poniedziałek, 6 maja 2019

Recenzja THIRD STORM "A Grand Manifestation"


THIRD STORM 
 "A Grand Manifestation"

Third Storm to nieco zapomniana przez metalowy światek kapelka, która powstała była w roku 1986 i zdołała nagrać dwie demówki. Nie będę grał szefa, to jeszcze nie były moje lata, więc nie dane było mi poznać tych nagrań. Śpiewaka Hevala znam natomiast z jego drugiego wcielenia o nazwie Sarcasm i muszę przyznać, że w tamtych czasach akurat ten band się na scenie szwedzkiej wyróżniał. Nie czas jednak na lekcję historii, gdyż omawianą dziś płytą jest debiutancki album Trzeciej Burzy. Debiucik po latach, chciałoby się powiedzieć, minęło jakby nie smatrić prawie 30 lat. Z oryginalnego składu ostał się ino wspomniany wokalista, co według mnie trąci już na początku odcinaniem kuponów albo sztucznym jechaniu na starej nazwie, ale popatrzmy, a raczej posłuchajmy. Mamy tu do czynienia na pewno z graniem melodyjnym o podłożu black metalowym. Skojarzenia z wczesnym Dissection czy późniejszym Naglfar mile widziane. Jednak gdy zagłębimy się w dźwięki jakimi raczą nas Szwedzi odnajdziemy tu także elementy thrash metalowe i dla odmiany doom metalowe. Album utrzymany jest jednak w raczej szybszym, porywającym do tańca tempie z przerwą „na kielicha” w postaci „Sapiens Formulae”, instrumentalnym , wolnym wałku klawiszowym. Kumacie, takie intro w środku płyty. Chwilami pojawiają się także zagrywki przypominające Norwegię z okresu, kiedy płonęły tam kościoły. Brzmienie płyty jest czyściutkie, ale nie przesadnie, nie jest na pewno do szpiku kości skomputeryzowane, choć przyznam szczerze, że ciut więcej brudu by się przydało, zwłaszcza że chwilami zagrywki gitarowe czerpią garściami z klasyki grania w latach 80/90-tych. Posłuchajcie choćby takiego „Forgotten Deity”, który nota bene znów zaczyna się nastrojowym introsem. Następujący potem riff to totalny hołd dla starych czasów, przerywany patentem gitarowym, który spokojnie mógłby się znaleźć na debiucie wspomnianego wcześniej Dissection. Nie jest zatem nudno. Jak ktoś cierpi na dolegliwości kręgosłupowe, może się pobujać przy wolniejszych kawałkach. Do piwka ta płyta nadaje się wręcz idealnie, choć jak kto zaniemoże, to i słuchać się tego w pozycji horyzontalnej też da. Przaśność tego krążka na pewno zawyża średnią na moje półce, jednak nie jest to wiocha i wstydzić się nie ma czego A że czasem człeka weźmie na melodyjne granie i się zapragnie pogibać do płyty na której czuć ducha młodości, to już taka przypadłość, którą niektórzy mają a inni też, ale się nie przyznają, bo takie z nich jebane ortodoxy. Ja sobie do tego krążka pewnie jeszcze niejednokrotnie wrócę, i choć nie jest to mistrzostwo świata, to myślę, że warto sobie „The Grand Manifestation” odpalić. I popląsać przy nieprzesłodzonych rytmach. Solidna pozycja w katalogu Dark Descent Records. Dostępna od 9 listopada, więc już za dni parę. 
- jesusatan

Recenzja GUTWRENCH „The Art of Mutilation”


GUTWRENCH 
„The Art of Mutilation” 
Vic Records 2018

Niezmordowana Vic Records ponownie uszczęśliwiła fanów Śmierć Metalowego łomotu wznawiając tym razem nagrania Holenderskiego Gutwrench. Zespół ten razem z Asphyx, Pestilence, Thanatos, Gorefest, Sinister na początku lat 90-tych tworzył podwaliny sceny Death Metalowej w Holandii, a niektórzy twierdzą nawet, że był to pierwszy zespół grający ten muzyczny gatunek w kraju wiatraków i tulipanów. Grupa istniała kilka lat, pozostawiając po sobie dwie taśmy demo („Wither Without You” z 1993 r. i „Beneath Skin” z 1994 r.). Oba te materiały znalazły się na recenzowanym tu wydawnictwie, które dodatkowo wzbogacono o kilka niepublikowanych wałków. Muzycznie mamy do czynienia z bardzo dobrej klasy Death Metalem opartym na brutalnych, zdzierających skórę z twarzy riffach, ciężkiej, miażdżącej sekcji i niskim, głębokim growlingu. Choć zespół pochodził z Holandii, to bliżej temu graniu było do tego, co tworzyły kapele zza wielkiej kałuży. Słychać wyraźne nawiązania do Autopsy i Incantation, które jednak zostały, w idealny wręcz sposób wkomponowane w typowo europejską szkołę gatunku. Grupa nie bała się zresztą odważnych jak na tamte czasy rozwiązań, stąd usłyszeć możemy w ich utworach sporo ciekawie zastosowanych, niebanalnych melodyjnych harmonii urozmaicających doskonale ten Death Metalowy monolit bez uszczerbku na jego brutalności i sile, czy też klasycznie doom metalowe, ociężałe, przeciągane wiosła. Biorąc pod uwagę lata, w jakich nagrano te demówki i zapewne nie najwyższy budżet, jakim dysponowali muzycy, to trzeba przyznać, że to wszystko naprawdę dobrze brzmi. Jest gęsto, brutalnie, odrobinkę chropowato, ale zaskakująco selektywnie. Śmiało można powiedzieć, że materiały te przetrwały próbę czasu. Strach pomyśleć, jak mógłby rozwinąć się ten zespół, gdyby nie rozpadł się w latach 90-tych, ale niestety, chuj bombki strzelił, choinki nie będzie, jak to mawiają najstarsi Indianie. Dobrze, że dzięki Vic Records będziemy mogli, chociaż cieszyć się tymi nagraniami, jakie pozostały po tym bardzo dobrym, aczkolwiek niedocenionym zespole. Dla mnie zakup obowiązkowy. 
Hatzamoth

Recenzja Esoctrilihum "Inhüma"


Esoctrilihum 
"Inhüma"
 I, Voidhanger Records

Co za głupia nazwa, ciężko ją nawet zapamiętać a co dopiero wymówić – pomyślałem, kiedy przyszło mi odpalić promówkę tego jednoosobowego projektu jakiegoś żabojada. Pewno znów będzie jakieś nudne black metalowe gówno, powtarzanie schematów … Do tego czas trwania płyty, niemal godzina, no na bank zemre z unudzenia … Na okrasę okładka ni w pizde ni w chuja, jakiś obcy w którego Indianie nawpierdalali od chuja strzał a on nadal dzierży w dłoniach kostkę lodu, bankowo w celu przeciwdziałania globalnemu ociepleniu. No dobra, najwyżej wyłączę w połowie. Niech będzie, jedziemy. Na początek uderzyło mnie w łeb totalnie ciężkie brzmienie tego albumu, kompletnie coś  innego niż sobie wyobrażałem. Cholera, koleś gra deta, i to całkiem nieźle. Potrafi przypierdolić z ortodoxa by zaraz potem zwolnić i zajebać z lewego plaskacza w postaci wolnego motywu sprowadzającego nas do poziomu. Jednak chwilę później, ino kawałeczek, tuż za rogiem, otrzymujemy z kolei kieliszek zimnej wody na głowę w postaci brzęczących black metalowych gitar  a forma muzyki nabiera chłodu i fiordy w dupę gryzą. Wali Norwegią na kilometr. Czy to ta sama płyta? - zapytuję sam siebie. No niby ta sama. Kolejny numer rozpoczyna się znów tak melodyjnym motywem, że co bardziej pijani poszliby potańczyć. Wokal z głębokiego growla ewoluuje gdzieś w kierunku skrzeków stricte czarno metalurgicznych. W międzyczasie pojawiają się patenty zahaczające wręcz o thrash i ja już kompletnie głupieję. Jeszcze bardziej, gdy nagle słychać w tle jakieś instrumenty smyczkowe, jakby Ankh grał gościnnie na płycie, powiedzmy, Corpsessed. I tak się dzieje do końca albumu. Klimaty zmieniają się jak w kalejdoskopie, wokale dostają rozstrojenia jaźni, tremola tasują się z prostymi, miażdżącymi patentami … W zasadzie, można powiedzieć, że każdy znajdzie na tej płycie coś dla siebie. Tylko powstaje podstawowe pytanie: czy każdy jest w stanie strawić taką różnorodność stylów na jednym albumie? Mi to wchodzi jako tako. Wolałbym jednak, żeby kolo się bardziej określił i zdecydował w końcu, co chce grać. Bo w sumie nie mogę zaprzeczyć, że gdyby traktować każdy numer z tej płyty jako singiel, to zabrzmiałyby wszystkie obiecująco. Jednak taka mieszanka na jednym talerzu to dość ciężkostrawna potrawa. Starałem się wracać do tej płyty, bo ponoć jestem ograniczony i powinienem, zdaniem niektórych, poszerzać horyzonty. Ale z każdym następnym odsłuchem wchodziło mi to coraz ciężej. Ostatecznie odpuszczam. Może ktoś się w tym zakocha, ja mam stosunek ambiwalentny, a zdecydowanie bardziej wolę analny, oczywiście jako active.
-jesusatan

