piątek, 29 maja 2020

Recenzja VoidCeremony “Entropic Reflections Continuum: Dimensional Unravel”


VoidCeremony
Entropic Reflections Continuum: Dimensional Unravel
20 Buck Spin 2020 

Kalifornijskie VoidCeremony zwróciło moją uwagę dwa lata temu za sprawą Epki „Foul Origins Of Humanity” wdanej w barwach Blood Harvest. Chaotyczny, mocno pokurwiony i bardzo techniczny death/black, przypominający bardziej archaiczną krzyżówkę Dissection i Atheist niż jakieś nowomodne, kapturowe mruki i mroki miał do zaoferowania granie, którego obecnie mało jest na rynku. Poziom Epki był decydowanie nierówny, ale trudno było nie zauważyć potencjału drzemiącego w tym projekcie, za którym kryją się muzycy Ascended Dead wspierani sesyjnie przez Damona Good’a, wirtuoza gitary basowej, na co dzień brzdąkającego w Mournful Congregation i StarGazer. Czy więc dziwnym jest, że moje oczekiwania w stosunku do debiutu VoidCeremony (przy jednoczesnym braku nowego krążka StarGazer) były bardzo wysokie? Nie sądzę. Czy „Entropic Reflections Continuum: Dimensional Unravel” je spełniło? Raczej tak. Celowo piszę raczej, bo po prawdzie nie wiem do końca czego oczekiwałem, ale chciałem, aby ta płyta wyrwała mnie z kapci, wypierdoliła poza orbitę. Nie zrobiła tego. Ale podoba mi się bardzo i bardzo mnie intryguje. Ma w sobie jakiś magnes, niespotykaną i bardzo rzadką aurę, która mocno wyróżnia ją z tłumu. Jest kosmiczna, ale zarazem nie ucieka się do pogłosów, zabawy brzmieniem, rozwadniania kompozycji, ambientyzacji czy używania wszelakich vocoderów i przesterów. Powiem nawet, że punktu wyjścia doszukiwałbym się w pierwszym pełniaku StarGazer. To jest ten sam rodzaj surowości brzmienia, te same źródła inspiracji, ten sam pierwiastek zarówno blackmetalowy, jak i heavymetalowy w warsztacie gitarowym i rytmizowaniu. Różnica poleca na tym, że VoidCeremony ma nieco bardziej deathmetalowy charakter – począwszy od growlowanych wokaliz, po nieco większe zagęszczenie pracy sekcji rytmicznej. Utwory na „Entropic...” pomimo że rozbudowane, są zwarte, bez specjalnych wycieczek w masturbacje gryfem. Uwagę zwracają natomiast riffy, którym bliżej jest do do blackmetalowych tradycji niż do śmierćmetalowego ciężaru masarniczego. Praca sekcji rytmiczne skutecznie dociąża całość nie pozostawiając złudzeń, że jet to wydawnictwo deathmetalowe. Słucham tej płyty z nieustannym zaciekawieniem. Czy mam ciary na plecach? Nie. Czy jestem na kolanach? Jeszcze nie. Czy czuje się pochłonięty i zafrapowany tym wydawnictwem? Zdecydowanie tak. Czy czuję potrzebę, aby do niego wracać i go odkrywać? Zdecydowanie tak. Nie będę sugerował czy jest to genialne czy nie. Jeśli ktoś lubi techniczne granie, które niesie za sobą spory pierwiastek oryginalności ten nie powinien się wahać i po prostu powinien ten album kupić. Ja tak na pewno zrobię, bo to zdecydowanie jeden z bardziej intrygujących, metalowych krążków jakie w tym roku słyszałem.

                                                                                                                      Harlequin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz