poniedziałek, 1 czerwca 2020

Recenzja Pandrador "Ov Rituals, Ov Ancestors, Ov Destiny"


Pandrador
"Ov Rituals, Ov Ancestors, Ov Destiny"
Self-released 2020

Materiał, który spłynął kilka dni temu do Apocalyptic Rites z prośbą o recenzję to rzeszowski Pandrador. Z tego co się rozeznałem chłopcy nagrali dwa lata temu demo, jednak nie było mi dane się z nim zapoznać. "Ov Rituals, Ov Ancestors, Ov Destiny" to debiutancki pełniak, trzydzieści siedem minut "Prawdziwego polskiego death metalu", jak to zapowiada w materiałach promocyjnych sam band. No kurwa, w to mi graj, pomyślałem. Album otwiera dość mroczne intro, po którym atakuje nas bezlitosna kanonada wkurwionych dźwięków. Ostre, mocno podkręcone riffy, wściekły wokal, rytmiczne, skłaniające do pomachania przyłbicą akordy – można powiedzieć że wpierdol jak ta lala. Bo faktycznie dobrych pomysłów na tym albumie nie brakuje. Poza atakującymi bezpośrednio bezlitosnymi ciosami są też chwilowe zwolnienia, bardziej techniczne zagrywki świadczące o tym, że obsługę instrumentów zespół ma opanowaną w bardzo dobrym stopniu, przewijające się tu i tam szybkie solówki... Dodatkowo poszczególne kompozycje mają ten wyczuwalny, chwytający mocno za szmaty groove. W zasadzie w każdym utworze jest motyw, przy którym aż chce się potańczyć na parkiecie, a najlepiej przerzucić partnerkę przez ramię, jak to robił mistrz Paweł Nastula. Jest tylko jeden szkopuł. I to niestety dość poważny, który nie pozwala mi bawić się tym krążkiem tak, jak bym chciał. Plastik, triggery i komputery. Ta płyta, a raczej jej brzmienie i produkcja są totalnie wyprane z organiczności. Nie jest to może level hard pokroju Kataklysm, jednak sztuczność tych dźwięków po dłuższej chwili wywołuje u mnie mdłości. W niektórych momentach mam wrażenie, że słucham polskiego odpowiednika Fear Factory. Nawet niezłe riffy giną gdzieś w gąszczu cyfryzacji i sztuczności. Brak mi tu tego pierwotnego brudu i niedbalstwa. Jeśli kwartet z Pandrador faktycznie inspiruje się polskim death metalem, to chyba raczej tym z lat 2000+, kiedy modne było czyszczenie każdego dźwięku, wyrównywanie każdego uderzenia w werbel, każdego puknięcia stopy, każdego szarpnięcia struny. Niestety dla mnie był to okres, w którym death metal zatracał swoje pierwotne ideały i szkoda, że właśnie tą drogą poszli Rzeszowianie. Mówię "szkoda", bo wyczuwam tu spory potencjał, pomysłowość i przede wszystkim mocny wkurw. Gdyby te kompozycje ubrać w bardziej staroświeckie szaty, mogłoby coś z tego być. A tak jest to niestety klasyczny przykład albumu zjebanego totalnie przez nowoczesną technologię. Zapewne znajdą się tacy, co łykną tą płytę bez narzekania, jednak ja zdecydowanie odpuszczam.
- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz