czwartek, 31 sierpnia 2023

Recenzja Curse of the Soulless “The Miasma of the Gods”

 

Curse of the Soulless

“The Miasma of the Gods”

Independent 2022

Curse of the Soulless to solowy projekt z Berlina, natomiast “The Miasma of the Gods” jest debiutanckim albumem tego tworu, wydanym w zeszłym roku nakładem własnym. Muzyk zań odpowiedzialny nowicjuszem bynajmniej nie jest, gdyż od ponad dekady stanowi sekcję siłową Darkmoon Warrior. Tutaj natomiast postanowił o wszystko zadbać samodzielnie, dając przy okazji upust inspiracjom niekoniecznie pasującym do kapeli macierzystej. Co zatem zawiera owo wydawnictwo? Trzon muzyki stanowi metal śmierci. Głównie dość prosty, chwilami wręcz siermiężny, oparty na siłowym stylu. Elementów technicznych niezbyt tu wiele, zatem obcując z „The Miasma of the Gods” wystawieni zostajemy na wiercące dziurę w głowie riffowanie. Trochę to przypomina próbę wbicia się w ścianę nośna bez użycia udaru i na pierwszy rzut ucha może wydawać się monotonne. Tym bardziej, że poszczególne utwory oparte są jedynie na kilku akordach. Rzecz w tym, że owa powtarzalność buduje jednocześnie coś na zasadzie transu i jeśli odpowiednio się wsłuchamy, i przebijemy przez nietypową dla gatunku produkcję, to materiał ten zyskuje drugie dno. Z jednowymiarowego bzyczenia zaczyna zmieniać się w wirujący w koło i zacieśniający krąg byt, charczący do nas swoje zaklęcia i nie zwiastujący niczego dobrego. Ponadto na płycie pojawiają się drobne ozdobniki w postaci klawiszowych muśnięć czy filmowych sampli, budujących atmosferę horroru. Całość obraca się zazwyczaj w podobnym, szybkim tempie, a zwolnień tu jak na lekarstwo. No OK, ale wspomniałem, że death metal stanowi jedynie rdzeń tej muzyki. Nadmienić bowiem należy, że sposób riffowania chwilami bardzo mocno nawiązuje także do black metalu, a jego wpływy pogłębia wspomniane brzmienie, będące wypadkową obu gatunków. Prawdę powiedziawszy chwilę zajęło mi przyzwyczajenie się do takiego stroju gitar, bo jest ono rzeczywiście niecodzienne. Jednak właśnie dzięki temu nie da się jednoznacznie wskazać podobieństw Curse of the Soulless do jakiegoś konkretnego zespołu. I to chyba stanowi podstawową zaletę tego albumu. Ogólnie jest to materiał ciekawy, choć nie pozbawiony mankamentów. Jednak jak na debiut wypada całkiem nieźle i myślę, że warto sobie te nagrania sprawdzić. Jeśli bowiem nie odbijecie się przy pierwszym podejściu, to jest szansa, że ta płyta zagości w waszym odtwarzaczu na dłużej.

- jesusatan

Recenzja Baxaxaxa „De Vermis Mysteriis”

 

Baxaxaxa

„De Vermis Mysteriis”

The Sinister Flame 2023

Czekałem, czekałem, no i się doczekałem. Pierwszego września powróci Baxaxaxa ze swoim drugim pełniakiem. Zawierać on będzie czterdzieści jeden minut muzyki zaklętej w siedmiu numerach, które niosą ze sobą nieprzeniknioną czerń. „De Vermis Mysteriis” wita słuchaczy masywnymi organami, które są niczym wrota do piekieł. Gdy już się otworzą, nie ma odwrotu. Zostajemy natychmiast wciągnięci przez znajome brzmienie, bo ta niemiecka kapela jest niezmienna od początku istnienia. Niedbałe brzmienie gitar, wyraźnie słyszalny i ciężki bas oraz podążająca za nimi lekko kartonowa perkusja, to znak rozpoznawczy Bawarczyków. Nie należy oczywiście zapomnieć o charakterystycznych wokalach, podsycających zło zaczarowane w występujących tu riffach, które snując upiorne melodie płyną w zmiennych tempach, nie przesadzając jednak z prędkością, co pozwala muzykom utrzymać przez całą długość tego wydawnictwa nienagannie rytualny wydźwięk materiału. Używając w odpowiednich momentach klawiszy dodatkowo go podsycają, tak aby czarny płomień nie zgasł i ogrzewał swym ciepłem, a dym jego jak kadzidło, omamiał i hipnotyzował, nakazując tym samym paść na kolana i czcić imię Jego. Niebywała to uczta dla fana tradycyjnego black metalu, będącego potomkiem pierwszej fali. Te klasyczne akordy jak i również produkcja całości, totalnie nie mają nic wspólnego ze współczesnym światem. To hołd oddany mrocznej sztuce. Wyraz czci i poważania zagrany na starą już dzisiaj modłę, za pomocą nieskomplikowanych nut, które sprawnie ze sobą połączone, zaowocowały stęchłym i na wskroś satanicznym albumem. Konfrontując twórczość Baxaxaxa z innymi teraźniejszymi zespołami spod znaku black metalu, którym nota bene, często przecież ta rzecz się też udaje, można dojść tylko do jednego wniosku, iż w prostocie siła. Najnowsza płyta Niemców to black metal w najczystszej jego formie. Piwniczna surowość, obrzędowy klimat oraz czyste i prastare zło sączące się z „De Vermis Mysteriis”, zadowoli każdego maniaka oldschoolowego czarciego muzykowania. Razem z ostatnim Hell’s Coronation może to być album roku. Najwyższa rekomendacja z mojej strony. Chylę czoła.

shub niggurath

środa, 30 sierpnia 2023

A review of Coagulate "Rehearsal Demo 2022"

 

Coagulate

"Rehearsal Demo 2022"

Gurgling Gore / Dawnbreed Rec. 2023

Coagulate is a young band from Minneapolis, active for only a few years and still at the stage of demo materials. The above name, rightly so, may seem completely unknown to you. Well, there will be an opportunity to get acquainted with the work of the Americans, as a vinyl version of their latest demo so far, with the simple title "Rehearsal Demo 2022", has just been released. And it's worth getting familiar with, as it's really twelve minutes of more than decent death metal. Let me start perhaps with the sound, since at least some of you, seeing "rehearsal" in the title, are probably wondering if it's listenable. Well, today's listener, raised on digital, probably wouldn't get through many of the garage recordings that used to be the daily bread back in the days. However, let me reassure you. If these songs were actually recorded in one go, and were not then subjected to a hundred additions, then shapo baux. It sounds like a studio recording, the sound is fat and all the instruments are perfectly audible. In particular, the bass breaks through wonderfully at times, pluming forward like the master DiGiorgio’s. The two compositions on this release, although both linked by a death metal bracket, are a look at the genre as if from two sides. And this is true in every respect. Take a look at the titles. "Divination in Gore (The Tender Caress of Necromancy; the Volatile Art of Cadaver Inquisition)" versus "The Suck." Slight dissonance, isn’t it? The former is a fairly straightforward take on the subject. You won't find finesse chords here, but a rather clunky blowing in the American death/gore style. The tempo is medium, the vocals are very deep, and only the solo slightly stands out above the whole in terms of technicality. On the other hand, the first surprise comes right at the end of the song, when weepy declamations appear, sending little shivers down your spine. The second composition, a bit faster, is already full of ear-catching fragments. There are more catchy riffs, tempo changes and other twists, again declamatory lyricism... It gets really interesting. And when suddenly silence falls, you want to cry "Fuck, already?!". When the tension was steadily rising, suddenly someone turned off the electricity? Really, I feel like after a delicious appetizer, the waiter unexpectedly asked me out of the restaurant. Coagulate has given me a huge taste, and from now on I will be impatiently looking out for their next material, because I am very curious to see how the guys will develop their style. They have a lot of potential, so expectations will be set correspondingly high as well. For today, however, I must suffice with "Rehearsal Demo 2022", the checking of which, if you call yourself a death metal maniac, is your homework. A mandatory one.

- jesusatan

Recenzja CARMA „Ossadas”

 

CARMA

„Ossadas”

Monumental Rex 2023

„Ossadas”, czyli drugi, pełny album Portugalskiego ansamblu Carma to książkowy wręcz przykład współczesnego oblicza Funeral Doom Metalu. Dlaczego współczesnego? Dlatego,  że nie da się nie zauważyć, iż gatunek ten ewoluował na przestrzeni lat, a ponure, depresyjne wibracje powiązane ze śmiercią i grobem ustąpiły stopniowo miejsca ciężkim, bardziej epickim strukturom i emocjonalnym, niemal kinowym przestrzeniom zawierającym przygniatające, ołowiane pejzaże dźwiękowe przeplatane nierzadko różnego rodzaju uciskającymi na beret ozdobnikami. Nie znaczy to jednak, że owa współczesna natura muzyki, jaką tu usłyszymy, pozbawiła ten album charakteru, czy też odpowiednio dużej gramatury. Napotkamy tu bowiem oparte na tradycyjnych podwalinach gatunku wgniatające w podłoże, tłuste bębny wspierane niezmiennie przez grube linie smolistego basu. Wiosła także mają klasyczne umocowanie, a sporo riffów ma ciężar i smolistą fakturę znaną z klasyków gatunku. Wszystkie niuanse sekcji rytmicznej, zapętlenia harmoniczne, treściwe, bogate w szczegóły warstwy melodyczne, czy też dźwięki dzwonów kościelnych, przestrzennych, akustycznych, gitarowych pejzaży i instrumentów dętych, blaszanych, to już zdecydowanie symbol „naszych” czasów. Podobnie zresztą jak elementy zaczerpnięte z diabelskich zakamarków Black Metalu, czy też nawiedzone, chóralne śpiewy nadające całości teologicznego posmaku. Strona wokalna wyśmienicie wpisuję się w ten skupiony, hebanowy  monolit, choć często bardziej przybiera formę niskiego, zniekształconego nucenia, niż typowych, gardłowych growli (choć oczywiście i takie są na tej płycie obecne i to w dość znacznych ilościach). Ta płytka jest jednak doskonale wyważona i zbilansowana, co dla jednych będzie zaletą, a dla innych wadą tego krążka. Miażdżące, kanoniczne wręcz elementy tego albumu na czele z potężnymi, gęstymi riffami i intensywną, w chuj gniotącą sekcją równoważone są sporą dozą melodyjności, jak i Black Metalowym żądłem, czy gustownymi, spokojniejszymi pozornie, wioślarskimi ornamentami. Abstrahując jednak od wszystkich tych szczegółów, w tej muzyce jest na tyle dużo skondensowanego mroku i cmentarnych wibracji, że „Ossadas” sponiewierać potrafi konkretnie i bez ostrzeżenia. Gdybym miał szukać porównań, to powiedziałbym o tej płycie, że jest to wypadkowa pierwszych, majestatycznych produkcji Esoteric, Skepticism, Saturnus, czy Mournful Congregation z rytualnym sznytem ostatniego  The Ruins of Beverast, Nortt, bądź Ethereal Shroud. I to chyba tyle. Myślę, że wystarczająco nakreśliłem Wam, o co biega w temacie dwójeczki Carma. Mnie ta produkcja weszła na tyle, że bardzo poważnie rozważam zakup cedeka z tym materiałem. Kto wie, może nawet wysupłam odpowiednią ilość grosza, aby zakupić special edition, gdzie digipack zapakowany jest w aksamitną obwolutę z wyhaftowanym logiem zespołu? Się zobaczy. Zapoznać się z tą płytką w każdym razie na pewno warto.

 

Hatzamoth

Recenzja Hail Conjurer & Absolute Key „Trident And Vision”

 

Hail Conjurer & Absolute Key

„Trident And Vision”

Signal Rex 2023

Dość ciekawe wydawnictwo przygotowało na początek września Signal Rex. Jest to split album dwóch fińskich projektów, które połączyły siły, aby zarejestrować „Trident And Vision”. Obydwaj panowie, gdyż Hail Conjurer i Absolute Key są jednoosobowymi kapelami, zajmują się tworzeniem zdrowo odjechanej muzyki z pogranicza dark ambientu, noisu, industrialu i black metalu. Łącząc ze sobą te gatunki, generują ciekawą wizję mroku, co już nie raz udowodnili swoimi nagraniami. W przypadku ich najnowszej oraz wspólnej sesji nie jest inaczej. „Trident And Vision” to pięć utworów, z których po jednym każdy z muzyków skomponował samodzielnie zaś pozostałe trzy stanowią w całości kolektywne dzieło obydwóch zespołów. Tak więc miłośnicy niebanalnych dźwięków będą mogli raczyć się teraz przez trzydzieści minut kosmicznym hałasem, który wprowadzi ich w niemały niepokój, ponieważ granie tych dwóch gości to zlepek gitarowych i syntezatorowych przesterów, wykazującego się skrajną abominacją szumu jak i pulsacyjnych dronów. Wszystko to jest czystą otchłanią, od patrzenia w którą można dostać w najlepszym wypadku gorączki. Niewątpliwie na szczególną uwagę zasługuje drugi „Eyes Torn Open” i czwarty „Molten Iris”, gdzie Finowie do czarnego ambientu wprowadzają także elementy abstrakcyjnego black metalu, a pojawiające się w nich nuty i wokalizy w towarzystwie miarowo bijącego automatu perkusyjnego okrywają ciemnością nasz umysł. Jednocześnie przyciągające i odpychające utwory, które zrodzić się mogły tylko w najbardziej ponurych sercach, a także przypominające czasy, kiedy Cold Meat Industry święciło triumfy. Wielbiciele sadystycznych i diabolicznych barw w wersji elektronicznej powinni być zadowoleni. Ja jestem zauroczony. Zalecam słuchać przy zgaszonym świetle i w samotności.

shub niggurath

 

wtorek, 29 sierpnia 2023

Recenzja Calnek „Blood of the Wild”

 

Calnek

„Blood of the Wild”

