Pandrador
"Ov
Rituals, Ov Ancestors, Ov Destiny"
Self-released
2020
Materiał,
który spłynął kilka dni temu do Apocalyptic Rites z prośbą o
recenzję to rzeszowski Pandrador. Z tego co się rozeznałem chłopcy
nagrali dwa lata temu demo, jednak nie było mi dane się z nim
zapoznać. "Ov Rituals, Ov Ancestors, Ov Destiny" to
debiutancki pełniak, trzydzieści siedem minut "Prawdziwego
polskiego death metalu", jak to zapowiada w materiałach
promocyjnych sam band. No kurwa, w to mi graj, pomyślałem. Album
otwiera dość mroczne intro, po którym atakuje nas bezlitosna
kanonada wkurwionych dźwięków. Ostre, mocno podkręcone riffy,
wściekły wokal, rytmiczne, skłaniające do pomachania przyłbicą akordy – można powiedzieć że wpierdol jak ta lala. Bo faktycznie
dobrych pomysłów na tym albumie nie brakuje. Poza atakującymi
bezpośrednio bezlitosnymi ciosami są też chwilowe zwolnienia,
bardziej techniczne zagrywki świadczące o tym, że obsługę
instrumentów zespół ma opanowaną w bardzo dobrym stopniu,
przewijające się tu i tam szybkie solówki... Dodatkowo
poszczególne kompozycje mają ten wyczuwalny, chwytający mocno za
szmaty groove. W zasadzie w każdym utworze jest motyw, przy którym
aż chce się potańczyć na parkiecie, a najlepiej przerzucić
partnerkę przez ramię, jak to robił mistrz Paweł Nastula. Jest
tylko jeden szkopuł. I to niestety dość poważny, który nie
pozwala mi bawić się tym krążkiem tak, jak bym chciał. Plastik,
triggery i komputery. Ta płyta, a raczej jej brzmienie i produkcja
są totalnie wyprane z organiczności. Nie jest to może level hard
pokroju Kataklysm, jednak sztuczność tych dźwięków po dłuższej
chwili wywołuje u mnie mdłości. W niektórych momentach mam
wrażenie, że słucham polskiego odpowiednika Fear Factory. Nawet
niezłe riffy giną gdzieś w gąszczu cyfryzacji i sztuczności.
Brak mi tu tego pierwotnego brudu i niedbalstwa. Jeśli kwartet z
Pandrador faktycznie inspiruje się polskim death metalem, to chyba
raczej tym z lat 2000+, kiedy modne było czyszczenie każdego
dźwięku, wyrównywanie każdego uderzenia w werbel, każdego
puknięcia stopy, każdego szarpnięcia struny. Niestety dla mnie był
to okres, w którym death metal zatracał swoje pierwotne ideały i
szkoda, że właśnie tą drogą poszli Rzeszowianie. Mówię
"szkoda", bo wyczuwam tu spory potencjał, pomysłowość i
przede wszystkim mocny wkurw. Gdyby te kompozycje ubrać w bardziej
staroświeckie szaty, mogłoby coś z tego być. A tak jest to
niestety klasyczny przykład albumu zjebanego totalnie przez
nowoczesną technologię. Zapewne znajdą się tacy, co łykną tą
płytę bez narzekania, jednak ja zdecydowanie odpuszczam.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz