piątek, 31 stycznia 2020

Recenzja Nurt Ognia


Nurt Ognia
Putrid Cult / Under the Sign of Garazel 2020

Znacie bydgoski Xarzebaal? Jeśli znacie i dźwięki tworzone przez ten duet wchodzą w was jak nóż w masełko, to zwrócenie uwagi na Nurt Ognia jest waszym psim obowiązkiem. Głównie dlatego, że nowy, wypluwany właśnie przez Putrid Cult / UtSoG twór to w prostej linii kontynuacja tego, co chłopaki stworzyli na „III”. Nurt Ognia to solowy projekt Upiora. Na płycie, która nawet nie ma tytułu, znajdujemy trzy trwające nieco ponad dwadzieścia sześć minut utwory prymitywnego black metalu. Po raz kolejny obcujemy z piwnicznym, wręcz garażowym brzmieniem przypominającym bardziej zarejestrowaną na żywo próbę, niż jakikolwiek profesjonalnie nagrany materiał. Same kompozycje tym razem również są jeszcze bardziej chaotyczne i szalone. Sprawiają początkowo wrażenie autentycznej improwizacji. Raz rozpędzają się niczym Struś Pędziwiatr, by za chwilę zwolnić i znów zerwać się niczym poszczuty pies. Można odnieść wrażenie, że nic tu się nie klei, że to jakaś kakofonia. Poszczególne instrumenty raz wychylają się na pierwszy plan, by następnie zostały przytłumione przez perkusyjne kanonady. Mało tego. To czym Nurt Ognia różni się od Xarzebaal to sporo elementów, które można nazwać objechanymi czy eksperymentalnymi. Są tu nastrojowe wstawki, niezidentyfikowane instrumenty (choć chyba są to raczej chore wariacje na basie), nieco melancholijnego plumkania czy szczypta falującej psychodelii. Chwilami odnoszę wrażenie, jakby Upiór próbował w swojej śmierdzącej pleśnią piwnicy improwizować ostatnie dokonania Furii, zwłaszcza mocno nakierowując je na „Guido”. Chore wokale są, tradycyjnie już w przypadku wszystkich trzech powiązanych ze sobą personalnie bydgoskich projektów, wywrzeszczane po polsku, choć nie macie się co łudzić, iż uda wam się wyłapać ze słuchu ową poezję rzyganą. Ten materiał jest mówiąc wprost maksymalnie popierdolony. Początkowo miałem z nim niezłą zagwozdkę, jednak po kilkukrotnym odsłuchu ogień faktycznie zaczął płynąć uporządkowanym nurtem i wypalać mi w głowie własne ścieżki. Od jakiegoś czasu słucham tego mini praktycznie bez przerwy i sam się zastanawiam czy wszystko ze mną w porządku, jednak te dźwięki mają w sobie coś, co nie pozwala się od nich oderwać. Okiełzanie tych trzech numerów nie jest sprawą łatwą, jednak jeśli wam się to uda, gwarantuję niezapomniane przeżycia. Kto zatem podejmie próbę ognia?
- jesusatan

Recenzja Krypta Nicestwa „Sarkofagi Nocnych Zjaw”


Krypta Nicestwa
„Sarkofagi Nocnych Zjaw”
Signal Rex 2020

„Ja pierdole, znowu te leśne smutasy…” pomyślałem znajdując w skrzynce nową EP-kę Krypty Nicestwa. Poprzednie wydawnictwo tej hordy, a pierwsze z jakim miałem okazję się zetknąć,  czyli split z australijskim Forest Mysticism był bowiem tak beznadziejny, że obawiałem się wręcz czy mi nie zatka odpływu jak go spuszczę w kiblu. Włączyłem jednak „Sarkofagi Nocnych Zjaw” i szczerze się zaskoczyłem. Nie tam, żeby zaraz Fenix powstał z popiołów, jednak na sygnowanym logo Signal Rex wydawnictwie zespół prezentuje się z całkowicie innej strony. Przede wszystkim nie ma tu jęczenia wśród drzew tonem tak płaczliwym, że wilki spierdalają, lecz jest rasowy, black metalowy wokal. I to naprawdę dobry, o nieco odmiennej niż zazwyczaj barwie, zimny i tajemniczy, wykrzykujący poszczególne frazy w rodzimym języku. Wspomniany wcześniej las oczywiście pozostał, jednak tym razem zdaje się być nie aż tak do końca oczywisty i przewidywalny. Krypta Nicestwa serwuje nam cztery numery w klimatach wczesnych lat dziewięćdziesiątych, klimatach które miały swoje źródło w norweskich fiordach i ich okolicach. Jest raczej szybko, gitary bzyczą swoje przypominające lodowaty wiatr melodie, które na szczęście, mimo iż słyszane już setki razy, także teraz układają się w zgrabnie ułożoną logicznie całość. Nie jest to minimalizm w stylu dwa utwory – trzy chwyty, aczkolwiek także zbytniej finezji tu nie uświadczymy. Te cztery kompozycje są bardzo wyważone i przemyślane. Chwilami chłopaki wrzucą jakiś wolniejszy, atmosferyczny fragment, czasem popłyną w tle nienachalnym klawiszem, jednak na szczęście nie przesadzają z melancholią. Podoba mi się także brzmienie basu, który wyraźnie podkreśla całość i nie ginie, jak to się często zdarza, w szumie gitar. Generalnie materiał ten brzmi jak stara dobra demówka. I mimo iż nie jest to jakieś mistrzostwo świata i okolic, to „Sarkofagi Nocnych Zjaw” mogą przywoływać sentyment dla lat minionych. Warto sprawdzić zatem co Krypta Nicestwa ma do zaoferowania. Tym razem nie będzie to strata czasu.
- jesusatan

czwartek, 30 stycznia 2020

Recenzja Blood Spore “Fungal Warfare Upon All Life”


Blood Spore
“Fungal Warfare Upon All Life”
Blood Harvest 2020

Muszę przyznać, że włączyłem tą EP-kę z wielkimi nadziejami, gdyż bardzo spodobała mi się okładka oraz totalnie oldskulowe, nieczytelne logo zespołu. Każdy bowiem doskonale wie, że już te elementy potrafią przyciągnąć potencjalnego odbiorcę i dać mu jakieś pojęcia o muzycznej zawartości danego wydawnictwa, przynajmniej w większej części przypadków. Tym razem też nie jest inaczej. Amerykanie na swoim debiutanckim materiale prezentują trzy utwory powolnego death metalu zahaczającego mocno o jego doomowego brata. Sporo tutaj pleśni, cuchnącej ropy i pajęczyn. Chłopaki gniotą ciężko i powoli, kładąc raczej nacisk na dokładność niż spontan. Niespieszne riffy, kojarzące się chwilami dość mocno z Incantation, przypominają proces rozciągania kołem. Równie powoli i systematycznie ta muzyka wgryza się w głowę, więc absolutnie nie należy oceniać jej po jednym odsłuchu, tylko dać czas by się przegryzła, niczym dobry bigos. Blood Spore starają się dbać o to, by ich kompozycje nie nużyły a poszczególne akordy nie powtarzały się zbyt wiele razy. Ponadto w otwierającym EP-kę „Hostile Fruiting Bodies” mamy krótką, za to bardzo dobrą solówkę a w „Cede To the Saprophyte” pojawia się nieco więcej bagiennej melodyjności. „Apex Colony” to już z kolei czysty Incantation, ale nie bezmyślnie odegrany, lecz zgrabnie ubrany w ciut inne fatałaszki. Na to wszystko nakłada się klasycznie grobowy wokal, choć nie wyobrażam sobie by przy tego typy dźwiękach mogło być inaczej. Co prawda są podczas tych dwudziestu trzech minut chwile nieco kwadratowej patatajni, ale biorąc pod uwagę iż to pierwsze  śliwki, jest i tak dość obiecująco. Może sama muzyka nie jest może aż tak dobra jak wspomniana na początku okładka, jednak poświęcając jej chwilę życia absolutnie nic nie tracicie.  Póki co jest nieźle i mam nadzieję, że następnym razem, jak zespół już okrzepnie, będzie  jeszcze lepiej.
- jesusatan

Recenzja Abhomine „Proselyte Parasite Plague”


Abhomine
„Proselyte Parasite Plague”
Osmose Productions / Hells Hellbangers 2020

Jak bardzo zasłużonym zespołem na scenie death metalowej był nieodżałowany Angelcoprse wie nawet małe dziecko. Po jego rozpadzie (zresztą wielokrotnym) Gene napierdala swoje Perdition Temple a Pete powraca właśnie z drugim albumem Abhomine. Nie skakałem jakoś z radości na tą wiadomość, gdyż pierwszy aełniak wspomnianego projektu był bardzo mocno przeciętny, jednak fakt, iż tym razem do składu dołączył The Black Lourde of Cricifixion, znany z kultowego Crucifier, mógł napawać nieco większym optymizmem. Czy zatem „Proselyte Parasite Plague” to krok wprzód w porównaniu z debiutem? Nie wydaje mi się. Niestety zawarte na tym albumie sześć trwających nieco ponad dwadzieścia trzy minuty utworów to bardzo przeciętny death metal bez jakiegokolwiek specjalnego polotu. Zapomnijcie o kipiącej agresji „Exterminate” czy eksplodującym gniewie i absolutnym wkurwie „The Inexorable”. Obrazowo rzecz ujmując Pete zdaje się odłożył ciężki sprzęt bojowy na piwniczną półkę i zasiadł przy kominku z pistolecikiem-zapalniczką w dłoni. Wiem, że wieczne porównania z Angelcorpse są bez sensu gdyż sam koncept Abhomine, jak się domyślam, jest zupełnie inny, jednak gdy tworzy się takie dzieła jak choćby dwa wymienione powyżej, to takie odnośniki są po prostu nieuniknione. Utwory na dwójce Abhomine nie są zbyt rozbudowane, choć nie można powiedzieć, że jednostajne, gdyż chłopaki dość często zmieniają tempo. Nie rozpędzają się jednak do ultraszybkich blastów, wszystko jest raczej miarowe, mielące dość równo i rytmicznie. Nie znajduję tu jednak nic zaskakującego czy przykuwającego ucho, żaden riff nie ma potencjału by na dłużej zagościć w mojej głowie. Zdecydowanie brakuje mi agresji i odrobiny chaosu, który wlałby w te sześć utworów nieco więcej życia. Owszem, brzmienie tego krążka jest bardzo solidne, Pete nadal wykrzykuje charakterystycznym dla siebie wokalem, jednak same kompozycje sprawiają wrażenie zagranych na pół gwizdka. Posłuchałem tego materiału kilka razy i grzecznie podziękuję, ale więcej do niego wracać nie będę. Wy sprawdźcie sami, może „Proselyte Parasite Plague” sprawi wam więcej radości niż mi.
- jesusatan

środa, 29 stycznia 2020

Recenzja UNAUSSPRECHLICHEN KULTEN „Teufelsbücher”


UNAUSSPRECHLICHEN KULTEN
„Teufelsbücher”
Iron Bonechead Productions 2019


Będąc zdrowym na umyśle i wątrobie stwierdzam wszem i wobec, że kocham tych chilijskich brutali, mimo że absolutnie nie jestem gejem. Muzyka tworzona przez ten kwartet od lat przemawia do mnie z całą swą mocą i wielce cieszy strzępki mej wyjebanej w ogniu walki duszy. Panowie napierdalają bowiem niezmiennie tradycyjny, gęsty, smolisty oldschool Death Metal, który rozpierdala w pizdu i miażdży wszystko, co stanie mu na drodze. Wyobraźcie sobie rdzeń inspirowany głęboko twórczością Immolation, do którego z należytym wyczuciem dokładane są nieco bardziej dzikie, nieoczywiste i niepokojące rytmy oraz dysonansowe, atonalne zagrywki i delikatne dotknięcie mrocznego parapetu, a otrzymacie w przybliżeniu obraz twórczości Unaussprechlichen Kulten. Zaprawdę powiadam Wam, doskonała to muza, która spuszcza totalny wpierdol i rozrywa na strzępy nieskalane, niewinne duszyczki. Ja do nieskalanych ani tym bardziej niewinnych nie należę, więc z masochistyczną przyjemnością poddaję się chłoście, jaką sprawia „Teufelbücher” i każdorazowo proszę o więcej. Każdy słyszalny tu instrument świadczy o mistrzowskim opanowaniu warsztatu, który zespół osiągnął na przestrzeni lat spędzonych na scenie. Szalone bębny, jak i wgniatające w glebę wiosła płynnie zmieniają rytmikę i ze wsparciem mocnego basu kreślą solidnie momentami powykręcane figury bez utraty brutalności i siły przekazu, a uzupełnione bezkompromisowym, zrozumiałym, bluźnierczym growlingiem niszczą, poniewierają i mielą bezlitośnie jak chuj! Doskonały album! Uważam, że to jedna z najlepszych płyt Death Metalowych, jakie ukazały się w 2019 roku i gotów jestem bronić tego stwierdzenia krwią własną, a każdego, kto odważy się sądzić inaczej wyzywam na walkę konną lub pieszą! Jest więc taki, co podniesie rękawicę?!

Hatzamoth

Recenzja NOCTURNAL „The Greater Emptiness”


NOCTURNAL
„The Greater Emptiness”
Séance Records 2019

Jedni z australijskich pionierów atmosferycznego Black Metalu powracają po 19 latach ciszy ze swym trzecim, pełnym albumem zatytułowanym “The Greater Emptiness”. Powracają i cały czas uprawiają to swoje klimatyczne, czarne poletko, a że robią to fachowo, toteż zbierają jakieś tam plony swej pracy, choć szału nie ma. Klimat jest tu niezgorszy, płyta emanuje mrokiem i mizantropią, a całość spowijają opary nihilizmu. Od strony technicznej to nieskomplikowana muzyka. Równa sekcja miarowo wbija gwoździe w skronie przyspieszając od czasu do czasu, zimne, przeciągane, surowe, zaopatrzone w niezbędne ilości melodii riffy tyrają beret dosyć konkretnie, a depresyjny, emocjonalny scream przeplatany mrocznymi, niskimi, czystymi wokalami podkręca nawiedzony, opętańczy z lekka feeling, jaki wypełnia ten album. Słychać od czasu do czasu nawiązania do stylistyki Doom Meralowej, która idealnie asymiluje się z czarcimi dźwiękami wykonywanymi przez Nocturnal. Do czego można to porównać? Ma w sobie ta muzyka coś z twórczości Leviathan, szwedzkiego Shining i Xasthur. Są tu też pewne pierwiastki greckiego SAD, czy Twilight, choć są to wszystko tylko moje luźne skojarzenia. Dobrze się tego słucha, nie znajdziesz tu bracie, na siłę rozwleczonych, ciągnących się jak brazylijska telenowela wałków. Kompozycje są zwarte i konkretne, co jest niewątpliwym plusem tego materiału. Tak więc, jeżeli ktoś ma ochotę na kawałek zagęszczonego, jadowitego Black Metalu z dusznym, okultystyczno-ezoterycznym klimatem, temu trzecia płyta Nocturnal wejdzie bez zapijania. Ja określiłbym ten album jako solidnie przeciętny, ale dla miłośników takich dźwięków będzie to z pewnością płyta bardzo dobra, którą wałkować będą bardzo często.

Hatzamoth

wtorek, 28 stycznia 2020

Recenzja MUTILATION OF HUMAN „Persecution Periodically To Death”


MUTILATION OF HUMAN
„Persecution Periodically To Death”
Pathologically Explicit Recordings 2019


Jak powszechnie wiadomo Indonezja Brutal Death Metalem stoi, a ludzi rzeźbiących ten gatunek jest tam chyba najwięcej na świecie w przeliczeniu na metr kwadratowy powierzchni życiowej. Jak zapewne już się domyślacie Mutilation of Human para się takim właśnie graniem. Ich wydany w zeszłym roku, debiutancki album to typowy, charakterystycznie indonezyjski, masywny buldożer dokonujący brutalnej rzezi niewiniątek. „Persecution…” to dziewięć pierdolonych wałków totalnie chorego, Death Metalowego barbarzyństwa. Tutaj nikt nie bawi się w ponowne definiowanie, czy poszerzanie gatunkowych ram. Ta płyta to 27minut morderczego, okrutnego, krwiożerczego gówna opartego na napierdalającej bezlitośnie, ciężkiej sekcji, niszczących, rozrywających na strzępy, ale zarazem stosunkowo chwytliwych wiosłach  i gardłowych, bulgotliwych, wokalnych wymiotach. Żadnych rewelacji, wszystko złożone z dobrze znanych i używanych klocków, ale kaleczy ta produkcja potwornie, zostawiając głębokie, obficie krwawiące bruzdy. Pod względem brzmienia mucha nie siada (bo się boi). Jest gęsto, bezkompromisowo i selektywnie, choć momentami wkrada się tu zbytnia sterylność, no ale przecież jedną wadę to ta płytka może mieć, he he he. Podoba mi się to, co tu słyszę, ale mam świadomość tego, iż zbyt często nie będę wracał do tej płyty, gdyż na tę chwilę grających w ten sposób zespołów jest od zajebania, jeżeli nie więcej i zapewne niebawem miejsce tej produkcji zajmie inny, równie konkretny i rzetelny album z bestialskim wywlekaniem wnętrzności. Póki co jednak debiut Mutilation of Human wywołuje u mnie perwersyjny uśmiech zadowolenia, więc jeszcze choćby na chwilę zanurzę się w ten zwierzęcy rozpierdol i sprawię sobie odrobinkę przyjemności.

Hatzamoth

Recenzja INHUMAN DEVOURMENT „Transcend Through Depravity”


INHUMAN DEVOURMENT
„Transcend Through Depravity”
Coyote Records 2019

Świetny album nadciągnął z nowojorskiego podziemia pod koniec 2019 roku, a sprawcą tegoż jest trio zwące się Inhuman Devourment. „Transcend…” to dziewięć wałków (niespełna 37 minut) klasycznie brutalnego US Death Metalu, który poruszył mną dogłębnie. Trio z Long Island napierdala tak, że zwieracze puszczają i ze wszystkich otworów ciała tryska żywo czerwona krew tętnicza. Grube, mięsiste, intensywne riffy mielą na krwawą miazgę, okrutnie gniotące beczki wraz ze wspomagającym je, ciężkim, bezwzględnym basem niszczą precyzyjnie, a niski, gardłowy, momentami bulgoczący nieziemsko wokal rzyga cuchnącą, żrącą żółcią. Podoba się mnie straszliwie ta płytka. Jest tu totalny rozpierdol i zajebisty groove, a do tego wszystko to doprawione jest doskonałą techniką muzyków. Brzmi to, jak połączenie Cannibal Corpse z Dying Fetus i lekkim dotknięciem Mortal Decay. Inspiracje tymi zespołami, mimo że słyszalne, nie są jednak totalną kopią twórczości w/w grup, dzięki czemu nie odnosimy wrażenia, że wpierdalamy odgrzewane kilkunastokrotnie kotlety. Całość tchnie świeżością, choć ogólną koncepcję tego albumu, jak i poszczególne składowe wykorzystywano już po tysiąckroć, albo i jeszcze częściej. Wpływ na taki stan rzeczy mają zarówno bardzo dobre kompozycje i ciekawe aranżacje, jak i sam sound tej płyty. Tradycyjny, oldschool’owo brutalny, tłusty, zalatujący z lekka trupemi wyprutymi wnętrznościami, ale zarazem selektywny i czytelny. Doskonała rzecz. Zbeształy mnie te dźwięki przeokrutnie. Dla mnie pozycja do obowiązkowego zakupu. Wszyscy, wielbiący kanony amerykańskiego Brutal Death Metalu mogą łykać w ciemno. Rozczarowań nie przewiduję.

Hatzamoth

Recenzja INHUMAN DEPRAVATION „Cannibalistic Extinction”


INHUMAN DEPRAVATION
„Cannibalistic Extinction”
Pathologically Explicit Recordings 2019

Inhuman Depravation to projekt prowadzony przez zaprawionego w bojach hiszpańskiego rzeźnika. Oscar lub jak kto woli Oscar Company, to bowiem Brutal Death Metalowy zwyrodnialec, który patroszył, rozrywał, miażdżył  i pławił się w ciepłej krwi na wszystkie możliwe sposoby w zespołach: With All My Hate, Catastrophic Evolution, Deceit, Encephalici Unethical Human Experiments. Wiadomo już zatem, że na „Cannibalistic…” piosenki biesiadnej nie usłyszymy. To paskudny, brutalny, okrutny album z chaotyczną, patologicznie bestialską atmosferą,  podkreślającą muzyczne szaleństwo. Na tym albumie każdy dźwięk morduje barbarzyńsko i bezlitośnie, począwszy od chorych, wywlekających flaki riffów poprzez gruchoczącą czaszki sekcję, na niskich, świńskich wymiotach skończywszy. Produkcja jest tłusta, krwista i zagęszczona i jak na tak intensywną muzykę czytelna i selektywna. Album ten to niespełna 26 minut bezkompromisowej rzezi i zwierzęcego, nieludzkiego, obrzydliwego, maniakalnego napierdolu. To nieziemsko wręcz brutalny album, jest on jednak przeznaczony raczej dla wąskiego grona odbiorców. Dla ludków niezaprawionych w najbrutalniejszych bojach płyta tak skomasowana i zwarta, jak „Cannibalistic…” może się wydać dosyć jednostajna i trudna do ogarnięcia, dlatego też polecam ją tylko najtwardszym i zarazem najbardziej zboczonym, krwiożerczym i wykolejonym Death Metalowym okrutnikom.

Hatzamoth

Recenzja FACELIFT DEFORMATION „Cybernetic Organism Atrocities”

FACELIFT DEFORMATION
„Cybernetic Organism Atrocities”
Realityfade Records 2019

Drodzy Państwo, jeżeli macie ochotę na dobry, solidny, Brutal Death Metalowy album, to polecam drugą płytę azjatyckiego ansamblu Facelift Deformation. Zespół ten nie tworzy jakiejś specjalnie oryginalnej muzy, bazuje raczej na sprawdzonych już patentach, jednak dźwięki, jakie słyszymy na tej płycie miażdżą, wypruwają wnętrzności i powodują potworne mutacje wszystkich żywych organizmów. Cała płyta zresztą utrzymana jest w takich chorych, wynaturzonych, futurystyczno-mutagennych klimatach. „Cybernetic…” jest nieco wolniejszym i bardziej zróżnicowanym albumem niż debiut grupy, ale wyszło to tylko na dobre tej płycie, która zyskała dzięki temu zdecydowanie większą moc, konkretny groove i nieziemskie pierdolnięcie. Wiosło jest mięsiste, gęsto szyje rozrywającymi riffami o dużym stopniu technicznego zaawansowania, precyzyjny, ciężki bas rozjeżdża wszystko, co stanie mu na drodze, gary walą niczym potężne haubice, a wokalista wypluwa flaki ryjąc w błotnistym mule. Brzmienie mocarne, bezkompromisowe, brutalne, dosyć mocno podczyszczone, ale idealnie pasujące do tej cybernetycznej masakry rodem z horroru science-fiction. O odpowiedni poziom tej muzy możecie być spokojni bowiem to brutalne trio materializuje swoje chore wizje także w tak morderczych aktach, jak: Gorepot, Maggot Colony, Dimensional Decay, Fatuous Rump, Guttural Corpora Cavernosa, Coprocephalic, Umbilical Asphyxia, Virginity Fraud, Incestuous Impregnation, Tracriomy, czy Vermicular Incubation. Kto zatem ma ochotę na konkretny rozpierdol na wysokim poziomie, a ostatnie produkcje Organectomy, Cryogenic Defilement, Dysformectomy, czy Cranial Contamination przyprawiły go o szybsze bicie serca i stwardnienie pały w gaciach, ten może śmiało zagłębić się w najnowszą propozycję Facelift Deformation. Z pewnością będzie ukontentowany.

Hatzamoth

Recenzja DIE KUNST DER FINSTERNIS „Revenant of a Phantom World (Queen of Owls Addendum)”


DIE KUNST DER FINSTERNIS
„Revenant of a Phantom World (Queen of Owls Addendum)”
Lamech Records / Amor Fati Productions 2019

Gdy zabierałem się za odsłuch trzeciej, pełnej płyty szwedzkiego Die Kunst Der Finsternis myślałem, że będzie to kolejna płyta, po której będę się mógł przejechać, jak po burej kobyle. Ten one man band prowadzony przez rezydującego w Szwecji Chilijczyka, który macza swe przeszczepy także w Hetroertzen i Sapientia, a w swej karierze przeszedł m.in. przez składy Animus Mortis, Horns, Bewitched, Kythrone, czy Drakher gra bowiem Black Metal inspirowany wampiryzmem i gotyckim horrorem. Już miałem przed oczami upaprane czerwoną farbą, bawiące się swymi guziczkami i cycuszkami powabne dzieweczki i tego typu schematy, jednak gdy włączyłem tę płytę chuj bombki strzelił, bowiem okazało się, że to nie twórczość tego rodzaju. Owszem, jest to głęboko osadzony w wampirycznych klimatach Black Metal, ale panująca tu atmosfera nie jest tak prostacka i trywialna, jak choćby na płytach pewnego angielskiego zespołu z kołyską w nazwie. Mam wrażenie, że Kaeffel stara się nieco bardziej zgłębić temat wampiryzmu i dotrzeć do jego sedna pomijając komercyjną otoczkę sprawy. Wszystko pozostaje tu bowiem w granicach surowego, tradycyjnego, mizantropijnego, czarciego grania, a fragmenty, które mogłyby śmiało wzbogacić niejedną Doom Metalową płytę, czy duszne gotyckie pasaże są jedynie uzupełnieniem tradycyjnych struktur i akordów głęboko osadzonych w latach 90-tych. Często wygląda to początkowo na eksperyment, który w ostatecznej formie przyjmuje kształt konkretnego utworu. Dobrą robotę robią tu także hipnotyczne harmonie i niemal kinowe aranżacje nadające całości ponury charakter i pewne melancholijno-depresyjne piękno. Choć to nie do końca moje klimaty, to przyznaję, że na swój sposób ciekawa i wciągająca to płyta, choć z pewnością nie mógłbym słuchać tego albumu codziennie, niemniej w pewnych okolicznościach ta produkcja potrafi naprawdę spowodować wzrost adrenaliny i pęczniejący w portkach narząd i nawet utwór „Neophobic Delirium” zrobiony bardziej na typowo Heavy/Hard Rockową modłę z podkręconym brzmieniem nie jest w stanie tego zmienić.Płyta, którą warto posłuchać nawet nie będąc fanem tego gatunku.

Hatzamoth

poniedziałek, 27 stycznia 2020

Recenzja Saltas "Mors Salis: Opus I"


Saltas
"Mors Salis: Opus I"
NWN! 2020

Saltas to dwuosobowy projekt w którego skład wchodzą muzycy Runemagick oraz Irkallian Oracle. Od razu radzę nie sugerować się tą pierwszą nazwą, gdyż z death czy doom metalem debiutancki album Szwedów ma raczej niewiele wspólnego. Nawet jeśli dodamy przed wspomnianymi nazwami gatunków przymiotnik "eksperymentalny" czy "rytualny" to i tak nadal będzie to jednak spore uproszczenie. Dźwięki zawarte na "Mors Salis: Opus I" nie są bowiem rytualne, one są rytuałem! Przede wszystkim doświadczamy w tym przypadku, i używam tego słowa z pełną świadomością jego znaczenia, dźwięków niecodziennych. Mamy tutaj osiem kompozycji, choć na dobrą sprawę mógłby to być jeden długi utwór, gdyż są one poukładane tak umiejętnie, że każdy następny stanowi logiczną kontynuację poprzedniego. Saltas za pomocą relatywnie prostych środków roztacza przed nami wizję czegoś przerażającego. Muzyka ta oparta jest w zdecydowanym stopniu na sekcji rytmicznej a wszystko pozostałe jest jedynie dodatkiem, jednak jakże znaczącym. Kotły wybijają rytualne, marszowe rytmy którym wtóruje głęboki bas oplatający wszystko niczym gęsta kotara dymu. Chwilami jednak na perkusji "dzieją się rzeczy". Nie wiem z jakiego zestawu korzysta C.J. Jednak zapewne nie jest to nic standardowego. Jego gra w niektórych fragmentach przyprawia o schizofrenię. Ograniczonymi środkami zespół buduje niezwykle realną atmosferę niepokoju i wszechogarniającej śmierci, odczuwalnej wszystkimi zmysłami. Ten album nie jest zwykłym muzycznym słuchowiskiem. Dociera do słuchacza za pomocą słuchu, wzroku, smaku i niemal dotyku. Każdy kolejny dźwięk jest niczym bordowo czarne maźnięcie pędzlem, tworzącym ostatecznie niezwykle mroczną wizję. Wizję tak realną, że odczuwamy jej muśnięcia na skórze i czujemy w ustach zgniły smak cmentarnej ziemi. Wokale na tej płycie, mimo iż użyte bardzo oszczędnie, są równie przerażające co same dźwięki. Poza głębokimi, grobowymi growlami wołają do nas niczym szaman wzywający Lucyfera i wypowiadający zaklęcia na sabbacie. Równie drugoplanowe gitary zaznaczają tylko chwilami swoją obecność pokręconym, dysonansowym akcentem. Czasem mam wrażenie, że ta muzyka faluje, kołysząc nas do głębokiego, śmiertelnego snu, z którego można się już nigdy nie obudzić. Niejednokrotnie słuchając "Mors Solis : Opus I" złapałem się na tym, że wstrzymuję oddech, chyba tylko dlatego, by nie uronić ani jednaj sekundy trującego moje wnętrze dzieła. Debiutancki album Saltas jest zaprawdę czymś nieprzeciętnym. Nie można obok niego przejść obojętnym. Albo łykasz niebieską tabletkę i idziesz gotować żonie poranna jajecznicę, albo czerwoną i zostaniesz w zatęchłej piwnicy w towarzystwie zakapturzonych postaci szepczących pod nosem niezrozumiałe frazy. Ja już wybrałem.
- jesusatan

Recenzja DEPRAVED MURDER „Manifestation”


DEPRAVED MURDER
„Manifestation”
Comatose Music 2019

Teraz będzie krótko i węzłowato. Drugi album Depraved Murder to 29-minutowa wyprawa w wymiar intensywnego, brutalnego, pokręconego szaleństwa. Indonezyjskie trio stworzyło wyśmienity w swej bezkompromisowości album, który doskonale łączy w sobie technikę znaną z płyt Suffocation, chore wibracje występujące w twórczości Cannibal Corpse, czy Broken Hope z gęstym, okrutnym, niszczycielskim i precyzyjnym wypruwaniem flaków á la Pathology, Devourment, czy choćby Abominable Putridity. Nie uświadczysz tu ponaddźwiękowych prędkości, a mimo to, a może właśnie dlatego ten materiał wyżera dziury w mózgu i z potworną siłą miażdży genitalia. Nieokiełznana brutalność, obsesyjna wręcz przemoc, mordercza furia i mrożąca krew w żyłach dzikość, jakie wylewają się z tego albumu sprawiają, że „Manifestation” to chorobliwie fascynująca płyta (przynajmniej wg mnie), pełna masywnych, pulsujących, rozedrganych riffów, dudniących, ołowianych linii basowych, zróżnicowanej, imponującej, wgniatającej w glebę pracy garowego i dobywanych z głębi trzewi, niskich, przeflegmionych growli. Brzmienie oczywiście bardzo dobre, grube, barbarzyńskie, zagęszczone i selektywne, poza tym album ten posiada potężny groove, który dosłownie kruszy szkliwo na zębach i na lewą stronę wywraca wnętrzności. Depraved Murder nie wymyślają niczego nowego, ale to pieprzona, czysta brutalność w swej pierwotnej formie. Każdy, szanujący się fan niszczycielskiego, Brutalnego Death Metalu powinien mieć ten album w swojej kolekcji.

Hatzamoth

Recenzja CELL „Ancient Incantations of Xarbos”


CELL
„Ancient Incantations of Xarbos”
Independent 2019

Kanadyjski Cell uderzył pod koniec 2019 roku swą pozycją numer dwa i trzeba przyznać, że dojebał solidnie. Trio z kraju klonowego liścia nagrało na swej najnowszej produkcji bezkompromisowy, bluźnierczy konglomerat, w którym podstawą jest siarczysty, brzmiący potężnie Black Metal całymi garściami czerpiący ze spuścizny Emperor, czy Immortal. Tę zagęszczoną, monolityczną czerń nadziano sowicie elementami brutalnego Death Metalu, niczym pieczonego na ogniu wieprza jabłkami, a żeby zaostrzyć smak, przyprawiono tę pieczeń agresywnymi, Thrash’owymi pierwiastkami  i podlano gdzieniegdzie tłustym, Doom Metalowym sosem. Jest czego posłuchać. Zwłaszcza w sferze gitarowej sporo się tu dzieje. Bardzo dobre, energetyczne, ciężkie riffy wzbogacone przemyślanymi, technicznymi solówkami sieją konkretną rozpierduchę. Fajnie chodzi też konkretnie szarpiący flaki, wyraźnie słyszalny bas, który momentami naprawdę zdrowo wywija. Słychać, że ci Panowie potrafią grać, zresztą wystarczy spojrzeć w ich muzyczne CV (Entity, Endless Chaos, Inverted Serenity, Vathek) i wszystko staje się jasne. Brzmienie soczyste, mocne, z elementami mrocznej surowizny, więc zawarte tu wałki mają swoją moc i potrafią zdrowo sponiewierać. Żebyśmy się jednak dobrze zrozumieli. „Ancient Incantations…” to nie jest żadna jutrzenka gatunku. Jest to raczej esencjonalny wyciąg z dobrze już znanych i ogranych patentów. Niemniej jest on na tyle mocny i aromatyczny, że słucha się tej płyty z dużą przyjemnością i każdorazowo wyłapuje się jakieś smaczki, które uciekły przy poprzednim odsłuchu. Trochę mnie dziwi, że jeszcze żadna wytwórnia nie wzięła tego zespołu pod swoje skrzydła, a może to celowy wybór muzyków grupy? Nieważne, nie moja to sprawa, tak czy siusiak to dobry materiał, na którym warto zawiesić ucho.

Hatzamoth

sobota, 25 stycznia 2020

Recenzja Muscipula "Little Chasm of Horrors"


Muscipula
"Little Chasm of Horrors"
Caligari Records 2020

Kiedyś w jakiejś reklamie, bodajże samochodu, padało hasło "Mały może więcej". Tak mi się to zdanie przypomniało, gdy wałkowałem dziś od rana nowe demo serwowane przez Caligari Records, głównie w nawiązaniu do recenzowanej tu wczoraj płyty Beast of Revelation. Już spieszę z wyjaśnianiami dla takiego stanu rzeczy. Otóż podobnie jak wspomniany przed chwilą band, tak samo Amerykanie paprają się w staroszkolnym doom/death metalu. Jednak dziesięć minut muzyki zawartej na "Little Chasm of Horrors" deklasuje Bestię w trzy sekundy. Przede wszystkim trzy zawarte na tym wydawnictwie utwory tętnią prawdziwym umierającym życiem. Tętnem ledwo wyczuwalnym, jednak uderzającym niczym wulkan, niczym ostatnie orgazmy z szeroko rozciętej aorty. Powolne uderzenia na tej demówce są niczym łupanie czaszki młotkiem. Każdy ton stanowi kolejny krok do przełamania kruchych kości i dobicia się do tkanki szarej. Rytmicznie, raz za razem Muscipula przebijają się głębiej by ostatecznie wlać do naszego umysłu truciznę z zainfekowanej śmiertelną chorobą strzykawki. Chłopaki nie bawią się w jakieś ozdobniki, tylko wyprowadzają bezpośrednie ciosy o sile Winter, Finlandii na zwolnionych obrotach czy rodzimego Eternal Rot. Ciężar tego materiału wręcz przytłacza i powoduje bezwarunkowy bezdech. Brzmienie tej demówki jest tak totalnie zbasowane, że mogłoby zostać zastosowane w machinie do wyburzania starych budynków, gdyż pod ciężarem sekcji rytmicznej bankowo odpadają tynki ze ścian i kruszą się cegły. Żeby nie było zbyt jednostajnie, w ostatnim kawałku chłopaki nieco odpływają, przyspieszając i stosując totalnie zeschizowane linie wokalne wieńczące demo w stylu szaleńca, który po dłuższej drzemce przebudził się, złapał leżący w kuchni nóż i pobiegł poderżnąć gardło pasierbicy. Nie wiem dlaczego akurat takie skojarzenie przyszło mi na myśl, to chyba ta muzyka pierdoli mi w głowie. Jest ona pełna emocji i szczerości. Tego brakowało mi w Beast of Revelation. Dlatego też, jak już wspomniałem, czasem "Mały może więcej". Bardzo dobre demo. Liczę na ciąg dalszy.
-jesusatan

piątek, 24 stycznia 2020

Recenzja Beast of Revelation "The Ancient Ritual of Death"