Wolfspell Rec. 2023

Jakoś mi się tak w głowie utrwaliło, że kiedy otrzymałem do odsłuchu kolejne dwie nowości z Wolfspell Records, z automatu założyłem, iż będą to hordy Fińskie. No, może w przypadku Kalmankantaja nie musiałem zgadywać, bo znałem, ale Calnek odruchowo wrzuciłem do tego samego wora. I nawet słuchając „Blood of the Wild” mi się wszystko zgadzało… Ale po kolei… Rzeczony album to zremasterowana reedycja, albo pierwsze fizyczne wydanie, jak kto woli,  wypuszczonego pod koniec ubiegłego roku w formie cyfrowej materiału pod tym samym tytułem. I nie jest to bynajmniej zespół z Finlandii, lecz jednoosobowy projekt, ciebie proszę, kolesia z Kanady. Nie wiem gdzie on zabłądził, albo może emigrował, ale tworzone przez niego kompozycje wydźwięk mają na wskroś skandynawski. Z dużym wskazaniem na wspomniany już wcześniej kraj tysiąca jezior. Przynajmniej jeśli chodzi o gitarowe harmonie towarzyszące nam przy obcowaniu z „Blood of the Wild”. Shade nie forsuje bowiem przesadnie tempa, łącząc, surowo mimo wszystko brzmiące, tremolo z odpowiednio wyważoną dawką melodii. Nie jest to jednak muzyka po ponucenia, czy potupania nóżką. Te agresywniejsze akordy brzmią bardziej na zasadzie gniewu, a nawet wściekłości, jednostki uwięzionej w jakiejś pułapce, próbującej za wszelką cenę się z niej uwolnić. Ową batalię z wspomnianą barierą przerywają chwile, w których bezsilny byt opada z sił i, albo zapada w niosący ukojenie sen, albo ubolewa nad swoim losem. Bo tak odbieram fragmenty akustyczno-ambientowo-folkowe. Tak, wiem, zaczynam filozofować, ale dla mnie jest to jedna z interpretacji, którą można sobie stworzyć w głowie, kompletnie niezależna od zawartości lirycznej albumu. To, co chcę wyrazić, to fakt, iż album ten jest zestawieniem dwóch przeciwstawnych sobie sił, żywiołów, nastrojów… Przeplatających się i tworzących wspólnie bardzo wciągający amalgamat. W zasadzie oba elementy występują tutaj w zbliżonych proporcjach, idealnie się ze sobą uzupełniających. Nie znajdziecie tu niczego zaskakującego, bo pan Shade na innowacje się nie sili. Jednak sprawność z jaką łączy ze sobą kontrastujące elementy jest godna poklasku. Tym bardziej, że na płycie tej znajdziemy tylko trzy, acz trwające zusammen do kupy, niemal godzinę, utwory. Stworzenie takich Golemów w sposób, by nie znużyły, nie jest rzeczą łatwą. Podoba mi się nastrój tej płyty, podobają mi się płynące z niej wibracje. Zatem każdemu, kto gustuje w klimatycznych podróżach zdecydowanie polecam.

- jesusatan

A review of FIRMAMENT "We Don't Rise, We Just Fall"

 

FIRMAMENT

"We Don't Rise, We Just Fall"

Dying Victims Productions 2023

 

Firmament is a relatively young band from Leipzig. They were formed in 2021, so they've been acting tohether for not long, but their music takes the listener back in time more than four decades. So the gentlemen play, as most of you may have already guessed, classic, quite feisty Hard & Heavy almost vividly cut from the late 70s and early 80s. One can hear in their music the inspirations of early Iron Maiden and Angel Witch, but equally we can hear in it patents characteristic of the work of Scorpions, ThinLizzy, or Rush. The band on their first full-length album has successfully combined the rawness of rootsy British Heavy Metal with the brawny, woozy catchiness and energetic grind of traditional, even canonical, European Hard Rock. There really are a lot of good, diverse bass lines, strong drum accents, solid riffs, dreamy guitar harmonies and firm vocals. Undoubtedly, it all has its own atmosphere, there are a few twists and turns, and melodies that can be hummed are also not lacking on this production. "We Don't Rise..." as a whole, however, did not knock me out. It’s little too monotonous and at the same time nonchalant record, and I have a feeling, that even in the 80s, it would not have made a great frenzy (although making such a thesis, I may, of course, be wrong). However, the material is so decent, reliable and sincere in its message that I can easily recommend it to all maniacs of classical structures and traditional sounds. The others, on the other hand, without any shame, can safely let go of this album.

 

Hatzamoth

poniedziałek, 28 sierpnia 2023

Recenzja Úlfarr / Malfeitor Split Album

 

Úlfarr / Malfeitor

Split Album

Purity Through Fire 2023

Po dwóch latach ciszy powraca brytyjski Úlfarr. Chyba nigdy nie doczekam się ich studyjnego albumu, gdyż od momentu powstania w 2011 roku jeszcze go nie wydali poza dwoma płytami w wersji live. Cóż, tymczasem dostajemy cztery nowe numery, które prezentują na splicie w towarzystwie swego krajana z niejakiego Malfeitor. Na pierwszy ogień idą panowie z hrabstwa Kumbria. Wykonywany przez nich black metal zanadto się nie zmienił od czasów epki „The Ruins Of Human Failure”. Właściwie to trzyma tamten poziom. Anglicy zasypują nas dość zdecydowanymi riffami o zimnym wydźwięku. Podobnie jak na poprzedniej odsłonie akordy płyną w nieco szybszym tempie niż średnie. Przenikliwe gitary kreślą ponure melodie, które mogą kojarzyć się trochę ze szwedzkim Craft. Jednak obecnie nie słychać w nich mocno poczernionego Venom, bo charakter muzyki Úlfarr skręca teraz bardziej w stronę ekipy z Trondheim, a zwłaszcza Whoredom Rife, którego wpływy są tutaj niezmiernie wyraźne. Prosty i twardy bleczur, o bezkompromisowym usposobieniu to już chyba norma, jeżeli chodzi o tą kapelę. Kolejne cztery kawałki należą do Malfeitor, który zawiązany został w zeszłym roku i debiutuje na rzeczonym splicie. Black metal jaki uszykował ten jednoosobowy projekt, za którym stoi gość o pseudonimie Nosdrahcir, w zasadzie jest mocno podobny do jego poprzedników. Prędkości są podobne. Brzmienie delikatnie dociążone i zagęszczone przez wyraźny bas oraz perkusję. Kompozycje muzyka z Warrington, w odróżnieniu do Úlfarr, nacechowane są większą melodyjnością, nasuwającą na myśli fińskie brygady. Aczkolwiek nie posiadają skocznej specyfiki, lecz melancholijną, ale w wyważonym stopniu. Swą nienachalnością nie drażnią, a wprowadzają pierwiastek smutku przez co black metal Malfeitor staje się ociupinkę depresyjny. Ciekawy split zawierający czarcie granie w tradycyjnym ujęciu, korzystające z tradycji lat dziewięćdziesiątych, które może nie wnosi nic nowego, ale porywa w regulaminowym stylu.

shub niggurath

Recenzja SMALLPOX AROMA „Festering Embryos of Logical Corruption”

 

SMALLPOX AROMA

„Festering Embryos of Logical Corruption”

Inhuman Assault Productions 2023

Smallpox Aroma to nazwa, która na scenie brutalnego łojenia funkcjonuje już bez mała 17 lat. Wydali sporo wszelakiego rodzaju split’ów, kompilacji i Ep’ek,a nawet dorobili się albumu koncertowego. Jakoś tak jednak psiejsko-czarodziejsko dopiero w Roku Bestii 2023 ukazał się ich pierwszy album długogrający. Album w swoim gatunku bardzo dobry dodajmy, który wszystkim maniakalnym wyznawcom brutalnego napierdolu spod znaku Grindcore/Death zrobi dobrze, jak amen w paciorku. Tak więc wykurw jest tu doprawdy przecudnej urody, a każdy z instrumentów szyje intensywnie, konkretnie uciskając, gnębiąc i maltretując odbiorcę. Zatem soczyste, drapieżne riffy rozpryskują się na wszystkie strony, raniąc dotkliwie, gruby, potężny, mięsisty bas przemyka pomiędzy miażdżącymi liniami surowo bijących beczek, a cała ta okrutna warstwa instrumentalna okraszona jest sowicie nieludzkimi wrzaskami, zdławionym, gardłowym rykiem i ropiejącymi growlami. Brzmi znajomo, jednak nie dajcie się zwieść pozorom. Pierwsza, pełna płyta Aromatu Ospy nie jest stereotypowym przykładem perwersyjnego seksualno-patalogiczno-fekalnego wyziewu. Muzyka, jaką napotkamy na „Jątrzących Się Zarodkach Logicznej Korupcji”, choć gęsta i bezlitosna opata jest w głównej mierze na tradycyjnych teksturach Grindcore’a starej szkoły, jak i na równie klasycznych elementach korzennego Metalu Śmierci. Znajdziemy więc w tym bestialskim, dźwiękowym stopie zarówno nieoczywiste rozwiązania rytmiczne, dzikie riffy z bardziej techniczną żyłką, czerpiące pewne wpływy z jadowitego Thrash/Death Metalu, czy też kreatywne zagrywki harmoniczne wioślarzy. Wierzcie mi, bardzo treściwa to płyta o zwartej konsystencji i mimo że trwa tylko niecałe 18 minut, to jest się tu czym delektować podczas poznawania jej wnętrza. A wnętrze to zakamarków i pułapek posiada od chuja i jeszcze troszeczkę, więc na owych poznawczych wyprawach trochę Wam zjedzie. Warto jednak się tam zapędzić. Wyborna, klasycznie brualna rozpierducha.

 

Hatzamoth

sobota, 26 sierpnia 2023

Recenzja Kalmankantaja „Unohdettu”

 

Kalmankantaja

„Unohdettu”

Wolfspell Rec. 2023

Kalmankantaja to takie muzyczne dziecioroby. Patrząc w ich dyskografię mam wrażenie, że co się spotkają, to coś spłodzą. Totalnie skojarzyło mi się to ze sceną z „Sensu Życia Monty Pythona”, gdzie każda sperma jest święta. No nie tracą kolesie czasu, a wstrzemięźliwość ich nie dotyczy. Tym razem otrzymujemy od nich EP-kę, choć tak naprawdę mógłby to być trzeci pełniak w tym roku, gdyż czasowo niewiele ustępuje wydanym we wcześniejszych miesiącach albumom. „Unohdettu” to pół godziny charakterystycznego dla Finów klimatycznego black metalu, cztery numery, w tym jeden, tytułowy, instrumental. I kiedy tak sobie tego słucham, to myślę, że Kalmankantaja mogliby wszystkie swoje dzieci nazwać Jasiu. Raz, że na obiad łatwiej wszystkich szybko zwołać, a dwa, że zespół jest w swoim stylu niezwykle konsekwentny. Naprawdę ciężko spośród ich nagrań wybrać jakieś szczególnie dobre, czy też wskazać wyjątkowo słabe. I to jest pewnego rodzaju fenomen przy takiej płodności. Na rzeczonej EP-ce znajdziemy dość proste, a jednocześnie mocno wciągające swoją melodią akordy, często urozmaicane nastrojowymi zwolnieniami i koloryzowane spełniającymi niebywale ważną rolę klawiszowymi pasażami. Chwilami można tu znaleźć niewielkie nawiązania do wikińskiego etapu Bathory, gdzie indziej do rodzimej autorom sceny. Panowie raczej nigdzie się nie spieszą i kładą mocniejszy nacisk na, wspomniany już wcześniej, klimat. Przeważa w nim smutek, ciemność i melancholia, dlatego też nie jest to muzyka, której słucha się przy porannej kawie. Bo wówczas cały urok pryska. Tym dźwiękom należy oddać chwilę swojego dnia (wieczoru), by pozwolić im wsiąknąć bez przeszkód. Nadmienić przy okazji należy, że Kalmankantaja śpiewają w swoim języku narodowym. I choć ni w ząb nie mam pojęcia o czym, to trzeba przyznać, iż ten fakt ma równie mocne znaczenie, co sama muzyka, czyniąc ją jeszcze bardziej tajemniczą. Nie będę zapewniał was, że jest to zespół wybitny. Nie będę też sprawdzał każdego ich kolejnego wydawnictwa, bo najzwyczajniej nie mam na to czasu. Jednak to, co dotychczas poznałem, uświadomiło mnie, iż warto zaglądać do szufladki atmosferycznego black metalu, a fani tego gatunku bankowo będą tą EP-ką ukontentowani. Dobry zespół, dobry materiał.

- jesusatan

Recenzja Horrendous „Ontological Mysterium”

 

Horrendous

„Ontological Mysterium”

Season Of Mist 2023

Powstali w 2009 roku w Stanach Zjednoczonych. Przez trzynaście lat działalności nagrali cztery albumy, ale właśnie wracają ze swoją piątą produkcją. Od samego początku ich muzyka poddana była ewolucji. Zaczęli od death metalu, który wyraźnie chylił nostalgicznie swój łeb w stronę lat dziewięćdziesiątych. Z każdą kolejną płytą kierowali się coraz bardziej ku progresywnemu graniu. Już poprzedni „Idol” zaznaczył wyraźnie pozycję Horrendous na tym poletku. Tym razem, za sprawą najnowszego albumu „Ontological Mysterium”, dostajemy dziewięć numerów nieźle pokręconego deta. Całość zaczyna się od dwuminutowego „The Blaze”, który z każdą sekundą rośnie, tworząc idealny wstęp, po którym zostajemy zasypywani licznymi pomysłami na prog-death metal, a trwa to 35 minut. Zmienne tempa, szybkie thrashowe kostkowanie, heavy metalowe solówki, power metalowe melodie, a wszystko okryte śmierć filtrem, co nie pozwala zapomnieć skąd wywodzi się muzyka tego kwartetu. Jeśli myślicie, że chłopaki poprzestają na wyżej wymienionych formach stylistycznych, to jesteście w błędzie. Poza oczywistymi skojarzeniami z Death, w którym pomagają występujące połamane riffy oraz niekiedy zdrowo pokomplikowane sola, to napotykamy również bardziej odjechane tekstury w stylu Voivod, nieco elementów jazzowych jak w późniejszym Atheist i trochę momentów z awangardowego rocka w stylu końcówki Cynic. Słuchając „Ontological Mysterium” nie można się nudzić. Ilość użytych tutaj idei na alternatywny death metal wręcz poraża, a niezwykle połączenie ich ze sobą to zaiste majstersztyk. Wszystkie utwory są odpowiednio wyprodukowane jak przystało na techniczne muzykowanie. Czystość tego materiału jak i słyszalność poszczególnych sekcji, pozwala w należytym stopniu rozkoszować się wirtuozerią Jankesów oraz ich niesamowitymi koncepcjami. Z jednej strony dość złożone rzępolenie, a z drugiej, posiadające niebywałą lekkość, dzięki czemu odbiór jest łatwy i przyjemny.

