najnowsze wydawnictwo Paryżan to nowoczesna muzyka ekstremalna, która posiada odpowiedniego kopa i łatwo się jej słucha, lecz poza energią jaka z niej wypływa nie daje żadnego punktu zaczepienia. Cóż z tego, że panowie za pośrednictwem „Cut The Serpent’s Head” dostarczają nam eklektyczną i mocną muzę, w której przytłaczająca ciężkość przeplata się z brutalnym biczowaniem w co wdziera się chwilami punkowa skoczność, skoro podczas słuchania zastanawiamy się po co nam to. Fajnie, ale bez charakteru choć dzisiejszej i niezdecydowanej młodzieży powinno się spodobać.

shub niggurath

Recenzja Repuked „Club Squirting Blood”

 

Repuked

„Club Squirting Blood”

Soulseller Records (2024)

 


„Szwedzi też chcą mieć swoje Autopsy!” - tak mógłby brzmieć slogan reklamowy dla Repuked, które to od ponad półtorej dekady wypełnia tą skandaliczną lukę na szwedzkiej scenie deathmetalowej. „Club Squirting Blood” to kolejny, czwarty już pełniak grupy i po raz kolejny otrzymujemy porcję muzyki opartej na sprawdzonych, reifertowych wzorach. Tym razem jednak proporcje są nieco inne niż w przypadku „Dawn of Reintoxication”. O ile poprzedni album dość mocno był osadzony na mięsistym, deathmetalowym fundamencie, tak „Club Squirting Blood” to oda do „Acts Of The Unspeakable” i „Shitfun”, a nawet do tych bardziej obskurnych dokonań Abscess. Syf, kiła, brud, niechlujstwo – siła najnowszej propozycji Repuked leży w prostocie i bezpośredniej szczerości płynącej z tych dźwięków. Tutaj nie ma się nawet co oszukiwać i doszukiwać czegoś więcej niż hołdu dla Autopsy. Repuked w swoim najnowszym wcieleniu są niczym tribute band w najdoskonalszej formie, bo poziomem to wydawnictwo nie odstaje w zasadzie od wspomnianych wcześniej dokonań Reiferta i spółki. Rokendrol, punk i cios za ciosem w ryj – tutaj więcej do szczęścia nie potrzeba. Można się zastanawiać czy płyty takie jak „Club Squirtng Blood” są potrzebne, zwłaszcza, że własnej inwencji twórczej tutaj jest zero. Z drugiej strony takie płyty-kalki potrafią na jakiś czas zapełnić lukę po kimś innym, zwłaszcza jeśli słuchacze zgłaszają zainteresowanie i zapotrzebowanie na tego typu granie. A na Autopsy moda nigdy nie przeminie, bo w ich muzyce jest w zasadzie wszystko co w ciężkim graniu kochamy. I panowie z Repuked doskonale to rozumieją i potrafią dostarczyć. Może i Repuked to trochę taki ersatz dla ostatnich dokonań Reiferta, ale jeśli prezentuje to taki poziom jak „Club Squirting Blood” to nie mam nic przeciwko.

 

                                                                                                                                             Harlequin

Recenzja Thvn „Zgnij”

 

Thvn

„Zgnij”

Arcadian Industry 2024

Thvn to czterech kolesi z Wrocławia, a album zatytułowany milusio „Zgnij” jest ich drugim wydawnictwem, zarazem drugim  dużym albumem. Przyznam, że pierwszego materiału nie słyszałem, nie mam zatem żadnego punktu odniesienia, ale gdybym miał nadrabiać na zawołanie wszystkie zaległości, to doba musiała by mieć z pięćdziesiąt godzin. A z drugiej strony podchodziłem do tych piosenek jak do czystej karty, może i lepiej. „Zgnij” to nieco ponad pół godziny muzyki, którą z grubsza zdefiniować można jako black metal. I w tym przypadku to „z grubsza” robi ogromną różnicę. Thvn jest kolejnym polskim zespołem, który szpera w gatunkach podocznych, albo i całkiem odległych, i wygrzebuje z nich co najlepsze, wplatając następnie w swoją muzyczną tkaninę. Co zatem Thvn ma z black metalu? Przede wszystkim brzmienie. Choć i ono jest nie do końca typowe, bo zgrabnie przesterowane, bynajmniej nie będące kalką północnego bzyczenia, aczkolwiek na nim wzorowane. Tak, gitary chodzą tutaj w absolutnie norweskim stylu, częstując riffami tremolo zawierającymi chłodną melodię, tylko znów pojawia się tu „ale”… Owa melodia to taki amalgamat starej szkoły z nowoczesnym „post-black”. Chwilami jest w chuj zimno, by za chwilę nuta poszła bardziej w odcienie oparów halucynogennych, a przynajmniej mocno zadymionych. Ostre powiewy zimy bardzo ciekawie balansowane są tutaj lekkim odpływem w mroczne zakątki umysłu, tworząc mieszankę niebywale kolorową, choć chwilami wywołującą lekką konsternację. Pochodzenia blackmetalowego są także wokale, acz, znów, chwilami Abyss Watcher chyba faktycznie wpatruje się w głębię, i odpływa w coś, co można nazwać rozpaczliwym, szlochającym krzykiem, jak w przypadku „Beauty of Decay” czy „Heat”. Wracając do brzmienia, to napomknąć muszę o jeszcze jednym szczególe. Linie basu. Instrument ten zdaje się grać na „Zgnij” równorzędną rolę, co same gitary. Nie jest przesadnie wysunięty do przodu, ale wyraźnie słyszalny, a najciekawsze są jego dialogi prowadzone z sześciostrunowcami, gdy gitary wygrywają swoją melodię, a koleś na grubych strunach gra coś teoretycznie  z innej bajki. Zresztą w ogóle album ten pełen jest kontrastów i pomysłów niecodziennych, co czyni go niezmiernie różnorodnym. Tylko że tutaj wszystko naturalnie ze sobą współgra i tworzy summa summarum niepowtarzalny, cholernie wciągający klimat. No i detale… choćby te drobiazgi, jak dungeon-synth’owo plumkający klawisz pod koniec „Ilza”. Kilka takowych tu jest, niby niewielkich, a jak sporo dodających do smaku rzeczonej zgnilizny. Dobra, żeby nie było, że się znów rozpływam ponad miarę. „Zgnij” nie jest jakimś tam arcydziełem. Jest jednak mocną pozycją, bardzo solidna cegiełką w murze krajowej sceny, a na pewno wydawnictwem, na które warto zwrócić uwagę. Choćby ze względu na oryginalność, bo tej chłopakom odmówić nie sposób. Dlatego też szczerze polecam, bo to bardzo wartościowa rzecz.

- jesusatan

Recenzja Camos „Hide From The Light”

  

Camos

„Hide From The Light”

Murder Records 2024

To już niemłoda kapela, ponieważ założona została w dwutysięcznym roku, a w skład jej weszli weterani brazylijskiej sceny między innymi frontman legendarnego Amen Corner. Ci czterej panowie jako Camos nie nagrali zbyt dużo, bo to tylko trzy dema, epka i razem z „Hide From The Light” dwa albumy, ale to w sumie nie jest ważne. Istotne jest to, co znajduje się na tym krążku, który jest oryginalną fuzją kilku podejść do metalowego rzępolenia w klimatach black metalowych. Ogólnie rzecz biorąc można określić muzykę tego kwartetu jako zlepek black i heavy metalu, leczy byłoby to zbyt duże uproszczenie, gdyż dzięki wielu elementom, które funkcjonują w ich kompozycjach wymyka się on z tej kategorii. Dzieje się tak, ponieważ oprócz klasycznych i przybrudzonych, thrashowych riffów, które zalatują manierą Venom, otrzymujemy za pośrednictwem tej płyty także sporo klimatycznych zagrywek w postaci akustycznych przygrywek, mrocznych melodii rodem z horroru, porywających i ponurych solówek oraz diabolicznych wokali wspomnianego na wstępie Sucoth’a Benoth’a. Pal licho twarde i dość ciężkie jak ta ten typ muzykowania brzmienie podbite przez nieco surową sekcję rytmiczną. Kluczowym jest fakt jak różnorodną atmosferę zawiera w sobie „Hide From The Light”, bo w zmiennym kostkowaniu, tempach i chwytliwościach tu występujących odnaleźć można wiele znanych i lubianych wpływów, dzięki którym świetnie się słucha tego w gruncie rzeczy niezbyt łatwego krążka, bowiem Camos wykorzystując pewne wzorce stworzyli coś czemu trzeba poświęcić trochę uwagi, aby ogarnąć ten koktajl. Do brudnych black-heavy akordów nie bali się dołożyć progresywnych odjazdów w stylu późniejszego Celtic Frost. Nie cofnęli się przed melodyjnością i teatralnością na podobę Master’s Hammer jak i nie cykali się o to, że chwilami ich kawałki skręcać będą w stronę Mercyful Fate. W dupie mieli, że niektóre rozwiązania będą trącić estradowością Rob’a Zombie czy przypominać swoim wydźwiękiem popisy znane z shock-rocka Alice Cooper’a. No i wreszcie nie umierali ze strachu, aby kilka harmonijnych wstawek, wyraźnie zalatujących Bliskim Wschodem nie stanowiło ukłonu do gotyckich produkcji. Wszystko sprytnie ze sobą scalone zaowocowało ciekawymi i przytłaczającymi utworami o chwilami dużym ładunku mistycznym i psychodelicznym, ale także pomimo surowego ich charakteru sprawną grą na instrumentach tej czwórki Brazylijczyków. Bardzo interesująca muzyka, której nie wypada mi Wam nie polecić.

shub niggurath

poniedziałek, 28 października 2024

Recenzja Scheitan „Travelling in Ancient Times”

 

Scheitan

„Travelling in Ancient Times”

Mara Prod. 2024 (re-issue)

Powiem szczerze, że z debiutanckiego krążka Scheitan najbardziej do dziś zapamiętałem okładkę. Może dlatego, że zdobiący ją obrazek (ten oryginalny) był dość charakterystyczny. Gdzieś mi tam jednak w głowie dzwoniło, że to był całkiem niezły materiał, dlatego też cieszę się, że Mara Productions wznowiła te nagrania po raz pierwszy w oficjalnej wersji kompaktowej, w wersji zremasterowanej. Poprzednie wydania CD były podobno nielegalne, o czym w sumie nawet nie wiedziałem. Ale przejdźmy do samej muzyki. „Travelling in Ancient Times” to trzydzieści pięć minut black metalu nagranego w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. Muzyki chłodnej i surowej, ale nie w tradycyjnie bezpośredni sposób. Co mam na myśli? Otóż sama struktura kompozycji oparta jest na szorstkich akordach, często rozwijających spore prędkości. Pod względem skojarzeń można odnieść się w tym przypadku choćby do wczesnego Enslaved, co w sumie nie dziwi, gdyż Scheitan także na początku działalności nawiązywał wyraźnie do tematyki wikińskiej. Podobnie jak w muzyce Norwegów, muzyka ta urozmaicona została elementami wykraczającymi wyraźnie poza ramy ogólnie pojętej czarnej sztuki. Nie brak tu fragmentów bardzo nastrojowych, zdecydowanie wolniejszych, jak choćby „Portals of Might”. Sporo tu też melodii, oczywiście odpowiednio drapieżnej, lecz dość gładko wpadających do głowy. Ponadto, znajdziemy na tych nagraniach kilka elementów niemal folkowych, ale żadne tam piszczałki i wesołe przyśpiewki, tylko prawdziwie rdzenny, nordycki klimat wpleciony sprawnie w blackmetalową naturę kompozycji. Nie bez znaczenia jest sposób zastosowania na tym albumie klawiszy. Nienachalnych, podkreślających jedynie, i to miejscowo, głębie poszczególnych fragmentów. Wspomniane dodatki nie wpływają jednak w żadnych stopniu na obniżenie poziomu jadu zawartego w dźwiękach tworzonych przez Szweda (bo nie wspomniałem jeszcze, a nie wszyscy muszą wiedzieć, że Scheitan to dziecko  jednego człowieka). Jak już przy tym jestem, to nadmienię jeszcze, że wokale na tym albumie są naprawdę z gatunku tych najbardziej zajadłych i złowrogich. Trzeba przyznać, że mimo upływu lat „Travelling in Ancient Times” nadal broni się znakomicie. Zatem jeśli przeoczyliście debiut Scheitan ćwierć wieku temu, to teraz macie doskonałą okazję, by zaległości nadrobić. A warto.

- jesusatan

Recenzja Shaarimoth „Devildom”

 

Shaarimoth

„Devildom”

W.T.C. Productions 2024

Panowie z Shaarimoth nie spieszą się zbytnio z nagrywaniem krążków, gdyż istniejąc od 2004 roku wydają właśnie dopiero swój trzeci album. Czy ta słaba częstotliwość przekłada się na jakość? Właśnie nie mam pojęcia, bo przesłuchałem ten mateks już parę razy i mam z nim mały problem, ponieważ posiada on jak przysłowiowy medal, dwie strony. Z jednej, porywa mnie jego gęstość i ciężkość. Wylewają się one z głośników niczym lepka smoła, niosąca wieczną noc. Podobają mi się te przypominające Morbid Angel riffy i solówki, które brutalnie wpuszczają do mojego organizmu truciznę. Wobec klimatu „Devildom”, który przesycony satanizmem i mistycyzmem jestem bezbronny. Te dzikie i rytualne akordy okraszone niepokojącymi, wysokotonowymi zagrywkami i liźnięte syntezatorową mgiełką, snujące niekiedy bliskowschodnie melodie jak u Nile, porażają swym piekielnym wydźwiękiem. Szaleństwo tego misterium podbijają wokalizy, z których jątrzy się bluźnierstwo, a beznamiętnie bijąca perkusja, kontrastując z wijącymi się gitarami i basem, wprowadza zimną i odhumanizowaną atmosferę. Ten iście diaboliczny, metafizyczny i brutalny death metal, który nie stroni również od małych, technicznych popisów posiada jednak drugie dno. Gdzieś tam coś pomiędzy tym wszystkim zgrzyta. Chodzi mi o pewną sztucznie nadmuchaną pompatyczność, która ma chyba za zadanie uatrakcyjnić do bólu ten materiał, przyciągając tym samym do siebie jak największą rzeszę odbiorców. Rozbuchane ego tego wydawnictwa, ujawniające się poprzez strzelistość wokali z drugiego planu oraz pojawiające się od czasu do czasu wzniosłe chwytliwości mają coś w sobie z estradowych przedstawień, do których przyzwyczaił i zarazem zohydził mi je Behemoth. Ten bipolaryzm „Devildom” budzi we mnie spory dysonans, bo cóż mam począć z tym początkowo magicznie brzmiącym, poczernionym death metalem, który sprowadza na świat krew i czarne słońce, ostatecznie wzbudza wątpliwości swą jak mi się zdaje fałszywą atrakcyjnością. Sprawdźcie i oceńcie sami, ja jeszcze się zastanowię.

shub niggurath

niedziela, 27 października 2024

Recenzja Necrosys „Nekrowersum”

 

Necrosys

„Nekrowersum”

Mara Prod. 2024

Trochę chłopakom zeszło na komponowaniu tego materiału. No ale nie mogło być inaczej, skoro w międzyczasie, czyli przez dziewięć lat istnienia zespołu, jego członkowie bawili się w inne projekty poboczne, z których jeden, konkretnie Grób, przedstawiałem tutaj jakieś dwa lata temu. Dziś mamy jednak na tapecie „Nekrowersum”, zatem nad tym materiałem się pochylę. Trzeba powiedzieć, że materiał ten rozpoczyna się w trochę mylący sposób. Otwierającemu całość „Delektuj się Diabłem” towarzyszy bowiem mocno blackmetalowa melodia oraz przewijający się w tle dysonansowy riff, co może sugerować, iż będziemy mieli do czynienia z czarną sztuką, zahaczającą o bardziej nowoczesną szkołę. Nie wiem, czy to celowa zmyłka, ale dosłownie za chwilę wchodzimy już w klimat właściwy. Kręgosłupem muzyki Necrosys jest polski do szpiku kości death metal, inspirowany głównie zespołami lat dziewięćdziesiątych. Znów (ktoś może pomyśleć, że mam ostatnio obsesję) cisną mi się na usta porównania z Yattering, głównie w momentach, kiedy panowie łamią tempo i częstują pozornie prostym, lecz zawierającym sporo zwrotów motywem. Aby zatem nie było monotematycznie, wspomnę tutaj jeszcze o skojarzeniach z Azarath (zwłaszcza w szybkich partiach) czy wczesną Traumą. Nie brak na tych nagraniach konkretnego pierdolnięcia, takiego bezpośredniego i intensywnego, ale i elementów znacznie wolniejszych. Idealnym numerem reprezentatywnym dla „Nekrowersum” zdaje mi się trzeci na liście „Wybrany, a nie widać”, zawierający w zasadzie przekrój całej płyty. Płyty niby nieodkrywczej, na pozór banalnie prostej, a na pewno opartej na nieskomplikowanych akordach, jednak zawierającej sporo przejść, zmian tempa i urozmaiceń. Trochę w kontraście do masywnego, staroszkolnego riffowania stoją solówki – czyste i zdecydowanie bardziej melodyjne. Jak zapewne zdążyliście się domyśleć, śpiewane jest tu po naszemu, co akurat w tym przypadku nieco mnie początkowo drażniło. Szybko jednak się przyzwyczaiłem, tym bardziej, że wokalny wymiot utrzymany jest na odpowiednio wysokim poziomie. Przy okazji zauważyłem też dodatkowy plus tego wydawnictwa. Otóż jest to typowy grower, i za każdym razem wchodzi coraz swobodniej, niczym kolejny kieliszek dobrze zmrożonej wódeczki. Jeśli zatem macie ochotę na solidną porcję rodzimego śmierć metalu, to ten album jest dla was. Gór nie przenosi, ale na pewno dostarcza odpowiedniej dawki brutalizy, jak za dawnych czasów. Warto sobie zaaplikować.

- jesusatan

Recenzja Abyssal Frost „The Pyre Aflame”

 

Abyssal Frost

„The Pyre Aflame”

Beyond The Top Records 2024

Abyssal Frost to amerykański kwintet, który powstał w 2018 roku i od tamtej pory nagrał dwie płyty i tyleż samo singli. „The Pyre Aflame” to ich drugi album, nad którym w pocie czoła pracowali w zeszłym roku. Co prawda ukazał się on już w styczniu 2024, ale pozostał niezauważony więc Beyond The Top Records postanowiła rozesłać go po świecie, aby tym samym dać mu jakoby nową szansę. Zatem materiał ten oprócz introsa i paru instrumentalnych interludiów zawiera pięć kawałków utrzymanych w black-death metalowym tonie. Charakteryzuje go dość zimne i ostre brzmienie, choć nieco przydymione, co zbliża go bardziej do rogacizny niż kostuchy. Barwa gitar oraz toporność beczek czynią z niego całkiem zajadłą muzykę, która w pierwszej chwili jawi się jako bleczur zapodany na skandynawską modłę. Pomagają mu w tym lodowate i świdrujące tremolo wraz z siarczystymi wokalizami, które zapamiętale wypluwa ze swojego gardła niejaki Sheldon. Na tym podobieństwa do bleka się kończą bowiem w gruncie rzeczy na tym krążku przeważa energiczne kostkowanie w death metalowym stylu z dużą dozą melodii, która z chwytliwymi solówkami przypomina harmonijne wydawnictwa z Północnej Europy lat dziewięćdziesiątych. Jednakże Abyssal Frost nie tylko melodią stoi, bo miarowe gniecenia na tłumionych strunach potrafią zdrowo zmęczyć ucho, a nagłe, lawinowe ataki w towarzystwie bulgoczących growli zmielą Was niczym grindcorowa machina. Amerykanie podobnie jak Trygław pokazują na tej płycie trzy oblicza, które wyglądają jak norweska zima, zalatujące zgnilizną katakumby i śmierdzące krwią i wnętrznościami pomieszczenia szalonego rzeźnika. Wszystko to okraszone melodią i momentami mrocznym i dusznym klimatem generuje całkiem oryginalną fuzję gatunków, której dobrze się słucha, ale dzięki niezdecydowaniu jej twórców raczej nie ma szans na pozostanie w mej pamięci na dłużej. Eklektycznie i energicznie, lecz niewystarczająco w czym nie pomaga zbyt mała ilość pełnoprawnych kompozycji. Szkoda, że pomysłów starczyło tylko na pięć numerów, aczkolwiek przy obecnym, chwiejnym stanie muzyki Abyssal Frost liczba ta wydaje się słuszna. Zalecałbym obrać jakiś konkretny kierunek.

shub niggurath

piątek, 25 października 2024

Recenzja Deus Mortem „Thanatos”

 

Deus Mortem

„Thanatos”

Profane Spirit Productions 2024

Mówi się, że płyta numer trzy stanowi swoiste ostateczne potwierdzenie klasy danego zespołu. Z tym, że, ja was proszę… Czy na pewno Deus Mortem muszą komuś cokolwiek udowadniać? No pewnie, że nie muszą, bo to od lat uznana marka, nie tylko na krajowym podwórku. Tylko że słuchając „Thanatos”, tak się zastanawiam, jak bardzo oni są jeszcze w stanie dokręcić śrubę. Przecież już wydany pięć lat temu „Kosmocide”, czy następująca po nim EP-ka „The Fiery Blood” , były wydawnictwami bliskimi ideału. „Thanatos” jest płytą nieco inną niż poprzedniczki. Bez obaw, to nadal Deus Mortem, i słychać to praktycznie w każdym tonie. Rdzeń muzyki pozostał niezmienny, i stanowi go klasyczny, skandynawski black metal z okresu lat świetności. Mnóstwo na tym krążku jadowitych, ostrych niczym żyletki akordów, uderzających w twarz na kształt lodowego blizzardu rozpętany do krytycznych rozmiarów. W tych najszybszych fragmentach „Thanatos” atakuje pierwotną surowością, opatrzoną jednak charakterystyczną dla zespołu melodią, czyniącą z tych dźwięków wilka w owczej skórze. Mimo, że melodie te błyskawicznie wpadają w ucho, to aż kipi w nich od wściekłości, niemal amoku. Czym się jednak nowe nagrania różnią od poprzednich dokonań zespołu, to zdecydowanie więcej inspiracji płynących z klasyki. I nie mam na myśli jedynie protoplastów black metalu, bo muzycy sięgają tym razem jeszcze głębiej, bezpośrednio do heavymetalowego, a chwilami nawet rockowego jądra. Usłyszycie tu fragmenty, które, jeśli tylko ubrać je w mniej jadowite brzmienie, zabrzmiałyby jak klasyczny heavy z lat osiemdziesiątych. Natomiast sposób, w jaki zostały wplecione w styl Deus Mortem, by go urozmaicić, a nie zaburzyć, jest według mnie iście mistrzowski. Warto przy tej okazji zwrócić uwagę na partie solowe, będące chyba najlepszym przykładem tego, o czym wspominam. Ponadto, „Thanatos” jest chwilami albumem bardzo nastrojowym, klimatem wpływając chwilami nawet na terytorium wikińskie. Żartuję? To sprawdźcie sobie choćby takie utwory jak „Slow Death”, zaśpiewany po naszemu „Czarny Kruk”, albo akustyczny wstęp do zamykający całość „Noesis”. Niebanalną rolę w budowaniu nastroju stanowią tutaj oszczędnie użyte, nie wychylające się, lecz przewijające w tle klawiszowe podkreślacze. Deau Mortem nagrali moim zdaniem płytę bardzo odważną, wkraczając na nowe terytoria, a jednocześnie zachowując własną twarz. Jest to na pewno najbardziej różnorodne, a jednak tradycyjnie spójne, wydawnictwo zespołu od jego zarania. Jednocześnie najbardziej dojrzałe, świadczące o ciągłym rozwoju i doskonaleniu indywidualnych umiejętności muzyków. Czy będzie to najlepsze wydawnictwo z gatunku black metal Made in Poland? Na takie stwierdzenie jeszcze się nie zdecyduję, bowiem mam za sobą jedynie kilka odsłuchów, a konkurencja pod tym względem jest tradycyjnie bardzo silna. Ale jedno wiem na pewno. Gdybym miał wystawiać ocenę w jakiejś numerkowej skali, to byłaby to cyfra najwyższa. Fantastyczny album!

