niedziela, 31 marca 2024

Recenzja Dead Head „Shadow Soul”

 

Dead Head

„Shadow Soul”

Hammerheart Rec. 2024

Zacznę może od tego, że Dead Head to nigdy nie była dla mnie ekstraliga. Zawsze, na niemal każdym etapie działalności zespołu, a przynajmniej do momentu kiedy Holendrzy zniknęli mi z horyzontu w okolicach początku millenium, naliczyłbym przynajmniej kilkanaście kapel ważniejszych i bardziej porywających, układających te klocki w ciekawszy sposób. Dziś w moje ręce wpadł najnowszy materiał rzeczonego składu, i mówiąc szczerze, byłem przekonany, że to będzie kolejna wymuszona, geriatryczna twórczość starych dziadów, którzy odcinają kupony od dawnej sławy, na zasadzie, choćby ostatnio recenzowanego tu przeze mnie Messiah. No i troszkę się, kurwa, zdziwiłem. „Shadow Soul” to niemal pół godziny zdrowego napierdolu, jak za dawnych, dobrych czasów, można by powiedzieć. Zapomnijcie o reumatyzmie, nietrzymaniu moczu czy niedokrwieniu wiadomego organu w sytuacjach krytycznych. Tutaj death / thrash gra się na pełnej kurwie. I to nie na zasadzie, że wymyślimy sobie fajny riff, zagramy go trzy razy w kółko a resztę kawałka upchniemy watą. Tutaj naprawdę cały czas się coś dzieje. Dead Head potrafią poskładać do kupy pomysły w taki sposób, by ich kompozycje, czy to szybsze, czy wolniejsze, po prostu kopały mocno w dupę. Jest przy czym ponapierdalać łbem, jest co ponucić, ta muzyka tętni życiem i autentycznością. Ja, słuchając tych piosenek, w ogóle nie pomyślałbym, że ich autorzy są przynajmniej w moim wieku. Przy takim death / thrashu dorastałem i kształtowałem swoją muzyczną tożsamość, a teraz dzięki nowej EP-ce Dead Head powracają do mnie najwspanialsze wspomnienia z tamtego okresu. Panowie wysmażyli kawał zajebistej muzy, ubrali go w umiarkowanie nowoczesne szaty brzmieniowe, i skasowali współczesną konkurencję rówieśniczą. Żaden Razor, Overkill czy inny Morbid Saint tu powyżej chuja nie podskoczy. I tylko przychodzi mi do głowy: „Kurwa, kto by pomyślał…”. Dla mnie fantastyczny, pełen energii, wkurwiony album, którego z wielką chęcią posłucham jeszcze nie raz. Zwłaszcza w chwilach, gdy pomyślę, że stare dziady z czasem tetryczeją.  Bo to doskonały dowód (albo niestety wyjątek potwierdzający regułę), na to, że się mylę. Za tych panów idę otworzyć piwo.

- jesusatan

Recenzja LURING „Triumphant Fall of the Malignant Christ”

 

LURING

„Triumphant Fall of the Malignant Christ”

Iron Bonehead Productions 2023

 

Można powiedzieć, że do roku 2023 Luring był typowym przedstawicielem plugawego lo-fi Black Metalu made in juesej. W ostatnim kwartale wspomnianego już powyżej Roku Bestii 2023 ukazał się drugi album długogrający tego horda i wówczas w jego muzyce wyraźnie cuś drgnęło, na co przekonującym dowodem jest „Triumphant…”, który ma do zaoferowania znacznie więcej, niż dotychczas. Oczywiście panowie Lord Azathoth, Necroblaster i FeralSpirit nie wyrzekli się swoich korzeni i nadal słychać na tej produkcji sporo akcentów charakterystycznych dla amerykańskiej szkoły surowego, bezlitosnego, dzikiego diabelstwa, jednak w ów na wskroś tradycyjny, świętokradczy, zalatujący zatęchłą piwnicą trzon wpleciono na tym materiale zarówno zimne faktury znane doskonale ze Skandynawskiej, II fali gatunku, jak i elementy atmosferycznego, czarciego grania rodem z Francji, Austrii, czy Niemiec, umocowanego bardzo głęboko w latach 90-tych. Iście bluźniercza to płytka, oparta w głównej mierze na zaprawionych siarką, lecz jednocześnie grubo wgniatających w glebę beczkach, gęstych jak smoła liniach basu, jadowitych, szyderczych, agresywnych riffach i bluźnierczych, plugawych, demonicznych wokalach. Całość uzupełniono fachowo użytym, nienachalnym klawiszem, podkreślającym chłód, mrok i zalatujący grobem feeling tych kompozycji, jak i nawiedzoną, mistyczną, mizantropijną, hipnotyczną aurę, jaka unosi się nad tym krążkiem. Klimat muzyki, jaką usłyszymy na tym krążku, jest doprawdy powalający i sprawia, że krew zastyga w żyłach, a nasza wewnętrzna strefa komfortu pęka niczym mydlana bańka, natomiast jego surowa, piekielna, gniewna melodyka wściekle wiruje pośród złowieszczych zaklęć i budzących grozę rytuałów. Nie ma co dłużej bić piany. „Triumfalny Upadek Złośliwego Chrystusa” to album wyśmienity. Sugestywny, w chuj głęboko zaimpregnowany ciemnością, wielbiący Rogatego, oraz całą rodzinę jego. Zakup nakazany przepisami dla wszystkich maniakalnych wyznawców zła, czerni i wszelakiego plugastwa. Lubię to i na pewno będę śledził dalsze poczynania tej hordy.

 

Hatzamoth

sobota, 30 marca 2024

Recenzja Brakel „Wranger Wanen”

 

Brakel

„Wranger Wanen”

Signal Rex 2024

Ja pierdolę, jakie to jest złe! Tylko nie pomylcie pojęć, mam na myśli fatalne. Ja nie wiem co sobie myślą muzycy nagrywając takie gówna, a jeszcze bardziej nie wiem, co w tym widzą (słyszą?) ewentualni odbiorcy. Patent na black metal pokroju Brakel to, jakoś tak: „Pierdolnij jakieś intro, byle falowało. Drzyj japę na strychu, a ja nagram ci wokale z piwnicy mikrofonem zabawkowym co go podjebałem temu gówniarzowi, trzy chałupy dalej. Wiem, że nie umisz w gitarę, ale poudawaj, że coś tam szarpiesz, nieważne, że nawet przy tym nie trafiasz w ton, byle bzyczało. Tylko nie popsuj, bo to wujasa. Kurwa, nie mamy perkusji, ale u sąsiada w szopie akurat chodzi młocarka, to wystaw rękę przez okno, nagraj kilka sekund telefonem, a potem to zapętlimy. Trzeba by też jakiś ambient zrobić, to nagramy wiater przez rurę od odkurzacza jak wieje, i jakieś sample se z neta ściągniemy, ale puścimy je na tym Grundigu od dziadka, owiniętym w kołdrę, najlepiej niech w kanapie leży. Tera by se trzeba jakieś stowarzyszenie tajemnicze założyć. Tylko kultową nazwę musimy mieć. Musi być nazwa kapeli, może z Finlandii, bo tam w chuj piździ to wiesz… Potem, że „Circle”, i najlepiej coś z kozłem, ale w innym języku, nie po portugalsku. Wiem, Clandestine Circle Aldebaran, yeah, zajebista! No i zostało jedynie wmówić ludziom, że to kult, jak kiedyś „A Blaze In the Northern Sky”. Tylko w razie czego nie przyznawajmy się, że to my nagraliśmy, bo jak nie wypali to nas na wsi wyśmieją. Kurwa, zajebiście, ale konspiracja, no kult, stary, kult jak chuj!”. Nie wiem, kurwa, jakoś tak chyba wyglądał „proces twórczy” w tym przypadku. Nie nazwę tego muzyką, bo to coś nią nie jest. Nie nazwę tego black metalem, bo to obraza dla gatunku. Nie zrozumiem (kurwa, nigdy!) jak takie rzeczy można wydawać we wszystkich możliwych formatach, i że to w ogóle ktoś kupuje. No chyba, że ktoś, kto wmówił sobie, że to faktycznie kult i że tam jednak coś słychać. Według mnie… Aaaa zresztą, co ja tu będę… Szkoda słów.

- jesusatan

Recenzja Ad Mortem „In Honorem Mortis”

 

Ad Mortem

„In Honorem Mortis”

Purity Through Fire 2024

Kwartet ten powstał w 2017 roku i po wydaniu demosa, pojawieniu się na dwóch splitach, 21 marca wypuścił płytę. Ci czterej Saksończycy grają black metal oparty na wzorcach z lat dziewięćdziesiątych, tyle że w ujęciu melodyjnym po niemiecku. Tak w ogóle to nie tylko jest tu chwytliwie, bo stanowcze tony w muzyce Ad Mortem również występują i to są te lepsze momenty na tej produkcji. W gruncie rzeczy jest tu trochę nierówno, bo odstręczające riffy i tremolo znane z początków norweskiej drugiej fali przeplatają się z przygrywkami na teutońską modłę. Kiedy mamy do czynienia z tymi nienawistnymi frazami to stają nam przed oczami skandynawskie fiordy, płonące kościoły i arogancki stosunek do wszystkiego co było poza ówczesnym „Czarnym Kręgiem”. Gdy wkraczają niemieckie harmonie robi się trochę lżej, a od śmieszności ratuje je tylko ich patriotyczny charakter, gdyż wybrzmiewa z nich duch Friedrich’a Schiller’a, co kieruje bleczur tej kapeli w pompatyczne rejony, kojarzące się jednoznacznie z romantyzmem tego kraju znad Renu. Niezdecydowanie twórców psuje trochę odbiór tego albumu, ale to pewnie tylko moja niechęć do nadmiernych melodii w black metalu. Uogólniając jest to szybka rogacizna, zagrana na lodowatych gitarach z silnym wpływem perkusji i delikatnie wycofanym basie. Doprawiona niezłymi wokalami, które sieją nienawiść i dodatkowo schładzają temperaturę „In Honorem Mortis”. Niestety jak na mój gust zbytnio rozmiękczona przez afektowane frazy, ale to chyba znak czasów, a także wysilonej poprawności politycznej, która bardzo źle wpływa nie tylko na potomków Bismarck’a, ale na cały świat. Warto jednak dać im szansę i przesłuchać ze trzy razy, chociażby z powodu tych dobrych akordów, gdyż na prawdę dają radę. Surowy, zimny i jednocześnie bajroniczny black metal, który w gruncie rzeczy niczym z tłumu się nie wyróżnia, a mógłby, gdyby….

shub niggurath

piątek, 29 marca 2024

Recenzja Heresiarch „Edifice”

 

Heresiarch

„Edifice”

Iron Bonehead Prod. 2024

Heresiarch to Nowa Zelandia. A jak Nowa Zelandia, to wiadomo, że będzie mocny wpierdol, bo oni tam przecież chodzą do góry nogami i mają w głowie ostro najebane. Zespół wraca właśnie z kolejnym pełnowymiarowym materiałem, po siedmiu latach, po drodze wypluwając jedynie dwa splity. Powiem szczerze, że materiał ten nieco mnie zaskoczył, sam do końca nie wiem, czy na plus czy na minus. Powód jest prosty i prozaiczny. „Edifice” to chyba najbardziej klasycznie deathmetalowy materiał jaki zespół dotychczas zarejestrował. Pierwiastek gruzowy, dotychczas bardzo dla Heresiarch charakterystyczny, został tutaj zdecydowanie zminimalizowany, co jednak nie znaczy, iż zniknął bez śladu. Nowe oblicze zespołu zdecydowanie bardziej jest zakorzenione jednak w klasyce lat dziewięćdziesiątych, choć bardziej na zasadzie, iż brzmi jakby materiał ten został wówczas skomponowany i nagrany niż ze względu na słyszalne inspiracje. Zelandczycy wszystko zrobili tutaj po swojemu, bez kopiowania kogokolwiek. I zrobili to w iście mistrzowski sposób. Te dziesięć kompozycji to solidny kop w nos. I to z rozbiegu, bo muzyka na „Edifice” często pędzi do przodu niczym masywna, napędzana węglem stara lokomotywa, gotowa zniszczyć wszystko co stanie jej na drodze. Nie znaczy to, że Heresiarch zapominają o hamulcu. Masywne zwolnienia, jak choćby to w „Noose Above the Abyss” gniotą chyba jeszcze bardziej niż fragmenty grane na pełnej szybkości. Albo bardziej klimatyczny moment w „A World Lit Only by Fire” i następująca po nim końcówka, niczym z Terminatora. Bomba. A co najważniejsze, panowie serwują nam naprawdę dzikie riffy, płynnie przechodzące z jednego w drugi i udowadniające nieprzeciętny talent kompozytorski autorów. Świetną robotę robi też sekcja rytmiczna, zwłaszcza perfekcyjnie zaaranżowane bębny (te wojenne motywy!). Nie brak także wściekłych wokali, wybrzmiewających jakby pochodziły od walczącej o życie rannej zwierzyny w amoku. Po kilku rundach przyzwyczaiłem się także do nieco bardziej wyczyszczonego (oczywiście jak na Heresiarch) brzmienia, głównie dlatego, że w tym konkretnym przypadku bardzo logicznie działa ono na korzyść ścieżek gitarowych, które zyskują naprawdę potężną moc. „Edifice” to album, którego słucha się na jednym wdechu a kiedy się kończy chce się go jeszcze bardziej niż czterdzieści minut wcześniej. Ja pisałem, że nie wiem, czy jestem bardziej na „za” czy „przeciw”? Pierdololo. Wnioski wyciągnijcie sami.

- jesusatan

Recenzja Necrophagia „Moribundis Grim”

 

Necrophagia

„Moribundis Grim”

Time To Kill Records 2024

Komponowanie jak i nagrywanie tego albumu miało miejsce w latach 2016-2018. Niestety, jak wszystkim wiadomo, nastąpiła śmierć Killjoy’a, więc zawieszono kontynuacje prac nad „Moribundis Grim”. W 2022 roku wrócono jednak do rejestracji ostatniej już płyty tej niesamowitej kapeli. Oprócz pozostałej części ostatniego składu wzięli w niej udział John McEntee (Incantation), Titty Tani (ex-Goblin) i Mirai Kawashima (Sigh). Muzycy na wydanie tego krążka podpisali umowę z Time To Kill Records, a ukaże się on dziesiątego maja. Nie wiem, czy jest sens rozpisywać się nad zawartością „Moribundis Grim”, bo na temat tego zespołu i jego twórczości wylano już morze słów. Ograniczę się zatem do czysto technicznych informacji, ponieważ w gruncie rzeczy materiał ten nie wnosi niczego nowego do twórczości Necrophagia. Posiada za to specyficzną formę, którą często (przynajmniej kiedyś) przybierały „pośmiertnie” wydawane płyty. Ów matex zawiera osiem numerów z czego dwa to odświeżone wersje „Bleeding Torment” i „Mental Decay” z pierwszej płyty. Do tego Amerykanie dołożyli cover Samhain w postaci „Halloween 3” oraz wersję koncertową „The Wicked”, który jest nowym kawałkiem zagranym na scenie jeszcze za życia Killjoy’a. Cała reszta to wersje demo utworów stworzonych w wyżej wymienionym okresie, z tym, że do tytułowej kompozycji Killjoy nie zdążył dokończyć nagrywania wokali więc zajął się tym John McEntee, finalizując sprawę. Za pośrednictwem tej produkcji dostajemy jakoby „nekrolog” Necrophagia, zawierający szereg zwyczajowych dla tego bandu kawałków. Snują one w średnim i wolnym tempie swe mroczne i obrzydliwe historie. Wypełnia je zapiaszczone brzmienie gitar, toporna sekcja rytmiczna oraz przejmujące wokalizy. Upiorne riffy jak zawsze wywołują ciarki na plecach i daleko posunięty niepokój. Gdzieniegdzie panowie dokładają oczywiście kapkę klawiszy, które wzmacniają ten charakterystyczny klimat z retro horrorów z czego zasłynęła Necrophagia. Cóż… kilka wałków o nienajlepszej jakości, wśród których można z pewnością wyróżnić wspomniany już tytułowy, który gniecie niemiłosiernie, wymieniony także wcześniej cover, będący bezwzględnie odstręczającym i przerażającym zbiorem dźwięków, nieco momentami nostalgiczny „Scarecrows” oraz ostatni, mocno nastrojowy i hipnotyzujący swym rytmem „Sundown”. Według mnie to wydawnictwo to raczej ciekawostka niż regularny album, lecz trafnie zamyka historię Necrophagia, a ci, którzy uwielbiali tą formację, na pewno będą chcieli posiadać „Moribundis Grim”. Trochę smutny i surowy wydźwięk on posiada, ale taki właśnie będzie koniec wszystkiego.

shub niggurath

Recenzja COLTRE „To Watch With Hands… To Touch With Eyes”

 

COLTRE

„To Watch With Hands… To Touch With Eyes”

Dying Victims Productions 2024

Coltre to kwartet z Londynu, który w kręgach miłośników klasycznego Hard & Heavy jest już dosyć dobrze znany. I nie ma się co dziwić, gdyż panowie wytrwale, kreatywnie i z pasją pracują nad swą marką, co niewątpliwie dostrzegli włodarze Dying Victims Productions, biorąc już jakiś czas temu tę grupę pod swoją kuratelę. Pierwszy pełniak zespołu, który ukazał się kilka dni temu (oczywiście także pod banderą Dying Victims), to prawie 52 minuty korzennego, tradycyjnego grania, które możemy określić jako bardzo zgrabne, udane  połączenie zakorzenionego we wczesnych latach 80-tych NWOBHM z rockowymi elementami, jakie niepodzielnie królowały na przełomie lat 70-tych i 80-tych. Bębny biją więc mocno i konkretnie, a zarazem posiadają konserwatywnie surowy sound, natomiast wyrazisty, organiczny bas o analogowym brzmieniu wspiera je wydatnie, a przy tym kreśli cudowne, dynamiczne, reprezentatywne dla gatunku, szorstkie wzory, zapewniające tej produkcji charakterystyczny, ciepły groove. Wiosła również wyszyją wybornie. Zadziorne i chwytliwe riffy z epickim szlifem kopią niezgorzej, a dopracowane, strzeliste, zakręcające niekiedy w rejony progresywne partie solowe robią robotę, ukazując jednocześnie szeroki wachlarz muzycznych umiejętności gitarzystów (podobnie zresztą jak wszelakie smaczki, harmoniczne szczegóły i aranżacyjne niuanse). Wokale są za to emocjonalne, mają ciekawą, lekko ponurą barwę i przyjemnie rezonują w przestrzeni, budując odpowiednie napięcie i podkreślając mglistą, tajemniczą z lekka atmosferę, jaka królowała na płytach Hard & Heavy sprzed bez mała pięciu dekad. Słychać na tym albumie pewne wpływy Thin Lizzy, czy Blue Öyster Cult, ale swe wyraźne piętno na muzyce Coltre odcisnęły także grupy pokroju Diamond Head, Angel Witch, Cloven Hoof, Witchfynde, jak i wczesny Cirith Ungol. Nie twierdzę, że „Oglądać Rękami… Dotykać Oczami”, to materiał przełomowy, bądź perła w Heavy Metalowej koronie. Jest to jednak ponad wszelką wątpliwość bardzo dobry krążek z korzennym, nieco pierwotnym w swym wyrazie Hard & Heavy, który wszystkim maniakalnym wyznawcom klasyki dostarczy dużo przyjemnych chwil i satysfakcjonujących doznań (również wzrokowych, bo front cover tej płytki jest kurwa wyborny). Tak więc każdy, kto chce nakarmić swą duszę tego rodzaju dźwiękami, niech kupuje „To Watch With Hands…” i je do syta (tylko nie za szybko, aby bukiet smakowy nie uległ przedwczesnemu rozpadowi).

 

Hatzamoth

czwartek, 28 marca 2024

Recenzja Crucifier „Led Astray”

 

Crucifier

„Led Astray”

Iron Bonehead Prod. 2024

Crucifier był dla mnie zawsze jednym z zespołów przeczących tezie (albo potwierdzającym regułę, jak kto woli), że za wielką wodą też potrafią w black metal. I choć w tamtejszej odmianie gatunku zawsze sporo było naleciałości deathmetalowych, to jednak czystym death metalem tego nazwać nie było sposób. Rzeczony band, po dość długim letargu, przebudził się najwyraźniej na dobre, i w przeciągu sześciu lat serwuje nam trzecie wydawnictwo sygnowane charakterystycznym logo. Nie martwcie się, „Led Astray” bynajmniej was nie zwiedzie, jak mógłby to sugerować tytuł. To trzydzieści sześć minut muzyki w stylu Cricifier. Tradycyjnie jest brudno i antychrześcijańsko. Podstawę całości stanowi, wspomniany już, amalgamat death i black metalu, zazwyczaj oparty na bezpośrednich, niezbyt połamanych harmoniach w tempie średnim. Czuć w tym graniu wyraźnie amerykańskiego ducha, choć w tle przebijają się także inspiracje płynące z Półwyspu Skandynawskiego. Zdecydowanie większy nacisk został tu położony na szorstkość kompozycji niż ich melodyjność, co zdecydowanie podkreśla staroszkolny klimat albumu. Najbardziej wpadające w ucho są na tych nagraniach elementy thrash i heavymetalowe, których spora garść została tu, bardzo naturalnie zresztą, wpleciona. Rzućcie choćby uchem na niesamowitą solówkę w „Serenaded by the Angel’s Shrills”, fantastyczna rzecz. Co ciekawe, dzięki takim zabiegom „Led Astray” wcale nie straciła na swojej drapieżności, a wręcz przeciwnie. Ponadto sporą zaletą tego krążka jest właśnie spójność oraz utrzymanie równego poziomu. Ciężko byłoby mi się zdecydować na wybór utworu promującego ten materiał, gdyż każdy z nich doskonale się do tej roli nadaje. Nowy Crucifier to niby nic wielkiego. Żaden tam kandydat do płyty roku czy nagrody Grammy, lecz słuchając tych nagrań po prostu morda sama się cieszy. Amerykanie po raz kolejny zdecydowanie dali radę i nagrali płytę, która jest w stanie zapętlić się w odtwarzaczy na długie dni, a może nawet i tygodnie. Można kupować w ciemno.

- jesusatan

Recenzja AETERNUS „Philosopher”

 

AETERNUS

„Philosopher”

Agonia Records 2023

Jeżeli chodzi o Norweską hordę Aeternus, to odnoszę wrażenie, że w ich przypadku sytuacja jest zero-jedynkowa, tzn. albo się lubi ich twórczość, albo leje na nią ciepłym strumieniem moczu. Ja należę zdecydowanie do pierwszej grupy i cenię sobie muzykę kwartetu z Bergen. Uważam bowiem, że od samego początku mieli oni własną osobowość, podążali jakby na peryferiach głównego nurtu i nie bali się stylistycznej wolty w czasach, w których powiedzmy sobie szczerze, średnio im się to opłacało. Ucieszyłem się więc szczerze, gdy spostrzegłem, że  po pięciu latach przerwy Aeternus powrócił z nowym, dziewiątym już albumem długogrającym, który pod swe opiekuńcze skrzydła wzięła nasza Agonia Records. Zdaję sobie sprawę, że w stosunku do muzyki tego zespołu mogę być nieco bezkrytyczny, jednak uważam, że „Philosopher” to naprawdę bardzo dobra płyta. Ciężka, soczysta, intensywna i przytłaczająca, a zarazem emanująca mistycyzmem i duszną, okultystyczną atmosferą. Album ten to zatem 38 minut miażdżących bębnów (zwłaszcza w chuj gęste centrale sieją tu rozpierdol taki, że klękajcie narody świata), wyrazistych, tłustych linii basu, którym zarazem nie można odmówić pierwotnej surowości, jak i dużego zaawansowania technicznego, zagęszczonych, smolistych riffów, czerpiących pełnymi garściami zarówno ze spuścizny Black, jak i Death Metalowej, dopracowanych partii solowych o tajemniczej, nieco mglistej naturze oraz gardłowych, pachnących grobem growli. Zgodzę się z tym, że to w zasadzie klasyczne, Black/Death Metalowe wzorce, jednak w ten tradycyjny, masywny szkielet grupa z Norwegi i zręcznie i fachowo powplatała tu dysonansowe, popaprane niezgorzej akordy, jadowite, hipnotyzujące, obsesyjnie złowieszcze akcenty melodyczne, jak i nieco bardziej subtelne, wręcz eteryczne, ale nie mniej cisnące na czapkę, instrumentalne, ponure pasaże dźwiękowe, że o transowej fuzji akustycznych gitar na początku „Void of Venom” już nie wspomnę. Ja pierdolę, kurwa mać, doprawdy, zajebista to płyta, tylko trzeba poświęcić jej trochę czasu i atencji, gdyż wbrew pozorom, nie jest to materiał na jedno podejście. Wierzcie mi, tej produkcji naprawdę warto ofiarować trochę więcej uwagi i estymy, gdyż w nagrodę otworzy ona przed nami drzwi do przemijającego i nieco zapomnianego już (przynajmniej dla niektórych) podziemnego, metafizycznego świata grozy, tajemniczych obrzędów, czy szeroko pojętej, diabelskiej filozofii. Jak dla mnie, to kolejny, wyborny, zaimpregnowany mrokiem  album Aeternus, który scala ze sobą i cementuje zarazem wszystko, co najlepsze w atmosferycznym Black i Death Metalu lat 90-tych. Nie wolno Wam więc przejść obok tego krążka obojętnie, bo jeżeli tak zrobicie, to gdy wybije Wasza godzina, za karę niechybnie traficie do nieba.

 

Hatzamoth

środa, 27 marca 2024

Recenzja Witch Vomit „Funeral Sanctum”

 

Witch Vomit

„Funeral Sanctum”

20 Buck Spin 2024

Witch Vomit żadnemu maniakowi death metalu przedstawiać chyba nie trzeba. Panowie przez ponad dziesięć lat wyrobili już sobie odpowiednią markę na rynku wydawniczym, i powiedzenie, że można na nich polegać jak na Zawiszy pomału staje się faktem. Nowy album, który już za chwilkę ujrzy blask słońca nakładem 20 Buck Spin to ciut ponad trzydzieści minut tego, do czego Amerykanie nas przyzwyczaili. Po raz kolejny otrzymujemy konkretną dawkę staroszkolnego death metalu, zawierającego w sobie praktycznie wszystko, czego potępiona dusza pragnie. Przede wszystkim album ten cechuje dojebane riffowanie. Tutaj praktycznie bez różnicy, czy tempo nieco spada, czy wpadają niczym piorun przez otwarte okno szaleńcze blasty, słychać, że sztukę zamorską lat dziewięćdziesiątych chłopaki mają opanowaną do perfekcji. Naprawdę jest na czym ucho zawiesić i do czego ponapiedalać łbem, bo każdy kolejny akord to czysta, mięsista smakowitość. Zauważyłem lekką tendencję, która według mnie postępuje także na „Funeral Sanctum”, a jest nią powolne wyzbywanie się, najwyraźniej zawsze słyszalnych, wpływów Morbid Angel. Owszem, pierwiastki tegoż zespołu słyszalne są w nowych kompozycjach, najmocniej w partiach solowych, ale Witch Vomit mają obecnie tyle własnych pomysłów do zaoferowania, że podpieranie się stylem Treya nie jest im już do niczego potrzebne. Wszystko cyka tu jak w potężnej machinie wojennej a jej ryk zaznaczany jest głębokim, intensywnym growlem. Podoba mi się pomysł na spokojniejsze interludium przed wieńczącym krążek kawałkiem tytułowym. To tak, jakby muzycy chcieli powiedzieć „OK, to teraz ostatni numer, który was pozamiata”. No cóż, zespół po raz kolejny udowadnia, że death metal jest wiecznie żywy, a płyty jak „Funeral Sanctus” czynią go nadal świeżym i parującym, niczym odzierana zimą ze skóry świeżo upolowana zwierzyna. Fani zespołu zostaną tymi nagraniami w pełni zadowoleni, a jeśli są tam jeszcze tacy, którzy Witch Vomit jakimś cudem nie znają, to zalecam zaległości nadrobić. Bo tracicie bardzo dobry zespół.

- jesusatan

Recenzja Gates Open „Voice After Silence”

 

Gates Open

„Voice After Silence”

Inverse Records 2024

Gates Open to dwóch gości, którzy wcześniej udzielali się w Down Into Silence, który jak mniemam nie miał zbytnio wzięcia, bo po trzech singlach się rozpadł. Ci dwaj Finowie, aby nadal realizować się muzycznie i dać upust swoim pomysłom w zeszłym roku założyli ten projekt. Biorąc przykład z poprzedniego zespołu, nagrali trzy single, a dziewiątego lutego wypuścili debiutancką płytę. Przelanie ich koncepcji na pięciolinię zaowocowało powstaniem sympatycznej hybrydy thrash, black i death metalu. Muszę przyznać, że po pierwszym przesłuchaniu zupełnie ten krążek do mnie nie trafił i bliski byłem tego, aby zmieszać go z błotem. Po kilku dniach dałem mu jeszcze jedną szansę i świat się zmienił. Znając już „Voice After Silence” zrezygnowałbym z określania twórczości Gates Open wyżej wymienionym zwrotem. Skróciłbym go do słów black ’n’roll, którego wyróżnia nienarzucająca się chwytliwość. Rzecz jasna, że riffy tutaj występujące posiadają znamiona wspomnianych gatunków. Potrafią nieźle po thrashowemu złoić skórę, po deathowemu nadać trochę gniotących dołów, a także w wartkim tempie i zadziornie po blackowemu posypać śniegiem. Najważniejsze w tym wszystkim jest jednak to, jak sprawnie i z pomysłem udało się Gates Open połączyć te trzy typy metalu oraz nadać mu tego anarchistycznego sznytu. Dzięki swojej inwencji stworzyli kawał bujającej muzy, która zawiera w sobie hardcorową skoczność w stylu Kvelertak, chuligańską werwę na punkową modłę Slegest z dodatkiem stonowanej melodyjności przypominającej Children Of Bodom i w końcu dopełnić ją pierwiastkiem norweskiej diaboliczności. Istotny jest również fakt, jak płynnie te podgatunki się przenikają, kreując niezwykle energiczną, miłą dla ucha co o dziwo nie pozbawia jej agresywności muzykę. Płynie ona w średnich i szybszych tempach, lecz chwilami zwolnić też umie. Wypełniona prostymi i pozawijanymi akordami, od czasu do czasu częstująca nas chwytliwym solem, dociążona ciekawymi liniami basu i perkusji oraz okraszona bardzo dobrymi wokalami. Super debiut… ciekawe co będzie dalej. Ja bym jeszcze nieco zaostrzył.

shub niggurath

wtorek, 26 marca 2024

Recenzja LOWTIDE „Into The Darkness”

 

LOWTIDE

„Into The Darkness”

Independent 2021

 


Lowtide z województwa kujawsko-pomorskiego był dla mnie całkowicie anonimowym składem aż do dziewiątego dnia marca Anno Bastardi 2024. Wtedy to ujrzałem tę eskadrę na scenie przy okazji Bloodstock Metal 2 the Masses i zaprawdę powiadam Wam, rozpierdol, jaki wówczas zrobili ci panowie,sprawił, że długo zbierałem swą szczękę z podłogi, a pokarmy spożyte tego dnia odbijały mi się jeszcze przynajmniej przez tydzień (i zaręczam, że nie jest to jakiś mój problem gastryczny). Zaraz więc po występietych jegomości postanowiłem sobie, że sprawdzę ich twórczość, co też uczyniłem w pierwszej chwili wolnego czasu. Pozwólcie zatem, że teraz przybliżę Wam nieco ostatnią płytkę tego zespołu, czyli wydaną w 2021 roku „Into The Darkness”. Zaznaczam od razu, że gatunek, którym para się ta grupa, czyli Metalcore, nie należy bynajmniej do moich ulubionych, ale przyznaję, że panowie rzeźbią go w taki sposób, iż trudno z tymi dźwiękami nie popłynąć, zwłaszcza po kilku głębszych. Ich gęsty amalgamat złośliwego, wkurwionego do granic, metalicznego HC/Punka z melodyjną frakcją Metalu Śmierci doprawiony szczyptą ziarnistego Crusta potrafi sponiewierać naprawdę konkretnie i без предупреждения, jak to zwykło się mawiać za komuny. A tak całkiem poważnie, to jest w tej muzyce siła, moc i energia, która wg mnie koncentruje się głównie w liniach gitar. Wiosła naprawdę robią tu robotę, operując ciężkimi riffami, dopracowanymi solówkami, jak i wgniatającymi w podłoże, harmonicznymi zagrywkami, które potrafią za jednym pociągnięciem zerwać skórę z facjaty. Sekcji także zarzucić nic nie mogę, gdyż zarówno beczki, jak i gruby, tłusto podany bas gniotą konkretnie, wywijając przy tym niekiedy solidne, rytmiczne zawijasy. Gardłowy również wyrzuca szczerze ze swych trzewi, to, co mu leży głęboko na wątrobie, a jego wokale nasycone są złością, agresją i niezadowoleniem z otaczającej nas rzeczywistości. Kurczę, mają te dźwięki niezaprzeczalnie solidne jebnięcie (zwłaszcza w wersji live), tylko trzeba odrzucić na bok utarte schematy, trochę się podlać i po prostu cieszyć dobrą muzą, a ta w wykonaniu Lowtide zaprawdę dobrą jest (i mówi Wam to koleś, który nade wszystko ukochał zdecydowanie brutalniejsze formy muzycznej ekspresji). Tak więc polecam Wam, abyście sprawdzili sobie twórczość zespołu ze Świecia, gdyż grupa ta ma sporo do powiedzenia, mimo że trudni się gatunkiem, który, jak już wspominałem, z pewnymi, nielicznymi  wyjątkami (a jak wiadomo, wyjątek potwierdza tylko regułę) na ogół, w większości przypadków, mam w głębokim poważaniu. Uważam jednak, że przy twórczości Lowtide naprawdę warto się chwilę zatrzymać, choćby po to, aby przekonać się, jak na nią zareagujecie. Tako rzeczy…

 

Hatzamoth

Recenzja Brodequin „Harbinger Of Woe”

 

Brodequin

„Harbinger Of Woe”

Season Of Mist: Underground Activists 2024

Pamiętacie Brodequin? Jeśli nie to w pełni zrozumiałe, bo właśnie wracają z czwartą płytą… po dwudziestu latach przerwy. Mały rys historyczny jest taki, że powstali w 1998 roku w Knoxville i poza epką, którą wypuścili trzy lata temu, to ostatni ich album pojawił się w 2004. No ale 22 marca będzie można już zakupić i posłuchać „Harbinger Of Woe”. Niesie on ze sobą dziesięć numerów brutalnego death metalu. Jak dla mnie ten tercet zawsze był takim bratem bliźniakiem Disgorge i to się nie zmieniło. Po dwóch dekadach Amerykanie udowadniają, że są cały czas w formie. Te 32 minuty muzyki sieją istne spustoszenie. Gęste riffy mkną do przodu z nieubłaganą intensywnością, tworząc zwartą ścianę dźwięku do tego stopnia, że nie ma ona innej możliwości jak tylko w tych skrajnych momentach zamienić się w dziki dysonans. Od czasu do czasu Brodequin zbite akordy rozciągają nieco i tym samym zwalniają, ale nie ma to żadnego wpływu na siłę przekazu. Podobnie jest w chwilach, kiedy panowie przechodzą na rytmiczne i tłumione kostkowanie, spomiędzy którego wyłaniają się piskliwe zagrywki, ostatecznie zamieniające się w krótkie i przeszywające tremolo. Jest tutaj na prawdę mocno duszno, a kiedy dochodzi do gniotących zwolnień, to wtedy już totalnie brakuje powietrza, którego wysysanie wspomagają klawiszowe tła, wzmacniające obrazowanie mroków średniowiecza, o których barbarzyńskim growlem ryczy wokalista. Na najnowszym krążku tej ekipy z Tennessee wszystko jest brutalne. Silne brzmienie gitar, zmasowana sekcja rytmiczna, wokalizy, a nawet wspomniane syntezatorowe ubarwienia, nie są tu po to, aby umilać komukolwiek czas. Nienawistny, chropowaty i brudny death metal, wyjęty z drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych, mający wzbudzać obrzydzenie i siać zniszczenie. Bezduszna i budząca grozę swą bezwzględnością pozycja, która mimo to nie jest pozbawiona pewnych technicznych smaczków, bo przecież członkowie tej kapeli na scenie nie są od wczoraj. Bardzo dobry powrót klasycznego i upiornego napierdalania z małym powiewem współczesności.

shub niggurath

poniedziałek, 25 marca 2024

Recenzja Mor “Hear The Hour Nearing!”

 

Mor

“Hear The Hour Nearing!”

Les Acteurs de L’Ombre Productions 2024

Mor to kolejni debiutanci z Francji pod skrzydłami Les Acteurs de L’Ombre Productions. Kto śledzi profil tej wytwórni na bieżąco, ten wie, iż możemy się od nich spodziewać głównie propozycji blackmetalowych, i nie inaczej jest tym razem. „Hear The Hour Nearing!” to niemal trzy kwadranse atmosferycznej odmiany tegoż gatunku, podanego jednocześnie w dość surowy sposób. Mam tu ma myśli przede wszystkim bardzo szorstkie brzmienie gitar. Nie kojarzcie tego jednak automatycznie z typowym lo-fi, gdyż to nie ta ścieżka. Chodzi mi bardziej o sam strój i sposób kostkowania, prosty, niefinezyjny, drapieżny i cholernie chłodny.  Zdecydowanie bardziej tej muzyce,  zwłaszcza pod względem tekstur, do szkoły skandynawskiej z lat dziewięćdziesiątych, niż do bardziej nowoczesnego kombinowania z kraju nad Loarą. Mor zazwyczaj utrzymują właściwie podkręcone tempo przy którym gitary tną często w bardziej klasycznym stylu, co chwilami kojarzyć się może z norweską Gehenna. Tym bardziej, że Francuzi swoje utwory podkreślają delikatnymi ozdobnikami klawiszowymi, lecz w ich przypadku zabieg ten jest jakby bardziej stonowany i schowany głębiej na drugim planie. Bardzo wyraźnie za to chodzi tu bas, nie chowany gdzieś w tle, lecz nadający muzyce Mor odpowiedniej głębi. Poza ostrym galopem, znajdziemy w tych dziewięciu utworach także nieco klimatycznej zadumy, lecz nie w postaci wyciszającego plumkania, ale odrobinę wolniejszych, instrumentalnych utworów, a takowe na tej płycie są aż dwa. Pozostałym towarzyszy raczej standardowy blackmetalowy głos, wykrzykujący swoje w prosty, bezpośredni sposób. Mimo iż Mor oryginalnością nie grzeszą, to w sumie nie można im przykleić jakiejś konkretnej łatki z nazwą konkretnego nauczyciela, co według mnie świadczy o tym, iż panowie starają się robić muzykę po swojemu. Jak na debiutancki album jest bardzo przyzwoicie, choć do ekstraklasy jeszcze nieco brakuje. Może nie ma się co zabijać, by zdobyć te nagrania, ale jeśli jakimś przypadkiem wpadną wam w ręce, to sprawdzić warto.

- jesusatan

Recenzja HYDRA „Into The Night”

 

HYDRA

„Into The Night” (Ep)

Piranha Music 2024

Pleszewski kwartet Hydra to zespół, który jak dotąd był mi znany tylko z nazwy. Wiedziałem, że kilka już lat istnieją, wiedziałem w teorii, co grają, znajomi, którzy mieli okazję ich słyszeć, mówili, że to dobra muza, a ja aż do tej pory jakoś nie miałem okazji zapoznać się z ich twórczością. Gdy zobaczyłem więc, że w mej poczekalni wylądował najnowszy, wydany w marcu tego roku materiał Hydra, rzuciłem wszystko w pizdu i czym prędzej postanowiłem nadrobić zaległości. Zarzucam więc sobie „Into the Night” i już pierwszy odsłuch testowy wgniata mnie głęboko w glebę, a to, co zrobiły ze mną kolejne obroty tego krążka, po prostu nie mieści się w głowie, gdyż najzwyczajniej w świecie została ona zmiażdżona w chuj przez dźwięki, jakie popłynęły z tej płytki. Ziomale mieli rację, wyborna jest muzyka wielogłowej bestii z Wielkopolski. Tradycyjny, ciężki Doom/Heavy Metal okraszony drobnymi elementami Sludge i Stonera gniecie potwornie (albo i jeszcze mocniej). Wszystkie zawarte tu wałki pozamiatały mną okrutnie, Każdy z nich pełen jest wyśmienitych, klasycznie ociężałych, przytłaczających, tłustych riffów, jak i kanonicznie skonstruowanych, diabelnie dobrych partii solowych. Wiosła naprawdę rzeźbią tu gęsto i zawiesiście, a do tego są niesamowicie chwytliwe i wkręcają się w umysł w zasadzie od pierwszego kontaktu. Sekcja zbudowana z soczyście nacierających bębnów, podpartych  grubym, zabagnionym z lekka basem potrafi zaiste konkretnie przyłoić, a do tego zapewnia tej produkcji kanoniczny wręcz groove przecudnej urody. Wyśmienitą robotę robią tu także dyskretnie użyte syntezatory o delikatnie psychodelicznym wydźwięku charakterystycznym dla lat 70-tych. Podkreślają one mglisty, okultystyczny feeling, tej produkcji, jak i jej magiczną, nieco tajemniczą atmosferę. W tę znakomitą warstwę instrumentalną doskonale wpisują się przepięknie rezonujące, mocne, czyste wokale, które swą barwą przypominają jak dla mnie połączenie Ozzy’ego Osbourne’a z Ronniem Jamesem Dio i szczyptą Scotta Reagersa. Piękna sprawa, bez dwóch zdań. Na żywca każda z tych piosenek będzie niszczyć bez pytania o pozwolenie. Szkoda jednak, że „Into the Night” to tylko niespełna 21 minut muzy, ale ktoś mądrzejszy ode mnie powiedział kiedyś, że lepszy jest niedosyt, niż nadmiar. Muszę bez dwóch zdań, w trybie natychmiastowym zapoznać się z poprzednimi wydawnictwami Hydra, gdyż tegoroczna produkcja grupy, to krążek kurwa kapitalny! Zawsze wiedziałem, że Polak potrafi.

 

Hatzamoth

sobota, 23 marca 2024

Recenzja Popioły „Purposeless Through Meaning”

 

Popioły

„Purposeless Through Meaning”

Old Temple 2024

Popioły to solowy projekt Sagittariusa, człowieka, który ponad dekadę temu miał swój udział w pierwszych materiałach Cień. Potem sobie na kilka lat zniknął, by podnieść się niczym Feniks z, nomen omen, popiołów. Pod nowym szyldem zarejestrował cztery EP-ki, by wreszcie zmontować materiał na pełen album, ukazujący się właśnie pod skrzydłami Old Temple. Tyle tytułem wstępu, przejdźmy do konkretów. Na „Purposeless Through Meaning” składa się osiem kompozycji (plus outro), zarówno polsko jak i angielskojęzycznych, w stylistyce blackmetalowej. Od razu powiem, że trochę mi to zaburza spójność tych nagrań, bo wolałbym, żeby jednak autor się zdecydował po jakiemu chce śpiewać, zamiast stać w rozkroku. Muzycznie takich zaburzeń jaźni już na szczęście nie ma, bo całość jest nad wyraz spójna i konsekwentna. Na pewno można nazwać ten album surowym. Brzmienie jest tu niedopieszczone i nieco wybija się utartym standardom. Chyba najbardziej przez mocno zaznaczony i wyraźny bas, znacząco wpływający na całość swoim niskim tonem. Podobnie jest z wokalem, chrypiącym w barwie zdecydowanie odmiennej niż gatunkowy standard. Można powiedzieć, że jego styl faktycznie przypominać może człowieka, który krzyczy przy ostrym zapaleniu gardła. Ma to swój urok. Co się tyczy samej muzyki, a konkretnie linii gitarowych, to sporo w nich melodii nordyckich. Albo, spoglądając nieco bliżej, rodzimej Mgły. Ameryki nikt tu nie odkrywa i na awangardę się nie sili. Przez większość czasu tempo utworów utrzymane jest w bezpiecznych rejonach, z naciskiem na śpiewność gitar niż bezpardonową agresję. Co prawda muzyk stosuje na swoim debiucie więcej niż jeden tylko sposób kostkowania, jednak te wspomniane charakterystyczne tremolo chyba najbardziej zapadają w pamięć i najmocniej przyciągają uwagę. Nie sposób jednak zaprzeczyć, że harmonie bardziej klasyczne (ja momentami słyszę tu Kata), gdzieniegdzie wręcz rockowe, które się tutaj dość często przewijają, stanowią bardzo udanie dobrane urozmaicenie. Mimo iż muzyk czerpie wyraźnie z niejednej stylistyki i szuka inspiracji w wielu szkołach, jego autorska wizja black metalu nie jest bynajmniej zlepkiem pomysłów, lecz przemyślanym amalgamatem. Może nie jest to jeszcze stop najwyższej klasy, ale jak na debiut brzmi obiecująco. Jeśli nie spotkaliście się wcześniej z nazwą Popioły, to warto jednak poświęcić jej nieco ponad pół godzinki. Bardzo solidna pozycja.

- jesusatan

Recenzja Speedkiller „Inferno”

 

Speedkiller

„Inferno”

Helldprod Records 2024

Od momentu powstania w 2018 roku wydali pięć singli i jedną epkę, którą dość dobitnie zasygnalizowali swoją obecność na scenie. Ich black / death / thrash może nie był wtedy jakoś szczególnie powalający, ale czuć było w nim zapał i rzecz jasna ducha przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Nie inaczej jest na „Inferno”, która jest debiutem tego tercetu z Minas Gerais. W tym smołowatym thrash metalu nadal słychać wpływy takich kapel jak Sarcofago, Vulcano, Mystifier czy Sodom. Muzyka Speedkiller wypełniona jest rytmicznymi i zarazem ostrymi riffami, które również stonowaną melodią lub dzikim solem poczęstować potrafią. Szybkie i proste granie ku chwale Szatana, w którym mrok kreują odpowiednio nastrojone gitary wraz z niespecjalnie wyróżniającą się sekcją niskotonową, a towarzyszą wszystkiemu dość grobowe wokale Spellcaster’a, który topornie wykrzykuje teksty, doskonale przy tym wpasowując się w agogikę płynących akordów. Mam jednak z tym albumem pewien problem. Słuchając go odniosłem wrażenie, że poszczególne kawałki skomponowane są jakby na odlew. Oczywiście nikt tu nikomu Ameryki okrywać nie każe, ale przydałoby się trochę więcej werwy i ciekawszych pomysłów, które nieco bardziej porwałyby odbiorcę, jak choćby w piątym „Evil” oraz szóstym „Inferno”, gdzie rzuca się na uszy ta charakterystyczna dla tego gatunku szaleńcza zaciętość. W pozostałych przypadkach są to numery odegrane poprawnie, lecz bez wyraźnej agresji. Niby jest szybko i czupurnie, ale w pewnym sensie na zwolnionych obrotach. Ogólnie rzecz biorąc jest dobrze, jednakże nazbyt zachowawczo. Jak dla mnie brakuje tutaj trochę ostrzejszego pazura i bardziej zdecydowanego satanicznego sprzeciwu. Być może, że brazylijski diabeł trochę się zapuścił, przytył i tym samym stał się nieco leniwy… nie wiem. Podsumowując, pierwszy pełnometrażowy krążek Speedkiller to przyzwoity black / death / thrash, lecz daleko mu jeszcze do pierwszej ligi. Nie chcę go jednak dyskwalifikować, gdyż kilka interesujących momentów zawiera, jak choćby epickie wstawki w pierwszym „The Birth Of Immortal Evil” i następującym zaraz po nim „Blair”. Kontrastują one delikatnie z głównym zamysłem i wprowadzają trochę gotyckiego urozmaicenia, podbijając ociupinkę klimat.

shub niggurath

Recenzja Omnizide „Death Metal Holocaust”

 

Omnizide

„Death Metal Holocaust”

Necroeucharist Prod. 2024 (Re-issue)

Omnizide nigdy nie należeli do najbardziej pracowitych zespołów. Wystarczy wspomnieć, że debiutancki krążek, wznawiany dziś przez słowacką Necroeucharist, rodził się w bólach niemal dziesięć lat. Ostatecznie ukazał się światu dekadę temu, a obecnie po raz pierwszy ukazuje się jego wersja kasetowa. Jest to świetna okazja by sobie te nagrania nieco odświeżyć, bo przyznać trzeba, że na pewno wybijają się ponad poziom przeciętności. I kiedy sobie tak słucham tych ośmiu piosenek, to powiem szczerze, że nic się one nie zestarzały i nadal koszą z potężną mocą. Omnizide stworzył dźwięki z gatunku death / black, bazując głównie na klasyce tego rodzaju grania. Nie uświadczycie w ich muzyce absolutnie nic odkrywczego, natomiast zasłyszanych na „Death Metal Holocaust” inspiracji uzbierać można pełen kosz. Najbardziej czuć w tych dźwiękach, oczywiście, Szwecję, co przecież nie dziwi patrząc na pochodzenie zespołu. Niektóre zagrywki przywołują w pamięci debiut Marduk, gdzie indziej gitarowe melodie mocno zacuchną Dismember’em. To tak, by wymienić jedynie dwie nazwy które mi w pierwszej chwili przyszły na myśl. Całość utrzymana jest w mocno grobowym klimacie, często z mocnym naciskiem na chwytliwe riffowanie, bez zbyt wielu przyspieszeń, raczej zachowując bezpieczne d-beatowe tempo. Sporo na tym krążku wpadających w ucho harmonii, co bynajmniej nie znaczy, że jest on przyjaźnie nastawiony do ludzi. Wręcz przeciwnie, sączy się z niego zgnilizna i wszelkie choróbsko. Odpowiednie w tym zasługi także obsługującego mikrofon śpiewaka, znanego wam zapewne Mikaela Nox’a, do niedawna gardłowego Craft. Że chłop struny potrafi zdzierać do krwi jest sprawą oczywistą, a debiut Omnizide jest jednym z dowodów w tej materii. „Death Metal Holocaust” zawiera w sobie wszystko, czym charakteryzować się powinien dobry death / blackmetalowy album. A że realizator dźwięku także na robocie się znał, to wynik mógł być tylko jeden. Jeśli zatem dziesięć lat temu rozminęliście się z tymi piosenkami, to macie idealną okazję, by zaległości nadrobić. A warto, bo to materiał nieco zapomniany, a na pamięć zasługujący.

- jesusatan

Recenzja FLESHER „Tales of Grotesque Demise”

 

FLESHER

„Tales of Grotesque Demise”

Redefining Darkness Records 2023

Flesher to kolejna, stosunkowo młoda twarz na scenie śmiertelnego mielenia. Zespół powstał w 2022 roku, pracował zapewne dosyć intensywnie, gdyż już rok później ukazał się ich pierwszy długograj zatytułowany „Tales of Grotesque Demise”, nad którym to opiekę roztoczyła Redefining Darkness Records. Zrobiłem z tym albumem kilka okrążeń i będąc w pełni zdrowym na umyśle oraz jako tako na wątrobie, powiadam Wam, że to naprawdę dobry Death Metalowy album. Beczki niszczą konkretnie i mają soczyste, ciężkie tupnięcie, bas miesza niewąsko, brutalnie targając przy tym wnętrznościami słuchającego, wiosła piłują tłusto i mięsiście, a przy tym ze sporą, techniczną biegłością, natomiast fachowe, gardłowe growle zalatują lekko zgnilizną, uciekając momentami do przytulnego, ciepłego chlewika. Siła i moc tego materiału jest naprawdę zawodowa, każdy z zawartych tu wałków ciśnie konkretnie i każdy potrafi zrobić człowiekowi nielichy bałagan na poddaszu, a do tego produkcja ta ma charakterystyczny dla kapel zza wielkiej sadzawki przysadzisty, nad wyraz  rzeczowy groove. Słychać w muzyce Flesher wyraźnie tradycyjne wibracje, reprezentatywne dla klasyków gatunku spod znaku Cannibal Corpse, Obiuary i Jungle Rot, oraz w pewnym stopniu także Morbid Angel, Six Feet Under i Malevolent Creation. W żadnym razie jednak nie jest to płyta wybitna, czy unikalna, a największą jej siłą jest bezpośredniość i nieskomplikowana stanowczość przekazu. Mamy tu jedną gitarę, jeden bas, jeden zestaw perkusyjny i jednego wokalistę (w porywach do półtora, gdyż gardłowego chwilami wspomaga pałker), a siła rażenia tej płytki jest niemal obezwładniająca. „Opowieści o Groteskowym Upadku” to poza tym album bardzo sugestywny. Słuchając tej płytki, niemal widzę scenkę, jak w cuchnącej pleśnią grocie przerobionej amatorsko na niewielką rzeźnię, koleś ubrany w fartuch zrobiony z kilku innych kolesi szlachtuje tasakiem kolejnego kolesia, a jak skończy go oprawiać, to zapewne z perwersyjnym uśmiechem zabierze się za mnie. Moja wyobraźnia niekiedy mnie przeraża, ale to temat na inną dyskusję. Czas więc na krótkie podsumowanie. „Tales…” nie zaskakuje, nie sprawia żadnych niespodzianek i nie przekracza żadnych granic, ale poniewiera nadzwyczaj rasowo i przypomina zarazem, z jakich podstaw zbudowany jest brutalny, amerykański Metal Śmierci. I do takiego grania, to ja się uśmiecham bardzo szeroko. Wszyscy maniacy US Brutal Death Metalu powinni bezzwłocznie i bezapelacyjnie zaopatrzyć się w ten album. Rozczarowań nie przewiduję.

 

Hatzamoth

Recenzja Engulf „The Dying Planet Weeps”

 

Engulf

„The Dying Planet Weeps”

Everlasting Spew Records 2024

Hal Microutsicos jest znanym muzykiem na śmierć metalowej scenie w New Jersey. W 2015 roku powołał on swój jednoosobowy projekt Engulf. Od tamtej pory zarejestrował pod tym szyldem trzy epki i wymieniony w nagłówku debiut. Ukazał się on w styczniu i zawiera 36 minut death metalu w ujęciu współczesnym. Nie oznacza to jednak, że nie znajdziemy na tym krążku odniesień do fundamentów gatunku. Jest tutaj ich pełno, bo nie bez kozery Everlasting Spew Records poleca ten album fanom Ulcerate, Gorguts czy Hate Eternal. Ogólnie rzecz biorąc kompozycje Engulf to mikstura składająca się z dysonansów, brutalnych riffów i progresywnych, ale nie przeładowanych technicznie akordów. Polewany przez Amerykanina koktajl plącze nam w głowie nieziemsko. Ilość gitarowych zawijasów, rytmicznego kostkowania, agresywnych melodii oraz piskliwych zagrywek jest naprawdę spora, a doprawione one mięsistym basem i ciężką perkusją, tworzą gęste i masywne tekstury. Pomimo tego, że całość nie zatrważa prędkością, bo dominują tu średnie tempa, to energia jaka wypływa z intensywnie zmieniających się sposobów na traktowanie strun, jest niczym nuklearny podmuch. Skrajne zestawienie ze sobą melodyjnych, lecz niezbyt łatwo wpadających w ucho tonów z dysonansową ścianą dźwięku jak i również miarowego bicia, tłumionych strun robi wrażenie. Dołóżmy jeszcze do tego, wyłaniające się niekiedy i znienacka, zgrzytliwe i rwane formy na modłę Morbid Angel, nagłe zwolnienia, które po czasie przeradzają się we wręcz jazzowe improwizacje, a wyłoni się pełny obraz „The Dying Planet Weeps”. Engulf wydał płytę, która gniecie, ale też zachwyca wielopłaszczyznowymi strukturami. Brutalną, lecz nie pozbawioną finezji. Chwilami mroczną, a także malującą kosmiczne pejzaże. Wypełnioną różnymi, karkołomnymi zagrywkami jak i tymi klasycznymi. Pierwsze pełne wydawnictwo tego solowego przedsięwzięcia, to ciekawe spojrzenie na nowoczesny death metal, oparty na sprawdzonych wzorcach, ale łamiący schematy. Z jednej strony poruszający się po utartych i w pełni czytelnych ścieżkach, a z drugiej wpadający w atonalną toń. Alternatywne granie, które posiada moc i klimat, choć za bardzo mi tu czasami Decapitated śmierdzi.

shub niggurath

czwartek, 21 marca 2024

Recenzja Fessus “Pilgrims of Morbidity / Thresholds of Morbidity”

 

Fessus

“Pilgrims of Morbidity / Thresholds of Morbidity”

Darkness Shall Rise 2024

 

Niezłe choróbsko. Tak by można skwitować w dwóch słowach to wydawnictwo młodego austriackiego kwartetu z Wiednia. Składa się nań wydane w zeszłym roku demo (czyli „Pilgrims…”) oraz zarejestrowany w styczniu tego roku album live, zawierający w sumie wszystkie trzy nagrania z demówki oraz dwie kompozycje nowe. Tak przynajmniej prezentuje się wersja CD, bowiem nośnik analogowy pojawił się bez koncertowych dodatków. Zatem, może nieco przekornie, skupię się na nagraniach ze sceny. Choćby dlatego, że dają one, jakby nie patrzeć, ciut większe spektrum twórczości tego młodego tworu, a dwa – gdyby wyciąć zapowiedzi i okrzyki świadków owego występu, to jakość tych nagrań mogłaby śmiało konkurować, a nawet przebić, niejedną demówkę. W pierwszej chwili pomyślałem, że Fessus to taki trochę Incantation wanna be, bo pomysłów zaczerpniętych z ekipy Johna McEntee całkiem tu sporawo. Kiedy jednak chwilę ochłonąć, okazuje się, że nie taki amerykański ten twór jak mógłby się wstępnie wydawać. Nie wiem, czy to siła sugestii, ale chwilami mam wrażenie jakbym wracał pamięcią do wczesnych nagrań Pungent Stench czy Disharmonic Orchestra. Może spora w tym zasługa tego, że chłopaki nie trzymają się jednego stylu śmierćmetalowania jak małpa palmy i pozwalają sobie chwilami na drobne odskoki. Nie tylko w rejony punkowe. Zdaje się, że mimo dość mocno grobowej atmosfery poszczególnych numerów, jest w nich też odrobina szaleństwa i niekonwencjonalizmu. Kojarzycie Diskord? Są w tych pięciu kawałkach podobne przeskoki i łamanie harmonii oraz dziwaczne solówki. Może te elementy jeszcze nie są tak awangardowe jak u Norwegów, dopiero kiełkujące, jednak już zauważalne. Najbardziej słyszalne jest to chyba w tytułowym „Pilgrims of Morbidity” i „Asphyxiate In Exile” z bardzo ciekawym motywem basowym na rozpoczęciu. Słychać, że Austriacy mają na siebie pomysł i potrafią podejść do death metalu inaczej niż zdecydowana większość zespołów na rynku. Powiem może zatem w ten sposób – gdybym był obecny na owym występie na żywo, to zaraz po nim popędziłbym na stoisku zakupić jakikolwiek nośnik fizyczny z tym materiałem. Odsłuchawszy go jednak w domu, mam nadzieję, że Fessus dość szybko się ogarną i zaserwują nam w najbliższym czasie pełen debiut studyjny. Myślę, że jest na co czekać.

- jesusatan