środa, 30 listopada 2022

Recenzja Species „To Find Deliverance”

 

Species

„To Find Deliverance”

Awakening Rec. 2022

Ja pierdolę, co się ostatnio na krajowej scenie dzieje może autentycznie przyprawić o ostry zawrót głowy. To, że nasz death, czy zwłaszcza black metal jest jedną z sił wiodących w skali globalnej zdążyłem się już przyzwyczaić. Jednak takie wykwity jak choćby Sexmag, Armagh czy Gallower przecierają w mi oczy i pokazują dobitnie, że nie tylko tymi dwoma gatunkami polskie granie stoi. Dziś do wspomnianych powyżej dołącza Species. Co łączy wszystkie wspomniane brygady, to to, iż czerpią one wielkim wiadrem ze studni znakomitości zwanej starym, klasycznym metalem. Bez specjalnego wnikania czy to thrash, heavy, speed czy jeszcze coś starszego. Każdy z nich jest też inny. Ale skupmy się na Gatunku. Jest to, i stwierdzam to będąc zdrowym na ciele i umyśle, chyba najlepsza płyta z rodzaju techniczny thrash metal jaką wydała polska ziemia. Przynajmniej nie przypominam sobie, by ktokolwiek przed warszawiakami wymiatał tak udanie na starą modłę. Co się od początku rzuca w uszy na tym krążku, to wspaniale chodzący bas. Nie ograniczający się jedynie do podbijania dźwięku, ale cudownie plumkający swoje wygibańce w tle. Chwilami jego partie mogą nieco kojarzyć się z tym, co mogliśmy usłyszeć na wczesnym Cynic. Gitarzyści wcale nie są gorsi. Mnóstwo na tym albumie połamańców, nagłych przejść czy zmian tempa w najmniej oczekiwanym momencie. Mnogość pomysłów w tym temacie może powodować niekontrolowany opad szczęki na podłogę. Nadmienić tu też należy także zaskakujące wejścia akustyczne czy zagrywki niemal jazzowe, przy których muzyka Species bynajmniej nie traci nic ze swojej mocy. A jaką robotę robią tu wchodzące dość często chórki, takie staroszkolne, sprzed czterdziestu lat, mogące wskazywać na inspiracje choćby wczesnym Kreator. Niektóre cytaty z zespołu Petrozzy są nawet bardzo dosłowne. Czujne ucho skauta zapewne wyłapie fragment „Storming With Menace” w utworze, którego celowo nie wymienię z nazwy. Poszukajcie sami. Poza wspomnianym klasykiem można dokopać się na „To Find Deliverance” wyraźnych wpływów między innymi Coroner, ale czy komukolwiek to przeszkadza? Mi absolutnie. Co wyróżnia Species z fali retro naśladowców to także wokal w nieco zapomnianym już, rzadko stosowanym dziś wrzaskliwym tonie, mocno ekspresyjny, robiący niesamowitą robotę. Zapytacie o brzmienie? Kurwa, miód na moje uszy. Sound niczym z końcówki lat osiemdziesiątych. Dodatkowo perka chwilami chodzi bardzo garażowo, niemal demówkowo, podkreślając oldskulowe podejście zespołu do tworzonych dźwięków. Mimo iż panowie mają warsztat wyraźnie opanowany na najwyższym poziomie, nie silą się na zbyteczne onanizmy. Wszystko co tu słyszymy jest konkretnie przemyślane i wyważone. A co najważniejsze, nie są to kawałki zagrane od szablonu, każdy jest inny lecz razem tworzą nierozerwalny monolit. Zarazem przy każdym z nich aż chce się potrzepać łepetyną. Może się powtórzę, ale naprawdę jestem pod ogromnym wrażeniem jak nasi krajanie rozwinęli temat starego, technicznego thrashu i jak na jego bazie zbudowali własne Ja. Jeśli chodzi o ten gatunek muzyczny, to naprawdę nie pamiętam kiedy ostatni raz coś mnie aż tak rozjebało, i to w skali globalnej. Dla mnie rewelka.

- jesusatan

Recenzja XANCTUX „Duhkha”

 

XANCTUX

„Duhkha” (MC)

Zły Demiurg 2014

Kilka wydawnictw Złego Demiurga prezentował już na łamach Apocalyptic Rites, posiadający tytuł Starszego Gajowego, oraz pierwszego Apostaty Rzeczypospolitej, jeden z dwóch wodzów naszego plemienia, redaktor jesusatan. Pozwólcie zatem, że i ja, zwykły, szary Hatzamoth rzucę nieco światła na jedną z produkcji tej niezależnej, podziemnej wytwórni z naszego kurwidołka. Mój wybór (choć nie do końca świadomy) padł na  Xanctux i jedną z jego rozlicznych produkcji, która to ukazała się pod sztandarami wspomnianego tu już Złego Demiurga w 2014 roku jako gustownie wydana kaseta. Ten one man band komponuje muzykę, którą określiłbym jako pojebaną hybrydę Dark Ambientu, ponurego Noise’a  i szeroko pojętej muzy eksperymentalnej. Nazwanie i zaszufladkowanie dźwięków, jakie tu słyszymy, nie jest jednak jakoś specjalnie ważne (przynajmniej dla mnie). Kluczowe jest to, że każda nuta i ton, na jakie się tu natkniemy, są na wskroś popaprane, przesiąknięte mrokiem i potrafią przeorać beret tak, że lepiej nie trzeba. Przelewają się tu więc nad nami skondensowane, miazmatyczne fale chorych pływów, wgniatają w podłoże post-nuklearne, niepokojące nawałnice przesterowanych tekstur opartych na industrialnych szumach i trzaskach, oraz  powlekają wszystkich razem i każdego z osobna smoliste plamy dźwiękowe znajdujące się jakby poza czasem i materią, że nie wspomnę o złowróżbnych inwokacjach o rytualnym charakterze. Twórca tej płyty nie używa tu jednak wg mnie żadnego schematu. Instynktownie dobiera odpowiednie składniki, miesza je, odwraca, przepuszcza przez filtr swoich muzycznych wizji i mieli po swojemu, a robi to zdecydowanie w oldschool’owym stylu, co mnie osobiście podoba się niezmiernie. Dlatego też w twórczości Xanctux słyszę (lub tak mi się wydaje, że słyszę) miażdżące struktury Brighter Death Now, bluźniercze wibracje MZ412, przerażający, przepełniony grozą feeling godny wczesnych produkcji In Slaughter Natives, czy też lepką ciemność, jaka zalegała na płytach Lustmord. Myślę zresztą, że każdy usłyszy tu nieco inne inspiracje, a moje typy są jeno pewnego rodzaju drogowskazem, który nieco przybliży Wam drogę, którą podąża ten byt pławiący się w mrocznych materiach. O w mordę jeża, ja pierdolę! Popłynąłem z tą muzą bardzo konkretnie i wcale nie zamierzam tego ukrywać, zresztą, jeżeli ktoś nosi w sobie jakikolwiek pierwiastek ciemności, to innej kurwa opcji nie widzę. Muzyka Xanctux ma jeszcze jedną zaletę. Oddziela mężczyzn od chłopców i ufam, że wiecie, o co mi chodzi. Ja w każdym razie podpisuję się pod nią wszystkimi czterema kopytami.

 

Hatzamoth

wtorek, 29 listopada 2022

Recenzja TRUP „Nie”

 

TRUP

„Nie” (Ep)

Godz Ov War Productions 2022

Kilka Trupów wypełzło ostatnimi czasy ze swych mogił i niewątpliwie każdy z nich chce zapisać się w pamięci śmiertelników. Jeden z nich objawił się nawet w Kanadzie. Nam jednak wystarczy naszych, krajowych nieboszczyków, importowani nam niepotrzebni, więc tego z kraju klonowego liścia żegnamy ozięble. Trup, którego twórczość zamierzam Wam tu teraz  przybliżyć, przybywa do nas ze Stolicy i swą popapraną niewąsko muzyką ryje beret tak, że się kurwa drobne w kieszeni nie zgadzają. No ja pierdolę, słucham tegorocznego materiału tej hordy już po raz enty i za każdym razem zapadam się głębiej w te pojebane jak skuter śnieżny dźwięki i nie mogę się od nich oderwać. Na pozór jest to umiejętne połączenie Black i Sludge Metalu, czyli gatunków leżących od siebie tak daleko, jak od najbliższego drzewa w pizdu. No i sporo w tym prawdy, gdyż siarczysty, miły niewątpliwie Szatanowi, czarny napierdol spotyka się tu z gęstymi, mulistymi niczym trzęsawisko strukturami dźwiękowymi o kwaśnym Ph, które zasysają walczącego jak świąteczny karp, o każdy życiodajny haust powietrza słuchacza w głąb cuchnących zgnilizną odmętów, w których nie znajdziemy nic, prócz rozrywającej płuca, bolesnej agonii. Byłoby jednak zbyt łatwo, gdyby ten materiał opierał się jedynie na tym wyśmienicie skądinąd stworzonym amalgamacie. Jakby tego było mało, na „Nie”(mam nadzieję, że tytuł tego materiału nie jest powiązany z ukazującym się ongiś periodykiem Jerzego Urbana) usłyszymy także sporo industrialnego, cuchnącego miejskimi fekaliami brudu, chorych, psychodelicznych akcentów, jak i rozwiązań zaczerpniętych z Post-Black Metalu, za którym kurwa delikatnie rzecz biorąc nie przepadam, ale jeżeli jest on użyty tak, jak na tej produkcji, to kłaniam mu się w pas. Kurwa, poruszyła mnie ta płytka dogłębnie, niemal aż do cewki moczowej. Pan Grzegorz z Godz Ov War nie pierwszy już raz wyłuskał z przebogatego, polskiego undergroundu prawdziwą perełkę, która lśni czarnym blaskiem wśród wpierdalających jabłka i własne odchody wieprzy. No w pizdę palec, napisałem już tony recenzji, a brakuje mi słów, aby jakoś zakończyć moje wypociny na temat tej płytki. Powiem więc tak. Wiem, że rożnie bywało z wcześniejszymi materiałami Warszawskiego Trupa, ale „Nie” to zdecydowanie nowe rozdanie i jeżeli zespól podąży dalej w tym kierunku, to będzie miał we mnie oddanego zwolennika, który, gdy będzie trzeba, nie zawaha się bronić ich piersią własną (a kto mnie zna, ten wie, że dam radę, gdyż pierś u mnie słusznych rozmiarów). No dobra, a teraz już na poważnie. Wyśmienity materiał. Trafiło mnie cholernie głęboko. Jestem rozjebany i mam nadzieję, że prędzej skonam, niż powiem ponownie temu Trupowi „Nie”.

 

Hatzamoth

Recenzja Gosudar / Malignant Altar Split

 

Gosudar / Malignant Altar

Split

Me Saco Un Ojo / Rotted Life 2022

Szesnastego grudnia ukaże się split dwóch młodych kapel, które pomimo tego, że powstały zaledwie pięć lat temu, to już zdążyły zaznaczyć swoją obecność na scenie przez całkiem duże „o”. Mam na myśli ich debiuty, wydane w 2021 roku, niosące ze sobą death metal w klasycznym ujęciu. Może muzyka Gosudar i Malignant Altar nie jest specjalnie niczym odkrywczym, to jednak jej ciężar gatunkowy jest niezaprzeczalny, a zacięcie z jakim podchodzą do tematu ostatnimi czasy wyjątkowe. Pierwsi zaczynają Rosjanie z Gosudar, którzy przez siedemnaście minut wylewają na słuchaczy smołę zmieszaną z bagiennym szlamem. Słoniowate riffy wraz z równie znojną sekcją rytmiczną toczą się nieśpiesznie tylko niekiedy zrywając się do lekkiego zaledwie kłusu. Ameryki tutaj nikt nie odkrywa, mięsiste gitary kreślą grobowe i mroczne akordy, przypominające dokonanie muzyków z Disma, Abhorrence czy Cianide. To w pełni wzorcowe granie, które można było doświadczyć jakieś trzydzieści lat temu. Wydźwięk tych dwóch wałków ma niesamowicie przerażającą atmosferę, przywodzącą skojarzenia z „Soulside Journey” wiadomo kogo, co podkreślają świetne growle, które są niczym brutalny szept samej śmierci. Z uporem sączy ona truciznę do organizmu przez nasze uszy, aby po prostu zabić. Kolejne dwa utwory należą do Amerykanów z Malignant Altar. To niemalże bliźniak Moskwiczan. Teksańczycy przez jedenaście minut zalewają nam kostki betonem, tak żebyśmy nie mogli się ruszyć. Ten kwintet poczyna sobie całkiem pewnie, będąc w pełni świadomym swoich umiejętności i kierunku w jakim chcą podążać. Podobnie jak u poprzedników instrumenty wypluwają tony w czystej, śmierć metalowej formie. Klimat jest równie przygnębiający, a bagienne opary są nad wyraz wyczuwalne. Jednak muzyka Malignant Altar jest nieco bardziej urozmaicona poprzez chorobliwe solówki, które nadają trochę niepokojącej aury, przez co pierwsza kompozycja upodabnia się wydźwiękiem do Morbid Angel z „Gateways To Annihilation”. Drugą zaś piosenką Amerykanie podkreślają swoje podejście i przywiązanie do standardów, umieszczając na tym Splicie cover Imprecation. Obydwa zespoły hołdują stereotypowemu death metalowi, co nie jest w żadnym razie niczym negatywnym. Płynące z ich muzyki dźwięki, choć niezbyt wyszukane, należycie gniotą i odbierają powietrze, udowadniając, że kostucha cały czas obserwuje ten świat oraz nie zamierza odejść w niebyt.

shub niggurath

poniedziałek, 28 listopada 2022

Recenzja Piołun „Rzeki Goryczy”

 

Piołun

„Rzeki Goryczy”

Malignant Voices 2022

Piołun… Kurwa, serio? A dlaczego nie od razu świerzop? Doprawdy pomysłowość w wymyślaniu polskojęzycznych nazw dla zespołów czasem może mocno rozbawić. Z tego też powodu z Piołuna mocno pożałtowałem z kołegami. No dobra, nazwa nazwą, ale jak jest z samą muzyką? Jak nie trudno się domyśleć, mamy tu do czynienia z polskim black metalem, zresztą śpiewanym także w naszym rodzimym języku. Panowie wyraźnie czerpią inspiracje z nordyckiej drugiej fali, lecz stanowi ona w ich przypadku jedynie zaczyn dla dźwięków które wysmażyli. Poza blizzardowymi tremolo sporo w ich kompozycjach tradycyjnego riffowania, chwilami mogącego kojarzyć się przede wszystkim z wczesnym Bathory. Te dwa elementy idealnie się uzupełniają sprawiając, że numery Piołuna są cholernie chwytliwe i zapamiętywalne. Panowie potrafią umiejętnie przechodzić z blastów w bardziej nastrojowe zwolnienia, poderwać z krzesła rytmicznym wejściem, zarzucić lekkim dysonansem czy też pobujać przed oczami hipnotyczną melodią albo uspokoić napięcie fragmentem akustycznym. I chyba w tej różnorodności drzemie największa zaleta tego albumu, bo słucha się go na jednym wdechu. Ponadto mocnej pikanterii dodają tu jadowite wokale wykrzykujące wcale nie tak banalne treści. Przy okazji, jeśli barwa głosu coś wam przypomina, to słusznie, bowiem japę drze tu nikt inny jak Sorth, człowiek znany z Blaze of Perdition. Pod względem brzmienia nie ma się w sumie do czego doczepić. Jest czytelnie, ale nie sterylnie, w standardach lat dziewięćdziesiątych. Tak sobie słucham tych nagrań i dochodzę do wniosku, że ten krążek, mimo iż w żadnym stopniu nie innowacyjny, bo będący tak naprawdę wypadkową między Mgłą a środkową Furią, tudzież innymi Kłami, jest naprawdę szalenie mocny i absorbujący. Dlatego też przekonany jestem, iż każdy maniak krajowego czarnego metalu łyknie go bez popitki i spędzi z nim wiele przyjemnych chwil. Mi te czterdzieści minut weszło gładziutko, niczym dobrze schłodzona wiśnióweczka produkcji teścia, po której kaca się nie uświadcza.

- jesusatan

Recenzja CINIS „LiesThat Comfort Me”

 

CINIS

„LiesThat Comfort Me”

Selfmadegod Records 2022

 


Białostocki Cinis to książkowy wręcz przykład zespołu, który bazując na dokonaniach starych mistrzów gatunku, robi wszystko po swojemu (i chwała im za to). Tegoroczny, trzeci w dorobku album długogrający zespołu zatytułowany „LiesThat Comfort Me” kłania się więc w pas Morbid Angel, Deicide, Cannibal Corpse, Malevolent Creation, czy naszemu Vader, ale zarazem kwartet z województwa podlaskiego idzie na nim własną drogą, daleką od taniego naśladownictwa. Krążek ten, to 35 minut rasowego, klasycznego Death Metalowego mielenia opartego na miażdżących beczkach, tłustych, wyrywających flaczki liniach basu, masywnych, gęstych wiosłach, wijących się, ciętych precyzyjnie solóweczkach i soczystych growlach przecudnej urody. Po pierwszym przesłuchaniu tego albumu miałem wrażenie, że ktoś znienacka przyjebał mi w ryj szyneczką od wąskotoróweczki. Nie zdziwi Was zapewne, jeżeli napiszę, że ów cios przyjąłem z masochistyczną przyjemnością i czym prędzej, nie czekając aż minie pierwszy ból, ponownie wziąłem się za bary z tą płytką. Efekt był oczywiście taki sam, ponownie poległem, łapczywie chłepcząc własną krew. Po chwili refleksji doszedłem do wniosku, że inaczej być nie mogło. Cóż bowiem może człowiek w starciu z takim choćby, podszytym Thrash Metalową furią „Confirmation Bias”, gniotącym okrutnie „Life Distribution”, rozrywającym „Aegis”, czy poniewierającym w chuj „Inundation”, gdzie wokół wirującego, technicznego riffu budowana jest reszta utworu. Cały ten materiał to zresztą pokaz wyśmienitego, niszczącego bezlitośnie Metalu Śmierci o konwencjonalnym szlifie. Przy całym swym tradycjonalizmie muzyka tu zawarta odznacza się jednak do tego niesamowitą dbałością o wszelakie szczegóły techniczne, jak i aspekty aranżacyjne. Na produkcji też mucha nie siada. Brzmienie jest wypadkową oldschool’owego spojrzenia na Death Metalową materię i nieco bardziej współczesnych rozwiązań. Jednym słowem sound jest gruby i przestrzenny, każdy z instrumentów bez problemów może się uzewnętrznić, a zarazem jest tu także pewna dawka zalatującego pleśnią brudu i raniących boleśnie, ostrych skrawków różnorakich materiałów organicznych, dzięki czemu trójeczka Cinis potrafi dojebać tak, że aż łamią się żebra, a mostek pęka jak zgnieciony, dojrzały pomidor. „Kłamstwa, Które Mnie Pocieszają” to wyśmienity, precyzyjny, przytłaczający Death Metalowy rozpierdol najwyższej próby. Czy trzeba dodawać coś więcej? Nie sądzę…

 

Hatzamoth

niedziela, 27 listopada 2022

Recenzja Mag „Pod Krwawym Księżycem”

 

Mag

„Pod Krwawym Księżycem”

Piranha Music 2022

Raz na jakiś czas trafia się płyta z gatunków mi, że tak to ujmę, pobocznych, która kompletnie niespodziewanie namiesza mi w głowie. Taką właśnie jawi się „Pod Krwawym Księżycem” toruńskiego Maga. Zespół to kompletnie mi nieznany, a rzeczona płyta to ich drugie duże wydawnictwo. Już utwór tytułowy, stanowiący introdukcję do pozostałych pięciu kompozycji mnie zainteresował. Niby krótki instrumental, ale jednak niebanalny. To co następuje później to… czary. Widać nazwa zespołu nie jest tu bynajmniej przypadkowa, gdyż dźwięki przez niego tworzone są niczym gęste kłęby narkotycznego dymu, który oplata ze wszystkich stron, zabierając słuchacza w inny stan umysłu. Mag porusza się głównie w klimatach sludge stonerowych, jednak ich kompozycje wcale nie są ani szablonowe ani oczywiste. Co prawda charakterystycznie dla gatunku brzmiące gitary zazwyczaj mielą powolnie, budując  hipnotyzujący podkład, jednak bardzo często udaje się chłopakom wymykać z ram kanonu i zaskakiwać. Choćby wychodzącymi na pierwszy plan melodyjnymi, nieprzeciętnie chwytającymi partiami, świdrującymi tremolo czy nagłymi przyspieszeniami. Te dodatki sprawiają, że w muzyce Maga co chwilę coś się dzieje, coś się zmienia. Zespół płynnie tasuje inspiracjami sięgającymi nie tylko oczywistego Electric Wizard, lecz także Kyuss czy Kat. Zresztą mówiąc o tym ostatnim, to rzućcie uchem na początek „W Tym Domu Wszystko Było Stare”. Osobiście przez chwilę myślałem, że słyszę tu Romka Kostrzewskiego. Same teksty, wyśpiewywane w bardzo ekspresyjny, chwilami dosłownie narzucający emocje sposób, także chwilami kojarzyć mogą się z twórczością mistrza, a wachlarz ekspresji wokalnych Konstantego Mierzejewskiego zastosowany na tych nagraniach potrafi budzić autentyczny respekt. Będąc przy zawartości lirycznej wspomnieć można jeszcze jeden bardzo oryginalny zabieg. Otóż w „Tryktrak” obok tekstu autorskiego usłyszymy… instrukcję do wymienionej w tytule gry. I tak mocno hipnotyczny nastrój albumu potęguje dodatkowo bardzo oszczędnie i rozważnie dawkowana elektronika, stanowiąc nieodzowny dodatek do całości. Słuchając „Pod Krwawym Księżycem” można mocno odpłynąć i zapomnieć o otaczającej rzeczywistości. Stoner w wykonaniu Maga ma własne, niepodrabialne oblicze. Słychać, że panowie mają w tym gatunku bardzo dużo do powiedzenia i to od siebie, a nie jedynie za pomocą cytatów. A takie wydawnictwa cenię sobie najbardziej. Zdecydowanie polecam zapoznać się z tym krążkiem, nie tylko brodatym hipisom w jeansowych katanach. I tylko uważajcie, bo od tych dźwięków można się uzależnić. Żeby nie było, że nie ostrzegałem.

- jesusatan

Recenzja SUKKHU „Labyrinths”

 

SUKKHU

„Labyrinths”

Nigredo Productions 2022


Sukkhu to horda, która trzy lata temu narodziła się w mrocznych zaułkach czeskiej Pragi. Dwa lata pracowali nad wizją swej muzyki, szlifując przy tym umiejętności i po owym czasie, gdy wszystko się wykrystalizowało, zespół puścił w eter dwa materiały, singiel „Purify by Fire” i niespełna miesiąc później „Labyrinths”, będący już pierwszym ich, pełnym albumem. Oba tematy egzystowały początkowo wyłącznie w formie digital, jednak „Labirynty” na tyle spodobały się radzie nadzorczej Nigredo Productions, że ta wydała odpowiednie zarządzenie, aby rzeczona produkcja przybrała formę bardziej namacalną i tak oto narodził się gustowny digi-pack wydany w limitowanej ilości 300 kopii. No to teraz trochę o muzyce. Krążek ten wypełnia fachowy, tradycyjny Black Metal w swej klimatycznej postaci odwołujący się bardzo często do klasycznych już dziś produkcji z lat 90-tych. Dupy może ta płytka nie urywa, ale rzetelne to granie, które z pewnością znajdzie swych zwolenników pośród maniakalnych wyznawców czerni. Beczki nie szaleją jakoś specjalnie, ale mają odpowiedni ciężar i utrzymują równe tempo, co niewątpliwie pomaga budować atmosferę tego krążka. Wydatnie wspomaga je bas nadający tej produkcji odpowiedniej głębi i siły wyrazu. Siarczyste, zimne riffy, mimo że sporo w nich melodyjnych akcentów potrafią solidnie przeczołgać słuchacza, ale przede wszystkim bardzo dobrze budują klimat tego albumu (mam zresztą wrażenie, że w założeniach taki był ich nadrzędny cel), a ten przepełniony jest mrokiem, melancholią i okultystycznymi wibracjami. Partie solowe są staranne i dopracowane, ale zupełnie niepotrzebnie moim zdaniem zaglądają do Heavy Metalowego ogródka, gdyż to uszczupla pokłady ciemności spowijające owe „Labirynty”. Warstwę instrumentalną uzupełniają rasowe, szorstkie, ponure wokale (z wyjątkiem tych całkowicie zbędnych pseudooperowych wykwitów w ostatnim wałku) pani Morgause, które idealnie wpisują się w muzyczny przekaz Sukkhu, podkreślając zarazem z lekka mistyczny feeling konsekwentnie budowany przez czeskich muzyków. Chwilami, właśnie z racji wokali, choć nie tylko, twórczość tego trio kojarzy mi się trochę z tym, co można było usłyszeć na produkcjach Darkened Nocturn Slaughtercult (tyle że Darkened Nocturn Slaughtercult moim skromnym zdaniem robili to o całe piekło lepiej i zdecydowanie silniej do mnie przemawiali). Przyjemny w obejściu to materiał, można w jego towarzystwie odbyć krótką wycieczkę po ciemnej stronie mocy, lecz żadnego, potężnego demona z piekła rodem tam nie spotkamy. Tak więc podsumowując krótko: jak dla mnie granie kompetentne, ale o upapraniu gaci nie ma mowy. Wszyscy jednak niepoprawnie zakochani w Black Metalu zapewne łykną jedynkę Sukkhu łapczywie, niczym miejskie gołębie to, co spadnie im w okolicach dzioba.

 

Hatzamoth

sobota, 26 listopada 2022

Recenzja Graveyard Winds „Assault to the Coffin”

 

Graveyard Winds

„Assault to the Coffin”

Fallen Temple 2022

Już jakiś czas nie gościliśmy w Kolumbii, więc czas chyba zajrzeć i sprawdzić, co nowego się na tamtejszej scenie dzieje. A dzieje się na przykład Graveyard Winds. Zespół to młody, bo mający w dorobku jedynie promo z początku dwudziestego pierwszego roku. „Assault to the Coffin” zawiera z kolei oba zawarte na nim numery, plus dwa nowe. Tempo pracy panowie mają zatem niezbyt bystre, ale to jeszcze o niczym nie  świadczy. Co można o tym materiale powiedzieć… Przede wszystkim to, że jest on nieco niezdecydowany. Otwierający mini „Dagon” to raczej typowy, dość toporny numer deathmetalowy, w zasadzie niczym się nie wyróżniający z tłumu. Ot, trochę patatajni, spora kapka Incantation w średnim tempie i krótka solóweczka. Numer jakich tysiące. Na szczęście od „De Masticatione Mortuorum In Tumulis” robi się ciekawiej, a to za sprawą pojawiających się zdecydowanie bardziej brytyjskich melodii doom/death metalowych. Szczególnie mocno zajeżdża tu wczesnymi Paradajsami, ciekawsze też jawią się wokale odstępujące od jednolitego, niskiego growlu. W środkowej części panowie nieco przyspieszają, wchodząc ponownie w tryb motoryczny, ale tylko na chwilę, bo akordy zaraz się zmieniają, by finalnie powrócić na brytyjskie poletko. Dalsza część materiału to taka właśnie mieszanka prostego smirt metalu z grobowymi, melodyjniejszymi fragmentami i przeplatana całkiem niezgorszymi, Deathowymi solówkami. Słychać tu także chwilami wyraźnie Bolt Thorowerową motorykę. Całkiem nieźle to płynie i słucha się tych nagrań bez ziewania. Bo pomysły chłopaki mają i potrafią swoje kompozycje odpowiednio balansować. Brzmienie też jest leganckie, czytelne ale nie sterylne. Z drugiej jednak strony Kolumbijczycy to nie Kolumb i Ameryki nie odkrywają. Do urwania dupy też im daleko, zatem według mnie materiał ten zapewne niczym kameleon wkomponuje się w masę wydawniczego planktonu i zanabędą go jedynie najbardziej zagorzali fani gatunku. Nie mniej jednak kilka odsłuchów można „Assault to the Coffin” poświęcić bez późniejszego narzekania, że mogłem zamiast tego iść na grzyby. Graveyard Winds jakieś nadzieje na przyszłość daje, zwłaszcza jeśli poszliby w te melodyjne harmonie, bo im wychodzą. Co się z tego wykluje – zobaczymy następnym razem. Na razie, w skali szkolnej, stawiam im mocną trójkę, ale bez plusa.

- jesusatan

Recenzja CHAOS OVER COSMOS „A Dream if EverThere Was One”

 CHAOS OVER COSMOS

„A Dream if EverThere Was One”

Independent 2022


Zacznę może trochę nietypowo, gdyż na samym początku popłyną ode mnie słowa ostrzeżenia. Uważajcie, czego sobie życzycie, bo możecie to dostać, i to w chwili, w której najmniej się tego spodziewacie. Ja wyraziłem ongiś życzenie, że czekam na kolejne wydawnictwo projektu Chaos Over Cosmos, gdyż poprzednie podobały mnie się okrutnie i tak właśnie się stało, doczekałem się, i to wcześniej niż sądziłem (co bezdyskusyjnie raduje moje serce). Całkowicie niespodzianie dostałem w pysk nowym albumem tego ansamblu, którego bezdyskusyjnym hegemonem jest Rafał Bowman, a cios był to naprawdę solidny. Po tym doświadczeniu powiem Wam szczerze, jak na spowiedzi, że kurwa zachodzę w głowę, jak to się mogło stać, że taki stary kutas, jak ja, który dawno już temu zaprzedał duszę brutalnemu metalowi śmierci, klęka, przed jakby nie patrzeć, dźwiękami ze zgoła odmiennej półki? Chwilkę nad tym myślałem i stwierdziłem, że odpowiedź może być tylko jedna i zarazem w chuj prosta. Gdyż to zajebista muza jest, a praktyka nauczyła mnie, że muzykę dzielimy tylko na zajebistą, lub beznadzieją (ewentualnie jak kto woli na dobrą, lub złą, jednak bez mieszania w to sił nadprzyrodzonych), bez względu na upodobania i preferencję indywidualnego odbiorcy. Podobnie więc, jak na wcześniejszych produkcjach, o których miałem przyjemność pisać, także i na tej płycie doświadczamy prawdziwego, gitarowego rozpasania, które robi mi dobrze, i to lepiej, niż zawodowa pani stojąca na poboczu przy drodze ekspresowej A10, która zaraz po zatrzymaniu się samochodu komunikuje: paszczu 100, żopu 200. Nie chcę się zbytnio powtarzać, ale zadziorne, techniczne riffy posiadające przy całym swym popapranym charakterze i łamanych, zawiłych strukturach niewąską dynamikę, ponownie tkają tu gęste gobeliny transowych, futurystycznych pejzaży, które każdorazowo rodzą się w zabójczych, wirujących, kosmicznych ciemnościach. Nad tym, że na „A Dream…” usłyszymy również całą masę wyrafinowanych harmonii i wirtuozerskich solówek, których nie powstydziłby się John Petrucci, rozwodzić się także nie zamierzam, gdyż to rozumie się samo przez się, a poza tym wspominałem już o tych elementach przy okazji moich wypocin na temat „The Ultimate…”, jak i „The Silver…”, więc proszę mi wierzyć na słowo, one tu są (oj tak!) i nie raz powodują, że moja szczęka ląduje na glebie z głuchym trzaskiem. Najważniejsze jednak jest dla mnie to, że wszystkie, techniczne zawiłości tego materiału są, że się tak wyrażę, techniką w pełni użytkową i mają swój konkretny cel. Nie uświadczymy tu więc taniego efekciarstwa, czy nikomu niepotrzebnego, instrumentalnego onanizmu. Znakomitą robotę robi na tym albumie także klawisz. Jego interakcja z wiosłem, a w niektórych przypadkach wręcz dublowanie ścieżek, po których porusza się gitara, sprawiają, że najnowsza produkcja Chaos Over Cosmos przepełniona jest odhumanizowanym, cybernetycznym klimatem rodem z najlepszych powieści science fiction. Nawet cyfrowo brzmiąca, sterylna, robotyczna sekcja rytmiczna, do której poprzednio miałem pewne zastrzeżenia, w tym przypadku mnie nie razi, a wręcz przeciwnie, uważam, że pasuje ona do ogólnego konceptu  i feelingu tej płyty, który kojarzy mi się (czy słusznie, tego nie wiem?) z kultowym „Łowcą Androidów”. Wokale, zarówno te agresywne, jak i czyste także dokładają swoje trzy grosze (a może nawet i całą zetę) do wizji zimnego, futurystycznego świata przedstawionego na tej płycie. Kurczę, no twórczość Rafała zdecydowanie mnie rajcuje. Uważam, że powinien bardzo mocno zastanowić się nad przedstawieniem swej muzy na żywo, choćby na jakimś jednym, okazjonalnym gigu, czy dwóch. Może jakaś mini trasa z Tides From Nebula? Wiem, że teraz trochę popłynąłem i że takie przedsięwzięcie  wymagałoby sporo zachodu, ale może warto pomyśleć o tym w przyszłości? Oczami wyobraźni już to widzę. Ze sceny płynie wyśmienita, techniczna muzyka, a w tle na telebimach wyświetlane są hipnotyzujące obrazy mrocznych mgławic, tajemniczych, niezbadanych konstelacji gwiazd, czy też wizje świata, gdzie ludzie są jedynie niewolnikami sztucznej inteligencji. No ja pierdolę, gdybym tego doświadczył, zapewne padłbym na kolana i oddał na plecy. Może kiedyś tego doczekam? Tymczasem jednak wracam delektować się dźwiękami zawartymi na „A Dream if Ever There Was One”, gdyż to prawdziwa uczta dla fanów technicznego, progresywnego grania, a mówi Wam to, co ciekawe, zatwardziały maniak, który ponad wszystko ukochał Metal Śmierci. Niezłe, co? Aha, byłbym zapomniał. Zainteresowanym polecam zaopatrzyć się w wersję cd, gdyż tam znajdują się cztery dodatkowe wałki.

 

Hatzamoth


piątek, 25 listopada 2022

Recenzja Mordhell „Satanic Wombs”

 

Mordhell

„Satanic Wombs”

Fallen Temple 2022

Czy w ogóle trzeba posłuchać „Satanic Wombs”, by dowiedzieć się, co to wydawnictwo zawiera? Przecież już sama okładka, której stworzenie zajęło autorowi zapewne kilka minut, mówi wszystko. A jak komuś mało, to niech sobie zajrzy do „książeczki”, dokładnie na druga stronę i zastosuje się do tego, co tam ujrzy. Mordhell serwuje dziś kolejną dawkę black metalu z gatunku prymitywnych i mocno skażonych nordycką drugą falą. Co jak co, ale panowie we wczesne blackmetalowe Darkthrony umiom jak mało kto. Mikstura garażowego bzyczenia, dość sowicie doprawionego punkowym sznytem, okraszona prostackim, odpychającym brzmieniem, jednocześnie pełna chwytliwych akordów i cholernie szorstkich wokali – to prosty, banalny wręcz przepis na prawdziwy czarci metal. Że oryginalności w tym tyle co kot napłakał? Koło pędzla mi to lata. Odkąd wspomniany Darkthrone powędrował w swoje heavymetalowe knieje, zdecydowanie bardziej lubię posłuchać właśnie takich imitatorów niż oryginału. Tym bardziej, że imitacja imitacją, ale jeśli jest zrobiona z takim ser duchem jak w przypadku Mordhell, to mi do szczęścia więcej nie trzeba. Chociaż wróć… Owszem, trzeba. Bo co to ma do cholery być, tylko dziesięć minut autorskiej muzyki? No troszkę, kurwa, mało! Pozostałą część „Satanic Wombs” stanowią trzy covery – „The Rite of Darkness” Bathory, „Det Svarter Na” Darkthrone oraz, chyba najbardziej zaskakujący, „Tomhet” Burzum. Mimo wszystko jednak… Czy muszę ten krążek polecać? Wolne żarty. Nowych fanów te nagrania zespołowi na pewno nie przysporzą. Starzy będą zachwyceni.  Zatem każdy z was już doskonale wie, co z tym fantem zrobić. Albo olejecie „Satanic Wombs” ciepłym moczem, albo natychmiast wyślecie wydawcy pinionszki za swoją kopię. True Black Metal Cult Eternal!

- jesusatan

Recenzja Krvna „For ThineIs The Kingdom Of The Flesh”

 

Krvna

„For ThineIs The Kingdom Of The Flesh”

Third Eye Temple / Ancient Dead Productions 2022

Jak wszystkim zainteresowanym wiadomo, Australia kolebką black metalu nie jest. Stamtąd wywodzi się właśnie Krvna, grająca ów gatunek właśnie. Ten jednoosobowy projekt powstał w 2021 roku i niemalże zaraz uraczył świat swoim debiutem. Obecnie powraca jak bumerang oczywiście i rozpierdala głowy niewiernym. No w sumie nie wiem, bo do dwunastego grudnia jeszcze kilka dni zostało, kiedy to nowy album się ukaże, jak mniemam przy radosnych tańcach Aborygenów. Czegóż zatem potencjalny odbiorca może się spodziewać po „For ThineIs The Kingdom Of The Flesh”? Ano sześciu utworów dających czterdzieści cztery minuty black metalu o delikatnie epickim zabarwieniu. W porównaniu z pierwszą produkcją brzmienie nie nawiązuje już tak bardzo do drugiej fali tego muzykowania. Strojenie gitary jest nieco niższe, podobnie, ale nieznacznie jest z beczkami. Reszta pozostała bez zmian. Chwytliwe riffy przeplatają się z nostalgicznymi tremolo. Od czasu do czasu wyskoczy o smutnej melodii solówka albo nastrojowy przerywnik na „czystych” strunach. Pojawiają się również stonowane blasty, nadające szczypty agresywności i delikatnie odwracają uwagę od peryfrastycznego wydźwięku albumu. Nie należy zapomnieć o mało wyraźnych, lecz to plus, syntezatorowych podkładach, które dodają jeszcze więcej „należytej” atmosfery, niestety robota wspomnianych blastów bierze wtedy ździebko w łeb. Wszystkiemu towarzyszą zwyczajowe wokalizy, typowe dla wampirycznych naleciałości w black metalu, gdyż takim hołduje twórca. Podsumowując najnowsza płyta muzyka ukrywającego się pod pseudonimem Krvna Vatra Smrt, to dobrze wyprodukowana muzyka, w którą włożył on wszystkie swoje umiejętności, a tych mu nie brakuje. Kawałki są zróżnicowane, zadzierżyste i jednocześnie klimatyczne. Jest w nich coś dla każdego. Melodyjność, czupurność, melancholia tylko chłodu brak, ale nie ma się co czepiać. Skąd przecież Australijczyk coś o zimnie może wiedzieć. Uniwersalność jego twórczości jest niezaprzeczalna. Czy to dobrze? Sami oceńcie.

shub niggurath

 

czwartek, 24 listopada 2022

Recenzja Apogeion „Astrolatria I: Initiatio”

 

Apogeion

„Astrolatria I: Initiatio”

Northern Heritage 2022

Jeżeli jakąś płyta ukazuje się nakładem Northern Heritage Records, to w ciemno można zakładać dwie rzeczy. Po pierwsze, że będzie to black metal. I po drugie, że będzie to rzecz na najwyższym poziomie. Nie inaczej jest w przypadku debiutanckiego krążka, pochodzącego z krainy tysiąca jezior, Apogeion. Tym razem nie jest to jednak chłodne, oparte na charakterystycznie melodyjnym dla tego kraju rzeźbieniu w tremolo, charakterystycznych dla drugiej fali. Są to dźwięki o wiele bardziej masywne i monumentalne, którym bliżej do twórczości spod znaku Archgoat czy nawet Blasphemy. Myli się jednak ten, kto od razu założy, iż jest to kolejny war black metalowy projekt. Owszem wpływy wymienionych są tutaj wyraźnie słyszalne, jednak panowie postanowili pójść ścieżką nieco poboczną. Poza wokalem, dość głębokim i mocno chropowaty, dość schematyczną, wyraźną rytmiką i wgniatającymi w glebę akordami, Finowie dorzucili tutaj sporą garść zimnego klimatu. Znajdzie się zatem fragment akustyczny, kilka zdecydowanych, wciągających zwolnień ale też odpowiednio wyważona dawka klawiszy. Te jednak nie uderzają mocno i bezpośrednio, jak w przypadku wspomnianego Archgoat, lecz płyną swobodnie w tle, podkreślając zaszroniony klimat albumu. Apogeion w bardzo rozważny sposób budują atmosferę swoich, niekiedy dość długich, kompozycji, tak, by te nie nużyły a wbijały się powoli do głowy i niejednokrotnie zaskakiwały. Panowie potrafią zarówno zajebać nieskomplikowanym, tłukącym w łeb riffem (wystarczy tylko, że odpalicie płytę i posłuchacie tych rzucających się wam do gardła harmonii), jak i z lekka zahipnotyzować delikatnym, przewijającym się w tle dysonansem lub wielokrotnie powtarzanym, transowym patentem, choćby w zamykającym album „Caida Capricorni i. e. Deneb Algedi”. A największą siłą tych nagrań jest to, iż z każdym odsłuchem niesamowicie rosną, do gigantycznych niemal w końcowym rozrachunku rozmiarów. Nie jest to może muzyka odkrywcza, jednak w kategorii Black Metal zdecydowanie wybijająca się ponad przeciętność. Jak będziecie składać najbliższe zamówienie w lokalnym distro, to nie zapomnijcie dodać tej pozycji do koszyka. Obiecuje wam, że warto.

- jesusatan

Recenzja Snøgg „Meltdown”

 

Snøgg

„Meltdown”

Terraformer Research Facilities 2022

Dla niezorientowanych Snøgg jest dwuosobowym projektem, który powstał w Słowenii. Od momentu narodzin w 2013 roku wydał on kilka epek oraz trzy albumy, a obecnie powraca ze swoją czwartą długogrającą propozycją. Duet ten para się eksperymentalną muzyką, w której odnaleźć można wiele elementów właściwych dla dark ambientu, noisu czy też black metalu. W przypadku „Meltdown” nie jest inaczej, ale tym razem wyżej wymieniony tytuł, zawiera remiksy sześciu kawałków, które pojawiły się na poprzednich wydawnictwach Słoweńców. Odpowiedzialny za nie jest s0n667, a jest on w istocie osobistym przedsięwzięciem jednego z członków Snøgg. Materiał ten dostępny jest od 18 listopada na platformach streamingowych i dzięki Terraformer Research Facilities również na kasecie. Każdy z utworów zatytułowany jest nazwą krain geograficznych ziemi, które są pokryte lodem i śniegiem, a klimat oraz krajobraz na każdej z nich jest surowy i bezwzględny jak muzyka kreowana przez Mørke i Ulv’a. Tempo występujących tutaj dźwięków jest średnie, choć niekiedy nierzeczywiste riffy gitarowe przeradzają się w toporne kanonady, zahaczające o totalny noise. W swej delikatniejszej formie przypominać mogą dysonansowe i dronowe zabiegi. Niemniej jednak w każdym z przypadków mamy do czynienia z maniakalnym wręcz atakiem na nasze zmysły. Poza wspomnianymi gwałtownymi momentami twórcy wplatają w swoje kompozycje również nastrojowe pasaże, które swym wydźwiękiem przypominać mogą charakterystyczne dla przedstawionych tu regionów naszego globu melodie. Wystarczy trochę użyć wyobraźni, aby przenieść się do „Patagonii”, na „Siberię” czy też „Antarcticę”. Zawarte w kawałkach tonacje idealnie wpasowują się w te obszary, kreśląc w głowach odbiorców pejzaże obsypane białym puchem, które w gruncie rzeczy nic przyjemnego w sobie nie mają, bo piękne widoki niosą ze sobą tylko śmierć dla mniej wytrwałych i tacy właśnie „Meltdown” nie zniosą. Snøgg zapodał ciekawą muzę, która jawić się może jako ekstremalny odpowiednik konceptu, stworzonego przez Norwega Geir’a Jenssen’a, szerzej znanego pod nazwą Biosphere. Fanom dziwnych, ale też klimatycznych i zimnych kreacji serdecznie polecam.

shub niggurath

środa, 23 listopada 2022

Recenzja Deathreat „Zero Trust”

 

Deathreat

„Zero Trust”

Deformeating Prod. 2017

Ten materiał liczy sobie co prawda już pięć, ale mam taką zasadę, że jak ktoś mnie częstuje płytką, to materiał zawsze opiszę, czy mi się podoba, czy nie. W tym przypadku akurat jest to opcja pierwsza. Może dlatego, że cham jestem, to i prostą i chamską muzyką się bawię. Do takich należy te szesnaście minut „Zero Trust”. Co my tu mamy… Do kotła wrzucono przede wszystkim dużo punka, trochę hardcore’a, i odpowiednio doprawiono thrashową, a nawet death’ową przyprawą. Największą zaletą tej muzyki jest skoczność i rytmika. Kompozycje są krótkie i konkretne, oparte na niezbyt skomplikowanych strukturach, jednocześnie mocno chwytliwe i bujające.  Brzmienie mamy solidnie przybrudzone, na tej samej zasadzie co sama muzyka i wyśpiewywane mocno wkurwionym głosem teksty zrobione na zasadzie „Fuck off and die!”. Panowie ze światłem się nie ścigają, ale grają raczej po mocnej czarnej niż na prozaku. Może niezbyt to wszystko odkrywcze, ale zagrane tak, że kop lądujący na dupsku słuchacza jest zasadniczo odczuwalny. Słychać, że chłopaki nagrali materiał nieco spontanicznie, ale wyszedł im naprawdę niezły crossoverek, którego słucha się z zaciśniętą w górze pięścią. Jeśli lubicie D.R.I. , S.O.D. , Disharge czy kanadyjski Slaughter, to sprawdźcie sobie „Zero Trust”. Długo wam nie zejdzie, a nóż się spodoba. U mnie nóżka chodzi. Dodam może jeszcze na koniec, że zespół kontynuuje obecnie twórczość pod nazwą Distrüster, którego to debiut ukazał się właśnie nakładem Ossuary Records, a którego recenzję mogliście przeczytać kilka tygodni temu. Solidna rzecz.

- jesusatan

Recenzja Nigrum „Elevenfold Tail”

 

Nigrum

„Elevenfold Tail”

Into Endless Chaos Records 2022

Nigrum to kapela, która powstała siedem lat temu w Meksyku, gdzie w 2016 i 2018 wydali po epce, aby z niewiadomych przyczyn pojawić się nagle na południu Szwecji. W nowej rzeczywistości, w 2020 rejestrują demo, a obecnie wydają swój debiut. Już szesnastego grudnia miłośnicy melodyjnego black metalu, będą mogli pławić się w dźwiękach „Elevenfold Tail”. Album ten zawiera, oprócz czterech instrumentalnych wałków, siedem numerów utrzymanych w tonie, z jakich Szwecja, a nie Meksyk słynie. Niestety całkiem ciekawe brzmienie jak również dość agresywne thrashowe riffy, kwartet ten postanowił skazić błahymi melodyjkami, co na dobre im nie wyszło. Po obiecującym „Haunting Fields”, gdzie zjadliwe akordy wraz z niebagatelnym tremolo zapowiadają niezłą jazdę, następuje kolejny „Ea Quae Sanguinem Bibit”. Czar pryska, bo muzyka Nigrum zamienia się w nieco ostrzejszą wersję Children Of Bodom. Co prawda mamy tutaj ostre gitary, które niekiedy cudownie się rozjeżdżają, nadając troszeczkę surowości temu materiałowi. Są również zadzierżyste i szybkie thrashowe kanonady, którym towarzyszą lekko kartonowe beczki. Wokalista dysponuje dobrym charkotem, ale co z tego, skoro lukier, który wylewa się z pojawiających przaśnych akordów totalnie wszystko psuje. Owszem, przy ognisku da się przy tym potańczyć. Posłuchać się też da, zwłaszcza przy ostro zakrapianej festiwalowej imprezie, ale to wszystko. Gdy obudzimy się następnego dnia, to nic nie będziemy pamiętać, może to i dobrze. Mam wrażenie, że muzycy, nagrywając tą płytę, chcieli upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Zapewne miało być zjadliwie i niezobowiązująco zarazem. Niestety „złoty środek” nie zawsze się sprawdza. Wyszło jak wyszło. Typowy oraz taneczny black metal, w dodatku jednorazowego przesłuchania. Szkoda, bo nazwa ładna.

shub niggurath

wtorek, 22 listopada 2022

Recenzja Grób „Misophonia”

 

Grób

„Misophonia”

Putrid Cult 2022

Wyobraźcie sobie, że jesteście na rozszerzonej domówce, gdzie w każdym pokoju życie toczy się innym trybem. Przez pomyłkę wchodzicie do zadymionego szlugami pomieszczenia, w którym dywan jebie moczem i rozlewanym systematycznie, przez lata, piwskiem. W środku siedzą sami podstarzali, siwiejący już długowłosi o mocno przymulonych oczach, z puszkami w ręku, i słuchają tego swojego Led Zeppelin czy innego Black Sabbath. Dokładnie takie wrażenia można odnieść włączając najnowszą EP-kę Grobu. Mimo iż wymienione przed chwilą nazwy nie do końca są adekwatne co do samej muzyki zespołu, to już sam przedstawiony na wstępie klimat jak najbardziej. Twórczość Grobu oparta została bowiem o najstarsze dziadkowe przepisy, jeszcze z okresu, gdy metal zaczynał raczkować, ale już rządził rock’n’roll. Co powala od pierwszych chwil to brzmienie, niczym z magnetofonu szpulowego, na wskroś analogowe i zasyfione, choć dostatecznie selektywne, by żaden dźwięk nie zaginął w ścianie dźwięku. Co do samych kompozycji to mamy tu prawdziwą mieszankę grania z pogranicza rocka, doom i thrash metalu, punka czy nawet sludge. Tempo poszczególnych numerów mocno ze sobą kontrastuje, bo dla przykładu „(Czeka Cię) Grób” jest bardzo żywiołowy, chwytliwy, idealny na koncertowy hicior, „Zima Stulecia” to powolny, nieco Black Satbbath’owy szlam, a wieńczący całość, utrzymany w średnim tempie,  „Misophonia” może mocno kojarzyć się miejscami z Katem. Elementem spinającym wszystko w całość jest niezaprzeczalnie naturalny groove,  bo jak już odbędziemy z Grobem dwie, trzy sesje, to nie sposób się od tych, dość archaicznych mimo wszystko, piosenek uwolnić. Jest to granie zdecydowanie niemodne i opierające się współczesnym trendom i to w zasadzie pod każdym względem. Słychać, że panowie robią muzykę przede wszystkim dla siebie, i o ile twierdzenie takie można usłyszeć z ust każdego niemal wykonawcy, tak tutaj jest to nad wyraz wyraźne. Ponadto styl wykreowany przez Wrocławian jest rozpoznawalny od pierwszych sekund, co zaliczyć można do najważniejszych plusów ich twórczości. Nie obiecuję, że ten materiał się wam spodoba, bo nie jest to granie dla mas. W moje opinii posiada jednak wszystkie atrybuty jakie sobie w muzyce cenię. Dlatego tez zalecam dać „Misophonii” szansę. Może wam też się wgryzie tak mocno jak mi.

- jesusatan

Recenzja KAAMOS WARRIORS „Spirit from the Void”

 

KAAMOS WARRIORS

„Spirit from the Void”

Inverse Records 2022

Fiński Kaamos Warriors kilkukrotnie gościł już pod moimi strzechami przy okazji swych poprzednich wydawnictw. Każdorazowo stwierdzałem, że to całkiem niezłe czarcie granie ze sporą ilością melodii i niezgorszym klimatem. Problem polegał jednak na tym, że jakoś szybciutko ulatniał mi się spod kopuły ten ich Black Metal i nie powodował jakiś większych emocji. Czy najnowszy, czwarty w dorobku grupy, tegoroczny pełniak nazwany „Spirit from the Void” zmieni jakoś ten stan rzeczy? Niestety nie, choć to i tak wydawnictwo, które postawiłbym najwyżej z dotychczasowych produkcji zespołu. Cały czas mamy więc do czynienia z zimną, melodyjną diabelszczyzną na dobrym poziomie, okraszoną elementami symfonicznymi. Bez dwóch zdań, rasowo obrabiają chłopaki tę czarną materię. Sekcja rytmiczna, choć może nie wyczynia tu cudów, jest dosyć gęsta i dynamicznie napędza każdy z utworów. Wiosła z gruntowną wiedzą dziergają chłodne, zadziorne riffy, a nasycone melancholijnymi, ponurymi melodiami harmonie, dopracowane partie solowe i wycieczki w stronę bardziej technicznych chwytów gitarowych podkreślaną nieco mglistą, tajemniczą atmosferę unoszącą się nad tymi dźwiękami. Posępne, złowróżbne, chropowate wokale będące integralną częścią warstwy instrumentalnej nadają tej płycie lekko hipnotycznej aury, a wszelakie orkiestracje wraz z akustycznymi miniaturami, nawiedzonymi inwokacjami, czy chórami o modlitewnym wydźwięku akcentują apokaliptyczny majestat przewijający się przez zawartość tego krążka. Trzeba przyznać, że przemyślana to płytka i posiadająca zarazem odpowiedni balans. Każdy element został tu starannie umieszczony w sposób taki, aby nie przytłaczał drugiego. Dlatego też poszczególne partie instrumentów przeplatają się ze sobą z niemal idealną równowagą i nie wchodzą sobie w paradę. Brzmi to wszystko całkiem do szyku, choć jeżeli chodzi o beczki, to przydałoby się nadać im bardziej organicznego charakteru i nieco większego pierdnięcia, bo jak dla mnie są zbyt sterylne (zwłaszcza centrale), a i nieco więcej mięska na gitarach też by chwilami nie zaszkodziło. Zdecydowanie najlepszy to, po mojemu, album Kaamos Warriors i zarazem najbardziej kreatywny z dotychczasowych. Niektóre rozwiązania kompozycyjne, czy też warsztatowe zawiłości potrafią bowiem zrobić niemałe wrażenie. Dla wszystkich fanów klimatycznego Black Metalu made in Suomi „Duch z Pustki” będzie więc z pewnością płytką wartą grzechu. U mnie, w przypadku tego albumu  występuje ponownie taki sam syndrom, jak przy wcześniejszych materiałach finów, tzn. słucha mi się tego bardzo dobrze i doceniam umiejętności muzyków, ale jakoś ta muza nie chce zakotwiczyć w mych szarych komórkach na dłużej. No cóż, nie, to nie, przecież się z tego powodu nie potnę. Już nie te lata, żeby robić takie głupoty.

 

Hatzamoth

 

niedziela, 20 listopada 2022

Recenzja Armagh „Serpent Storm”

 

Armagh

„Serpent Storm”

First Wave Only 2022

Kurwa, tak sobie siedzę, sączę piwko i słucham, nie wiem który to już raz z rzędu, nowej płyty Armagh, i za chuj nie wiem od czego zacząć. Przegrzałem się jak down, któremu wydano zbyt wiele poleceń na raz… No ale postaram się pozbierać do kupy. Przede wszystkim może zacznijmy od tego, że jeśli znacie wcześniejsze nagrania chłopaków z Warszawy, to zróbcie sobie twardy reset. Zawartość „Serpent Storm” to zupełnie nowe rozdanie, choć drobne zalążki tego, co tu się odjaniepawliło, słyszalne były już na „Cold Wrath of Mother Earth”. Nowy album jest niczym wehikuł czasu, którym to panowie polecieli dobrych dziesięć, jak nie dwadzieścia, lat wstecz względem dotychczasowych nagrań. Dziesięć utworów zamieszczonych na ich najnowszej płycie to… stary metal. I to nawet nie jestem pewny, czy pierwszofalowy. Mocno bowiem sięgający po inspiracje do protoplastów gatunku, choćby pod tytułem Thin Lizzy. Poza tym niezaprzeczalnie znajdziemy tu wpływy Manilla Road czy naszego rodzimego Kata. Czyli że co? Heavy? Thrash? Kurwa, wszystkiego mocno zakurzonego po trochu. Zresztą cały krążek, i to pod każdym względem, jest mocno zakurzony. Weźmy pod lupę brzmienie. Przecież te nagrania sprawiają wrażenie, jakby zostały zarejestrowane w chuj dawno temu. Totalny analog. Natomiast same kompozycje…. Szatanie słodki, ileż tu wspaniałych, płynących swobodnie melodii, ileż wpadających w ucho harmonii. Nie wiem, czy muzycy przeszli jakiś przyspieszony kurs, ale ich poziom umiejętności względem poprzednich sesji nagraniowych poszybował w górę przynajmniej o dwa poziomy. Jak tu się wszystko wspaniale zazębia, jak naturalnie płynie, jak uzależnia, to brak mi słów. Tak jak nie szaleję za tradycyjnym heavy metalem, tak w tym przypadku wyraźne jego wpływy sprawiają, że mam ochotę cofnąć się do podstawówki i zamiast się jedynie brutalizować, zagłębić się dokładniej w klasyce raz jeszcze. No dobra, muzyka muzyką, ale coś co mnie na „Serpent Storm” poraziło, to wokale. Kiedy byłem jeszcze młodym chłopcem (Hej!), jedynym „wyjcem”, którego uwielbiałem nie był wcale Messiah Marcolin czy King Diamond, lecz Robert Lowe. Jego naturalna swoboda poruszania się w czystych rejonach śpiewu, ten głos jak dzwon, totalnie mnie porażał. Słuchając ekspresji Soulrippera powracają stare duchy, tym bardziej, że maniera, a chwilami nawet barwa głosu, bardzo silnie mi się ze wspomnianym klasykiem kojarzą. Cholera, nie znajduję na tym albumie słabych punktów. Bo to „Serpent Storm” punktuje mnie, tak intensywnie, że co chwilę padam na deski. Może to stwierdzenie nieco na wyrost, ale niech tam… Myślę, że ten krążek to najlepsza rzecz z kategorii „oldskulowy metal” jaka ukazała się na rynku od bardzo, kurwa, dawna. Zero napinki, zero udawania,  miłość do klasyki przelana w dźwięki, przepis alchemików na złoto. Rewelacyjna rzecz.

- jesusatan

Recenzja PURPLE DAWN „Peace & Doom Session Vol. II”

 

PURPLE DAWN

„Peace & Doom Session Vol. II”

Electric Valley Records 2022

 

Ponownie zaglądamy w gościnne progi Electric Valley Records, a przyczynkiem do tej wizyty jest pierwszy pełniak niemieckiego Purple Dawn. Wszem i wobec wiadomo, że ten włoski label ponad wszystko ukochał klasyczne, ciężkie dźwięki i takie też, co dziwić nie powinno, znalazły się także i na jedyneczce Purpurowego Świtu. Trio z Kolonii rzeźbi bowiem w tradycyjnym Stoner/Doom Metalu i trzeba przyznać, że robi to naprawdę dobrze. Wszystko oczywiście zakorzenione jest w nieśmiertelnych kanonach gatunku, czyli beczki są zwaliste i tłuste, bas gruby i soczysty, riffy masywne, zwarte i gęste, solówki obfite i kompetentne, a wokale głębokie i dynamiczne. Nad całością unosi się wyśmienity, niewąsko zakwaszony, psychodeliczny feeling, jednak przebijają z tej muzy także wyraźne, okultystyczne opary mroku. W dźwiękach tych obecny jest duch Black Sabbath, Pentagram, czy Trouble, ale jednocześnie wpływy te nie zamykają tego albumu w ciasnych, gatunkowych ramach. Dużo w tych dźwiękach przestrzeni i zaskakująco zaraźliwych, elektryzujących momentów zbudowanych przez wijące się okazale, pokaźne linie melodyczne i konkretny groove. Doskonałym na to przykładem może być choćby „The Moon Song”, przy którym naprawdę trudno nie zarzucić grzywą. Swoje robią także umiejętnie, a co najważniejsze, gustownie użyte elementy Progresywnego Rocka z lat 70-tych, oraz wyraźnie słyszalne zamiłowanie do wyluzowanego Bluesa. Dzięki temu album ten zabiera słuchacza w mocno surrealistyczną, dziwną podróż poprzez cienie przeszłości, napędzane szumem rozgrzewających się wzmacniaczy lampowych. W każdym z siedmiu znajdujących się tu wałków odnajdujemy zarówno dotyk bogów Heavy/Doom/Stoner Metalu, jak i pewne części poszczególnych rozdziałów ewangelii napisanych przez ich współczesnych apostołów. Nie mam wątpliwości, że tym krążkiem zespół dopisał kolejną część następnego rozdziału owej ewangelii. Lubię raz na jakiś czas popłynąć w takie klimaty (wszak wychowanym jest na klasyce), więc płytka ta sprawiła mi sporo niekłamanej przyjemności. Myślę, że z kolejnym materiałem Purple Dawn także będzie mi po drodze, więc z całą pewnością sprawdzę go, gdy tylko się on zmaterializuje. Dla maniaków ciężkiego, klasycznego szarpania strun pozycja obowiązkowa.

 

Hatzamoth