Recenzja EADEM „Luguber”


EADEM 
„Luguber”
 Iron Bonehead Productions 2018

Ponownie zaglądamy do Portugalii, tam bowiem egzystuje sobie muzyczny twór o nazwie Eadem. Na 19 października 2018 została wyznaczona premiera ich pierwszej płyty długogrającej, a jej wydaniem zajmie się Iron Bonehead Productions. Jak już pisałem przy okazji recenzji wydawnictwa Adverso, w kraju Christiano Ronaldo pojawiło się ostatnimi czasy kilka ciekawych, dobrych albumów Black Metalowych, jednak niestety debiutu Eadem nie mogę zaliczyć do tej grupy. Ni chuja nie wchodzi mi ta płyta. Strasznie meczą bułę na „Luguber” te Portugalce. Niby to Black Metal (tak przynajmniej napisano w notce promocyjnej), tyle że w tym Black Metalu mało jest czystego Black Metalu. Materiał ten oparty jest bowiem w większości na Post-Black Metalowych strukturach i to delikatnie rzecz ujmując bardzo średniej jakości. Sześć zawartych tu wałków to w większości proste granie, a okazjonalnie zastosowane atonalne riffy przeplatane dysonansowymi zagrywkami też nie są najwyższych lotów i nie wnoszą nic ciekawego do tej produkcji. Pałker poza prostym stukaniem także próbuje coś tam zakombinować, jednak słabawo mu to wychodzi, ale przede wszystkim nie ma w jego grze należytej siły i mocy. Wokalnie też cienko. Agresywny scream jeszcze jakoś siedzi, ale czyste wokalizy i niby nawiedzone jęki to straszna kaszanka jak dla mnie. Dużo w tej materii pitolenia, a mało konkretów. Brzmienie niby dość przestrzenne i surowe, ale brakuje mi w tym elemencie choćby trochę ognia i zdrowego pierdolnięcia. Jedynym plusem tej płyty jest czas jej trwania – 22 minuty z małym okładem. Gdyby te popłuczyny miały trwać np.45-50 minut, to ni cholery nie dałbym rady wytrwać przy tej płycie do końca. Zapewne znajdą się tacy, którzy lubiąc „inny” Black Metal, przygarną „Luguber” i będzie im się to granie podobać. Ja debiut Eadem mam w „głębokim poważaniu”.
Hatzamoth  

Tracklista:
Consecutive Dementia
Restrained by an Old Rite
Delusions of Grandeur
Acute Scarlet Melancholia
Head Held Up
Outro of Dementia (hidden track)


Recenzja SICKNESS „Plague: Ornaments of Mutilation and More”

SICKNESS 

„Plague: Ornaments of Mutilation and More”

Vic Records 2018



Już za niespełna dwa tygodnie, dokładnie 26.10.2018 specjalizująca się w wyławianiu Death Metalowych albumów sprzed lat Vic Records wyda kompilację Amerykańskiego Sickness zatytułowaną „Plague: Ornamnets of Mutilation and More”, na której znajdą się: nagrana w 1995, a więc 23 lata temu debiutancka płyta kapeli „Ornaments of Mutilation” oraz utwory z „Promo 1997”, demo „Tortured Existence” i kilka niepublikowanych wcześniej krwawych, mięsnych ochłapów. Warto zatem nieco przybliżyć, z czym się je to śmiertelne danie. Materiał ten zawiera 22 utwory doskonałego, Old School’owego (a jakżeby mogło być inaczej??), brutalnego Death Metalu made in Floryda, Juesej. Znajdziemy tu zatem wszystko to, co tygrysy lubią najbardziej. Bezceremonialnie patroszące, ciężkie riffy, rozrywający na strzępy bas, miażdżące gary i ryjący nisko growling. Trup ściele się gęsto, wnętrzności latają na wysokości lamperii a gęsta, parująca jeszcze posoka zalewa oczy. Słychać wyraźne inspiracje Cannibal Corpse, jednak nie jest to zarzut, a raczej nakreślenie muzycznej drogi, jaką podąża Sickness. Brzmienie nie jest jednolite dla całości tej produkcji, co zresztą nie powinno dziwić, wszak jest to płyta kompilacyjna złożona z kilku materiałów grupy. Każdorazowo jest jednak ciężko, brutalnie, gęsto i selektywnie. Jarać się tym wydawnictwem i szczytować co rusz będą z pewnością fani Amerykańskiej, Death Metalowej klasyki, reszta najprawdopodobniej oleje je ciepłym moczem, i dobrze, równowaga w przyrodzie zostanie bowiem zachowana. Ja akurat jestem zadowolony, że ukaże się ta płyta i na pewno zagości ona w mojej kolekcji, uważam bowiem, że dobrego Death Metalu nigdy dość. 
Hatzamoth

Recenzja DRUJ „Chants to Irkalla”


DRUJ 
„Chants to Irkalla”
Godz ov War Productions 2018

Dzięki “naszej” Godz ov War Productions dotarł do mnie debiutancki album zespołu Druj ze Stanów (a konkretnie panowie mieszkają na Alasce). Patrząc na nazwę zespołu i okładkę zdobiącą tę płytę ubzdurałem sobie, nie wiedzieć czemu, że musi to być leśny Black Metal. Jakoś tak mi się to nawet dobrze rymowało: Druj to musi być Black i chuj. Moje zaskoczenie było zatem ogromne niczym stodoła, gdy odpaliłem sobie ten materiał, ale takie zaskoczenia to ja bardzo lubię. „Chants to Irkalla” to bowiem prawie 45 minut w pizdu ciężkiego, masywnego, podsypanego gruzem, poczernionego Death/Doom Metalu, który naprawdę zrobił mi dobrze. Już pierwsze, miażdżące riffy otwierającego płytę „Ziggurant Ablaze” pierdolnęły mną o glebę i wytarmosiły niczym wkurwiony niedźwiadek grizzly w porze godowej. Kolejne wałki wcale nie są gorsze. Ciężar monolitycznych wręcz gitar w połączeniu z potężną sekcją rytmiczną po prostu wgniata w podłoże, a cudownie zaflegmiony growling sprawia, że pod czaszką prostują się zwoje mózgowe i na dodatek wszystko to zakorzenione jest głęboko w tradycji Death/Doom Metalowego grania lat 90-tych. Zastosowane tu ozdobniki (okazjonalne Blackowe patenty, odrobina parapetu, delikatnie plemienne, rytualne schematy rytmiczne i pojawiające się tu i tam nawiedzone odgłosy) podkreślają klimat panujący na tej produkcji: duszny, mistyczny, złowrogi i tajemniczy. Tekstowo panowie penetrują sumeryjskie i babilońskie mity, legendy i wierzenia, co bardzo dobrze komponuje się z tworzoną przez nich muzyką. Ciężkie, przybrudzone, lekko muliste i zapiaszczone brzmienie daje tej płycie ogromną siłę wyrazu i sprawia, że te 5 wałków, jakie znalazły się na „Chants…….” niszczy obiekty z gracją 666-cio tonowego walca drogowego. Wszyscy fani mrocznego, przygniatającego Death/Doom Metalu spod znaku Rites of Daath, Ophis, Solothus, Catacombs czy choćby Hooded Menace powinni czym prędzej zapoznać się z Druj. Zapewniam Was, że to płyta dobra jak chuj !!!! 
Hatzamoth