wtorek, 30 czerwca 2020

Recenzja Profane Congregation "Apocalyptic Visions"


Profane Congregation
"Apocalyptic Visions"
Morbid Chapel Rec. 2020

Debiutancki album Profane Congregation liczy już sobie cztery lata, jednak nie zdziwię się jeśli nazwa tego zespołu nie obiła wam się dotychczas o uszy. Przede wszystkim dlatego, iż materiał ten ukazał się jedynie w wersji kasetowej, w ścisłym nakładzie stu sztuk. Poza tym ten jednoosobowy projekt na wspomnianym albumie prochu raczej ponownie nie wymyślił. Czy jest zatem sens odkopywać coś, co w sposób naturalny umknęło w zalewie black metalowego planktonu? I tak i nie. Jeśli ktoś z wasz szuka bowiem płyt wyłącznie wybitnych, może sobie "Apocalyptic Visions" darować bez słuchania i marnowania cennego zapewne czasu. Pozostała garstka maniaków, lubiąca się czasem zapędzić w rewiry podziemnego, solidnego grania zapewne z pianą na pysku przyjmie do serca rzeczony materiał. Znajdujemy na nim bowiem cztery utwory surowego i absolutnie nie wypieszczonego black metalu w okołofińskim klimacie. Pan Sacrilege pogrywa nam tu raczej szybkie piosenki, może i niezbyt skomplikowane, za to okraszone odpowiednią dawką melodii. Bzyczące gitary wygrywają zatem swoje nuty przy akompaniamencie dość jednostajnych, głębokich dudniących bębnów a Fińczyk wykrzykuje swoje poematy. Tu przy okazji nadmienić należy, iż czyni to w naprawdę niezgorszym stylu. Jego obłąkane wokalizy są bowiem jednym z najsilniejszych ogniw tego krążka. Gdzieniegdzie pojawiają się tu także ambientowe wstawki, idealnie wpasowujące się w klimat albumu. I mimo iż "Apokaliptyczne Wizje" jawią się jako typowy, szeregowy przedstawiciel black metalowej sceny, to słucha mi się ich z nieukrywaną przyjemnością. Pół godziny muzyki przemyka tak szybko, że automatycznie zapodaję sobie powtórkę z rozrywki. Myślę, że te mizantropijne dźwięki znajdą garstkę fanów, którzy zanurzą się w nich bez zastanowienia. Mi takie granie robi zdecydowanie lepiej niż mainstream.
- jesusatan

poniedziałek, 29 czerwca 2020

Recenzja Uerberos "Stand Over Your Grave"


Uerberos
"Stand Over Your Grave"
Godz Ov War 2020

Od dawna powtarzam, że polska scena black i death metalowa jest tak silna, że jeśli nawet ograniczyć się do słuchania jedynie rodzimych zespołów, to na jakikolwiek niedobór dobroci nie sposób narzekać. Chcecie dowodów? Pierwszy lepszy mam właśnie pod ręką. Oto po trzech latach milczenia łeb po raz drugi podnosi żorski Uerberos. Wiem, nie jest to może nazwa, która wypowiedziana na spotkaniu towarzyskim powoduje natychmiastowe poruszenie i nerwowe poszukiwanie chusteczki w celu otarcia spoconego czoła. Choć nie powiedziane, że za jakiś czas tak właśnie będzie, bo wyraźnie słychać, że od czasu wydania "Tormented by Faith" chłopcy nie zasypiali gruszek w popiele tylko w pocie czoła pracowali nad nowym materiałem. "Stand Over Your Grave" to naturalna kontynuacja wspomnianego przed chwilą krążka, jednak, jeśli to tak można określić, na poziomie wyżej. Przede wszystkim zdecydowanie bardziej zostało dopracowane brzmienie. Zniknęły mankamenty nieco przeszkadzające mi w odbiorze debiutu i wszystko działa tym razem jak w niezawodnym Kałasznikowie. Stylistycznie na szczęście wielkich zmian nie ma. Uerberos nakurwiają death kurwa metal, taki jak to kiedyś robił Hate i Vader, zanim oba te zespoły rozmieniły się na drobne. Mamy tu zatem od cholery brutalnej napierdalanki z delikatnym liźnięciem techniki. Co ważne, a co często zdarza się w tej stylistyce, nie ma tutaj udawania muzyki. Jest za to ciężkie i rytmiczne riffowanie że można sobie łeb upierdolić. Mimo iż poszczególne kompozycje są do siebie strukturalnie podobne, pomysłów w nich nie brakuje, każda jest "jakaś" i każda kopie dupsko z taką samą mocą. Ten materiał jest niesamowicie równy i to jest jego wielka zaleta. Jednak największą, przynajmniej dla mnie, jest tu sekcja rytmiczna, przede wszystkim beczki. Mamy tu prawdziwego kozaka, który ujeżdża swój zestaw jak, nie przymierzając, Docent za najlepszych lat. Można powiedzieć człowiek-maszyna, zrobił mi z mózgu mielonkę. Jeśli jeszcze nauczy się biegać tak szybko jak tu chodzą stopy, to proponuję wysłać go na kolejną olimpiadę. Przyznam się bez bicia, że ten krążek zrobił na mnie bardzo duże wrażenie, na pewno większe niż się początkowo spodziewałem. Brawo panowie! Tak trzymać. I obyście nie obrośli w piórka, bo ni chuja nie będzie szeptów w towarzystwie.
- jesusatan

sobota, 27 czerwca 2020

Recenzja Sandbreaker "Worm Master"


Sandbreaker
"Worm Master"
Defense Rec. / Free Joy Stereo / Mythrone Prom. 2020


Po bardo obiecującym mini zastanawiałem się, czy Sandbreaker okaże się niespełnioną nadzieją, czy też może z tego czerwia wykluje się coś potężniejszego. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać, gdyż Rybniczanie powracają właśnie z debiutanckim krążkiem, prezentując na nim nieco ponad pół godziny muzyki w ośmiu odsłonach. Stylistycznie żadnych rewolucji tu nie ma. Zespół nadal porusza się w klimatach doom/death metalowych okraszonych szczyptą stonerowego feelingu. Skojarzenia z wczesnym Cathedral, Winter czy Thergothon są tu jak najbardziej na miejscu. Natomiast sama jakość kompozycji w porównaniu do wcześniejszych nagrań wskazuje na wyraźny krok wprzód. Słychać, że chłopacy bardzo solidnie przyłożyli się do sesji, dzięki czemu otrzymujemy materiał przebogaty w różnorodne pomysły i intrygujące rozwiązania. Poza porażającymi, ciężkimi jak średnia lokomotywa akordami gitarzyści serwują chwilami nieco bardziej melancholijne melodie, płynące swobodnie w tle i dodające do ogólnego obrazu płyty swoistego kolorytu. Gdzie indziej z kolei zarzucą nieco hipnotycznym, zielarskim riffem by za moment znów sprowadzić nas do parteru potężnym uderzeniem a następnie poczarować stonerową solóweczką. Progres zauważalny jest także w strefie wokalnej. Nie są to już jedynie jednolite pomruki, lecz growle w bardziej zróżnicowanych tonacjach. Na "Worm Master" wiele się dzieje i rzeczywiście jest tu co eksplorować. Najlepszym na to dowodem niech będzie fakt, iż chcąc wyróżnić którykolwiek utwór z płyty co chwilę zmieniałem zdanie, by ostatecznie sobie odpuścić. Może dlatego, że ten album jest bardzo spójny i logicznie przemyślany, niebanalny i niebezpośredni dzięki czemu gwarantuje wiele udanych sesji odsłuchowych. Jedynym mankamentem jakiego się w nim doszukuję to czas jego trwania, według mnie ciut przykrótki. Chętnie przytuliłbym jeszcze z dziesięć minut, lecz jak to się mówi – lepszy niedosyt niż kanarek na dachu, czy cuś. Wielkie brawa dla Sandbreakerów za ten krążek. Oczywiście czekam na więcej.
- jesusatan

piątek, 26 czerwca 2020

Recenzja Witchbones "Goety"


Witchbones
"Goety"
Morbid Chapel Rec. 2020


"Goety" to ostatnia część trylogii tego amerykańskiego projektu, składająca jednocześnie, jak zapowiedział sam twórca, Witchbones do grobu. Trochę szkoda, choć z drugiej strony płakać też nie ma co. Znając bowiem temperament Vardlokkera za chwilę wyskoczy znów z jakimś nowym pomysłem i równowaga w przyrodzie zostanie zachowana. Nim to jednak nastąpi mamy rzeczony, trzeci rozdział Witchbones, czyli około czterdziestu pięciu minut muzyki gęstej jak zastygająca krew i dusznej niczym klimat w szklarni. Amerykanin porusza się w rejonach bardzo mocno gruzowych, serwując raczej proste akordy o stonowanej prędkości, niekoniecznie melodyjne i wpadające od razu w ucho od pierwszego słyszenia. Patrząc powierzchownie można powiedzieć, że niewiele się w utworach zamieszczonych na "Goety" dzieje. Wystarczy jednak spędzić z tym krążkiem nieco czasu by zacząć wychwytywać wyłaniające się spod smolistego brzmienia niespodzianki i wkręcające się w głowę riffy. Nie są to może kompozycje wyjątkowo urozmaicone i zmieniające swoje oblicze jak w kalejdoskopie, jednak Witchbones to przede wszystkim nacisk na ciężar a nie technikę. Natomiast absolutnie nie można tego materiału nazwać monotonnym. Poza typowym death/blackmetalowym amalgamatem pojawia się tutaj kapka klawiszy, wokalne wariacje w różnych tonacjach, wliczając także żeńskie jęki przypominające zawodzenie wiedźm czy dwie akustyczne kompozycje w postaci "There Is Thunder In Our Hearts" oraz "Ghosts of Fallen Wolves". Dodatkowego kolorytu dodaje także bardzo dobry cover Burzum na zakończenie krążka. Dzięki temu "Goety" jest albumem różnorodnym lecz utrzymanym głęboko w klimatach bagienno-piwnicznych. Dużą zaletą tego krążka jest fakt iż zyskuje on stopniowo z każdym kolejnym odsłuchem, jednak to w przypadku Witchbones dziwić akurat nie powinno, gdyż poprzednie albumy także się tym cechowały. Jeśli więc wcześniejsze nagrania tego projektu do was trafiały, sięgajcie po ostatni rozdział i sprawdźcie, jak kończy się historia wiedźmowych kości.
- jesusatan

czwartek, 25 czerwca 2020

Recenzja Herxheim "Incised Arrival"


Herxheim
"Incised Arrival"
I, Voidhanger Rec. / NWN! 2020


Wiadomość o rozpadzie Howls of Ebb bardzo mnie swego czasu rozczarowała, dlatego też poczułem ogromne podniecenie w chwili gdy trafił do mnie debiutancki krążek Herxheim. Jest to bowiem pewnego rodzaju kontynuacja, lub może bardziej właściwym określeniem byłoby "wcielenie" wspomnianego przed chwilą zespołu. Nie da się bowiem zaprzeczyć, iż mimo że Herxheim gra muzykę nieco inną, czuć w niej ten charakterystyczny, wypracowany przez Patricka Browna sznyt, który ciężko podrobić. "Incised Arrival" to album oparty w przeważającej większości na znanych black i death metalowych wzorcach, jednak bardzo odmienny od wszystkiego, co oferuje dzisiejszy rynek wydawniczy. W muzyce Herxheim sporo bowiem elementów tajemniczych i nieszablonowych, zaskakujących i wielokrotnie mocno hipnotyzujących. Słychać jednak wyraźnie, że są one wynikiem procesu bardzo naturalnego, dzięki czemu wszelkie wrzucane do kotła pomysły łączą się w niebywale kolorową acz bardzo spójną całość. W pierwszej chwili utwory wydają się bardzo chaotyczne, sprawiające nawet wrażenie czystej muzycznej improwizacji, jednak z czasem można w nich dostrzec logiczną zależność, ład wypływający z chaosu. Mamy tu pięknie plumkający bas, przypominający mistrzowską scenę grecką z początku lat dziewięćdziesiątych, swobodnie płynące w tle, podkreślające atmosferę płyty klawisze, rytmicznie dudniące bębny, utrzymanych głównie w średnim tempie akordów i sporo ozdobników w postaci rytualnych deklamacji, dzwoneczków i dźwięków przedziwnych. Ekspresje wokalnie także nie należą do gatunku oczywistych. Plują w twarz szarpanymi frazami lub szepczą bardzo udanie wkomponowując się w całość. Na pewno "Incised Arrival" nie jest albumem, który można zrozumieć po jednym odsłuchu. Czai się gdzieś z tyłu głowy i nakazuje do siebie wracać, wstrzykując za każdym razem kolejną porcję trucizny do naszego krwiobiegu, by ostatecznie zniewolić całkowicie. Może i jest to faktycznie muzyka bardziej pierwotna i surowa niż Howls of Ebb, jednak nie mniej intrygująca. Do mnie przemawia w pełni doskonale wypełniając lukę po rozpadzie poprzedniej formacji Patricka. Każdy, kto odczuwa jej brak powinien bez wahania sięgnąć po debiut Herxheim. Rozczarowań nie przewiduję.
- jesusatan

środa, 24 czerwca 2020

Recenzja Nexwomb "Exegesis of Nihility"


Nexwomb
"Exegesis of Nihility"
Morbid Chapel Rec. 2020
Debiutancki krążek Nexwomb został pierwotnie wydany w zeszłym roku w porażającej ilości pięćdziesięciu taśm. Jaka zatem była szansa na jego poznanie oceńcie sami. Na szczęście dzięki Morbid Chapel materiał ten został właśnie wznowiony na fizycznym nośniku w konkretniejszej formie, dzięki czemu może on plugawić i bezcześcić i tak chylący się ku upadkowi łez padół. Panowie zza wielkiej kałuży raczą nas dziś trzydziestoma minutami death metalu starej szkoły w najbardziej plugawej do wyobrażenia formie. Brzmienie tego materiału jest mocno demówkowe, czasem wręcz totalnie zapaskudzone, dzięki czemu obcowanie z "Exegesis of Nihility" przypomina zderzenie ze ścianą dźwięku. Rzeźbiące raczej proste akordy gitary podbite mocno zbasowaną sekcją rytmiczną sprawiają, że tynku przy tych piosenkach raczej nie położycie, gdyż odpada on samoistnie od ścian zanim jeszcze zdąży wyschnąć. Nexwomb skupiają się przede wszystkim na ciężarze muzyki nie bawiąc się w niepotrzebną wirtuozerię. Blasty mieszają z dosadnymi zwolnieniami gniotąc bardzo precyzyjnie i systematycznie. W tle wybrzmiewa natomiast natomiast wokal przypominający głos zjawy z opuszczonej kopalni a całość do kupy jest gęsta niczym gryzący w gardło dym palonych opon. Absolutnie nie jest to krążek przecierający nowe ścieżki. Odwrotnie – podróż z nim jest niczym błądzenie po omacku w ciemności i powracanie wciąż w to samo cuchnące zgnilizną, zapleśniałe, pełne robactwa miejsce, w którym dobrze czują się jedynie nieliczni. Mi tu dobrze i nawet jeśli za rok zapewne nie będę pamiętał o debiucie Nexwomb słucha mi się tego bardzo nieprzyjemnie. Jeśli wolicie totalny gnój od pachnących perfumami salonów, to łykajcie ten materiał bez zastanowienia. Smacznego!
- jesusatan

wtorek, 23 czerwca 2020

Recenzja Siege Column "Darkside Legions"


Siege Column
"Darkside Legions"
Nuclear War Now! 2020

"Darkside Legions" to krążek, który już od początku krzyczy, że tu się gra prawdziwy metal. Poczynając od okładki, która momentalnie skojarzyła mi się z obrazkiem widniejącym na demówce bydgoskiego Scarecrow, poprzez logo a na tytułach utworów kończąc. No i o pomyłce nie może być mowy, skoro już otwierający płytę "Devil's Knights of Hell" atakuje bezpośrednio Mayhemowym motywem z pojawiającą się za chwile Bathorową gitarą w tle i porywającym punkowym sznytem. W zasadzie po tym jednym kawałku wiemy już, że jesteśmy w domu, gdyż dalej żadnych wielkich wariacji nie ma a powyższe skojarzenia towarzyszą nam do samego końca. Amerykanie serwują muzykę prostą, staroszkolną i mocno chwytającą za serducho każdego fana czasów analogowych. Tacy znajdą tutaj wszystko, czego do szczęścia potrzeba – syfiaste, acz jednocześnie wystarczająco przejrzyste brzmienie, niechlujne, mało czytelne, okraszone staromodnym pogłosem wokale i sto dwadzieścia riffów zaczerpniętych niemal żywcem z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Nikt tu nie sili się na oryginalność czy wymyślanie jakiejś nowej formuły. Siege Column po prostu po chamsku wykopują trupa i tańczą z jego rozpadającymi się w wyniku procesów gnilnych członkami na cmentarzu centralnym. Wszystkie utwory są tu utrzymane w podobnym klimacie. Jest dość skocznie, gdzie trzeba chłopaki dopierdolą ostro do pieca, gdzie indziej dadzą chwilę na odsapnięcie, pojadą punkowo lub z death/thrashowym pierdolnięciem. O nudzie bynajmniej nie ma mowy, bo duet nie ogranicza się pod względem inspiracji do jednego tylko stylu. Ta mieszanka jest z gatunku wysokooktanowych i potrafi sprawić od chuja radochy. Nie widzę sensu by się nad tym krążkiem dalej rozpisywać, bo zapewne wszystkim, którzy mają po niego sięgnąć moja powyższa rekomendacja wystarczy. Wyciągajcie zatem z lodówki schłodzona wódeczkę, zagryźcie kiszonym i włączcie sobie nowy Siege Column. Tylko głośno! Tak, żeby się sąsiedzi posrali.
- jesusatan

niedziela, 21 czerwca 2020

Recenzja Vassafor "To the Death"


Vassafor
"To the Death"
Iron Bonehead 2020
Nowozelandczycy z Vassafor najwyraźniej rozkręcili się na dobre. Po powrocie do świata żywych, poprzedzonym wieloletnim letargiem, zespół zaczął wypluwać nowe nagrania z co raz to większą częstotliwością. "To the Death" to ich trzeci krążek, przynoszący sześćdziesiąt sześć minut muzycznej wizualizacji piekła w najczystszej postaci. Już samo brzmienie albumu, tradycyjnie muliste i przytłumione, gęste jak lawa, potrafi odstraszyć przypadkowych odbiorców. Nie jest to jednak żadne novum. Duet z Auckland wykreował bowiem swój własny, niepowtarzalny i niepodrabialny styl, którego nie sposób pomylić z kimkolwiek innym. Styl, który z każdym następnym wydawnictwem ulega delikatnej ewolucji w dążeniu do doskonałości. Tak samo jak na "Malediction", również "To the Death" wnosi do muzyki zespołu nowe, może nie rewolucyjne, lecz znacznie wzbogacające muzykę elementy. Podstawę stanowią tu jednak cały czas smoliste, absolutnie niebanalne black i death metalowe akordy, na swój sposób melodyjne, choć odkrycie tych harmonii jest na pewno czasochłonne i niekoniecznie łatwe. Jednak tego typu granie cenię sobie najbardziej, gdyż po odkryciu skrzętnie skrywanych początkowo pod zewnętrzną warstwą smaczków stajemy twarzą w twarz z prawdziwym sonicznym monstrum. Najnowsze dzieło Vassafor to materiał bardzo zróżnicowany. Utwory są tradycyjnie rozbudowane, sporo w nich pokręconych solówek i patentów nawiązujących nawet bezpośrednio do klasyki heavy metalu. Wszystko jest tu jednak zatopione w ciekłym ołowiu i atmosferze wszechobecnej śmierci. Mamy tu dudniące głęboko beczki, wycofany, mruczący grobowy wokal i świdrujące gitary oplatające swoim harmoniami powoli i ciasno niczym drut kolczasty, by w momentach nagłego zrywu rozerwać naszą skórę na strzępy powodując obficie krwawiące rany. Wspomniane, brzmiące niczym zza ściany partie wokalne są tym razem jeszcze bardziej urozmaicone i wielokrotnie potrafią mocno zaskakiwać. W otwierającym krążek utworze tytułowym pojawiają się kobiece głosy, brzmiące niczym szepty wiedźmy, autorstwa Jaded Lungs, natomiast w "Emanations Fron the Abyss" głosu użyczył znany z wielu projektów Nordvargr. Dla dodatkowego urozmaicenia mamy na krążku także ambientowe interludium w ostatnim utworze, jednak rozbijanie tego albumu na atomy mija się z jego założeniem. Siedem zawartych na nim kompozycji stanowi bowiem nierozerwalną, niesamowicie spójną całość. Vassafor po raz kolejny stworzył dzieło kompletnie antykomercyjne, skierowane do określonego grona odbiorców. Sezonowy fan Mgły nie znajdzie tu dla siebie nic ciekawego. Nie pomacha sobie zgrabnym zaczesem do rytmu, nie ponuci w głowie podczas opierdalania schabowego przy niedzielnym obiedzie. Ten krążek jest obrzydliwy, mroczny i odpychający. Dlatego po raz kolejny padam na kolana i proszę o surowy wymiar kary.
- jesusatan

Recenzja BRAIN STEM „Symptoms of Annihilation – Stage 2”


BRAIN STEM
Symptoms of Annihilation – Stage 2” (Ep)
Independent 2020

Edmonton w Kanadzie, to miejsce, z którego uderzył swą najnowszą, ep’ką Pień Mózgu. Atak nastąpił 20 marca 2020 roku, przy użyciu czterech dział, w jakie uzbrojony był „Symptoms…” Ostrzał trwał 16 minut i narobił całkiem zdrowej rozpierduchy. Siłą, która sieje zniszczenie, jest tu zwarty Death Metal po czubek nosa zanurzony w amerykańskiej szkole gatunku (kłania się Floryda), jednak z wyraźnie zaznaczonym, technicznym akcentem. Beczki wraz z dobrze słyszalnymi, rozrywającymi liniami basu wgniatają w podłoże z niesamowitą siłą, przy czym panowie potrafią także swobodnie bawić się rytmem i nie stronią od bardziej powykręcanych partii. Riffy są intensywne, ciężkie, momentami błotniste, spastyczne, gęste i różnorodne, ale zarazem chwytliwe i wciągające, a głębokie, brutalne wokale o zgniłym, wyraźnie old school’owym posmaku robią tu świetną robotę. Brain Stem jawi mi się jako połączenie rdzennego, miażdżącego, tradycyjnego Us Death Metalu przełomu lat 80-tych i 90-tych z bardziej technicznym, kanadyjskim odłamem śmiertelnego grania. Żeby było bardziej obrazowo: to tak, jakby połączyć soczyste pierdolnięcie Malevolent Creation, ciężar Obituary i krwawą łaźnię Cannibal Corpse z wirującymi, bardziej skomplikowanymi patentami znanymi z dokonań Gorguts, Negativa, czy Neuraxis. To naprawdę cholernie dobry materiał o nierzadko ciekawych strukturach, który zrobił mi solidne kuku pod beretem i wytarmosił konkretnie. Nie ma chuja we wsi, Ci kolesie są znakomici, a ich warsztat techniczny wyjebany w kosmos. Z pewnością będę obserwował dalsze poczynania Pnia Mózgu. Mam nadzieję, że niebawem dane mi będzie zapoznać się z pierwszym, pełnym materiałem tej eskadry, a tymczasem po raz kolejny wracam sponiewierać się dźwiękami zawartymi na „Symptoms of Annihilation – Stage 2”

Hatzamoth

Recenzja BENIGHTED IN SODOM „Carrier of Poison Apples”


BENIGHTED IN SODOM
Carrier of Poison Apples”
I, Voidhanger Records 2019

Pochodzący zza wielkiej kałuży, a żyjący obecnie w Finlandii jegomość odpowiedzialny za Benighted in Sodom pod koniec zeszłego roku spłodził swe kolejne, muzyczne dziecko (a ma ich już na swym koncie od chuja i jeszcze trochę), któremu na imię dał „Carrier of Poison Apples”, a opiekę nad tym bękartem powierzył I, Voidhanger Records. Jeżeli chodzi o treści, jakie wypływają z ust owego dziecięcia, to mamy tu do czynienia z mrocznym, melancholijnym, mocno doprawionym depresją Black / Post-Black Metalem. Sporo tu jednak ciężkich, upiornych, charakterystycznych dla tradycyjnego, masywnego Doom Metalu linii melodycznych, które przeplatają się z atonalnymi zniekształceniami dochodzącymi jakby z drugiego planu i pełzającymi, gęstymi plamami czerni, przez co niemal organoleptycznie czuje się zawarte w tej muzyce, boleśnie przygnębiające wibracje. Wokalnie nie uświadczysz typowego darcia mordy, mimo że bardziej jadowite partie oczywiście występują. Sporo tu za to tajemniczych szeptów, nawiedzonych, czystych wokaliz, czy rytualnych zawodzeń z nutą perwersji. Całość sowicie polana jest okultystycznym sosem, który miejscami rozpada się, i przekształca w powykręcaną, monochromatyczną psychodelię rozrzuconą nierównomiernie po całym albumie. Oczywiście czai się na tym wydawnictwie kilka nieszablonowych, ciekawych rozwiązań, jak choćby akustyczne sekcje, czy wyjątkowo dziwna, klaustrofobiczna, zniekształcona melodyka niektórych fragmentów, nie dziwi to jednak specjalnie biorąc pod uwagę, że mózg Benighted in Sodom macza także swe paluchy w Ævangelist, Oblivion Gate, czy Obscuring Veil. Przed kończącym album, ponad 11-minutowym, instrumentalnym molochem mamy cover Nirvana (?!) „Heart Shapped Box” i, mimo iż ta wersja, to totalne szaleństwo, gdyż to w zasadzie miażdżący Sludge/Slowcore, to nie wiem, czy zarówno sposób wykonania, sam dobór wałka, jak i dorzucenie go do tej płyty były najlepszym pomysłem. Produkcja jest surowa i twarda, momentami nieco kakofoniczna w warstwie wokalnej, ale posiada sporą głębię i przestrzeń. Nie jest to muzyka dla wszystkich, jednak zwolennicy zagęszczonych, mrocznych, żyletkowych, nieco awangardowych, nie zawsze oczywistych dźwięków mogą się tym wydawnictwem zainteresować i powinno im ono zrobić dobrze, a niektórzy pewnie odnajdą w nim prawdziwy, mroczny klejnot. Mój romans z „Carrier of Poison Apples” upłynął w atmosferze wzajemnego szacunku i zaufania, jednak ogólnie rzecz biorąc, nie zażarło i na dłuższą metę nic z tego nie będzie.

Hatzamoth

Recenzja DEFILED „Infinite Regress”


DEFILED
Infinite Regress”
Season of Mist 2020
Ciężko mi o tym pisać, gdyż przez długi czas japoński Defiled był w ścisłej czołówce mojego prywatnego rankingu, jeżeli chodzi o Death Metal. Ich pierwsze trzy płyty dotąd zresztą uważam za zajebiste materiały i dałbym się za nie żywcem wziąć do nieba. Tym bardziej mi trudno, jak już na początku wspomniałem, ale cóż, trzeba to w końcu otwarcie powiedzieć. Najnowszy, szósty album tej czwórki samurajów, to płyta bardzo przeciętna, jak na ten zespół, a momentami wręcz dziwnie bez wyrazu. Niby praktycznie nic się nie zmieniło. Defiled cały czas tworzy brutalny Metal Śmierci zakorzeniony w najlepszych latach i gatunkowych wzorcach, a jednak większości wałków z nowej płyty brakuje ikry. Nie ma tu tego diabelskiego ognia, siarczystego wypierdu z Szatańskiego odbytu i gęstego, dusznego, miazmatycznego feelingu, który charakteryzował wcześniejsze produkcje zespołu z kraju kwitnącej wiśni. Kilka solidnych strzałów się tu znajdzie, jak choćby „Slaverobot”, czy tytułowy, miażdżący „Infinite Regress” i słychać, że panowie mają odpowiednie umiejętności, ba, momentami ocierają się nawet o wirtuozerię, słuchając bowiem morderczych partii beczek Keisuke Hamady, czy technicznej gry na wiośle Yusuke Sumity trudno nie uchylić kapelusza, a jednak materiał ten ni chuja nie żre, tak, jak powinien. Większa część z czternastu zawartych tu piosenek jest toporna i zupełnie bez polotu, tak, jakby były robione na siłę. Odnoszę także nieodparte wrażenie, że panowie przy tworzeniu tych dźwięków mieli ogromne parcie na wizjonerstwo, a skończyło się to klockiem, może niespecjalnie śmierdzącym, ale jednak. No ni chuja mi to nie leży. Uważam także, iż zajebiście dużym gwoździem do trumny tej płyty jest jej brzmienie. Nowoczesne, suche, spłaszczone, z ledwie słyszalnym basem, w bardzo dużym stopniu odarte z siły i mocy. Okazuje się, że zaktualizowany dźwięk i tradycyjny sposób tworzenia Death Metalu starej szkoły bardzo rzadko idą w parze, czego doskonałym przykładem jest właśnie „Infinite Regress”. Mimo wszystko zespół cały czas ma u mnie duży kredyt zaufania i wierzę, że niebawem powróci na właściwe tory. Na razie zatem otrzymują żółtą kartkę, ale jak ponownie nagrają mi takiego potworka, to pojawi się czerwień i panowie przy akompaniamencie gwizdów i wyzwisk zejdą z boiska.

Hatzamoth

sobota, 20 czerwca 2020

Recenzja Eternal Rot "Putridarium"


Eternal Rot
"Putridarium"
Godz Ov War 2020
Lubicie wpierdalać wijące się, tłuste, śmierdzące rozkładem robale? Mam nadzieję, bowiem wszystko, chciał nie chciał, ostatecznie gnije i zostaje przetrawione przez białe, obleśne czerwie. Gnicie to proces zmieniający swoje oblicze w zależności od stopnia zaawansowania. Muzyczna jego wizualizacja przedstawiona została przez naszych krajanów mieszkających w Jukej na albumie "Cadaverine". Minęły dwa lata i oto duet, uzupełniając skład o żywego pałkera powraca, by podsunąć nam pod nos kolejny, bardziej już rozlazły kawał ścierwa, który wyhodowali w swoim ogródku, czy też konkretniej, w piwnicznym kompostowniku. Tak samo jak poprzednio, są to cztery odrąbane jeszcze za życia kończyny nieszczęśnika, który przy rozczłonkowaniu cierpiał bez mała pół godziny. Tempo okaleczania drugiej ofiary zdecydowanie insynuuje, iż to nadal ten sam oprawca. Jednak ślady dokonanych cięć wskazują, iż jego sprawność posługiwania się narzędziem tępym a następnie ostrzem została nieco bardziej wyćwiczona. Biegli patologowie stwierdzili niewielkie naleciałości bakterii sludge na tkankach miękkich, aczkolwiek ich ilość była raczej śladowa. Potwierdzono jednak wysoki poziom powolnie wyciekającej i zalewającej wszystko śmierdzącej ropy na wskazujących na odrywanie powolnymi uderzeniami fragmentach ciała. Wszystkie cztery fragmenty dekompozycji wykazywały także elementy dotąd nieznane i zaskakujące, nie do końca typowo gnilne. Można się jednak domyślać, iż agresor mruczał pod nosem grobowym tonem, wymiotując z chorą przyjemnością na okaleczaną istotę. Wyhodowane na rozkładających się członkach czerwie należą do tego samego gatunku, jaki znaleziono na zwłokach Małgorzaty Kadaweryńskiej, jednak tym razem okazują się być jeszcze bardziej żarłoczne. Ich aktywność jest raczej jednostajna lecz jednocześnie bardzo intensywna. Doznania przy egzaminacji są zatem bardzo podobne, co zapewne przyprawi studentów medycyny biorących udział w oględzinach o niekontrolowany skurcz żołądka. I tylko nieliczni z nich będą tajemniczo uśmiechać się pod nosem masując skrycie pęczniejący organ w okolicach przedniej kieszeni fartucha. Jeśli jeszcze nie jest za późno, zapiszę się od nowego semestru na studia medycyny o określonym kierunku. Eternal Rot zapewne jeszcze nie raz sprawi, że nie będzie to decyzja chybiona.
ps. Pozostałych części ofiary nadal nie odnaleziono. Policja ma jednak nadzieje, że nastąpi to szybciej niż się wszyscy spodziewają..
- jesusatan

Recenzja Rites of Daath "Doom Spirit Emanation"


Rites of Daath
"Doom Spirit Emanation"
Godz Ov War 2020

Maniakom krajowego podziemia zespołu pochodzącego z Krakowa przedstawiać raczej nie trzeba. Chłopaki nagrali bardzo dobrą EP-kę "Hexing Graves" i zapewne niejednemu narobili smaka na następne wydawnictwa. Myślę, że zbliżający się wielkimi krokami debiutancki album Rites of Daath nie będzie jednak dla wielu z nich zaskoczeniem. Nie, on... mocno przewartościuje ich system wartości! Ten młody kwartet nie poczynił bowiem swoim najnowszym muzycznym tworem kroku w przód. On dokonał skoku i to na miarę mistrza olimpijskiego, otwierając z buta drzwi do światowej czołówki gruz metalu. Na "Doom Spirit Emanation" Krakowiacy wręcz zasypują nas najwyższych lotów kleistymi, gęstymi niczym smoła riffami, raz rozjeżdżając ciężarem większym niż Katedra Notre-Dame (jeszcze nim ktoś ją - hihi! - podpalił), chwilami przywołującymi w pamięci doskonały Winter, by po chwili poszatkować blastami nasze i tak już krwawiące narządy słuchu. Poszczególne utwory są wręcz przebogate w urozmaicenia, zmiany tempa i wszechobecny klimat śmierci. Ta muzyka bulgocze niczym świeża lawa wypływająca z krateru. Masywne gitary gniotą różnorodnymi akordami, którym towarzyszy dochodzący niczym z otchłani kopalni głęboki wokal. Ten chwilami zmienia postać przechodząc w bojowe zawołania, czym jeszcze bardziej urozmaica tajemniczą, rozpościerającą się przed nami wizję piekła. Pomysłów podczas tworzenia tego albumu autorom najwyraźniej nie brakowało, czego dowodem jest fakt, że materiał ten z każdym kolejnym odsłuchem odkrywa przed nami kolejne, ukryte głębiej smaczki. Zwłaszcza dziesięciominutowy kolos "Primeval Depths of Chaos", będący prawdziwym death/black metalowym tytanem rozgniatającym trzewia na krwawą miazgę. Nie sposób nie wspomnieć o świetnym masteringu, jaki dla zespołu wykonał VK, dzięki czemu płyta brzmi niczym głos Diabła wygłaszający sześć piekielnych przykazań. Ten krążek jest niczym wciągająca czarna dziura i można na nim znaleźć wszystko, czego maniakowi gruzowego grania do szczęścia potrzeba. Takiego albumu nikt jeszcze do tej pory w naszym kraju nie nagrał. Jeśli kochacie klimaty w stylu Temple Nightside czy Grave Upheaval, to bierzcie ten album bez pytania. Słuchać "Doom Spirit Emanation" to umierać, nie żyć. Wyśmienity materiał!
- jesusatan

piątek, 19 czerwca 2020

Recenzja ATENA „Drowning Regret & Lungs Filled With Water”


ATENA
„Drowning Regret & Lungs Filled With Water”
Indie Recordings 2020

Zachciało mi posłuchać czegoś innego, no i wjebałem się jak śliwka w morelowy kompot. Atena to bowiem norweski zespół grający Metalcore. W notatce promocyjnej są jeszcze określenia Dark i Eksperimental, ale ja tam żadnego dark’a, ani eksperimental’a tu nie słyszę. Słyszę za to całą masę siłowego grania, które ni chuja mi nie leży. Warsztat bardzo dobry ta czwórka ma, więc sekcja młóci ciężko mocno rwane i często łamane rytmy, wiosła szyją energetycznie i dość gęsto, a wkurwiony wokal wylewa z siebie ogromne pokłady jadu i złości. Kompozycje ubarwione są odrobiną elektroniki i różnorakimi samplami dla urozmaicenia. Wymienione tu składniki same w sobie są na poziomie, mają swój ciężar gatunkowy, moc i potrafią zdrowo przypierdolić w krocze, jednak złożone w jedną kupę strasznie mnie drażnią, podobnie zresztą jak brzmienie tej płyty. Nowoczesne, sterylne, odhumanizowane i zalatujące formaliną. To nie moja bajka, więc nie będę się znęcał nad tą płytą, tym bardziej że zapewne w swoim gatunku to coś dobrego. Polecam zatem „Tonący żal i płuca wypełnione wodą” wszystkim fanom wszelakich, podlanych metalem, core’owych hybryd. Ja nie trawię takiego grania.

Hatzamoth

Recenzja KAWIR „Αδράστεια”


KAWIR
Αδράστεια
Iron Bonehead Productions 2020


Założony w 1993 roku przez Thertonax’a, którego mocno w owym czasie wspierał Stefan Necroabyssious (Varathron), Kawir zaatakował kolejnym, ósmym już albumem długogrającym i śmiem twierdzić, że to najlepsza płyta tego zespołu od ładnych kilku lat, jeżeli nie najlepsza w całej ich długiej karierze. Doprawdy bardzo dobry to materiał, który łączy w sobie najlepsze tradycje jadowitego, greckiego Black Metalu z elementami Pagan/Folk, a konceptualnie osadzony jest głęboko w mitach, legendach i mitologii starożytnego świata Hellady. Charakterystycznie greckie, dynamiczne, przepełnione mrocznymi melodiami, zimne riffy mocno powiązane z rytmem, bijąca ciężko sekcja z intensywnym, potężnym basem i kilka wokalnych styli doskonale łączą się na tej płycie z monumentalnymi, epickimi chórami i ludowymi instrumentami (różnorakie instrumenty dęte, flet, lira, czy kanonaki) tworząc jedną, spójną całość, która emanuje mocą i klaustrofobiczną, otoczoną mgiełką tajemnicy atmosferą mistycznych obrzędów, zapomnianych, pogańskich rytuałów i starożytnej wiedzy tajemnej. Dźwięki te dostarczą zatem sporo radości fanom wczesnego Rotting Christ, Varathron, Zemial, Thou-Art-Lord, Macabre Omen, czy choćby Zephyrous, jak i wielbicielom twórczości Falkenbach, Thyrfing oraz całej spuścizny Bathory. Każdy zawarty tu utwór jest pieczołowicie skomponowany i wykonany i pokazuje doskonałe wyczucie chwili, jak i świetny warsztat muzyków i opanowanie instrumentów. Można by powiedzieć, że na płycie tej splatają się ze sobą: ceremonialne hymny, dostojne, heroiczne, marszowe tempa, agresywne wybuchy czarnej furii i melodyjny splendor z delikatnym dotknięciem Heavy Metalu. „Αδράστεια” to płyta posiadająca wiele warstw, choć kluczem do sukcesu jest tu względna prostota. Nikt nie bawi się tu w jakieś niepotrzebne komplikowanie sprawy i przeintelektualizowane lizanie się po fiutach.  Rytmiczne wiosło tworzy burzliwe tempo i napędza melodię, bębny uwalniają grecką, Black Metalową wściekłość, tradycyjne instrumenty są bardzo starannie wplecione pomiędzy klasycznie metaliczne struktury dźwiękowe i w połączeniu z wielobarwnymi wariacjami wokalnymi tworzą doskonałyklimat. Ot i cała tajemnica (ale bądź tu człeku mądry i poukładaj to wszystko tak, aby żarło, jak na tej produkcji). Kawir tym wydawnictwem bardzo wysoko zawiesił poprzeczkę zarówno sobie, jak i innym zespołom z nurtu Pagan/Black, choć oczywiście wszystko jest kwestią gustu i ostatecznie i tak zweryfikują to odbiorcy, a jak wiadomo, jeden woli córkę, a drugi teściową. Chyba najlepszy album w tym gatunku, jaki ostatnimi czasy dane mi było słyszeć i jak na razie zdecydowane opus magnum w dyskografii Kawir.

Hatzamoth

Recenzja KING DUDE „Full Virgo Moon”


KING DUDE
„Full Virgo Moon”
Ván Records 2020

Nazwa King Dude kilka razy obiła mi się o uszy. Entuzjaści mówili, że to niby dobre, oryginalne granie, będący w opozycji wieszali na tym psy i opluwali na potęgę. Gdy więc nadarzyła się okazja, postanowiłem sprawdzić, co to za ustrojstwo, a okazją taką był wydany w tym roku, ósmy już album tego projektu. Posłuchałem „Full Virgo Moon” i nie dziwię się już, że opinie o twórczości tego zespołu są tak skrajne. Mamy tu bowiem tak z grubsza do czynienia z mieszaniną mrocznego folku z neogotyckimi elementami. Minimalistyczny w środkach wyrazu i raczej intymny to album, złożony z delikatnie zaznaczonych bębnów, fortepianu, elektronicznego szumu, ponurych, hipnotyzujących, ulotnych melodii gitarowych i drżących, emocjonalnych, rezonujących wokaliz, które jawią mi się jako wypadkowa sposobu śpiewania Davida Bowie i Leonarda Cohen’a. Nie powiem, mrok jest tu wszechobecny, a wibracje płynące z tej muzy zdecydowanie apokaliptyczne. Nie zmienia to jednak faktu, że tego pitolenia na wiośle uzupełnionego parapetem, lekuchną sekcją i charakterystycznym sposobem wokalnej ekspresji z zaciekawieniem i uwagą wysłuchałem tylko raz. Drugi raz już się męczyłem, a trzeci odsłuch strasznie mnie wkurwiał. Kolejnych już zatem nie będzie. Całościowo nie rajcuje mnie coś takiego, choć taki „ Forty Fives Say Six Six Six” zostanie ze mną pewnie trochę dłużej. Jeżeli chodzi o produkcję, to mucha nie siada i wszystko jest dopracowane w najmniejszych szczegółach. Jak już pisałem nieco wyżej, dla mnie to płytka na jedno podejście, ale wszyscy lubiący odrobinę amorficzny, na swój sposób niepokojący, nacechowany melancholijna nutą Dark Folk/Gothic powinni sięgnąć po ten krążek i bawić się dobrze.

Hatzamoth

czwartek, 18 czerwca 2020

Recenzja LURKER OF CHALICE „Tellurian Slaked Furnace”


LURKER OF CHALICE
„Tellurian Slaked Furnace”
Nuclear War Now! Productions 2020



Lurker of Chalice, to projekt, za którym stoi Wrest, czyli postać ciesząca się wielkim uznaniem w Black Metalowym undergroundzie. Dla niewtajemniczonych: muzyk ten tworzył bądź nadal tworzy w takich hordach jak: Krieg, Twilight, czy Leviathan. Jak widać zatem to nie przelewki i nie będzie tu lizania się po fiutach. Opisywany tu album, to płyta kompilacyjna, na którą rzeczony Wrest wybrał materiały z wczesnego okresu działalności grupy, obrobił je i złożył zusammen razem do kupy, nadając temu wydawnictwu możliwie jak największą spójność, aby stanowiło coś na kształt przemyślanego albumu, i trzeba przyznać, że swój cel osiągnął. Muzyka, jaką przygotował on na to wydawnictwo,  to strasznie mocno ryjący beret amalgamat Ambientu, Black Metalu i Noise’u z wyraźnie momentami zaznaczonym, Industrialnym, mechanicznym posmakiem. Kurwa, niełatwo przejść przez tę płytkę, gdyż pomijając jej długość (prawie 69 minut) potwornie duszne, na swój sposób rytualne, a niewątpliwie melancholijne, tajemnicze, nawiedzone i mocno nacechowane indywidualnym podejściem do mrocznej materii to dźwięki, a wibracje, które tworzą, mogą niejednego doprowadzić do prób przeorania sobie nadgarstków szarym mydłem. Dominują tu ambientowe, czarne welony okazjonalnie uzupełniane wiosłem, ociężałą, monumentalną  sekcją rytmiczną i oszczędnie użytymi krzykami, mantrycznymi szeptami i rytualnymi recytacjami.Czasami wodze przejmuje mroczna elektronika o ziarnistym, industrialnym zabarwieniu. Dziwna, na pewno mocno nacechowana indywidualizmem i osobista to muza, która raz mnie od siebie odpycha, a innym razem wciąga i hipnotyzuje, a ja zatracam się w niej bez pamięci, żeglując razem z Lurkerof Chalice po oceanach mroku i zwątpienia. Niewątpliwie trzeba mieć odpowiedni nastrój, aby płynąć w towarzystwie zespołu po tych ponurych, niepokojących falach pływowych mrocznych wód, penetrując ich zdradzieckie, nasycone nienazwanym lękiem głębiny. Doprawdy, mocno niepokojące to dźwięki. Zastanówcie się zatem drodzy słuchacze, czy jesteście gotowi zanurzyć się w te wysoce psychoaktywne nuty, bowiem zgubić się w nich bardzo łatwo, ale odnaleźć drogę powrotną już nie tak prosto.

Hatzamoth

Recenzja TULUS „Old Old Death”


TULUS
„Old Old Death”
Soulseller Records 2020
 
Norweska trójca Tulus – Khold – Sarke działa prężnie i najwyraźniej ma się dobrze. Podczas gdy w kilkuletnim letargu pogrążył się Khold, bardzo dobrą płytę pod koniec zeszłego roku wydało Sarke, a kilka miesięcy później przypomniał o sobie Tulus, jeden z najbardziej szanowanych i cenionych zespołów skandynawskiej sceny undergroundowej i zarazem projekt, który ci jegomoście powołali do życia najwcześniej. Wydany 6 marca 2020r. w barwach Soulseller Records „Old Old Death” to szósty album długogrający Tulus, który oferuje nam nieco ponad 31 minut klasycznego, kanonicznego wręcz, oldschool’owego, norweskiego Black Metalu. Dziesięć znajdujących się tu kompozycji, to bardzo rytmiczne granie oparte na zimnych, surowych, chropowatych, chwytliwych riffach, głębokich, basowych kontrapunktach, mocnych, twardo bijących beczkach ijadowitym, bluźnierczymwokalu. Elementy korzennego Thrash’u i ciężkie, tradycyjne, Doom Metalowe struktury doskonale uzupełniają i różnicują zarazem tę surowiznę starej szkoły, podobnie jak i ponure melodie przewijające się przez cały ten materiał. Wszystkie wałki powiązane są z jednym, określonym stylem, ale zarazem są na tyle różnorodne, aby cały czas utrzymać uwagę słuchacza, niezależnie od tego, czy są to przygniatające, mroczne patenty, czy intensywne, szybsze strzały pod żebra. Nie uświadczysz tu słuchaczu żadnego, zbędnego pitolenia. Album ten, to konkretna, prosta, zwarta, zwięzła, spójna konstrukcja i w tym leży jego ogromna siła. Wyśmienicie słucha się tego krążka, a aura, jaką emanują te kompozycje, mroczna i zła, a zarazem przepełniona pewnym rodzajem melancholii hipnotyzuje i wciąga. Sound jest surowy i potężny, ale zarazem organiczny i na tyle selektywny, aby wyraźnie słyszeć każdy instrument. Norwegowie tworzą swą czarną sztukę już niemal 30 lat i pomijając pewne kosmetyczne dodatki, cały czas trzymają się raz obranej drogi, a rdzeń na „Old Old Death” jest identyczny, jak na wydanym w 1996 roku debiucie „Pure Black Energy” i właśnie owa gatunkowa czystość sprawia, że album ten bardzo mi się podoba. Tulus powrócił silniejszy, niż kiedykolwiek. Doskonały, skandynawski Black Metal.

Hatzamoth

Recenzja ZALMOXIS „A Nocturnal Emanation”


ZALMOXIS
„A Nocturnal Emanation” (Ep)
SignalRex 2020


Wydana w styczniu tego roku pod banderą SignalRexEp’katego jednoosobowego horda z Niemiec to tak naprawdę jeden, trwający nieco ponad 24 minuty surowy, Black Metalowy wałek kroczący szlakiem rytualnej tajemniczości przeplatanej jadowitą, chropowatą złośliwością. Głównodowodzący tym projektem Etheogen starannie buduje tu hipnotycznie plemienny, często niepokojący i przerażający, ale w dziwny sposób wciągający, monolityczny pomnik będący odbiciem najciemniejszych zakamarków znajdujących się w głowie każdego z nas. „A NocturnalEmanation” to surowe, klaustrofobiczne, ponure dźwięki spowite gęstą mgłą melancholii, przytłaczających, tajemniczych, mistycznych tonów i wpływających na percepcję dychotomicznych, atonalnych akcentów. Dominują tworzące ektoplazmatyczną mantrę, zapętlające się smugi upiornych riffów wspomagane intensywnymi partiami metodycznego, momentami plemiennego bębnienia i ekspresyjnymi formami wokalnymi, począwszy od bluźnierczych, Black Metalowych wrzasków, a na nawiedzonym, opętanym wyciu skończywszy.Mimo produkcyjnej surówki i zadymionego brzmienia wszystkie instrumenty są zaskakująco dobrze słyszalne, nie przeszkadzają sobie i nie nakładają się na siebie. Przy pierwszym kontakcie muzyka Zalmoxis może wydać się mocno kakofoniczna, jednak gdy poświęcimy jej trochę czasu znajdziemy tu ukryte pokłady mrocznych melodii, poszarpane krawędzie zniekształceń i spore spektrum mętnych, ciasnych,  migoczących tekstur dźwiękowych. Mimo niewątpliwego zaangażowania i dużego ładunku emocjonalnego zawartego na tym materiale nie rzuca mnie na kolana ta produkcja. Nie do końca docierają do mnie te wibracje, choć siły i mocy odmówić im nie można. Może następny produkt Zalmoxis w pełni do mnie przemówi i rozjebie niczym rozrzutnik gnój po polu, na razie jednak jest, jak jest, ale posłuchać „Nocnej Emanacji” na pewno warto.

Hatzamoth

niedziela, 14 czerwca 2020

Recenzja Wędrowcy~Tułacze~Zbiegi "Berliner Vulkan"


Wędrowcy~Tułacze~Zbiegi
"Berliner Vulkan"
Devoted Art Propaganda 2020

Sars nie zwalnia tempa i w niecały rok po wydaniu "Marynistyki Suchego Lądu" serwuje nam kolejny materiał. Tym razem jest to mini zawierający niecałe dwadzieścia minut muzyki, tradycyjnie już odmiennej od poprzednich dokonań jego zespołu. Do tego jednak można było się już przyzwyczaić, gdyż Wędrowcy~Tułacze~Zbiegi to zespół który nie stoi w miejscu tylko porusza się własnymi, niekoniecznie przewidywalnymi i zgodnymi w oczekiwaniami ścieżkami. "Berliner Vulkan" to płyta... wesoła, skoczna, wręcz taneczna. O ile na wcześniejszych nagraniach elementy muzyki metalowej były w jakimś tam stopniu obecne, tak teraz nie ma ich w ogóle. Jest za to mieszanka techno popu (dla przykładu klawisze pod koniec "I" brzmią jak żywcem wyjęte z Depeche Mode), elektro goth, dark wave czy klasyków polskiego rocka z lat osiemdziesiątych. Mało, chwilami, sam nie wiem czy myślę tak poważnie czy to idiotyczne skojarzenie, słyszę muzykę niczym z Pana Kleksa, jak choćby na wstępie do "III". Nie są to moje gatunki, więc nie będę się bawił szufladkowaniem. Najważniejsze, że jest to po prostu dobra muzyka, świetne piosenki, które wkręcają się w głowę i nie chcą za cholerę wypaść drugim uchem, brzmiąc w głowie długo niczym ostatni utwór, którego słuchaliśmy w radio przed wyjściem z auta. Co ciekawe na tej płycie nie ma gitar, perkusja też jest chyba "z komputera" i rządzi tu przede wszystkim elektronika. A na pewno pierwsze skrzypce gra ponadprzeciętny wokal. Sars naprawdę potrafi śpiewać i bardzo zgrabnie przekazywać słuchaczowi swoje emocje. Inna sprawa że z interpretacją jego dziwacznych tekstów mam tradycyjnie problem, jednak nigdy nie byłem zbyt bystry w dziedzinie poezji i nie wiem "co autor miał na myśli". To wie chyba tylko on sam. Mniejsza z tym skoro chodzę i słucham tego materiału w kółko i przestać nie mogę. Przypomina mi się zarazem banalne stwierdzenie, że muzyki nie wpychamy w określone ramy, dzielimy ją jedynie na dobrą i złą. WTZ grają muzykę dobrą i uświadamiają mi, że nie jestem jednak takim ortodoksem za jakiego się uważałem. Nic na to nie poradzę, skoro przede wszystkim "I" i "V" to takie hity z satelity, że po prostu odlatuję. Według mnie "Berliner Vulkan" to najlepszy materiał jaki Wędrowcy nagrali i chętnie posłuchałbym pełnego albumu w podobnym klimacie.
- jesusatan

sobota, 13 czerwca 2020

Recenzja Messiah "Fatal Grotesque Symbols - Darken Universe"


Messiah
"Fatal Grotesque Symbols - Darken Universe"
High Roller Rec. 2020

No i po co? Po jaki chuj ja się pytam! Messiah nagrali w swojej karierze kilka bardzo dobrych albumów, w tym wielbiony przeze mnie do dziś "Choir of Horrors", któremu jestem w stanie ołtarzyk stawiać. Zespół rozpadł się w połowie lat dziewięćdziesiątych i nagle zachciało im się znów potarmosić struny, czego efektem jest nowa, choć w sumie to nie do końca, EP-ka. No cóż, jak siedemdziesięcioletni dziadzia zobaczy seksowną dwudziestkę, to zapewne też marzy o tym, by mu choć przez chwilę bryknął. Ale na tym się kończy, a Szwajcarzy owe marzenia o latach minionych postanowili zrealizować. No i wyszedł im z tego geriatryczny death metal. Jedyny nowy utwór na tej niespełna piętnasto minutowym wydawnictwie to tytułowy otwieracz. Numer oparty na do bólu oklepanym, beznadziejnym riffie-wypełniaczu, tak nużący, że aż kurwa wstyd. Niby ma być skocznie i rytmicznie, lecz wychodzi z tego totalna patatajnia, granie dla grania bez odrobiny agresji i typowego dla Messiah, znanego choćby z wspomnianej na wstępie płyty wkurwu. Wokal już też nie ten, przez co wszelkie próby różnicowania jego tonacji wypadają kurewsko żałośnie. Takie udawanie, że gramy, lecz de facto nic z tego nie wynika. Kolejne dwa utwory to odpowiednio "Space Invaders" i "Extreme Cold Weather" znane doskonale z wczesnych albumów Mesjasza. No i tu żenada jest podwójna. Po pierwsze, po co nagrywać numery sprzed trzydziestu lat? Czyżby nie starczyło pomysłów na choćby trzy nowe kompozycje? Czy może staramy się odcinać kupony? Po drugie, wspomniane utwory zostały co najwyżej poprawnie odtworzone, w wersji dalekiej jednak od oryginału. Nie czuję w nich tej pierwotnej energii, młodzieńczego (no tu nie ma się co dziwić) buntu i choćby ziarenka szczerości. Można powiedzieć, że są one połowicznie udaną próbą kopiowania samego siebie. Powtórzę zatem raz jeszcze to pytanie – po co, kurwa? Dla mnie ta EP-ka to porażka na całej linii i kompletna strata czasu. Nie wiedziałem, że Messiah wrócili, nie oczekiwałem nowego materiału. "Fatal Grotesque Symbols..." już nie odsłyszę, jednak absolutnie nie oczekuję żadnych nowych nagrań. Dajcie sobie chłopaki siana i nie wykopujcie tego trupa. Szkoda czasu, bo doskonale słychać, że niestety nic dobrego z tego nie będzie.
- jesusatan

Recenzja The Funeral Orchestra "Negative Evocation Rites"


The Funeral Orchestra
"Negative Evocation Rites"
Nuclear War Now! 2020

The Funeral Orchestra najwyraźniej nie należy do zespołów które się spieszą. Wystarczy powiedzieć, że gdybyście w momencie premiery ich debiutu zostali rodzicem, dziś wasza pociecha mogłaby legalnie kupować alkohol. Przyznam, że kompletnie nie pamiętam "Feeding the Abyss" i zdecydowanie będę musiał sobie tamten materiał odświeżyć, bo "Negative Evocation Rites" to kawał dobrej muzy. Mówiąc skrótowo jest to bardzo posępny, rytualistyczny doom/death o lekko blackowym zabarwieniu. Pierwsze skrzypce gra tu niesamowity, smolisty klimat. Ten krążek oparty jest bardziej na nastroju niż chwytliwych akordach czy melodyjnych fragmentach. Cztery trwające łącznie ponad czterdzieści minut utwory są niczym wolno płynąca lawa, brnąca powoli acz skutecznie do celu. Podobnie działają hipnotyczne riffy The Funeral Orchestra. Drążą pomalutku, niczym krople spadające na skałę, wbijają się stopniowo w nasz umysł i dopiero wtedy zaczynają go zatruwać niepokojącymi dźwiękami. Niespiesznie przewalającym się riffom tempo nadają rytualne bębny w towarzystwie grobowego, złowieszczego wokalu z pojawiającym się chwilami w tle ponurym zawodzeniem, co kojarzyć się może z takimi aktami jak choćby Irkallian Oracle czy Saltas. Zresztą biorąc pod uwagę brzmienie tego krążka, to drugie porównanie wcale nie jest bezpodstawne i jeśli spojrzymy na skład zespołu wiele rzeczy powinno się natychmiast wyjaśnić. Z tego albumu bije atmosfera wszechobecnej śmierci i aż duszno tu od trujących oparów. "Negative Evocation Abyss" to krążek któremu należy poświęcić odpowiednią ilość czasu, by zaczął hipnotyzować i przemawiać w zrozumiałym języku przekazując nam wszystkie skrywane na początku tajemnice. Poszukiwacze łatwych piosenek mogą sobie ten materiał spokojnie odpuścić. Na cierpliwych z kolei czeka nagroda z najwyższej półki.
- jesusatan

środa, 10 czerwca 2020

Recenzja 666 "666"


666
"666"
Nuclear War Now! 2020


Czasami zastanawiam się, czy to modne ostatnio kopanie w przeszłości w poszukiwaniu zaginionych diamentów ma jakiś głębszy sens. Bo prawda jest taka, że dziewięćdziesiąt pięć procent tych zapomnianych demówek czy reh'ów to zwykły szrot i nie zmieniają go w złoto wielkie hasła reklamowe. 666 to norweski zespół będący, że zacytuję z pamięci: "pierwszym w historii black metalowym aktem, wyprzedzającym nawet Mayhem". Niby fajnie, tylko że to twierdzenie bardzo mocno naciągane. Przede wszystkim muzyka Norwegów niewiele ma tak naprawdę wspólnego z black metalem, czy metalem w ogóle. Bliżej ich twórczości do punka czy może punkrocka. To, że używali symboliki satanistycznej niczego w tym przypadku nie zmienia, bo ponoć nawet na płytach The Beatles można doszukać się jakichś tam elementów okultystycznych. A metalu to oni nie grali. Ale wracając do tematu – "666" to zapis trzech występów na żywo z pierwszej połowy lat osiemdziesiątych, łącznie około pół godziny muzyki. Muzyki prostej, opartej na nieskomplikowanych akordach, odrobinę skocznej, ot takiej do wypicia piwka na wiejskim festynie. Może chwilami przemkną fragmenty z lekka kojarzące się z Venom, jednak takim mocno osłabionym i pozbawionym sił witalnych. Może w latach, kiedy chłopaki nagrywali te piosenki mogły one nieco szokować, jednak dziś brzmią na wskroś archaicznie. Może w tamtym czasie było to coś nowatorskiego. Może nie wybili się tylko dlatego, że nie spalili żadnego kościoła (czytaj – byli za mało trve) albo nie zaciukali kolegi z kapeli. Nie wiem, może. Wiem jednak na pewno, że ten materiał przeznaczony jest raczej dla ludzi związanych z nim jakoś emocjonalnie. I to mogę zrozumieć, sam tak mam w przypadku grającego trochę w podobnych klimatach, choć poruszającego zupełnie inną filozofię życiową, dr.Huckenbusha, którego kasety zajechałem na śmierć gnojem małym będąc. Mnie 666 nie rusza kompletnie i na pewno nie zmienia mojego postrzegania historii black metalu. Posłuchałem raz, nazwę zapamiętałem, bo łatwa, i więcej wracać do tego nie zamierzam. Taka tam ciekawostka, kto chce niech sobie sprawdzi, ale dowodów na istnienie Atlantydy nie oczekujcie.
- jesusatan

wtorek, 9 czerwca 2020

Recenzja Heresiarch / Antediluvian "Defleshing the Serpent Infinity"


Heresiarch / Antediluvian
"Defleshing the Serpent Infinity"
Iron Bonehead 2020


Nie będę ukrywał, że na nowy album Antediluvian czekam jak osiedlowy menel na otwarcie monopolowego z rana. Coś się jednak najwyraźniej zaczyna dziać i mam nadzieję, że split który właśnie wałkuję jest tego przedsmakiem. Rzeczone wydawnictwo otwiera nowozelandzka machina wojenna – Heresiarch. Kto zna ich wcześniejsze dokonania, ten doskonale wie, że goście z Wellington nie bawią się w macanie po jajkach tylko napierdalają tak intensywnie, że tynk leci z sufitu. Nie inaczej jest w rzeczonym przypadku. Dwa pierwsze utwory to bezkompromisowy skomasowany atak bez oglądania się na szpitale polowe czy ludność cywilną. "Lupine Epoch" i "Excarnation" to pociski masowego rażenia – death metal taki, jakim go sam Szatan stworzył. Pełen agresji, rozrywających na strzępy riffów, dudniącej niczym eksplozje pocisków podczas bombardowania perkusji i wydawanych głębokim growlem militarnych komend. Heresiarch rozjeżdżają przeciwnika z pełną szybkością chwilami nieco jedynie zwalniając w poszukiwaniu niedobitków. Trzeci utwór w ich wykonaniu to swoisty ambientowy krajobraz po bitwie, w którym próżno szukać jakiegokolwiek życia, słychać natomiast upadające z hukiem ostatnie budowle oraz pomruki powstającego z piekieł Księcia Ciemności. Po tej chwili odpoczynku do ataku ruszają Kanadyjczycy. Czterominutowy "Splistream of Leviathan's Wake" to wściekły twister porywający wszystko co spotka na swojej drodze, poruszający się po nieprzewidywalnej trajektorii. W tym krótkim utworze Antediluvian zawarli w zasadzie wszystko, za co kocham ten zespół. Są szaleńcze kanonady, popierdolone akordy, iście piekielny, schowany wokal, ni to krzyczany ni szeptany, stanowiący jakby dodatkowy instrument i masywne, rytmiczne zwolnienia. Jest w nim także kilka pomniejszych smaczków i zaskakujących elementów. Szkoda tylko, że kończy się zanim jeszcze na dobre zdążę nacieszyć się zapachem sianego w koło zniszczenia. Split zamyka, podobnie jak w przypadku Heresiarch, utwór instrumentalny, pewnego rodzaju eksperyment ukazujący spokojniejsze oblicze zespołu. "Defleshing the Serpent Infinity" to zaledwie przystawka po której apetyt na coś większego rośnie jeszcze bardziej niż przed jej konsumpcją i naprawdę mam nadzieję, że na pełne albumy obu kapel nie trzeba będzie czekać zbyt długo. Te kilka strzałów dobitnie obrazuje, że jedni i drudzy są w wyśmienitej formie.
- jesusatan

poniedziałek, 8 czerwca 2020

Recenzja Gloom "Rider of the Last Light"


Gloom
"Rider of the Last Light"
Spread Evil 2020

Jeden Gloom już w tym roku był u mnie na tapecie i tak mnie zniesmaczył, że nie wiedziałem czy chcę kolejnego. No ale kto nie ryzykuje, ten gówno zyskuje, jak to mówi stare polskie przysłowie. I sprawdza się tutaj idealnie gdyż fiński Gloom leży na szczęście na kompletnie przeciwnym biegunie muzycznym niż to słowackie padło, co mi kiedyś popsuło popołudnie. W skład hordu wchodzą panowie, których niektórzy być może skojarzą z ich macierzystego Nekrokrist SS a materiał zawarty na "Rider of the Last Light" to trzydzieści siedem minut rasowego fińskiego black metalu, osiem prawdziwych brył lodu. Brzmienie tego krążka jest surowe i prymitywne z cudownie cykającym talerzem i syfiasto brzęczącymi gitarami – jednym słowem piwnica. Utwory utrzymane w szybszym tempie pełne są agresywnych akordów, jednocześnie surowych jak i charakterystycznie melodyjnych. Niby wszystkie kompozycje są dość szablonowe i podobnie poukładane, jednak w każdyej z nich przewija się ta cudowna fińska melodia, która przypomina, że muzyka z tego kraju zawsze miała swój niepowtarzalny klimat. Duet miesza surowiznę z narodową nutą w idealnych proporcjach dzięki czemu ich debiutanckiego albumu słucha się z ponadprzeciętną przyjemnością. Gdzieniegdzie pojawia się także punkowy sznyt, jednak tego rodzaju zapożyczenia nie są przecież w surowym black metalu niczym nowym. Bardzo dobre są tu także wokale – wściekłe i opętane, wrzeszczane z prawdziwym zacięciem bez oglądania się na konsekwencje zdrowotne. Może nie jest to krążek wybitny, jednak stanowi solidną cegłę w ścianie twierdzy Perkele Metal, przypominającą o latach jej świetności. Dzięki właśnie takim płytom scena północna żyje do dziś. Każdy maniak fińskiej nuty powinien łykać ten album bez zadawania niepotrzebnych pytań, zapewniam, że będzie bardziej niż zadowolony. Ja takie granie kupuje bez szemrania.
- jesusatan