shub niggurath

piątek, 25 sierpnia 2023

Recenzja Vak „The Islands”

 

Vak

„The Islands”

Indie Recordings 2023


Vak na swojej najnowszej płycie kontynuuje obraną drogę jaką rozpoczął w 2015 roku na szwedzkiej ziemi. Ich recepta na sludge metal w ujęciu progresywnym cały czas się sprawdza i moim zdaniem ma się coraz lepiej. Na trzecim albumie w dorobku tego bandu dostaniemy osiem numerów, które oprócz tego, że są niesamowicie ciężkie to w dodatku fascynują swoją różnorodnością. Wepchnięcie gatunku sludge na awangardowe wody opłacało się. Oczywiście dużą rolę odegrały tutaj umiejętności muzyków jak i również niespotykana pomysłowość. Kompozycje tego kwintetu to nie tylko słoniowate i bujające riffy. W tych utworsch pełno także różnych zaskakujących zagrywek wspomaganych przez fenomenalne klawisze, a wszystko to zebrane do kupy daje unikalną mieszankę, składającą się ze sludge’u, przysadzistego core’a i odjechanego nieco grania w stylu Tool. Dzięki temu otrzymujemy tym razem oryginalną hybrydę wyżej wymienionych sposobów na nowoczesny metal, który pomimo posiadania mniejszej wagi gatunkowej będzie w stanie zainteresować niejednego fana mrocznych i piwnicznych brzmień. Zimna mechaniczność Tool, miejska bezkompromisowość Nonoyesno oraz gęstość tej specyficznej odmiany doom metalu zrodziła kawał niepokojącej produkcji, która wciąga słuchacza w ciemne zakamarki urbanistycznej dżungli, częstując go masą zmiennych, aczkolwiek wolniejszych temp, wygenerowanych przez dudniącą perkusję, hipnotyzujący bas, nisko nastrojone gitary, no i powodujące ciarki na plecach klawisze. Nie należy zapominać o doskonale w danych momentach zaintonowanych wokalach, potęgujących uczucie bliżej niesprecyzowanej nieuchronności. Kolejne wydawnictwo Vak, które ukaże się już niebawem, bo pierwszego września, niewątpliwie może być nie lada gratką dla poszukujących w metalu czegoś więcej niż mięsa i diabłów. To wyśmienita pożywka dla tych, którym nie obce są takie terminy jak alienacja, nihilizm i dystopia. „The Islands” niebywale ubiera te pojęcia w niebanalnie napisaną muzykę, nacechowaną dużym ładunkiem emocjonalnym, która swym brudem, a także złowieszczym fatalizmem wprawiła mnie w osłupienie. Mocno współczesne i przy tym niezobowiązujące. Albo się podoba, albo nie. Ja kupuję.

shub niggurath

Recenzja KNOGJÄRN „Mera Bedövning”

 

KNOGJÄRN

„Mera Bedövning”

Indie Recordings 2023

Recenzję tego krążka napisałem tylko dlatego, że staram się rzetelnie podchodzić do swych recenzenckich obowiązków, gdyż przyjemności z obcowania ze szwedzkim Knogjärn (czyli po naszemu Kastet) nie miałem absolutnie żadnej. „Mera Bedövning” to podobno ich czwarta płyta długogrająca (choć nie chciało mi się tego weryfikować), którą wypełnia konglomerat nowocześnie podanych dźwięków balansujących na granicy ciężkiego Metalcore’a, Post-Punka i nasiąkniętego współczesnymi naleciałościami Hard Rocka. Tak więc na albumie tym mieszają się ze sobą wpływy Korn, Five FingerDeathPunch, Slipknot, czy Linkin’Park z odrobiną Machine Head i Clawfinger. O ile niektóre patenty z twórczości Korn, Slipknot, Machine Head, jak i Clawfinger cenię sobie bardzo, gdyż po prostu miażdżą, o tyle mikstura, jaką na tym krążku przyrządzili Szwedzi, jest dla mnie raczej mdła i niestrawna. Odruchu wymiotnego, całe szczęście nie powoduje, jednak nie wchodząc w szczegóły, to zdecydowanie nie moje wibracje. Płytka brzmi, co oczywiście zrozumiałe, wg współczesnych standardów. Dźwięk jest więc mocny, soczysty, odpowiednio chropowaty i doprawiony szczyptą agresji, dzięki czemu krążek ten potrafi kopnąć rzetelnie, ale w moim przypadku szkód większych nie wyrządza. No i to w zasadzie tyle, co mam do powiedzenia na temat tej produkcji. Jak dla mnie to mainstream pełną gębą, czyli treść rzetelna, choć w gruncie rzeczy przeciętna, za to marketing wyśmienity. Dobra, nie mam czasu na takie albumy dla anarchistycznej, zbuntowanej młodzieży, do kosza z tym!

 

Hatzamoth

czwartek, 24 sierpnia 2023

Recenzja Blut Aus Nord „Disharmonium – Nahab”

 

Blut Aus Nord

„Disharmonium – Nahab”

Debemur Morti 2023

Za każdym razem, gdy ukazuje się nowy album francuskiego Blut Aus Nord, można być pewnym dwóch rzeczy. Po pierwsze, otrzymujemy muzykę na wyjątkowo wysokim poziomie. Może nie zawsze technicznym, ale na pewno kompozytorskim. I strawa druga – mimo iż jest to, tym razem nieco ponad czterdzieści cztery minut, to przetrawienie wszystkiego, co w nich zawarto, odkrycie każdego niuansu, dotarcie do każdego detalu jest sprawą czasochłonną, wymagającą skupienia i cierpliwości. Jedenaście kompozycji stanowiących „Disharmonium – Nahab”, czyli kontynuację cyklu „Disharmonium”, to utwory wielowarstwowe, niezwykle zróżnicowane i przepełnione niesamowitym klimatem. Czasem zastanawiam się, i dochodzę do wniosku, że po wieloletnim marazmie gatunku jakim jest black metal, to właśnie Blut Aus Nord był jednym z najważniejszych zespołów, które tchnęły weń nowego ducha i skutecznie reanimowały. Z tego też powodu nie będę tutaj przytaczał żadnych porównań, czy odnośników, bo Blut Aus Nord jest inspiracją dla samego siebie. Styl w jakim ten projekt buduje za pomocą dźwięków klimat grozy i maluje przed słuchaczem obrazy z Lovecraftowego świata jest jedyny i niepowtarzalny. Dysonansowe akordy przeplatane ostrym riffowaniem oraz nastrojowymi fragmentami potrafią zahipnotyzować na tyle głęboko, że nie chce się wracać do świata realnego. Z kolei majaczące, szeptane czy szorstkie i zimne wokale jawią się niczym legion demonów czający się za naszymi plecami, czekających tylko, byśmy się odwrócili. „Nahab” jednocześnie przeraża i zachwyca. Na tej płycie wszystko jest tak przemyślane i poskładane z zegarmistrzowską dokładnością, że można mieć wątpliwości, czy ta muzyka faktycznie wywodzi się jedynie z ludzkiego umysłu. A jeśli tak, to czy oby na pewno zdrowego. Nie będę się rozpisywał, tylko powiem krótko. Blut Aus Nord nagrał kolejny album, który mogę uznać za arcydzieło. Czy muszę polecać? Nie sądzę…

- jesusatan

Recenzja My Lament „The Season Came Undone”

 

My Lament

„The Season Came Undone”

Ardua Music 2023

My Lament jest kapelą, która nie od wczoraj funkcjonuje na scenie, bo powstała w 2002 roku, lecz od tamtego czasu nie nagrali zbyt wiele. Mają na koncie tylko jedno demo, epkę i dwa single no i w 2009 wydali full’a pt. „Broken Leaf”. Jak napisano w notce informacyjnej od wytwórni, zespół ten na swojej nowej produkcji zamienił charakter swoich piosenek na bardziej przystępny, przez co stara się podbić serca szerszej publiczność. Tak jest w istocie. W porównaniu do debiutu sprzed czternastu lat obecna produkcja nacechowana została większą melodyjnością i mniejszą wagą kompozycji. Co prawda ich death/doom o wyraźnie gotyckim zabarwieniu stał się delikatniejszy, ale nie zatracił właściwej sobie ciężkości. Cały proces twórczy Belgowie oparli na starych wzorcach, kiedy to gatunek ten był częściej widziany na salonach niż dziś. Mamy przysadzistą sekcję rytmiczną, growle mieszające się z czystymi wokalami oraz odpowiednio nastrojone gitary, które już nie kreślą zwłaszcza przytłaczających i miarowych riffów, budzących się niekiedy do szybszych zrywów. Teraz dostajemy również chwytliwe i łatwo zapadające w ucho akordy, takież solówki, a także romantyczne przerywniki na czystych strunach. Obydwa wokale wtórują reszcie, które w tej śpiewnej formie, kojarzą się z kapelą Clannad i jej podkładem pod pamiętny serial „Robin Z Sherwood”, a chwilami wpadają w Peter’a Steele’a. Nie razi to jednak zbyt mocno, a nawet doskonale pasuje tym smutnym i wręcz chmurnym w swym wyrazie utworom. Najnowsza płyta My Lament „The Season Came Undone” jawi mi się jako ugrzeczniona wersja tego typu muzykowania. Jakby stała na krawędzi między podziemiem, a głównym nurtem. Między starą Katatonią, a nową. Fenomen tego wydawnictwa polega jednak na tym, że obydwie strony mogą tutaj znaleźć coś dla siebie. Ciekawe co będzie dalej?

shub niggurath

środa, 23 sierpnia 2023

Recenzja Aganthros „Syntiset Saatanat Kurjat”

 

Aganthros

„Syntiset Saatanat Kurjat”

Purity Through Fire 2023

Aganthros to młodziutka kapela, bo powstała w 2021 roku na fińskiej ziemi. W jej skład wchodzi pięciu muzyków, a niektórzy z nich mogą być znani z udziału w takich zespołach jak The Crescent, Ancient Obscurity czy też Vaino. Twórczość tych wszystkich projektów ma ścisły związek z black metalem i tak samo jest w przypadku Aganthros. Dwudziestego piątego sierpnia ukaże się ich debiut, który zawierać będzie siedem kawałków czarciego muzykowania w dość typowym, jak na kraj, z którego pochodzi, ujęciu. Dlaczego? Ano dlatego, że króluje tutaj przede wszystkim wszędobylska melodia, nie kojarząca się na szczęście z doskonale wszystkim znaną i chyba lubianą tamtejszą „dyskoteką”. Kwintet ten stawia raczej na epicko brzmiące harmonie, które cechuje dość duży ładunek emocjonalny i niejednego fana black metalu rodem z Finlandii za serce chwycą. Ogólnie rzecz biorąc poszczególne numery skomponowane są w zróżnicowany sposób. Sprawnego połączenia form stylistycznych tym panom odmówić nie można. Zmienne tempa, chwytliwe tremolo, takowe solówki, zadzierżyste riffy, całkiem niezłe wokale, występujące tu również w dwugłosie, co potęguje chwilami wzniosłość i żałość muzyki znajdującej się na pierwszym krążku tego bandu. Wszystko zagrane na zimnych gitarach i dobrze słyszalnej sekcji rytmicznej kreuje dobrze wyprodukowany black metal, będący pretendentem do czołówki mainstreamu. Pełno w nim odniesień do nowatorskich odjazdów w stylu Ved Buens Ende, niektóre spiralne kostkowania mogą przypominać Mgłę, a bardziej miarowe takty kierują spojrzenie na późniejsze wydawnictwa Satyricon. Nie wątpię, że ten w gruncie rzeczy całkiem przystępny bleczur, w którym i folkowe momenty odnaleźć można, spodoba się niemałej rzeszy odbiorców. Ja preferuję bardziej kanciaste granie, ale odsłuch uważam za nawet przyjemny. Nie do końca zmarnowane 41 minut.

shub niggurath

Recenzja VELIU NAMAI „Alkai”

 

VELIU NAMAI

„Alkai”

Nordvis Produktion 2023

Kraje Bałtyckie to ziemie o bardzo długiej historii, jak również obszary i terytoria przebogate w różnorakie, przesiąknięte mistycyzmem wierzenia i rytuały, jakie ukształtowały się tam na przestrzeni wieków. I to właśnie ten tajemniczy, nadprzyrodzony świat dawnych wierzeń i obrzędów przedstawia na swej czwartej produkcji Litewski zespół Veliu Namai. Muzyka, jaką wykonuje ten nieco enigmatyczny ansambl to Rytualny Dark Folk, choć osobiście uważam, że to zbytnie uproszczone określenie dźwięków, jakie napotkamy na „Alkai”. Zastaniemy tu bowiem hipnotyzujące, szamańskie rytmy bębnów połączone z pulsującymi melodiami wykonywanymi na gitarach, jak i instrumentach etnicznych (lutnia, smyczki, harfa szczękowa, Litewskie kokle, czy Łotewska giga. Zaplątała się tu nawet wywodzące się z Bliskiego Wschodu bağlama, jak i ud), oraz ceremonialnymi, rytualnymi śpiewami (niewieścimi, jak i męskimi). Te na wskroś otulone całunem ciemności, w takim samym stopniu natchnione, co obłąkane, organiczne, zakorzenione w tradycji wieków dawnych, brzmieniowe tekstury odważnie zaprawiono transową, mroczną elektroniką o psychoaktywnym charakterze, dzięki czemu ta płytka jeszcze głębiej zagląda w ukryte w bezmiernym, niezmierzonym cieniu otchłanie przeszłości. Ten krążek łączy w jedną, zwartą  całość folkowy minimalizm z bardziej radykalnymi stylami muzycznymi, a cyfrowe i analogowe dźwięki współtworzą tu nawiedzony, sakralny, liturgiczno-ofiarny, zawiesisty klimat, który potrafi przytłoczyć, jak i poważnie zaniepokoić słuchacza. To, co na tym albumie początkowo wydaje się polaryzujące, staje się bardziej scalone, a wręcz naturalne, im głębiej eksplorujemy zwartość „Alkai”. Obcując z tą produkcją, odniosłem wrażenie, iż to nie tylko muzyka. Rendez Vous z tym albumem to doświadczenie niemal z pogranicza medytacji i odmiennych stanów świadomości. Czwórka Veliu Namai powinna zainteresować w równym stopniu fanów Wardruna, Sigur Rós, Hagalaz’Runedance, jak i Stille Volk, czy Dead Can Dance. Intrygująca, wciągająca, pełna tajemnic i zaklętych rewirów bałtyckiego mistycyzmu płytka. Uważam, że warto sprawdzić, nawet jeżeli niezbyt kręci Was takie granie.