- jesusatan

Recenzja Jade / Sanctuarium „The Sempiternal Wound”

 

Jade / Sanctuarium

„The Sempiternal Wound”

Pulverised Records 2024

Potężny split wysmażyło we wrześniu Pulverised Records, nie ma co! Zresztą te obydwie, hiszpańskie kapele zdążyły już odcisnąć swe piętno w metalowym świecie. Dobra, bez zbędnego pierdololo. Zaczyna Jade, zapodając trzy nowe kawałki, które są kontynuacją stylu jaki obrali na początku swojej drogi. To niezwykle klimatyczne i wielopoziomowe kompozycje, które mają wiele do zaoferowania. W atmosferycznym death metalu od Jade przewija się mnóstwo form, a wszystkie niosą ze sobą duszną i mistyczną aurę otuloną refleksyjną melodyjnością. Aranżacje tego tercetu do zderzenie ciężkości, agresywności i ponurych harmonii, które przeplatając się bezustannie pochłaniają swym czarem, wciągając głębiej i głębiej w mroczną otchłań. Tu zagłada spotyka się ze śmiercią, aby tkać wspólnie swoje smutne i diaboliczne pejzaże na gęstych gitarach, które wygrywają intensywną i przysadzistą muzę z liźnięciem gotyku przy akompaniamencie słusznej wagi sekcji rytmicznej i ziejących ogniem wokali. Jest w tym coś nierzeczywistego i co za tym idzie trudnego do uchwycenia. Transcendentalne przeżycie, po którym z gwiazd na Ziemię, może raczej w głąb jej zatęchłych czeluści, a nawet do samego piekła zabiera nas Santcuarium. Death metal w ich wykonaniu to smoła czarna i gęsta jak bezkres kosmosu. Swą ciężkością i mozolnym tempem zabiera całe powietrze, zastępując je w trujące miazmaty. Ospałe riffy, gruzowate brzmienie, słoniowate bębny i taki też bas, doprawione katakumbicznym i zalatującymi rozkładem wokalami. Ten tradycyjny metal śmierci wzbogacony o doomowe elementy sieje grobową i zgniłą atmosferę, przygniatając do gleby, ale też potrafi pobudzić się do niszczycielskiego truchtu przy pomocy szybszego kostkowania w towarzystwie d-beatów. Buja wtedy fantastycznie aż się przewracają wnętrzności na lewą stronę. Uff. Druzgoczący to split, nie powiem. Fundujący forsowną jazdę, która wysysa z wszelkich sił. Polecam. Fani Bölzer, The Ruins Of Beverast, Autopsy i Disembowelment będą zachwyceni.

shub niggurath

czwartek, 24 października 2024

Recenzja Persecutor „Dystopian Conquest”

 

Persecutor

„Dystopian Conquest”

Black Flame Rebellion 2024

No to nam się krajowa scena wydawców najwyraźniej rozrasta. Po wypuszczeniu winylowej wersji debiutu Hekatomb, Black Flame Rebellion atakują z pozycją numer dwa. Tym razem jest to drugi album pabianickiego Persecutor, zespołu tułającego się po scenie już niemal dwie dekady. Nie miałem okazji spotkać się z debiutanckimi nagraniami kapeli, więc odniosę się jedynie do tego, co chłopaki prezentują na „Dystopian Conquest”. Brud. To pierwsze słowo, które przychodzi mi na myśl. I nie jest to wytarty slogan, ale prawdziwy gnój z obory. W zasadzie mieszankę stylów muzycznych, które Persecutor nam zapodają, zawierającą szeroki przekrój, od thrash czy black metalu, po elementy punka, albo nawet muzyki oi! (jest na tej płycie fragment czy dwa, jakoś mocno kojarzące mi się z twórczością Dr. Huckenbusha) łączy jeden cel. Ma być chamsko, prymitywnie i surowo. Bez głębszego nurkowania w szczegóły, powiedzieć o tych piosenkach można jedno. Stoją one w fanatycznej opozycji do wszelkich panujących obecnie trendów muzycznych. I to wcale nie znaczy, że na tej płycie nie ma melodii, chwytliwych momentów czy umiejętnego riffowania. No, kurwa, wręcz przeciwnie. Tylko że wszystkie te elementy użyte tu zostały w najbardziej z prostackich sposobów. Bez oglądania się na ramy stylistyczne, panowie sieją wstręt i zgniliznę, serwując nam przeterminowaną papkę nie tylko przez usta, ale wszelkimi dostępnymi otworami ciała. I to za każdym razem pod inna postacią. No bo porównajcie sobie choćby stojące na spisie utworów w najbliższej przyjaźni „Find You Anywhere” i „ Fearocracy”. Przecież to teoretycznie muzyczka za chuj nie idąca w parze. A jednak, jakimś cudem,  Persecutor zagrali oba te utwory (że o innych nie wspomnę) w taki sposób, że doprowadzili je do zgodnego małżeństwa. Przykład ten, poza tym co wspomniałem na wstępie, dotyczy w zasadzie całej płyty. Płyty, która jest beznadziejnie obskurna, odpychająca, na pierwszy rzut ucha niespójna i odrażająca. Brakuje jej do ideału jedynie tego, żeby została zarejestrowana w piwnicy na jakimś Grundigu z pomarańczowym przyciskiem (niektórzy pewnie pamiętają). Może i jestem muzycznie skrzywiony, ale ten kwadratowy przekaz trafia mnie prosto w mój parszywy ryj. Wchodzi mi ten mjuzik z każdym odsłuchem coraz głębiej, a ja wcale się nie opieram. Jestem jednak przekonany, że materiał numer dwa z obozu Persecutor to pozycja wyłącznie dla muzycznych dewiantów, tudzież ludzi mających trochę nierówno pod sufitem. Nie wiem, może to taki test poczytalności? Ja nie zdałem, bo mi się to w chuj podoba. Wy se sprawdźcie sami.

