czwartek, 30 kwietnia 2020

Recenzja Regressive "Born In the Grave"


Regressive
"Born In the Grave"
Defense Rec. / Mythrone 1019

Litwini jak Polacy, wypić lubią. A jak sobie człowiek popije, to co lubi najbardziej? No jasne, że śpiewać! No dobra, ale jak już śpiewać, to co śpiewać? Taaak, pan w zielonym krawacie w pierwszym rzędzie ma racje – piosenki, które już się kiedyś słyszało! Dokładnie takie samo zdanie mają najwyraźniej panowie z Regressive. Ich debiutancki album, zatytułowany banalnie "Born In the Grave" to nieco ponad pół godziny muzyki idealnie nadającej się jako podkład muzyczny do spożywania trunków maści wszelakiej. Już sama okładka, obrazek rodem z kasety VHS horroru klasy B sugeruje, że nie jest to muzyka dla wszelkiej maści intelektualistów, którzy dawno zapomnieli czym metal był i zawsze będzie, czy tego chcą czy nie. Dźwięki serwowane przez Regressive to piedrolony, prosty metalowy rock'n'roll dla chamów i obszczymurów. Dziewięć utworów zawartych na tym albumie to zabawa na całego. Litwini czerpią pełnymi garściami z klasyków pre-black metalowego łupania. Mnóstwo tu fragmentów kojarzących się bezpośrednio z Venom czy Motorhead, uderzających bezpośrednio i pozostających na długo w pamięci. Chwilami mam wręcz wrażenie, że słucham coverów z "Welcome To Hell" i japa sama mi się uśmiecha. W każdym kawałku pojawiają się chwytające za paszczę riffy, rzucające na glebę i depczące oćwiekowanym butem. Słychać,że chłopaki umiom w metal i instrumentów nie trzymają w dłoniach jedynie do zdjęć, czego dowodem są choćby śmigające w tle, płynące z naturalną lekkością partie solowe. Aż się chce napierdalać łbem i wymachiwać zaciśniętą pięścią. Wszystko jest tu zrobione po staremu, bez ponownego odkrywania Ameryki a znaczną część riffów można odnaleźć na pożółkłych stronach historii metalu. Tylko kogo to obchodzi, skoro ta muzyka po prostu naturalnie buja i zachęca do dobrej zabawy. Chwytam kolejny kieliszek, unoszę w górę i wyśpiewuję razem z Regressive refren "Born In the Grave". Simon mówi : róbcie to samo!
- jesusatan

środa, 29 kwietnia 2020

Recenzja Mácula / Extinction Remains Split


Mácula / Extinction Remains
Split
Defense Rec. / Mythrone 2019


Ależ mnie ten split zaskoczył! Byłem przekonany, że to jakiś szrot, zapychacz dorzucony do paczki wyłącznie dlatego, by liczba płyt była parzysta jak nie przymierzając ze Szkoły w TVP. Okazało się, że te dwie kompletnie nieznane mi dotychczas nazwy przyprawiły mnie o większe palpitacje niż zbyt silna kawa z rana. Po kolei jednak. Wydawnictwo otwiera brazylijska Mácula, prezentując trzy trwające łącznie nieco ponad kwadrans utwory. Już pierwszy z nich bardzo mocno zaskakuje i przykuwa uwagę. Rozpoczyna się bowiem powolnym, sludge'owym riffem w towarzystwie lekkiego dysonansu, przechodząc po chwili w szybszy crustowy fragment z bardzo ciekawym motywem w tle. Kiedy zdążymy już złapać się za głowę, około piątej minuty atakuje nas z kolei patent jak żywo wyjęty z Brujeriowego "Colas De Rata". I kiedy myślicie, że chłopaki nieźle pokombinowali, wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie, gdyż do końca numeru mamy szybki, black metalowy riff, który może się kojarzyć z graniem francuskim. Uff... Pomyślicie zapewne, że takie połączenie może być z lekka niestrawne? Nic bardziej mylnego, wszystko tak idealnie się tu zazębia, że szczena bezwładnie opada aż do kolan. Na podłogę spada wraz z drugim na płycie "Travessia". Jest to nastrojowa, instrumentalna kompozycja bardzo mocno kojarząca się z fińskim Unholy czy Dolorian. Wieńczący dzieło "Muro de Palavras" to kolejne oblicze zespołu - crustowy death metal z riffami walącymi bezpośrednio po jajach jak Gołota. Brzmienie tych nagrań jest bardzo organiczne z łupiąco garażową perką, co jeszcze bardziej trafia w mój gust. Można jeszcze nadmienić, że teksty śpiewane są po portugalsku i oto mamy gotowy obraz twórczości Mácula. Jestem w autentycznym szoku, jak ci kolesie połączyli ze sobą teoretycznie gryzące się ze sobą gatunki w tak zgrabny i intrygujący kawałek muzyki. Ich rodacy z Extinction Remains kombinują nieco mniej, jednak także nie sposób określić ich połowy splitu jako jednolitą. Po krótkim introsie po skośnookiemu uderzają mocno doom metalowym riffem by za chwilę rozkręcić się do d-beatowego tempa. W tle świdruje pokręcona solówka i już wiadomo, że tutaj też będzie ciekawie. Pięć kompozycji tych panów to mieszanka klasycznego doom/death metalu z lat dziewięćdziesiątych z niewielkim dodatkiem szwedzizny a nawet Bolt Throwerowym sznytem (choćby pod koniec "Plastic Sea"). Sporo tu ciekawych rozwiązań, chwytliwych akordów i zaskakujących elementów wykraczających poza wymienione przed chwilą gatunki. Wokalista rzyga nieco głębiej niż u poprzedników sprawiając, że całość brzmi po prostu zajebiście ciężko. Kurwa, takie niespodzianki to ja uwielbiam. Ten split to doskonały dowód na to, że warto czasem sięgnąć po niepozorne wydawnictwo małego labelu, bo można przypadkowo odkryć małe diamenciki. Będę bardzo pilnie śledził poczynania obu tych zespołów i niecierpliwie czekał na ich kolejne nagrania. Zapoznajcie się z tym wydawnictwem, bo jest cholernie ciekawe.
- jesusatan

Recenzja Black Rock "Arcane Remorseless"


Black Rock
"Arcane Remorseless"
Defense Rec. / Mythrone 2019

Jak myślicie, jaki rodzaj muzyki może skrywać się na płycie opatrzonej taką okładką? Ja, szczerze mówiąc, miałem dość konkretne podejrzenia, mimo iż z nazwą zespołu spotkałem się po raz pierwszy w życiu. Nie lubię się mylić i na szczęście tym razem nic takiego nie nastąpiło. Black Rock to duet z Finlandii, który za cel życiowy postawił sobie nagranie muzyki bardziej Hellhammerowej niż sam Hellhammer. Osiem umieszczonych na tym krążku kompozycji to nic innego jak jeden wielki tribute dla tej kultowej szwajcarskiej załogi. Obcujemy tu zatem z muzyką banalnie wręcz prostą, która dawno temu przełamywała wszelkie bariery i do dziś dla niejednego maniaka jawi się niczym wielki totem na poletku black metalowym. Finowie nawet nie starają się wprowadzać do swoich kompozycji żadnych nowatorskich elementów. Wszystko co tu usłyszycie zaczerpnięte zostało z niewysychającego, bijącego nadal obfitym strumieniem plugastwa źródła. Gitary brzmią identycznie jak na demówkach Hellhammer, wokal jak żywo przypomina manierę Toma G. Warriora a poszczególne utwory to niemal kalka pomysłów z "Triumph of Death" czy "Satanic Rites". Jaki jest zatem sens słuchania czegoś, co już z założenia jest kalką dobrze znanych szlagierów? Ci, którzy znają odpowiedź na to pytanie, będą dokładnie wiedzieć czy sięgnąć po "Arcane Remorseless" czy tą płytę najzwyczajniej olać. Dla mnie jest to bardzo przyjemna podróż w czasie, bo takich klonów mogę słuchać na potęgę, zwłaszcza jeśli prezentują tak solidny poziom jak Black Rock. Jedynym mankamentem tego trwającego nieco ponad pół godziny materiału są bębny. Nie do końca przekonuje mnie ich brzmienie oraz sam styl gry pałkera. Chwilami mam wrażenie, że chłop się zaciął albo zbytnio zadumał i powtarza w kółko ten sam, trzy sekundowy patent. Jasne, zdaję sobie sprawę, że chodzi o prostotę, ale właśnie dlatego na początku wspomniałem o byciu bardziej Hellhammerowym niż sam wzór. Są to jednak nieliczne dołujące ten materiał fragmenty. Jestem pewny, że każdemu kto wychował się na piwnicznych dźwiękach ekipy Warriora ten materiał przypadnie do gustu. Poszukiwaczom nowości czy czegoś bardziej modnego polecam natomiast zakup na przykład nowego numeru Glamour.
- jesusatan

wtorek, 28 kwietnia 2020

Recenzja KARG „Traktat”

KARG 
„Traktat” 
Art of Propaganda 2020 


Z pewnymi, nielicznymi wyjątkami zawsze głęboko w dupie miałem Post-Black Metal i traktowałem ten wykształcony stosunkowo niedawno podgatunek metalowego łomotu jako zło konieczne. Raz na jakiś czas zdarzy się jednak wyjątek, który potwierdza regułę i na początku 2020 roku takim wyjątkiem jest siódmy już, pełny album austriackiego projektu Karg. Nie słyszałem poprzednich dokonań tego zespołu, ale ten przepełniony nihilizmem, dekadencją i mizantropijną atmosferą alienacji, odrzucenia i dojmującej samotności album to rzecz, która bardzo mocno spenetrowała masę szarą w moim podrasowanym alkoholem mózgu. Być może te dźwięki przejebały mnie tak mocno dlatego, że w warstwie instrumentalnej sporo tu nawiązań do twórczości mistrzów melancholii z Katatonia, a i w kilku momentach dosyć głębokie fascynacje dźwiękami My Dying Bride z okresu „The Angel and the Dark River” także są tu słyszalne. Inspiracje, o których tu wspomniałem, uzupełnione są na tej płycie lekkim dotknięciem typowo austriackiej, nieco bardziej awangardowej szkoły Black Metalowego rzemiosła, która zdecydowanie różni się od typowego nakurwiania ku chwale Szatana. Wokale nie leżą mi już tak bardzo, trochę za mało w nich agresji i depresyjnej furii, choć przyznaję, że do muzyki Karg dosyć dobrze pasują. Mimo że album ten jest długi, bo trwa łącznie trochę ponad 76 minut, to zaskakująco szybko mijają mi te minuty. Ta płyta omamia i dezorientuje, a gdy się zakończy, po chwili odpoczynku ponownie mam ochotę zanurzyć się w te emocjonalne, osobiste dźwięki stworzone przez Austriaka. Trafiłem na tę płytę całkowicie przypadkowo, a spędziłem z nią niespodziewanie cały weekend. „Traktat” powinien zachwycić wszystkich fanów klimatycznego grania i spodobać się słuchaczom, którzy od czasu do czasu lubią popłynąć z falą nieco lżejszych, atmosferycznych dźwięków. Dobra to muzyka, ale trzeba mieć na nią odpowiednią fazę. Codzienne błądzenie po meandrach tego albumu byłoby, przynajmniej dla mnie nieco zbyt nużące. 

Hatzamoth

Recenzja INVOCATION „Attunement to Death”

INVOCATION 
„Attunement to Death” (EP) 
Iron Bonehead Productions 2020 


To jeszcze nie jest pełny album chilijskiej hordy, jednak pewien zauważalny postęp jest. Poprzednia, wydana w 2018 roku EPka zawierała 10 minut muzy a tegoroczne wydawnictwo, również EPka to już nieco ponad 30 minut, widać zatem tendencję wzrostową. Cieszy mnie to niezmiernie, gdyż „The Mastery of the Unseen” wstrząsnęła mną dogłębnie, a zawarty na niej złowieszczy, ponury Old School Death Metal utrzymany w najlepszej tradycji gatunku totalnie mnie zbeształ. Nie inaczej zresztą jest z „Attunement to Death”. To wydawnictwo również spuściło mi totalny łomot i sponiewierało okrutnie. Muzyka zawarta na tym materiale, to ponownie ciężki, mistyczny, duszny, nasycony drobinkami gruzu, niemal rytualny Śmierć Metalowy walec, który miażdży bezlitośnie. „Attunement to Death” to gęsta, klaustrofobiczna, przepełniona okultyzmem miazma powykręcanych, nawiedzonych dźwięków złożona z gniotących barbarzyńsko beczek, ołowianego basu, rozrywających riffów i bluźnierczych, głębokich wokaliz dobiegających z przepastnych, piekielnych czeluści. To autentyczna apoteoza zła, gloryfikacja śmierci, zniszczenia i zepsucia wszelakiego. Przy całym zagęszczeniu zawartych tu wałków słychać, że korzenie muzyki Invocation leżą głęboko w klasycznym Death i Thrash Metalu starej szkoły. Robi mi ta przecudnej urody płytka przeokrutnie dobrze. Chilijczycy od początku swej twórczości wyznaczają przysłoniętą mrokiem ścieżkę prowadzącą ku jądru ciemności, którą ja z lubością za nimi podążam w szalonym, hipnotycznym uniesieniu. Zajebista rzecz. Kolejne wydawnictwo to już musi być duży album, innej kurwa opcji nie ma! Jeżeli ponownie będzie to jakiś mniejszy format, to jak babcię kocham, pojadę do Chile i jakem Hatzamoth, cytując pewien kultowy fragment filmu „zrobię im z dupy jesień średniowiecza”. 

Hatzamoth

poniedziałek, 27 kwietnia 2020

Recenzja Shivers / Nauseator "Too Gros For Most"


Shivers / Nauseator
"Too Gros For Most"
Hells Headbangers 2020

Lubicie muzykę obrzydliwą? Pytam, bo Hells Headbangers właśnie szykuje winylowy splicik dwóch zespołów, których nazwy zapewne niewiele wam powiedzą, tytułując go "zbyt obrzydliwym dla większości". No cóż, nieczęsto trafia się tytuły tak dosłownie odzwierciedlające zawartość muzyczną. Faktycznie mamy tu cztery krótkie utwory, po dwa na zespół, obleśnego i śmierdzącego rzygowinami death metalu. Rozpoczynający całość Shivers to nowa nazwa na rynku, lecz nadmienić wypada, że za projektem stoi nie kto inny jak znany z Acid Witch Slasher Dave. Zespół serwuje nam nieco ponad cztery minuty death metalowego prymitywizmu. Nisko strojona gitara najbardziej kojarzyć się może z Mortician, choć tu struny nie wiszą może aż do samej ziemi. Muzycznie z kolei przewijają się tu echa Repulsion, Macabre czy Impetigo. Czyli jest prosto i na temat, bez zabawy w techniczne wywijańce czy zbędne urozmaicacze. Mamy tu ociekające śluzem riffy, głównie d-beatowe łupanie w bębenki i rzygający wokal. Utwory są bardzo rytmiczne, dzięki czemu można je z powodzeniem zanucić stojąc na przykład w kolejce do sklepu. W drugim numerze dla małego rozweselenia pojawiają się też zabawne wokalizy, i już wiadomo, że kolesie grają swoje bez kija w dupie czy mocnego spinania pośladów. Niemal identycznie sprawy mają się na stronie B. Nauseator to niemal brat bliźniak Shivers i gdyby nie odrobinę bardziej parszywe brzmienie, można by pomyśleć, że wszystkie zawarte na tym placuszku utwory są autorstwa tych samych ludzi. Nauseator gra i do rymu i do taktu, zaznaczając swoją odmienność pyszną, choć nieco schowaną solóweczka. Poza nią mamy podobnie jak na pierwszej stronie prymitywne, okraszone zabawnymi wokalami punkowo/deathowe łupanie. W drugim utworze "Dear Cousin Eerie" pojawia się nawet tak wesoły gitarowy patent, że spokojnie można by przy nim potańczyć lub potaplać się po pijaku w gnojówie. Ten splicik to niecałe dziesięć minut, jednak sprawi każdemu maniakowi wizyt choćby na Obscene Extreme kupę (hehe!) frajdy. Tego możecie być pewni.
- jesusatan

niedziela, 26 kwietnia 2020

Recenzja HAXANDRAOK „Ki Si Kil Ud Da Kar Ra”

HAXANDRAOK 
„Ki Si Kil Ud Da Kar Ra” 
Ván Records 2019 


Ciekaw byłem, co wyjdzie z tej grecko-polskiej kolaboracji? Wiadomo bowiem, jakie zasługi ma grecka scena Black Metalowa, ale zarazem tylko głuchy, albo bezgranicznie głupi jegomość odrzuciłby oryginalność, dynamiczny rozwój, a zarazem inność i nietuzinkowość sceny polskiej. Ostrzyłem sobie zatem zęby na coś wyjątkowego, a wyszła z tego muzyka, która mimo wielokrotnych przesłuchań ni chuja mnie do końca nie przekonała. Mimo że sporo tu mistycznego, okultystycznego klimatu i ezoterycznych, owianych mgłą tajemnicy wycieczek, to całość wydaje się wielkim, napompowanym balonem pustym w środku, bowiem poza pewnymi, nielicznymi niestety, fragmentami, które naprawdę potrafią opętać słuchacza, reszta jest znana i przewidywalna niczym ramówka TVN. Dla każdego zatem coś miłego. Jest tu sporo nawiedzonego, greckiego grania, w które zaskakująco dobrze wplata się atmosferyczny, klimatyczny Black Metal made in Poland, jednak mimo że słucha się tego przyjemnie i bezproblemowo, to na dłuższą metę nie potrafi mnie zatrzymać przy sobie ten materiał, zbyt mało tu bowiem haczyków, które przytrzymałyby moją uwagę, a zbyt dużo solidnej, rzetelnej przeciętności. Ni chuja nie potrafię odnaleźć na tej płycie dźwięków, które by mnie oczarowały i sprawiły jednocześnie, że nagi w ciemnościach oczekiwałbym oświecenia, jak to miało miejsce w przypadku wczesnej twórczości Rotting Christ, Necromantia, Varathron, Zephyrous, czy Nergal. Zwolennicy klimatycznego, zabarwionego dysonansami, podniosłego, nawiedzonego Black Metalu łykną zapewne ten materiał bez zbytniego marudzenia. Dla mnie, choć od strony technicznej, czy brzmieniowej nie mam chłopakom nic do zarzucenia, gdyż trochę dobrego grania na czele z plemiennymi rytmami, czy wpływami wschodnimi można tu znaleźć, płyta ta jest typowym przykładem przerostu formy nad treścią. Może ich następna produkcja wejdzie mi lepiej? Okaże się za jakiś czas. 

Hatzamoth

Recenzja HYPERDONTIA „Excreted from the Flesh”

HYPERDONTIA
„Excreted from the Flesh” (EP)
Me Saco un Ojo Records 2020


Gdy włączyłem najnowszy materiał Hyperdontia, to prawie się oszczałem. Wzruszyłem się bowiem aż do cewki moczowej. Kurwa, jakie to piękne!!! Ich najnowszy materiał to w prostej linii naturalna kontynuacja i rozwinięcie stylu z zajebistego, płytowego debiutu „Nexus of Teeth”. „Excreated..” to tylko dwa wałki, ale uwierzcie mi, to potworny, oldschoolowy wypierdol niszczący obiekty. To prawdziwa apoteoza śmierci w swej najczystszej postaci. Kurwa, płytowy debiut tych kolesi wstrząsnął mną do głębi, ale te dwa nowe wałki spowodowały, że padłem na kolana. Ja pierdolę! Zmiażdżył mnie ten materiał mimo, że to tylko 9 minut muzy, strach pomyśleć, jak zbeształaby mnie dłuższa produkcja grupy. Uwielbiam tę okrutnie gniotącą sekcję, tradycyjnie wypruwające wnętrzności, precyzyjne riffy i niski, zapleśniały growling. No w mordę jeża, słucham tego już któryś raz z rzędu i za każdym razem jestem rozjebany, jak gnój po polu! Recenzując ich płytowy debiut, miałem rację, że warto obserwować ich posunięcia, co dobitnie potwierdza ta EPka, o której skreślam tu parę słów. Delikatna zmiana składu nie wpłynęła w żaden sposób na jakość tej muzy, a kto wie, czy nawet nie zwiększyła siły rażenia tych dźwięków. Cały czas słychać głębokie inspiracje Morbid Angel, Monstrosity czy Adramelech, jednak nie są to otwarte zrzynki, a raczej ewolucja poparta klasyką gatunku. Słysząc to, co zespół stworzył na „Excreted …” mam głębokie przeczucie, graniczące z pewnością, że prawdziwa rzeź niewiniątek dokona się z całą swą mocą na ich drugiej, pełnej płycie, której oczekuję z niecierpliwością i chujem sterczącym niczym konar baobabu. Jeżeli się pomylę (choć nie sądzę, aby tak się stało), ślubuję, że w ramach pokuty odbędę pielgrzymkę na kolanach do Częstochowy lub innej Lednicy czy Góry Kalwarii, aby oszczać to wszystko ciepłym strumieniem moczu. Zresztą chuj z tym, jak będzie w przyszłości, delektujmy się tym, co jest tu i teraz, czyli dźwiękami, jakie Hyperdontia wypluła ze swych trzewi na tej EPce, bowiem to naprawdę zajebisty kawał klasycznego, Death Metalowego mięsiwa. Czy już mówiłem, że jestem rozjebany najnowszą propozycją tego zespołu? Tak? To nic, powtórzę to raz jeszcze. Jestem totalnie, całkowicie i bez żadnego „ale” rozjebany na atomy. Kurwa i znowu zbiera mi się na płacz, bowiem ponownie zanurzyłem się w te przepięknie miażdżące dźwięki, ale nic to, bo jak mówił pewien człowiek, „jak chłop płacze, to musi być święto”, a niewątpliwie takim świętem jest dla mnie „Excreted from the Flesh”. Houk! Powiedziałem!

Hatzamoth

Recenzja HORRIFIED „Sentinel”

HORRIFIED
„Sentinel” (EP)
Testimony Records 2019


Nie wiem, może mój umysł przytępiony jest już zbyt dużą ilością wypitego alkoholu i mnogością przesłuchanych płyt, ale wydawało mi się, że Horrified grał zdecydowanie mocniej, zwłaszcza na swych pierwszych produkcjach. Nie śledziłem nigdy z zapartym tchem kariery tych Brytoli, gdyż jak dla mnie było to zawsze solidne, aczkolwiek w najlepszym przypadku drugoligowe granie i nie inaczej jest w przypadku ich najnowszej EPki zatytułowanej „Sentinel”. Cały czas to II liga, w dodatku tym razem mocno umelodyjniona. Słychać tu sporo solidnego, technicznego grania, zwłaszcza w sferze wioseł, solówki ładnie płyną, wystawiając gitarzystom dobre świadectwo, jednak jeżeli weźmiemy pod uwagę całość, jest co najwyżej przeciętnie, choć i to chyba ocena trochę na wyrost. Brakuje w tym wszystkim elementarnych cech dobrego Death Metalu, a mianowicie siły, mocy i potęgi, przed którymi słuchacz w poddańczym ukłonie przynajmniej schyliłby głowę. Płaskie to wszystko i jakieś takie bezjajeczne, choć słychać, że umiejętności typowo techniczno-warsztatowe muzycy Horrified mają opanowane w stopniu bardzo dobrym. Najprawdopodobniej największym problemem jest tu suche, nieco zbyt płaskie brzmienie, które nie potrafi oddać najmocniejszych stron muzyki tej grupy, jeżeli bowiem poświęcimy tej twórczości trochę czasu, to usłyszymy, że chłopaki grać potrafią, a niektóre zakręcone patenty basowe, czy rzeźbienie na gitarach naprawdę robią wrażenie. Tak więc jest to materiał dla cierpliwych słuchaczy, którzy z należytą uwagą wyłuskają wszystkie, czające się tu niuanse. Ja kilkukrotnie próbowałem, ale jakoś to wszystko nie przemówiło do mnie tak, jak należy, tzn. słyszę i chylę czoła przed technicznymi umiejętnościami, ale jako całość ta produkcja niestety nie żre tak, jak należy. Zbyt mało tu mięcha i soczystego przyjebania, a zbyt dużo koszernych, suchych patentów. Ja odstawiam to zatem na boczny tor z nadzieją, że jeszcze chłopaki z Horrified pokażą, na co ich stać, „Sentinel” bowiem nie do końca do mnie trafia. I to tyle, jeżeli chodzi o ten wątek. Pozdrawiam.

Hatzamoth

Recenzja HORRID „As We Forget Our Past”

HORRID 
„As We Forget Our Past” 
Dunkelheit Produktionen 2019 


Wydany w ostatnim dniu 2019 roku, szósty album Włochów, to materiał, który ukazał się, aby uczcić trzydziestą rocznicę istnienia grupy. Ech, jak ten czas zapierdala …, ale ja nie o upływającym czasie chciałem tu parę słów nakreślić. Wracając zatem do meritum sprawy, „As We Forget …”, to płyta, na którą składają się wałki z poprzednich wydawnictw wybrane przez muzyków zespołu i nagrane ponownie przez aktualny skład grupy. Nie ma tu zatem kompozycji napisanych z myślą o tym albumie, ale mimo to podoba mi się to swoiste The Best Of … Od strony muzycznej także nie znajdziemy tu zatem nic nowego, ale to, co słyszymy, to 666% Horrid w Horrid, czyli solidne, Death Metalowe napierdalanie głęboko zatopione w skandynawskiej szkole gatunku ze wskazaniem na Szwecję. Wiadomo, z czym to się je. Sekcja zapierdala, ile sił w łapach pałkera, wiosła tworzą ścianę chropowatych riffów, a bluźnierczy, zaflegmiony wokal pluje żrącym jadem. Raz jest nieco bardziej melodyjnie i harmonicznie, innym razem trochę bardziej bezpośrednio i brutalnie, ale wykop jest tu cały czas konkretny, więc miłośnicy „Clandestine”, „Like an Ever Flowing Stream”, czy „Dark Recollection” z pewnością będą ukontentowani. Odrobinkę klasycznego, agresywnego Thrashu, głównie w sferze rytmicznej także się tu pojawia i dodatkowo podkręca siłę i moc tych kompozycji. Brzmienie również typowo skandynawskie. Jest ciężko, dosyć gęsto, krwawo i ziarniście. Żadna to rewelacja, ale słychać tu dziką pasję i szczerość, oraz czuć zajebisty oldschoolowy feeling. Mnie to wystarcza, aby uznać tę płytkę za dobry album. Mam jednak nadzieję, że w najbliższej przyszłości usłyszę jakąś całkowicie nową produkcję Horrid. 

Hatzamoth

Recenzja EMPIRE OF THE MOON „Έκλειψις”


EMPIRE OF THE MOON 
„Έκλειψις” 
Iron Bonehead Productions 2020


Początki greckiego Empire of the Moon sięgają 1996 roku. Rok później ukazuje się pierwsze demo zespołu „For the Ancient Light of Sinn”, a później w wyniku splotu różnych okoliczności grupa zamiera na 17 długich lat, by po tym okresie powrócić na scenę i wydać swój pierwszy album długogrający. Kolejne 6 lat horda pracowała nad albumem, będącym następcą „Pełni Księżyca” i wreszcie w styczniu 2020 roku pod banderą Iron Bonehead ukazuje się „Eclipse” lub jak kto woli „Zaćmienie” (tak bowiem tłumaczy się te greckie robaczki). Zafascynowane potęgą księżyca trio od samego początku hołduje greckiej szkole Black Metalu i nie inaczej jest także na ich ostatniej produkcji. Można powiedzieć, że „Έκλειψις” to typowy przedstawiciel tego nurtu. Słyszymy tu zatem charakterystyczne bicie sekcji rytmicznej, nasycone mrocznymi, enigmatycznymi melodiami, jadowite, drapieżne, wściekłe, typowe dla tego stylu riffy splecione z rytmem i wokale będące mieszaniną agresywnych partii, mistycznych, rytualnych śpiewów i nawiedzonych melodeklamacji. Nie mogło oczywiście zabraknąć podniosłego parapetu, okazjonalnych chórków, odrobiny melancholii, nihilizmu i transcendentalnej samotności. Album wypełnia, co nie jest dziwne w przypadku zespołów z Hellady, astralny, metafizyczny, okultystyczny, ponury, z lekka medytacyjny klimat, który potrafi niezgorzej hipnotyzować. Muzycy to doświadczeni, więc aranżacje są drobiazgowe, ale zarazem swobodne, dzięki czemu płyta elegancko płynie i bardzo dobrze się jej słucha. Wszystko brzmi solidnie, mocno, jest odpowiednia przestrzeń i zagęszczone pokłady ciemności. Nie jest to album, który rozjebał mnie na atomy, ale to solidny jak Diabli kawałek greckiego Black Metalu przesiąknięty na wskroś magią, nekromancją, okultystyczną ezoteryką i niepokojącą, euforycznie wręcz złowrogą aurą. Każdy, kto uwielbieniem darzy Rotting Christ, Varathron, Thou-Art-Lord, Necromantia, Katavasia, Ithaqua, Cult of Eibon, czy choćby Disharmony twórczość Empire of the Moon łyknie bez ziewania, bowiem to właśnie w głównej mierze do fanów bezgranicznie oddanych greckiemu Black Metalowi kierowana jest ta muzyka. 
Hatzamoth

Recenzja DRITTMASKIN „Social Prolaps”

DRITTMASKIN
„Social Prolaps”
Edge Circle Productions 2020


Nigdy nie bawiły mnie hybrydy pokroju Kvelertak łączące w swej twórczości Black Metalowe pierwiastki z Punkiem, Hardcore’em i chuj wie czym jeszcze, byle by to tylko było surowe i proste. Z norweskim Drittmaskin sprawa ma się nieco inaczej, mimo że to także muzyka, w której mieszają się wpływy wszelakich, surowych i bezpośrednich stylów muzycznych począwszy od Punka, poprzez korzenny Hardcore, a na Black Metalu skończywszy. Co prawda większości tej płyty mimo wszystko nie do końca trawię, to jednak jest tu kilka wałków, które potrafią celnie uderzyć w krocze, wybijając przy tym wszystkie zęby. Weźmy choćby taki „Punkeboms”, który jest wg mnie najlepszym utworem na tej płycie. Ta Punkowa surowizna spuszcza konkretny wpierdol, na długo pozostaje w głowie i do tego śmiało można ją nucić przy goleniu, lub napierdalaniu Niemca po hełmie. Otwieracz „Kutt i eiendomskatt = kutt i støttekontaktordninga” także solidnie potrafi przykurwić, tyle że zanucić go pod prysznicem jest już zdecydowanie trudniej. Podobnie ma się sprawa z „Himmelen”, surowy napierdol jest tu bardzo konkretny, choć trudno to zakodować w łepetynie, przynajmniej na trzeźwo. Gdy jesteśmy w stanie wskazującym na spożycie, to w zasadzie cała płyta poniewiera konkretnie, jednak gdy zarzucimy ją sauté, to już nie koniecznie. Dobra, powiem to tak bez owijania w bawełnę i lizania się po fiutach: płyta ta, to surowy crossover, poprzez wszystko, co proste, bezpośrednie, brudne i do pewnego stopnia syfiaste, oraz pokryte pleśnią i podlane gnojowicą. Wam, drodzy słuchacze zostawiam już decyzję, czy zechcecie sprawdzić, co tworzy Drittmaskin. Ja uważam, że mimo wszystko warto.

Hatzamoth

piątek, 24 kwietnia 2020

Recenzja Halucynogen "Zaraza"


Halucynogen
"Zaraza"
Self-released 2020

Za jakie grzechy Robin, no kurwa za jakie? Konkrety poproszę, bo wiem, że trochę się tego za życia uzbierało, ale jestem w stanie zrobić rachunek sumienia i postanowię się poprawić! Ten materiał otrzymałem od "szefa" z prośbą o recenzję. Nie pierwszy zresztą raz coś podejrzanego mi podesłał. Rzecz w tym, że najczęściej coś równie mało interesującego po prostu ignoruję, ale tym razem postanowiłem spełnić życzenie zarówno zespołu jak i przełożonego. Może w przyszłości zanim ktoś postanowi podesłać nam do powąchania takie gówno zastanowi się dwa razy. Halucynogen jest wielką, śmierdzącą kupą, taką już kilkudniową, której ktoś zapomniał spłukać, więc wali jeszcze bardziej. Z założenia jest to death-thrash metal. Tak, jasne, oczywiście. Jeśli jesteś piętnastoletnim pryszczem i we wspomnianych gatunkach siedzisz drugi tydzień, to może i faktycznie przytakniesz z obawy przed wpierdolem. "Zaraza" to dwanaście, plus intro gdzieś tam w połowie płyty, numerów które od biedy można zaklasyfikować jako "ostre granie z pazurem". Jeśli o deathmetalowym charakterze krążka mają świadczyć jedynie growle tragicznej jakości, to ja się w tej muzycznej zabawie cofam na pole "start", bo chyba coś po drodze przeoczyłem. Z kolei thrash metal to tu faktycznie jest. Taki Luczykowy, pozbawiony jakiegokolwiek pierdolnięcia, pełen sklejonych na kolanie akordów, równie wciągających jak oglądanie po raz dziesiąty "Tytanika". Czasem słuchając płyty początkującego zespołu wyraźnie słychać, gdzie pojawił się jakiś pomysł a co zostało upchnięte butem tylko po to, by utwór już był gotowy. Tu mamy wyłącznie takie zapychacze, mimo iż goście do najmłodszych o dziwo nie należą i czegoś się w życiu powinni już nauczyć. I jeszcze te wkurwiające, hardcorowe fragmenty dla skoczków w czapeczkach z prostym daszkiem. Halucynogen albo nie mają za grosz wyczucia, albo starają się być awangardowi na siłę. Jeden to chuj, bo mi się tu kompletnie nic nie klei. Padło w najczystszej postaci. Dodatkowo zespół pobił mój osobisty rekord świata, bo przez niemal pięćdziesiąt minut (tak kurwa, tyle trwa "Zaraza"!) nie znalazłem ani jednego... ani jednego, powtarzam jeszcze raz – ani jednego ciekawego riffu. Pod dostatkiem jest tu natomiast grafomańskich tekstów (co gorsza śpiewanych po naszemu), poruszających tematy rodem z "Wiadomości". Cieszę się, że chłopców martwi ogólna kondycja świata i ludzkości, ale, do chuja, pomyślcie także o waszych potencjalnych odbiorcach! Na początku jeszcze szczerze się śmiałem gdy „Nagle słońce zgasło, mrok ogarnął całe miasto”… Potem już uszy puchły bo „Jestem bogiem, wszystko mogę.” (według mnie lepiej by się rymowało „mogiem”). „Jadem pluję, psami szczuję”. Ostatecznie skisłem przy „Kłamstwo na górze, kłamstwo na dole, kłamstwo pod stołem, kłamstwo na stole”. A ja to pierdolę! Nie mam więcej cierpliwości. Jak mi Robin jeszcze raz podeśle takie padło to podam chama do sądu!
- jesusatan

Recenzja Icon of Evil "Icon of Evil"


Icon of Evil
"Icon of Evil"
Selfmadegod Rec. 2020

Pół dekady upłynęło od ostatniego wydawnictwa Icon of Evil jakim był split dzielony z The Dead Goats. Przez taki czas to można się ożenić i rozwieść, jak się uprzesz to i z dwa razy, nie zdziwiłbym się zatem jeśli część fanów z lekka zapomniała o istnieniu tego zespołu. Aby o sobie przypomnieć Wrocławianie serwują nam właśnie, nakładem Selfmadegod, świeżutką EP-kę zatytułowaną po prostu "Icon of Evil". Materiał krótki, trwający bowiem łącznie niecałe dziesięć minut, jednak jakże konkretny. Dwa zawarte na nim utwory to w zasadzie dokładnie to, czego można było się po tej ekipie spodziewać. Czystej maści death metal w staroszkolnym wydaniu. Pierwsza strona siedmiocalówki to nowa wersja znanego już wcześniej "Ojcze Wasz", utworu utrzymanego w średnim tempie, dość mocno kojarzącego się z brytyjskim graniem spod znaku Bolt Thrower czy Benediction. Rytmiczne gitarowe akordy gniotą mocno swoim ciężarem, stopniowo wbijając się co raz to głębiej w czaszkę. Charakterystyczne melodie sprawiają, że głowa sama zaczyna bujać się na karku a nóżka przytupuje. Wszystko podszyte masywną, tłusto brzmiącą sekcją rytmiczną i dwoma, przeplatającymi się tonacjami growlu. Na stronie B mamy z kolei numer "Urojony Bóg", jeszcze bardziej chwytliwy i bezpośredni. Bez zbytniego rozpędzania się Icon of Evil skupia się bardziej na precyzji i przede wszystkim masywnych riffach. Oba utwory są bardzo szczegółowo dopracowane i dość łatwo zapamiętywalne. Słychać wyraźnie, że chłopaki nie przespali tych pięciu lat. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że to najlepsze kompozycje zespołu jakie do tej pory słyszałem. Tytuły sugerują, że teksty zaśpiewane zostały w rodzimym języku, choć trzeba się bardzo mocno wsłuchać, by to rzeczywiście usłyszeć. Mniejsza jednak z tym, to nie konkurs poprawnej dykcji. "Icon" of Evil" to solidny kop w dupę i dla wszelkiej maści zbieraczy wosku pozycja obowiązkowa. A ja mam nadzieję, że ten materiał to zwiastun kolejnej dużej płyty, bo ileż można czekać do chuja pana!
- jesusatan

środa, 22 kwietnia 2020

Recenzj Taake / Whoredom Rife "Pakt"


Taake / Whoredom Rife
"Pakt"
Terratur Possessions 2020

Powyższych nazw żadnemu maniakowi norweskiej sceny blackmetalowej przedstawiać chyba nie trzeba. Obie ekipy do nowicjuszy bowiem nie należą, choć ich staż na scenie znacznie się różni. Nie zważając jednak na to, iż ten split jest poniekąd spotkaniem dziadzi z wnuczkiem, takim właśnie wydawnictwem uraczyła nas na woskowym nośniku Terratur Possessions. Dlaczego by zatem nie sprawdzić, co słychać na północy? Pierwsi ruszają do ataku weterani, choć w sumie chyba należy powiedzieć w liczbie pojedynczej – weteran, czyli Taake. Hoest serwuje tutaj dwa numery. Pierwszy z nich rozpoczyna się nawet obiecująco. Chłop częstuje nas dość charakterystycznym, nieco melodyjnym graniem, Mamy tu bujające, płynące swobodnie fiordy, czy też akordy, jak kto woli. Może bez przesadnej agresji, jednak ziąb bijący z tego utworu jest dość odczuwalny. I fajnie, tylko że w połowie pojawia się jakieś bajabongo, kompletnie dla mnie niezrozumiały urozmaicacz, który momentalnie psuje mi klimat tego utworu. Zamiast chłosty koleś zaprasza nas do tańca i ni chuja mi się to nie zazębia. Zaraz potem jest jeszcze gorzej, gdyż drugi utwór w wykonaniu Taake to cover The Sisters of Mercy – "Heartland". No sorry, ale to według mnie jest jakiś tragikomiczny żart. Gorszą wersję numeru Brytoli słyszałem chyba tylko na wydawnictwie, które dopiero się ukaże, więc nie będę go tu wymieniał z imienia. Porażka na całej inii. Jeśli już przebrniemy przez tą część splitu, to w końcu jesteśmy w domu. Pałeczkę przejmuje Whoredom Rife i wraz z pierwszymi akordami od razu czuć mocne pierdolnięcie. Duet z Trondheim zapodaje tu dwa utwory które totalnie kopią dupę aż się kręgosłup kurczy. Dudniące blasty koloryzowane niesamowicie jadowitymi, typowo norweskimi riffami momentalnie przenoszą nas w czasy, gdy wiadomy gatunek święcił tryumfy. Agresywny, chropowaty jak papier ścierny wokal rani zdzierając skórę w najbardziej wrażliwych miejscach a pojawiające się co chwilę czyste zakrzyki jedynie potęgują jego siłę. Chłosta jest niemiłosierna i zdaje się, że nie ma przed nią ucieczki. Na tej stronie krążka mamy czysty black metalowy wpierdol pierwszej klasy. Chłodne, przepełnione furią melodie ranią głęboko pozostawiając na umyśle widoczne blizny. Mimo iż drugi utwór jest nieco wolniejszy i urozmaicony, zdecydowanie bardziej leśny i klimatyczny, wkręca się w czaszkę niczym korkociąg, to kończący go akustyczny motyw jedynie zachęca, by ponownie przełożyć igłę do pozycji startowej. Mówiąc krótko, gdybym miał omawiany kawałek wosku, strona A pewnie pozostałaby czyściutka, nówka sztuka, nieśmigana. Natomiast strona B wymagałaby po jakimś czasie solidnej renowacji. Whoredom Rife zdecydowanie przewyższa swoich starszych stażem kolegów i serwuje im solidną lekcję. Warto zatem zaopatrzyć się w ten split, choćby dla wspomnianych dwóch, miażdżących kości utworów.
- jesusatan

Recenzja Urwerk "Dämonstranz"


Urwerk
"Dämonstranz"
Werewolf Promotion 2020


Jest na naszej krajowej scenie kilku osobników, którzy cokolwiek by się nie działo po prostu nie potrafią spokojnie na dupie usiedzieć. Co jakiś czas łączą siły w różnych konfiguracjach wypluwając co raz to nowe projekty. W tym konkretnym przypadku pod szyldem Urwerk zła dokonać postanowiła trójca Diabolizer, Great Executor oraz Bloodwhip. Wspólnie nagrali cztery utwory zamakające się w nieco ponad dwudziestu minutach. Pomyślicie zapewne, że znów to samo, nic nowego. I tak i nie. Faktycznie, łatwo zgadnąć, że mamy tu do czynienia z surowym black metalem, tym razem okraszonym jednak sporą dawką niebanalnych, zimowych melodii. Wysunięte nieco do przodu beczki łomoczą i biją po uszach w mocno charakterystycznym i rozpoznawalnym stylu, rytmicznie niczym tłoki w diabelskiej maszynie do zabijania. Gitary wycinają lodowate i niesamowicie wciągające riffy, ostre niczym skalpel chirurgiczny, trochę w stylu norweskim, trochę francuskim. Nie ma jednak najmniejszego sensu rozkładać tych kompozycji na mniejsze fragmenty, gdyż są one tak przemyślane i sensownie poukładane, że tworzą spójną całość i płyną mocno do przodu niczym rwisty, górski potok. W każdym zakamarku tej muzyki czai się prawdziwe, niemal namacalne zło. Bardzo dużo tu intrygujących harmonii, co najważniejsze, wcale nie takich oczywistych i często mocno zaskakujących. Urwerk gnają przeważnie szybko przed siebie, zwalniając jedynie w nielicznych fragmentach. W nich z kolei intrygujące melodie w tle wygrywa bas, hipnotyzujący wręcz swoim dostojeństwem Zresztą to, jak ten instrument brzmi na "Dämonstranz " to jest mistrzostwo świata. Będąc przy brzmieniu zaznaczyć należy, iż pomimo piwnicznego charakteru tej demówki żaden dźwięk nie jest tu ulotny czy schowany. Jakby tego było mało, Wielki Egzekutor zrobił tu chyba najlepsze wokale w swojej karierze. Wrzeszczane przez niego po niemiecku teksty sprawiają że całość jest jeszcze bardziej jadowita i agresywna, kompletnie obłąkana. Kurwa, to są tylko cztery numery, lecz tak intensywne, że ciężko mi się pozbierać z podłogi. Gdy ten materiał dobiega końca czuję się jakby przejechał po mnie ponabijany kolcami lodowy walec. Zawartość "Damonstranz" to czysta kwintesencja black metalu, takiego za który można sprzedać własną matkę, żonę i dorzucić kochankę w gratisie. Dla mnie materiał z gatunku doskonałych.
- jesusatan

Recenzja Helfró "Helfró"


Helfró
"Helfró"
Season of Mist 2020

Helfró to dwuosobowy projekt z Islandii a płyta zatytułowana po prostu "Helfró" to ich debiutancki album w barwach Season of Mist. Debiutancki, choć nie do końca nowy. Rzeczony krążek ukazał się bowiem pod koniec 2018 w wersji cyfrowej, natomiast wersja fizyczna jest jedynie wznowieniem tego materiału z dodatkowym, nowym utworem. No dobrze, ale z czym mamy tutaj do czynienia. Islandczycy serwują nam osiem utworów agresywnego i wściekłego black metalu w klimatach skandynawskich. Pierwsza część płyty, oparta na napierdalającej na oślep perkusji i szybkich, nieco melodyjnych tremolo kojarzy mi się na najbardziej z wczesnymi nagraniami Dark Funeral. Jest to silny strzał z liścia na twarz, taki w sam raz na przebudzenie. Na szczęście z czasem zespół wprowadza do płyty więcej zróżnicowania. Pojawiają się wolniejsze, choć równie chwytliwe akordy, dzięki czemu lekka monotonia natychmiast rozpływa się w powietrzu. Chwilami pojawiają się także elementy mocniej zahaczające o death metal i wówczas robi się naprawdę ciekawie. Poza siarczystymi, tnącymi bez litości gitarami bardzo pozytywne wrażenie robią wokale. Poza bardzo dobrymi wrzaskami, w niektórych partiach pojawiają się głębokie growle czy czyste zaśpiewy w rodzimym języku twórców, co z kolei przekierowuje skojarzenia w stronę norweskiego Enslaved. Tym bardziej gdy czasem spadnie nam na głowę kapka klawiszowych ozdobników, stanowiących jednak na szczęście jedynie odrobinę przyprawy do całości. Trzeba przyznać, że te nieco ponad pół godziny całkiem zgrabnie gada i słucha się tego w dużą przyjemnością. Trochę nie do końca przekonuje mnie natomiast brzmienie albumu, bardzo wyczyszczone i chyba zbyt klarowne, nie jest to jednak w przypadku tworzonej przez Helfró muzyki grzech śmiertelny. Jestem przekonany, że ten album przypadnie do gustu wiernym fanom skandynawskiego black metalu, gdyż w zasadzie zawiera wszystko, czego można oczekiwać. Ja pewnie do tej płyty wracać nie będę, lecz nie żałuję, że się zapoznałem. Chłopaki nie pukają jeszcze do drzwi blackmetalowej ekstraklasy, ale na pewno warto mieć na nich oko.
- jesusatan

wtorek, 21 kwietnia 2020

Recenzja Hexenbrett "Zweite Beschwörung: Ein kind Zu Töten"


Hexenbrett
"Zweite Beschwörung: Ein kind Zu Töten"
Dying Victims Prod. 2020


Bardzo czekałem na debiutancki album Hexenbrett. Głównie dlatego, że wydana nieco ponad rok temu EP-ka "Erste Beschwörung" zrobiła na mnie spore wrażenie. Wiadomo jednak, że im większe oczekiwania, tym bardziej bolesne bywa rozczarowanie. Dlatego zanim zabrałem się za "Przywoływanie Drugie" czułem podniecenie i obawę zarazem. Wszystkie negatywne odczucia minęły jednak jak ręką odjął już w połowie pierwszego odsłuchu. Niemcy na debiucie kontynuują i rozwijają pomysły, które kiełkowały na wspomnianej powyżej EP-ce. Ich interpretacja black metalu jest absolutnie niecodzienna i wyróżniająca zespół z tłumu identycznych klonów i naśladowców drugiej fali. Przede wszystkim Hexenbrett czerpie inspiracje z o wiele głębszego źródła, sięgając do klasyki, do czasów gdy tak naprawdę black metal jeszcze nie był taki jakim rozsławili go Norwegowie. Kluczowym elementem na tym krążku jest niesamowita atmosfera. Nie ma tutaj ścigania się z królikiem, jest za to sporo nastrojowych, transylwańskich klawiszy, chwytliwych akordów, akustycznych wstawek i zapachu dymu z sabatowego ogniska. Armosfera horroru jest bardzo zgrabnie podsycana nie tylko przez samą muzykę, która chwilami przywołuje w pamięci dokonania Mercyful Fate czy Tormentor. Ogromną jej siłę stanowią niesamowicie zróżnicowane wokale. Krzyki mieszają się z deklamacjami, szeptami, ostrzejszymi zaśpiewami, chórkami czy nawet przerażającymi piskami. Teksty śpiewane są po niemiecku, co nadaje całości jeszcze więcej wyrazistości i oryginalności. Nie sposób nie wspomnieć także o świetnych, choć nie serwowanych z przesadną częstotliwością solówkach, kojarzących się z bardziej klasycznym, heavy metalowym graniem. Zresztą cały krążek jest wielkim hołdem dla lat osiemdziesiątych i wszelkiej maści protoplastów odpowiedzialnych za eksplozję gatunku pod nową postacią w następnej dekadzie. To co na "Zweite Beschwörung: Ein kind Zu Töten" serwują nam zachodni sąsiedzi może także poniekąd kojarzyć się z dokonaniami Malokarpatan. Może nie dosłownie pod względem muzycznym, lecz poprzez sposób przekuwania starych pomysłów we własny, charakterystyczny styl. O ile dotychczas mogłem mieś jedynie taką nadzieję, teraz jestem przekonany, iż oto na scenie pojawił się kolejny, niepowtarzalny twór o nazwie Hexenbrett. A zapoznanie się z jego debiutanckim krążkiem jest w tym przypadku psim obowiązkiem każdego, kto mieni się fanem black metalu..
- jesusatan

poniedziałek, 20 kwietnia 2020

Recenzja Nurt Ognia "Świat Stoi Wojną"


Nurt Ognia
"Świat Stoi Wojną"
Self-released 2020


Prawdę mówiąc myślałem, że Nurt Ognia to był jednorazowy wyskok Upiora z bydgoskiego Xarzebaal. Coś na zasadzie bonusa, wydawnictwa z utworami nie pasującymi do głównych zespołów w których chłop się udziela. No cóż, najwyraźniej mimo bardzo chłodnego odbioru wspomnianego wydawnictwa koleś postanowił kontynuować ten nietypowy twór, udowadniając, że ma w dupie opinię społeczną i nie nagrywa dla poklasku, tylko dla kilku bardzo nielicznych pojebów, którzy te dźwięki łykają niczym kaczor gnojówę. Jako iż jestem takim właśnie kaczorem, niezmiernie mnie cieszy fakt obcowania z drugim dziełem przez duże G wspomnianego gentlemana. "Świat Stoi Wojną" to cztery... Kurwa, chciałem użyć słowa kompozycje, choć chyba nie do końca ten wyraz wydaje się w tym przypadku adekwatny. Numerowane bowiem w kolejności chronologicznej "IV, "V", VI" i "VII" to jakby fragmenty zapisu całkowicie improwizowanego teatru muzycznego, ulicznego występu. Sztuki tworzonej pod wpływem chwili. Wspomniana improwizacja jest tu bowiem matką, a przypadek ojcem pomysłów zawartych na tym krążku. W zasadzie nic tu się pozornie nie trzyma ni kupy ni dupy. Brzmi jak szalone wariacje zagrane na pufę i parapet zastępujący perkusję i w sumie nie do końca daje się nawet zakwalifikować. Chuj wie czy to bardziej przypomina surowy jak mięso spod napleta black metal, czy bliżej temu do chaotycznego industrialu. Aby zrozumieć ten materiał trzeba chyba nadawać na podobnych falach co sam Upiór, bo logicznie się tego ogarnąć nie da. Najwyraźniej jednak w tym szaleństwie jest metoda, bo mnie to mimo wszystko rusza. Poszczególne kawałki, mimo iż zdecydowanie mniej psychodeliczne i zróżnicowane niż te na debiucie, wciągają z czasem jak bagno, wpływają do głowy przez usta, nos i uszy, by ostatecznie pochłonąć całkowicie. Według mnie, największą zaletą tego materiału jest niemożliwość porównania go bezpośrednio z czymkolwiek. Nie da się ukryć, że jest to muzyka wręcz banalnie prosta, jednak jej klimat przypomina mi czasy w których bardziej ceniło się szczerość twórców niż ich umiejętności. Jeśli dodamy do tego wyjątkowo proste teksty, o ile oczywiście jesteśmy w stanie wyłapać poszczególne, śpiewane w naszym narodowym języku fragmenty, to druga EP-ka Nurtu Ognia jawi się czarno białą. Albo tą muzykę kochasz, albo wysrasz do kibla i nawet nie podetrzesz dupy papierem toaletowym, bo tego ostatnio ponoć deficyt. Ja zdecydowanie należę do tej pierwszej kategorii. Może jestem nienormalny, jednak te dźwięki na swój sposób wprowadzają mnie w odmienny stan umysłu i pozwalają się zresetować. Podoba mi się to przedsięwzięcie i to bardziej niż przeciętnie.
- jesusatan

niedziela, 19 kwietnia 2020

Recenzja Oranssi Pazuzu "Mestarin Kynsi"


Oranssi Pazuzu
"Mestarin Kynsi"
Nuclear Blast 2020

Kiedy zobaczyłem, że nowa płyta Oranssi Pazuzu ukaże się nakładem Nuclear Blast, pomyślałem, że oto właśnie skończyło się rumakowanie a zaczęło odcinanie kuponów. I chyba nikomu średnio zorientowanemu nie trzeba tłumaczyć takiego toku rozumowania. Niechętnie zatem zabierałem się za ten materiał i byłem nieświęcie przekonany, że ów Mastarin, kimkolwiek by nie był, kynsał nie będzie. A jednak! Finowie, którzy już na poprzednich albumach odeszli od swoich korzeni tak daleko, że stąd nie widać, na tym właśnie Mastarinie stąpają jeszcze bardziej zdecydowanie obraną przez siebie ścieżką. W zasadzie z black metalu pozostało tu niewiele. Poza niezmiennym od samego początku wokalem i bardzo nielicznymi gitarowymi harmoniami próżno tu tego gatunku szukać. Finowie zanurzają się natomiast w jeszcze bardziej odjechanych i psychodelicznych dźwiękach niż te, które i tak mocno ryły beret na "Varahtelija". Utwory płyną zazwyczaj pomału prezentując przebogaty wachlarz dźwięków. Są niczym narkotyczne wizje zmieniające się co chwilę i mieszające ze sobą tworząc nieprzewidywalne doznania. Są jak krople krwi wpadające do gorącej wody, tworzące wzory, rozpływające się po chwili, lecz nie znikające a zmieniające pomalutku jej barwę. Mniej więcej tak działają na mój umysł połamane akordy Oranssi Pazuzu, hipnotyzujące klawisze, pulsująca elektronika i oczarowujące wokalne wstawki, zmieniające się chwilami wręcz irracjonalnie tempo utworów i ten tradycyjnie już pulsujący w tle niesamowity bas. Chwilami zdaje się, że każdy z muzyków gra coś innego, po swojemu interpretując jedynie ogólnie zarysowany szkielet utworu. Całość jednak współgra ze sobą wręcz idealnie stanowiąc prawdziwy muzyczny narkotyk. Ostatni na krążku "Taivaan Portti" to najostrzejszy numer, udowadniający, że nie tylko niekonwencjonalnymi środkami można wywołać sny na jawie. Ten kawałek, oparty na powtarzającym się motywie gitarowym, jest tak omamiający, że dosłownie zapomniałem przy nim oddychać. Im dłużej słucham tego materiału, tym więcej jestem w stanie usłyszeć, zobaczyć, poczuć. Niesamowite jest jak ten zespół się rozwinął od czasu debiutanckiego "Muukalainen Puhuu". Co jednak najważniejsze, słuchając "Masterin Kynsi" nie ma wątpliwości, że to nadal jest Oranssi Pazuzu. Niewiele jest zespołów tak mocno zmieniających swoje pierwotne oblicze i pozostających w dalszym ciągu rozpoznawalnymi. Finom się to doskonale udaje. Mało, nagrali według mnie swój najlepszy krążek w karierze. Aż się boję, co oni mogą jeszcze wymyślić następnym razem.
- jesusatan

Recenzja GOD - THE BARBARIAN HORDE „Forefathers: A Spiritual Heritage”


GOD - THE BARBARIAN HORDE
„Forefathers: A Spiritual Heritage”
Earth and Sky Productions 2019

Pozwólcie, że aby w jakimś stopniu opisać muzykę znajdującą się na  trzecim albumie rumuńskich barbarzyńców (choć podobno jest to tak naprawdę pierwsza płyta zespołu, która tajemniczo zaginęła, gdy grupa mieszkała w Portugalii) posłużę się słowami jednego z muzyków. „Barbarzyńska muzyka metalowa inspirowana naszym starym dziedzictwem folklorystycznym oraz starożytną historią i mitologią Daków! Nasze motywy liryczne tworzone są na podstawie mitów i legend naszych przodków! Chwalimy naszych przodków, potężnego Daka i Getę Traków i wszystkie ich plemiona barbarzyńców! Modlimy się, aby pewnego dnia nasz lud był dumny z powodu dawnego królestwa Dacian, które kiedyś istniało i tak będzie ponownie!!! Ten album poświęcony jest pamięci i chwale naszych przodków…Śpiewamy o mołdawskim duchu!” No i tyle na temat. Jak już zapewne się domyślacie, płytka wypełniona jest skoczną mieszaniną Folku i Metalu, czyli jest to dzika pata tajnia na klepisku przy akompaniamencie melodyjnych wioseł, dziarskiej sekcji i podniosłych, ludowych śpiewów męsko – damskich okazjonalnie przeplatanych agresywniejszymi wrzaskami, czy niedźwiedzim growlem. Gatunek prezentowany przez GOD już dawno wg mnie wpierdolił własny ogon i Folk Metalowe płyty, które się teraz ukazują, są tylko echem świetności dawnych dni. Z tym materiałem sprawa ma się podobnie. Jest tu w zasadzie jeden, no może półtora solidnego utworu, a reszta płyty to muzyka z serii wieś śpiewa – wieś tańczy. Nie słyszę tu jakiejś myśli przewodniej, jednolitości i spójności tego materiału. Wszystko sprawia wrażenie mocno chaotycznego, stworzonego i odegranego w stanie permanentnego najebania, choć może właśnie tak miało to wyglądać i trzeba się zdrowo napierdolić, aby strawić zawarte tu dźwięki? Nieważne. Dla mnie to szajs, a kulawo odegrany, umieszczony na końcu płyty cover Moonspell (oczywiście „Alma Mater”) nie poprawia sprawy. Miłośnicy pitolenia spod znaku Ensiferum, Trollfest, Finsterfrost, czy innych Finntrolli będą zapewne się przy tym onanizować, ja mam to głęboko i stawiam na tym kloca.

Hatzamoth

piątek, 17 kwietnia 2020

Recenzja DOLORANGST „Катастрофа Внутри”


DOLORANGST
Катастрофа Внутри
Northern Silence Productions 2020

Debiutancka Ep’ka rosyjskiego Dolorangst to krótki materiał, bo trwa niespełna 25 minut…i bardzo kurwa dobrze, bo gdybym miał spędzić w towarzystwie takiego pitolenia więcej niż 40 minut, to chyba oddałbym na plecy. No ni chuja nie leży mi to granie. Nie jest to bynajmniej jakaś totalna wiocha, bo pewien zamysł w tym jest, a wykonanie pod względem technicznym także jest solidne, ale muzyka Dolorangst niczym nie potrafi mnie zainteresować. „Катастрофа Внутри” to w wersji cd 5 wałków (wydana w zeszłym roku wersja digital posiadała jeden utwór mniej) przeciętnego, klimatycznego męczenia buły. Mieszają się tu wpływy melodyjnego, atmosferycznego Black Metalu i Post-Black Metalu (tfu!) z lekko depresyjnymi, nasiąkniętymi mizantropią Post-Rockowymi patentami. Główną robotę robi tu parapet i niezgorzej rzeźbiące wiosło, tworząc chłodną aurę obojętności i alienacji. Sekcja zaznacza swoją obecność podkładając równy rytm z okazjonalnymi przyspieszeniami, a o operujących na drugim planie wokalach można powiedzieć tyle, że są i w zasadzie nic poza tym. Fani wszelakich post-jakichś tam klimatów stwierdzą zapewne, że rosyjski projekt ma coś do powiedzenia na kanwie klimatycznego, doprawionego delikatnie depresją grania. Ja uważam, że póki co, ma on do powiedzenia tyle, co niemowa. Słuchając tego materiału mam wrażenie, jakbym wracał w mroźny poranek na totalnym kacu z suto zakrapianej imprezki. Jak wiadomo żal mamy wtedy straszny do całego świata i ogarnia nas melancholia, że libacja już się zakończyła, a my musimy cierpieć niczym młody Werter. Rada na ten stan rzeczy jest tylko jedna. Napić się ponownie, ale słuchanie „Катастрофа Внутри” już sobie odpuścić.

Hatzamoth

Recenzja DÄMMERFARBEN „Des Herbstes Trauerhymnen MMXX”


DÄMMERFARBEN
Des Herbstes Trauerhymnen MMXX”
Northern Silence Productions 2020

Hmmm, zespół nazywa się, w przełożeniu na polski, Kolory Zmierzchu, pochodzą z Niemiec, swój pierwszy album nazwali „W Wieczornym Blasku”, drugi „Jesienna Ścieżka”, a trzeci, którym właśnie się tu zajmuję zwie się „Jesienne Hymny Żałobne”. Okładka przedstawia jakiś zachód lub wschód słońca (zależy, jak na to spojrzeć) nad jesienno-zimowymi mokradłami (przynajmniej tak sądzę, bo specjalistą, przyrodnikiem nie jestem). Nie musiałem nawet odpalać tej płyty, wiedziałem doskonale, co usłyszę. Życie jednak czasami płata figle, a poza tym przegięciem byłoby zrecenzować płytę, nie przesłuchując jej zawartości. Wyczytałem jeszcze w notce promocyjnej, że inspiracją dla powstania tego albumu był motyw przemiany natury, a także nastroju ludzkości, gdy jesień przechodzi w zimę, ło ja pierdolę! No nic, włączam zatem ten materiał…, i kurwa normalnie wzruszyłem się tak, że o mało nie puściły mi zwieracze. Poczułem się bowiem, jak w czasach, kiedy człowiek egzaltował się na siłę takim pitoleniem tylko po to, aby zaliczyć jakąś mroczną niewiastę. Dämmerfarben gra bowiem atmosferyczny Black Metal z lekką domieszką folku, jaki święcił triumfy bez mała 20 lat temu, a w dodatku, gdy sprawdziłem to i owo okazało się, że „Des Herbstes…” tak naprawdę nie składa się z nowo skomponowanego materiału. Pierwsze trzy wałki to bowiem ponownie nagrane, nieco dopieszczone i przerobione utwory z demo wydanego w 2006 roku, czwarta piosenka, pochodzi z tej samej sesji nagraniowej, tylko nigdy nie była publikowana, a ostatni, piąty utwór, to kompozycja, która powstała w czasach „Herbstpfad”, tak więc chłopaki poszli najzwyczajniej w świecie na łatwiznę i chuj! Teraz może choć trochę o tym, co tu słyszymy. Jak już wspomniałem mamy tu do czynienia z klimatycznym Black Metalem opartym na prostych, melancholijnych, melodyjnych riffach, które momentami lekko się rozjeżdżają i nieskomplikowanej sekcji, która rzetelnie robi swoje. W ten kręgosłup swoje trzy grosze starają się wcisnąć partie wiolonczeli, instrumentalne, gitarowe miniatury, odgłosy natury (jakieś wiaterki i dźwięki przelewających się strumyczków, które wywołują parcie na pęcherz moczowy) i lekko wycofane, chropowate wokalizy w języku niemieckim, o delikatnie depresyjnym zabarwieniu. Dla mnie to kupa, ale jeżeli ktoś z Was chciałby posłuchać muzyki zbliżonej do tego, co ongiś tworzyło Empyrium, czy Nest, tylko w drugo/trzecioligowym wydaniu, ten może sięgnąć po tę płytę, choć i tak robi to na własną odpowiedzialność.

Hatzamoth

Recenzja Shitfucker "Sex With Dead Body"


Shitfucker
"Sex With Dead Body"
Hells Headbangers 2020

O kurwa, jakie pojeby! Dosłownie taka była pierwsza myśl jaka przemknęła mi przez głowę gdy zobaczyłem nazwę kapeli, tytuł płyty i przede wszystkim fotki promocyjne do tego materiału. Przewidując mniej więcej czego można się spodziewać po takich zboczeńcach wprowadziłem się przy pomocy alkoholu w odpowiedni nastrój i odpaliłem Dymanie Umarlaka. Faktycznie, nie pomyliłem się zbytnio. Drugi album pochodzącego z Detroit komanda to circa trzydzieści siedem minut chamskiego grania dla brudasów i wszelkiej maści popaprańców. Trio częstuje nas niezbyt skomplikowaną mieszanką thrash, death i black metalu ze sporą punkowego sznytu. Jak można łatwo odgadnąć jest to muzyka w której chodzi przede wszystkim o dobrą zabawę. Jest ona zatem dość skoczna i rytmiczna. Można sobie przy niej potupać nóżką i pokiwać główką, golnąć głębszego i zaraz humorek się poprawia. Utwory są nie tylko chwytliwe ale i na swój popaprany sposób melodyjne. Przoduje w nich punkowy beat i maksymalna prostota, lecz nie obyło się też bez nieco pijackich, rozjechanych solówek czy bardziej metalowego pierdolnięcia. Czasem przewinie się jakiś grunge'owy patent, co dowodzi, że chłopaki nie ograniczają się stylistycznie i wrzucają do gara wszystko, co im do głowy przyjdzie. I trzeba przyznać, że bardzo zgrabnie im to wychodzi. Dla jeszcze większego kolorytu mamy tu też jakieś interludia czy sample będące zapisem rozmów z różnego rodzaju pojebami. Równie popierdolone są tu wokale, oferujące poza bardziej typowym wrzaskiem pewnego rodzaju zabawne zaśpiewy, pasujące jak ulał do wywoływania duchów przy kolonijnym ognisku. Brzmienie na tym krążku jest brudne jak katana obrzyganego, leżącego pod klubem punka, któremu odmówiono wstępu na koncert a on sobie to sowicie wynagrodził kolejnym bełtem i nie zdążył do kibla. Reasumując – wszystko się zgadza i współgra ze sobą idealnie, począwszy od okładki, poprzez image muzyków i na samych dźwiękach kończąc. Zdecydowanie nie jest to materiał do słuchania na trzeźwo. Takich niechlujnych piosenek najlepiej słucha się w towarzystwie pijanych kompanów chcących zrobić komuś coś złego. Mimo iż nie jest to jakieś mistrzostwo świata, posłuchajcie sobie tego albumu w piątkowy wieczór. Dobra zabawa gwarantowana.
- jesusatan

czwartek, 16 kwietnia 2020

Recenzja Benighted "Obscene Repressed"


Benighted
"Obscene Repressed"
Season of Mist 2020

Zanim włączyłem nowy album Benighted próbowałem przypomnieć sobie, kiedy to ostatnio miałem przyjemność z nimi potańczyć. Z przerażeniem stwierdziłem, że był to krążek "Icon", wydany (kurwa, Dżisas ja pierdolę!) trzynaście lat wstecz! Trochę wstyd, ale trzeba przyznać, że moje priorytety muzyczne w ostatniej dekadzie krążyły nad innym rodzajem padliny. Czy zatem randka po latach się udała? A i owszem, nawet z wesołym finałem bym powiedział. Żabojady najwyraźniej należą do tego typu zespołu, co to pomimo upływu lat wciąż potrafi ostro zapierdolić, wydymać słuchacza w dupsko bez wazeliny i wcale nie potrzebuje do tego viagry. Słychać bowiem doskonale, że rzeźnicy machają swoimi maczetami w sposób wyjątkowo naturalny, nie wymuszony przez obecnie panujące na scenie trendy czy chęć przypodobania się komukolwiek. Już otwierający album numer tytułowy to siarczysty liść z wielkiej, otwartej graby prosto w pysk, zadany tylko po to, by zaraz poprawić z buta, łokcia i kolana. Panowie z Saint-Etienne nakurwiają decybelami po uszach aż krew spływa wartkim strumieniem po policzkach i brodzie. Mało tu spokojniejszych fragmentów, większość opiera się na maksymalnym nakurwianiu. Sporo tu chwytliwych akordów kojarzących się chwilami z Misery Index z najlepszych czasów, trochę hardcorowej skoczności ale przede wszystkim od chuja blastów szatkujących niczym świeżo naostrzona maszynka do krojenia kapusty. Nie ma litości, od początku do końca jesteśmy wystawieni na ostrą konfrontację z soniczną falą wkurwienia i nienawiści. Obcowanie z tą płytą można porównać do wrażeń towarzyszących rozszarpywaniu na strzępy przez wgłodniałe wilki. Owej torturze towarzyszą wściekłe wokale, raz rzygające, raz rozdzierające wysokimi tonacjami przechodzącymi w jakże charakterystyczne dla gatunku "świniaki" Bardzo podoba mi się brzmienie "Obscene Repressed", niby nowoczesne (czyli takie za jakim nie szaleję) jednak tak idealnie wyważone, że każdy akord, każde jebnięcie basu czy uderzenie w werbel dociera do rdzenia kręgosłupa powodując jego korozję. Jeśli do tego dorzucimy kilka elementów bardziej, hmmm... eksperymentalnych, typu sample czy inne wstawki, to o jakiejkolwiek nudzie, mimo dość jednostajnego charakteru całego krążka, możemy zapomnieć. Nie spodziewałem się aż takiego ciosu. Chyba będę musiał nadrobić zaległości i sięgnąć po wcześniejsze nagrania Benighted, bo najwyraźniej sporo straciłem. Po nowy materiał Francuzów sięgajcie bez wahania. Przeora was jak pług Pawlaka, przemieli niczym rozdrabniarka i rozrzuci wasze truchło po polu. Wpierdol pierwsza klasa!
- jesusatan