 

Hatzamoth

wtorek, 22 sierpnia 2023

A review of Farscape "Purged and Forgotten"

 

Farscape

"Purged and Forgotten"

Dying Victims Prod. 2023

What do you associate Brazil with? Just for quick reference. Well, of course... Sarcofago, early Sepultura and Jesus of Rio. So seeing the above cover with Shreck, you certainly wouldn't guess that Brazil is where we're going today. And that's where Farscape comes from. A band unknown to me so far. Apparently I missed a bit, because "Purged and Forgotten" is already the fourth album by these gentlemen, so it's high time to check out what it is. On the album in question we get hit in the face seven times, and the fight lasts less than forty minutes. The quartet from, nomen omen, Rio, treats us with thrash music. And at this point, anyone familiar with the South American scene will think of the peculiar, raw atmosphere there. Well OK, some clue it is, but I will surprise you. Farscape are indeed based on inspirations coming from the Teutonic school, but they enrich their music with completely unpredictable and unconventional elements. Such are, for example, the more technical entrances or distorted vocals, somewhat reminiscent of early Cynic albums. In addition, at times Nocturnus keyboards appear in the background. which may seem a bit grotesque at first. Well, in order to deepen this grotesqueness I will say that the chords also sometimes allude to Browning's crew. Not enough for you? Well, listen to the acoustic ending that appears in the same "Miss Violence".Strongly surprising is this album. For seemingly its core is already solidly rusty, but the ornaments that the guys have woven into it completely change the perception of the whole. For seemingly most of it is indeed strongly predictable, but not a few of you will be surprised to find that the guard held against the attack will be outwitted by an unexpected punch. I've had that happen at least a few times. I like such tricks, especially since, in addition to the rather original treatments, the Brazilians have kept the sound of their album at an exemplarily old-school level. Let me tell you, in the overall summation, once a person has cooled down, I think this album can bring down walls. And the little icing on the cake is the "hidden track", which is a Living Death cover played at the end. An excellent album, seemingly classic and yet surprising. More, I want more of such!

- jesusatan

Recenzja BLOOD OATH „Lost In An Eternal Silence”

 

BLOOD OATH

„Lost In An Eternal Silence”

Caligari Records (2023)

Chilijscy deathmetalowcy z Blood Oath dali się zauważyć światu sześć lat temu Epką „The Line Between”. Przez ten czas ekipa z kraju Andów nie dawała wyraźniejszych znaków życia, powracając teraz – nieco niespodziewanie – debiutanckim albumem „Lost In An Eternal Silence”. Wiadomo, że jak Chile to lipy nie ma, ale Blood Oath zdecydowanie wymyka się muzycznemu szablonowi, który kultywują tamtejsze bandy. Nie to ani szaleńczy thrash z nieokiełznanym basem, ani jaskiniowa inkarnacja Incantation. Źródeł inspiracji dla panów z Blood Oath należałoby szukać w osobie Chucka Schuldinera i jego późnych nagraniach. Wbrew pozorom granie tego typu jest obecnie dość niemodne i już dawno nie słyszałem wydawnictwa utrzymanego w tej konwencji, które by mi zażarło. Po wielokrotnych odsłuchach „Lost In An Eternal Solstice” mogę powiedzieć to, że choć nie nazwę tej relacji miłością, to jest w tej płycie coś absolutnie wyjątkowego. Co tu dużo gadać – Chilijczycy grać potrafią i grają z precyzją japońskiego pracownika produkcyjnego, punktują słuchacza raz po raz chirurgicznie precyzyjnymi riffami, mamią dalece niebanalnymi solówkami i rozbudowanymi kompozycjami, czarują melodiami ocierając się czasem o wczesny melodeath. Jest jednak kilka powodów, dla których nie potrafią w pełni zachwycić się tą płytą. Pierwszym jest zdecydowanie zbyt słaby growl, pozbawiony mocy i drapieżności, pomimo że jest on utrzymany w późnoschuldinerowym stylu. Drugim zarzutem jaki kieruję pod adresem tego wydawnictwa jest brzmienie – trochę chude, mało mięsiste, z odrobinę klikającymi stopami, które kłują w uszy tu i ówdzie. Można dyskutować czy ta nieco undergroundowa i surowa produkcja jest adekwatna do tego typu grania, dla jednych może być ona atutem i zachętą, stanowiąc kontrę do wycyzelownych produkcji, z drugiej strony nie da się zaprzeczyć, że mięska trochę brakuje. Praca garowego także nie należy do spektakularnych (jak na standardy tego typu grania), zdecydowane większą robotę robią tu wiosła (w tym basowe) i to one są tutaj motorem napędowym tego wydawnictwa. Ale najważniejszą rzeczą w tym moim wywodzie jest jednak to, że pomimo tych niedoskonałości kwartet z Andów okazuję się być kolektywem naprawdę świetnych kompozytorów, którzy potrafią wszelkie swoje atuty i braki przekuć na sukces, jednocześnie unikając tego, żeby inspiracja była jednoznaczna z naśladownictwem. „Lost In An Eternal Silence” to przede wszystkim osiem naprawdę wybornie napisanych numerów (z kilkoma drobnymi mieliznami). Z tych dźwięków emanuje naturalizm, którego tak bardzo brakuje zespołom grającym tego typu death metal. Bierzcie i jedzcie, jestem skłonny uznać Blood Oath obok Atvm za najlepszy, młody band hołdujący tradycji postschuldinerowego metalu śmierci. Polecam z całego serca!

 

                                                                                                                                             Harlequin

Recenzja DARKMOON WARRIOR „Angels of Dirt & Beasts of Rebellion”

 

DARKMOON WARRIOR

„Angels of Dirt & Beasts of Rebellion”

Folter Records 2019

A oto i trzeci z zespołów, który nawiedzi pod koniec sierpnia nasze ziemie i uświetni zarazem swym występem jubileuszową, XX edycję The LastWords of Death, która odbędzie się 26.08.2023 (dzień wcześniej natomiast Darkmoon Warrior będzie starał się zniszczyć Warszawę). Tak więc pozwolę sobie nieco przybliżyć Wam tę hordę oraz ich ostatni, czwarty w dyskografii, album wydany w Roku Bestii 2019. Grupa narodziła się w piekielnych czeluściach niemieckiej sceny w 1996 roku i od tamtego czasu konsekwentnie gloryfikuje w swej muzyce zło (przepraszam, powinno być Zło), Ciemność i wszelakie przejawy bluźnierczych aktywności. Przechodząc zaś do „Angels of Dirt & Beasts of Rebellion”, to jest to bezkompromisowy album wypełniony po samą kokardkę surowym, ponurym, klasycznie zorientowanym Black Metalem. Wiadomo, czym charakteryzuje się ten gatunek, więc nad  siarczyście bijącymi bębnami, chropowatym, rozrywającym basem, agresywnymi, wściekłymi wiosłami, czy obłąkanymi, demonicznymi wokalizami rozwodził się specjalnie nie będę. Powiem tylko, że one oczywiście na rzeczonym albumie są i robią rozpiździaj, aż miło. Niemiecka horda nie poprzestaje tu jednak tylko na tradycyjnym, czarcim wypierdzie, choć oczywiście stanowi on większościowy pakiet tej płytki. Usłyszymy tu więc także nieco bardziej skomplikowane patenty rytmiczne, wirujące, szalone riffy reprezentatywne dla Diabelskiego Thrash Metalu, czy precyzyjnie wycięte solówki śmiało spoglądające w stronę korzennego Heavy Metalu. Nie brak tu także potężnych, monolitycznych, gniotących bardzo konkretnie zwolnień, w których króluje smolisty bas, jak i hipnotyzujących, zaprawionych mrokiem linii melodycznych. Słychać pewne naleciałości ze skandynawskiej, II fali, jednak Darkmoon Warrior dokłada do nich sporo elementów  znamiennych dla sceny niemieckiej, dzięki czemu ich muzyka posiada swój indywidualny, symptomatyczny szlif. Naprawdę dobry album, w który powinni zaopatrzyć się wszyscy maniacy rasowej diabelszczyzny (o ile oczywiście jeszcze tego nie zrobili). I to z grubsza tyle. Czekam z niecierpliwością na występ hordy na XX odcinku The LastWords of Death. Będzie piekło (i mam nadzieję, że nie tylko w przełyku).

 

Hatzamoth

sobota, 19 sierpnia 2023

Recenzja Sielunvihollinen „Helvetinkone”

 

Sielunvihollinen

„Helvetinkone”

Hammer Of Hate 2023

Nie spotkałem się z nimi wcześniej, ale chyba to dobrze, bo „Helvetinkone”, będący już piątym albumem tego bandu rodem z Finlandii nie zrobił mi dobrze. Zostanie on wydany w pierwszej dekadzie września i to co będzie można na nim usłyszeć jest typowym melodyjnym black metalem, przyprawiającym mnie o skurcze twarzy zwane niekiedy uśmiechem. Niemniej jednak zadziwiający jest fakt, pomijając te wszystkie chwytliwe akordy, jak sprawnie Sielunvihollinen łączy w swojej muzyce wiele wpływów z innych gatunków metalowego grania. Poza wspomnianą wyżej fińską przytupajką na „Helvetinkone” można spotkać punkowe naleciałości, śpiewne momenty, na których ta kapela opiera swoją twórczość, okraszone są folkową charakterystyką, a wszystko na dodatek posiada ten specyficzny sznyt właściwy dla power metalu. Po zblendowaniu tych składników otrzymujemy iście przebojowy black metal, którego słucha się bez żadnego wysiłku. Szybkie riffy mkną zwiewnie, niosąc ze sobą zaproszenie do atawistycznych tańców. Czasami zwolnią na chwilę, zamieniając się w miarowe rytmy, wtedy można położyć rączki na bioderkach i kołysać się zwolna aż do kolejnego uderzenia lekkości jaką nadaje nam ta czterdziestominutowa produkcja. Jestem świadomy tego jak wielu jest na świecie miłośników melodyjnego black metalu, ale po jaki chuj powstał nie zrozumiem nigdy, jak również nie pojmę co powoduje u ludzi potrzeba stworzenia czegoś takiego. Mam wrażenie, że gdyby znienacka puścić go w radiu to wielu by nie zauważyło, że leci coś mocniejszego, a niejeden zastanawiałby się po prostu co to za ostry rock’n’roll zapodali w tej stacji. Wszystkich roztańczonych „satanistów” zapraszam do zapoznania się z tym wydawnictwem. Ja tam tańczyć nie umiem.

shub niggurath

Recenzja PYREFICATIVM „Oneiron”

 

PYREFICATIVM

„Oneiron”

Inferna Profundus Records 2023

Chilijski hord Pyreficativm istnieje już praktycznie 15 lat, a to jakby nie patrzeć kawał czasu. Co prawda w latach 2008-2011 funkcjonował on pod szyldem Flammis Maledictis, ale tak naprawdę nic to nie zmienia, gdyż za obie inkarnacje grupy niezmiennie odpowiada Melek Rsh Nvth IX. Zespól należy do Pure Raw Underground Black Metal Plague Circle, która to organizacja zrzesza również m.in. 13th Temple, Abhorior, Funeral Fullmoon, Grymmstalt, Majestic Terror, Moon’s Veneris, Nachtsehnsucht, Old Castles, Sanctum Sathanas, Wampyric Ries, czy Winterstorm. To jeszcze nie wszystko, gdyż Pyreficativm jest także częścią The Temple of Paroketh Death Current wraz z na przykład Eavral, Evil Forest, Haul of Nagah, Occult Odyssey, Pessimist Spirit i Thagirion Altars. Zaangażowania w scenę odmówić chłopu nie można, bez dwóch zdań. Wracajmy jednak do „Oneiron”, czyli piątej już pełnej płyty projektu. Materiał ten swą premierę miał już ponad rok temu, lecz zawarte na nim dźwięki na tyle ujęły szefostwo Inferna Profundus Records, że postanowili oni wypuścić je na limitowanym do 50 kopii, kolorowym, vinylowym placku (a konkretnie jest to 180gr Ultra Clear Vinyl with Gold Splatter), jak i klasycznej, czarnej płycie (również 180gr) ograniczonej ilościowo do 100 szt. Jest też cały czas dostępna (a przynajmniej była w dniu pisania tej recki) edycja specjalna dla największych maniaków (jedynie 5 kopii), tak zwany Test Press z ręcznie numerowaną, drukowaną  okładką i kilkoma jeszcze niespodziewajkami. No to teraz jeszcze słów parę o muzyce, aby ta recka była kompletna. Krążek ten zawiera 43 minuty gęstego, złowieszczego, okultystycznego Black Metalu. Ta muza kipi wręcz ceremonialnym, diabelski klimatem i bluźnierczymi wibracjami. Kontakt z nią to jak brodzenie we wrzącym ołowiu w otoczeniu trujących, miazmatycznych, siarczanych wyziewów z samego dna piekieł. Główną winę ponoszą za to smoliste, nierzadko ocierające się o dysonans i atonalne akcenty linie wiosła, oraz ponure, mroczne, klawiszowe pływy, które wraz z wycofaną, nieco tubalną sekcją rytmiczną wgniatają słuchacza w podłoże. „Oneiron” nie jest tak mocno, jak wcześniejsze krążki hordy zainfekowana dalekowschodnim mistycyzmem, niemniej echa demonologii orientu są do pewnego stopnia na tej płytce także wyczuwalne. Jakkolwiek  złowroga i ciężka to muzyka, która potrafi nadepnąć na zwoje mózgowe, to jednak chwilami wkrada się tu monotonia i powtarzalność dźwiękowych faktur. Dla jednych będzie to wada, dla innych zaleta. Ja jestem umiarkowanym zwolennikiem tego krążka, tzn. doceniam jego bluźnierczy charakter i niesamowicie zwartą konsystencję, jednak kolan przed nim nie ugnę. Zachęcam wszelako, zwłaszcza maniaków gatunku, aby się z nim zapoznać.

 

Hatzamoth