- jesusatan

Recenzja Nocturnal Breed „Face Your Aggressor (25 Years In The Bunker)” (Reissue)

 

Nocturnal Breed

„Face Your Aggressor (25 Years In The Bunker)” (Reissue)

Mara Production 2024

Dziś dla maniaków Nocturnal Breed mamy jubileuszową, dwupłytową składankę od Mara Production, która, jeśli będą chcieli, będą mogli dołożyć do swojej kolekcji. I tak CD1 to zbiór wybranych przez fanów najlepszych według nich kawałków, będący nie tylko swoistym „The Best Of” ale również przekrojem przez najważniejsze wydawnictwa tej szalonej czwórki. Dla znających muzykę tych mieszkańców Oslo oczywiście nie będzie to nic nowego, bo są to przeboje znane i lubiane oraz dużo radochy ze słuchania dające. Thrash-black metal z dodatkiem wpływów heavy, który częstuje siarczystymi riffami, doprawionymi klimatem lat siedemdziesiątych w wykonaniu tego kwartetu zawsze miał się bardzo dobrze. Zatem pierwszy kawałek plastiku dostarcza masę tnących akordów, które nie tylko porażają agresją, ale również dzięki swej chwytliwości świetnie bujają i wchodzą do głowy bez popitki. Kupa w nich wkurwu, wyjebki i brudu, ale także norweski, black metalowy duch też się nad nimi unosi. O ile ta część na mnie nie zrobiła szczególnego wrażenia z wiadomych względów, to drugi jego rozdział owszem. CD2 zawiera bowiem zestaw starych numerów (w wersji demo) jak i dotąd niepublikowanych kompozycji oraz nowszych, nagranych latem i jesienią w 2021 roku. Są one dużo cięższe i zdrowo przybrudzone co przypomina surowe, podziemne produkcje i ukazuje trochę inne oblicze tej kapeli. To syfiaście brzmiące i mroczne utwory, w których nie uświadczymy żadnych melodii tylko siermiężne i przytłaczające riffy, wygrywane na żwirowatych gitarach przy akompaniamencie łomoczącej sekcji rytmicznej i niekiedy z małym dodatkiem liturgicznych klawiszy. S.A. Destroyer dołożył do nich upiorne wokalizy dopełniając dzieła, które wprowadza chwilami wręcz rytualną atmosferę. Tempo jest tutaj wolniejsze często i gęsto składające się z rytmicznego kostkowania, które tylko chwilami przecinają powykręcane solówki. Panuje tutaj katakumbiczna aura, która dotkliwie przytłacza i niepokoi, ale od czasu do czasu potrafi również troszkę pokołysać, skręcając w kierunku Motörhead tyle że ze sporą naleciałością kurzu i zgnilizny. To iście undergroundowa jazda, która przypomina najciemniejsze demosy z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, będące wręcz dźwiękowymi ceremoniami ku chwale rogatego i właśnie dla tej drugiej płytki warto mieć tą kompilacje w posiadaniu.

shub niggurath

środa, 23 października 2024

A review of Panzerfaust “The Suns of Perdition IV: To Shadow Zion”

 

Panzerfaust

 “The Suns of Perdition IV: To Shadow Zion”.

Eisenwald Rec. 2024

 


Well, I thought that “The Suns of Perdition” would be a trilogy. But it turns out that the gentlemen decided to continue the topic, and any day now the fourth part of this war saga will see the light of day. I don't know about you, but in my opinion, its previous parts were very close to perfect albums, and certainly one of the greatest personal discoveries of recent years. Is “To Shadow Zion” equally good then? Fuck, yes! I've listened to these recordings for over dozen of times, and I'm even able to risk the statement that this is the best material the Canadians have recorded so far. I'm a little afraid to say “a material complete”, but I really can't find any flaws on this album. All the components of this music are arranged with brilliant precision, like a war plan of an outstanding strategist, in which there is no room for a slightest mistake. Panzerfaust actually continue their style, based on immeasurably dense dissonant riffing, balancing between supernatural storms and messing with your head hypnotic melodic slowdowns, spitting out chord after chord, not giving a moment for relief, and vocals, often shouting over each other on the basis of a dialogue. He is mistaken, however, who will think that the band is eating its own tail. Nothing further from the truth, as evidenced, for example, by the album's third track “The Damascene Conversions,” with a previously unheard theme in a heavily oriental tone, perfectly woven into the band's original style. You can praise basically everything on this album, from the perfectly balanced sound, organic and cold, yet perfectly intelligible, to the skills of the musicians and the remarkable arrangements. You can bow before the highly theatrical role of the vocals, incredibly emotional, telling war stories in such a way that one can almost smell the gunpowder burning in the nostrils. Above all, however, there is no denying that few can build and dispense the tension of their message with such precision as Panzerfaust, in which also great credit is due to the elements mentioned above. I had a history teacher in elementary school who talked about World War II in such a passionate way that it was impossible not to sit with an open mouth. Similarly, immersing myself in the music and lyrics of “Suns of Perdition IV: To Shadow Zion” feels like I'm once again exploring the art of war. If you've already started putting together your summaries of the best albums for this year, I advise you to hold on with the final verdict until the release date of Panzerfaust's sixth album. For me, it is the absolute top of the year and a must have album.

- jesusatan

Recenzja Immortal Bird „Sin Querencia”

 

Immortal Bird

„Sin Querencia”

20 Buck Spin 2024

To już trzeci album tych Amerykanów, na którym po raz kolejny udowadniają, że wyobraźnie mają dość wybujałą. Wykorzystując ją w stu procentach znów połączyli ze sobą pozornie nie pasujące do siebie elementy, tworząc oryginalną muzykę złożoną z wpływów black, sludge i death metalu, dokładając do tego jeszcze sporo crustu oraz grindu. Powstała z tego awangardowa muza o bogatych strukturach, w których śmierć metalowe ataki i gniotące zwolnienia mieszają się ze sludge’owym błotem, przeradzając się czasami w brutalne, grindowe mielenia, a wszystko to poprzecinane jest niekiedy punkowymi d-beatami i zimnymi wtrętami znanymi z post-blackowych produkcji. Na „Sin Querencia” dominują jednak cięższe i nieokiełznane akordy, które podbite mocnymi bębnami z grubym basem robią niemałe kuku. Tną one aż miło, wijąc się i co nóż zmieniając swoją formę oraz tempo. Przypomina to trochę jakiś chory organizm, który nieustannie pulsuje i wrze aż do wykipienia, aby na chwilę się uspokoić i od nowa rozpocząć tą jakby się zdawało do nie opanowania reakcję. Nic bardziej mylnego, bo Immortal Bird doskonale kontrolują ten proces, etapowo dozując odpowiednie składniki tak żeby nie przegrzać tej maszyny, a nas pozostawić przy zdrowych zmysłach w czym nie do końca pomagają dysonansowe dodatki i progresywne zawijasy, nadające tej płycie halucynogennych cech. Dość złożona i w niektórych fazach skomplikowana muzyka, o wielopoziomowej i zwartej strukturze, lecz równocześnie bardzo przestrzenna i brutalna. Dobrze i soczyście wyprodukowana, o dynamicznym brzmieniu instrumentów i świetnych wokalach pani siedzącej za bębnami, która czystym głosem zaśpiewać też potrafi. Jeśli lubicie awangardowe wydawnictwa, które swoimi zawiłościami potrafią nieźle namieszać w głowie i zdrowo przypierdolić w ryj, to bierzcie i słuchajcie.

shub niggurath

Recenzja Ashen Tomb „Ecstatic Death Reign”

 

Ashen Tomb

„Ecstatic Death Reign”

Everlasting Spew Rec. 2024

Ashen Tomb gościł już na łamach Apocalyptic Rites dwukrotnie. W obu przypadkach za sprawą pomniejszych wydawnictw pod banderą Godz ov War. Nadszedł jednak czas na pełnometrażowy debiut, i tą sprawę ogarnia już inny label, a mianowicie włoski Everlasting Spew Records. Tyle jednak jeśli chodzi o sprawy informacyjne, przejdźmy do muzyki. Zapewne pamiętacie, że Ashen Tomb to death metal. W tym temacie nic się nie zmieniło. W samej stylistyce zespołu także wielkich przepoczwarzeń nie zauważymy, choć to może i lepiej. Niezaprzeczalnym natomiast faktem jest, iż Finowie cały czas, w tym swoim obramowanym gatunkowo kurwidołku, się rozwijają. Zdaje mi się, iż z każdym kolejnym materiałem ich kompozycje stają się coraz bardziej dojrzałe i przemyślane. Niby cały czas jest to twórczość oparta na klasykach pokroju Incantation, z masywnymi zwolnieniami niemal do zera, oraz szkoły fińskiej (tutaj patrzaj: Corpsessed czy Lie In Ruins, co by nie powtarzać za każdym razem tych samych nazw), ale naprawdę ciężko palcem wytykać tu cokolwiek, co zostało bezczelnie zerżnięte. To, w jaki sposób Ashen Tomb kombinują, zmieniają ścieżki, lawirują między harmoniami czy tasują tempo, to już pomału jest najwyższa klasa rozgrywek. A już na pewno rozpędzone kanonady nie są przerywane, jak to się nierzadko zdarza, zwolnieniami dla samej zasady. Na "Ecstatic Death Reign” wszystkie następujące po sobie elementy pasują do siebie jak klocki w poskładanym puzzlowym obrazku. Zespół potrafi wymieszać w swoich kompozycjach elementy pospolicie brutalne z podkreślającymi je melodiami pancernymi, troszkę w stylu brytyjskim, albo zrobić na polu bitwy zasłonę dymną z fragmentów bardzie hmm… klimatycznych (bo jak inaczej nazwać to, co dzieje się w „Ancient Tombs Sealed with Dead Tongues to Preserve the Hidden One Slumbering in the Bowels of the Earth (Mummified in Cavernous Darkness)”?). Swoją drogą niezły tytuł, kurwa, ciekawe kto im to wymyśla? No ale żarty na bok. Cały materiał trwa nieco ponad czterdzieści minut i stanowi naprawdę mocną składankę najlepszych staroszkolnych wzorców. Nie ma tu ukrytych smaczków czy elementów do podwójnego rozkminiania. W zasadzie włączasz sobie ten krążek, i już po jednym odsłuchu wiesz, czy jesteś fanem czy nie. Ja jestem. I to, jak wspomniałem, z każdym następnym wydawnictwem, coraz większym.

- jesusatan

Recenzja Reckless Manslaughter „Sinking In To Filth”

 

Reckless Manslaughter

„Sinking In To Filth”

Memento Mori / Fucking Kill 2024

Zapewne znani są Wam niemieccy death metalowcy z Reckless Manslaughter? Mniemam, że tak więc będziecie zachwyceni, bo w październiku ukaże się ich czwarty album. Tak jak na ostatnim będzie to dość eklektyczny metal śmierci, ponieważ w ich kompozycjach można bez trudu doszukać się naleciałości z różnych ujęć tego gatunku. Żwawa wojowniczość przypomina Bolt Thrower. Diaboliczne szaleństwo to jeden z atrybutów Morbid Angel. Ponury klimat zagłady wyjęty z Benediction zaś trujące powietrze i zgnilizna zalatują od Asphyx. Nieokiełznane blasty, bujające d-beaty, szybkie, rozpruwające riffy, gniotące średnie tempa, miażdżące zwolnienia oto obraz „Sinking In To Filth”. Jakieś czterdzieści minut muzyki po brzegi wypełnionej połączeniami między wyżej wymienionymi elementami, do których można dodać jeszcze świdrujące i raniące uszy tremolo, powykręcane solówki i schizoidalne, piskliwe zagrywki, wijące się jak żmije gdzieś tam między głównymi teksturami, bądź wkraczające znienacka jako krótkie wtrącenia. Wszystko ubrane w surowe brzmienie i dudniące doły oraz odstręczające growle wokalisty, wykreowało brudny i chropowaty death metal o undergroundowym obliczu. Słuchając tych sonicznych ataków Niemców dosłownie czujemy się jakbyśmy „zatapiali się w brudzie”, który zalewa cały świat, pożerając go nieodwracalnie. Bestialska i bezkompromisowa muzyka, uderzająca swoim paskudnym usposobieniem w najczulszy punkt. Jednakże w tej brzydocie jest coś pięknego. Wydaje mi się, że chodzi tutaj o pierwiastek retro, za pomocą którego bezceremonialnie ta muzyka wchodzi do głowy, ukazując cały syf tego padołu. Drugą sprawą jest chwytliwość tego materiału, która wprowadza do niego sporą dawkę groove’u co powoduje, że żre to jak cholera. Cóż, może to niezbyt odkrywczy kawałek mięsa, ale za to całkiem smaczny, prosty i tradycyjny death metal. Pomimo swej stylistycznej powściągliwości i tak całkiem złożony z dobrze znanych części składowych, których sprawna fuzja i trochę własnej inwencji twórczej tchnęły w niego paradoksalnie, mając na uwadze nazwę gatunku, nowe życie.

shub niggurath

wtorek, 22 października 2024

Recenzja Cryptic Brood „Necrotic Flesh Bacteria”

 

Cryptic Brood

„Necrotic Flesh Bacteria”

War Anthem Records (2024)

Nie będę kłamał, że na nowy album niemieckiego Cryptic Brood czekałem z wypiekami na twarzy, bo prawdą to nie jest. Nawet trochę zaskoczony byłem, że pięć lat, które minęło od czasu wydania ich ostatniego pełniaka zleciało dość szybko. Po zapoznaniu się z zawartością „Necrotic Flesh Bacteria” można by rzec, że czas dla ekipy z Wolfsburga się zatrzymał, a nowe kawałki są naturalną kontynuacją tego, co słyszeliśmy na „Outcome Of Obnoxious Science”. I bardzo dobrze, że nie słyszymy tu żadnej rewolucji, Cryptic Brood to w moim odczuciu jeden z lepszych, aktualnie działających epigonów Autopsy z okresu „Mental Funeral”. Nie ma tu muzyki, której nie słyszelibyście już wcześniej – są pełzające riffy umoczone w bagiennym soundzie, reifertowe wokalizy, punkowe niechlujstwo i okazjonalne zwolnienia, tępe jak sprzęgło w trabancie. Ale w muzyce Niemców jest coś więcej – niekłamana chęć kombinowania, wyraźne, ale nieprzesadnie odważne wycieczki poza utarte schematy. A to czasem usłyszymy nieco schuldineryzmów w riffach, innym razem bas wybiera się na samodzielną wycieczkę do monopolowego zostawiając pozostałe instrumenty same sobie. I w tych wszystkich manieryzmach i chęci przekucia stylu Autopsy na coś bardziej swojego jest jakaś niekłamana autentyczność. Death metal proponowany tutaj niesie za sobą duże pokłady swobody i przekonania, że obcujemy z dobrą muzyką. Bo obcujemy, nawet jeśli jest ona dość mocno wtórna. „Nieco bardziej techniczne Autopsy” - te słowa się cisną się same od pierwszych sekund „Necrotic Flesh Bacteria” i w żadnym przypadku nie jest to zarzut. Zarzutem też nie jest to, że ta fraza pasuje też do poprzedniego albumu, jak i również do albumu debiutanckiego. I zupełnie szczerze to cieszę się, że z płyty na płytę zmiany w warstwie muzycznej w przypadku Niemców, są kosmetyczne. Cryptic Brood to zespół drugoligowy, które ma trochę za mało atutów, a przede wszystkim własnego „ja”, żeby istotnie zaznaczyć swoją obecność sceniczną i przecierać jakieś szlaki. W swej odtwórczości natomiast jest to na tyle dobry zespół, mający na tyle dużo dobrego do zaoferowania, że nie należy go ignorować. „Necrotic Flesh Bacteria” nie jest albumem an specjalnie lepszym, ani specjalnie gorszym od wcześniejszych. Komu odpowiadała dotychczasowa twórczość Niemców ten i tym razem nie będzie zawiedziony.

 

                                                                                                                                             Harlequin

Recenzja Light Of The Morning Star „Wings In The Night Sky”

 

Light Of The Morning Star

„Wings In The Night Sky”

Debemur Morti Productions 2024

 


Wielbiciele wampirycznych klimatów musieli trzy lata czekać na kolejne wydawnictwo tego londyńskiego duetu. Od czwartego października jest już dostępna na rynku ich najnowsza epka, która zawiera cztery utwory utrzymane oczywiście w gotyckim stylu. Light Of The Morning Star nieprzerwanie komponują swe upiorne dźwięki w oparciu o metalowe i post-punkowe wzorce, dokładając trochę dark-rockowego sznytu i przykrywając całość ciężką i nieprzepuszczającą światła draperią. Pierwsze trzy kawałki to gitarowe, pływające riffy w towarzystwie mechanicznie brzmiącej sekcji rytmicznej z wysublimowanym liźnięciem klawisza, które płyną w hipnotycznym tempie, niosąc mroczny i przygnębiający klimat, podkreślony przez smętne wokale gościa, który ukrywa się pod pseudonimem O-A. Nie da się w ich przypadku uniknąć porównań, ponieważ aranżacje te, a także aura jaką roztaczają są wypadkową tego co już mieliśmy na scenie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Nie ma jednak sensu wymieniać kapel, których DNA w muzyce Anglików jest zakorzenione, gdyż nazwy same cisną się na usta. Ostatnim numerem jest wpędzająca w depresję kołysanka, której pełne ponurego napięcia nuty wdzierają się w umysł, pragnąc zamienić nas w jedno ze „stworzeń nocy”. Gotycka twórczość w bardzo dobrym wydaniu o wyraziście wampirycznym romantyzmie. Pomimo dość dusznego charakteru łatwo wpadająca w ucho i na długo zagnieżdżająca się w świadomości. Esencja nocy przelana na pięciolinię, gdzie za atrament posłużyła krew.

shub niggurath