Beast of Revelation
"The Ancient Ritual of Death"
Iron Bonehead 2020

"Ale pyszny sernik, musisz dać mi przepis"... Ileż to razy słyszałem w życiu takie słowa w różnych okolicznościach. NWN! zmodyfikowało nieco ten oklepany frazes i zachęca mnie do swojego najnowszego wydawnictwa słowami : Chodź, mamy dla ciebie zajebistą muzę! Patrzę na notkę promocyjną i... faktycznie, wygląda zachęcająco. Nazwa zespołu konkretna, tytuł tym bardziej, skład, hmmm miód malina – A.J. van Drenth (znany choćby z Beyond Belief), Bob Baghus (ex-Asphyx) i wisienka na torcie, czyli John McEntee na gardle. No kurwa, brzmi faktycznie smakowicie, ale też i oczekiwania są w tym przypadku spore. Czy zatem rzekoma Bestia daje radę? No cóż. Nie jestem jakoś do końca przekonany. Zespół na swoim debiucie prezentuje nam dziewięć utworów, zamykających się w około trzech kwadransach. Muzyki topornej, faktycznie ciężkiej, chwilami wręcz flegmatycznej. "Starożytne Rytuały Śmierci" to dźwięki które mielą baaardzoo pooowoooli, gniotą swoim ciężarem pozbawiając tchu i dusząc dodatkowo zaciskającymi się na szyi rękoma. Pierwsze skojarzenia wędrują w kierunku, dziwnym nie jest, "Todards the Diabolical Experiment" i chwilami także Incantation. Staroszkolny death/doom metal w najczystszej postaci. Bez zbytecznych urozmaicaczy, bez piszczałek, melancholijnego zawodzenia, klawiszy i wszelkiej maści niemęskich ozdobników. Powolne uderzenia perkusji nadają rytm równie niespiesznym riffom a nad wszystkim króluje niepodzielnie głęboki growl Johna. Rzecz jednak w tym, że po dwóch, góra trzech utworach zaczyna na tej płycie dość mocno piździć nudą. W zasadzie żaden utwór nie wyróżnia się zbytnio ani in plus ani in minus, wszystkie są ogólnie rzecz ujmując utrzymane w podobnym klimacie. I było by nawet fajnie, gdyby pojawiało się tu więcej ikry. Poszczególne kawałki są jednak do bólu przeciętne a z czasem wręcz nużące. Co z tego, że płyta ma odpowiednio ciężkie a zarazem czytelne brzmienie. Co z tego, że akordy przypominają stare, dobre czasy tego gatunku muzycznego, jeśli są zwyczajnie siódmą wodą po kisielu? Zwłaszcza po weteranach sceny spodziewałbym się zdecydowanie więcej. Nie zrozumcie mnie źle, nie jest to może jakiś totalny gniot. Można spędzić z tym krążkiem kilka godzin, jednak jestem przekonany, iż potem obrośnie on na półce sporą warstwą kurzu i nikt o nim nie będzie pamiętał. I w zasadzie nie ma się co nad tym wydawnictwem więcej rozpływać. Stanowi on bowiem jedynie plankton w zalewie nowości. Jeśli jesteście wielorybami łykającymi wszystko jak leci, życzę smacznego. Jeśli bliżej wam do rekina polującego na jakieś konkretniejsze mięsko, możecie sobie "The Ancient Ritual of Death" z czystym sumieniem odpuścić.
- jesusatan

środa, 22 stycznia 2020

Recenzja Impiety "Versus All Gods"


Impiety
"Versus All Gods"
Shivadershana Records 2019

Singapurscy zabójcy powrócili! Wcale nie przybywają w pokoju, lecz po raz dziewiąty ich jedynym pragnieniem jest przynieść totalne zniszczenie i śmierć niewinnym. Winnym zresztą też. Dla nich zdaje się to być bez różnicy. Tym razem wypowiedzieli otwartą wojnę wszelkim bogom, bo faktycznie na planecie Ziemia nie ma już chyba istot, które nie poległy w czołowym zderzeniu z tą machiną do zabijania. Machiną, która mino iż coraz starsza, w ogóle zdaje się nie rdzewieć i nadal działa jak stary, niezawodny, sprawdzony we wszelkich warunkach Kałasznikow. Otwierające "Versus All Gods" intro jest niczym triumfalne przedstawienie wchodzących na arenę diabelskich gladiatorów. Zaraz potem piekło zostaje spuszczone z łańcucha i rozpoczyna się rzeż. Impiety na swoim najnowszym krążku prezentują wszystko najlepsze, z czego zdążyli zasłynąć na przestrzeni ostatnich dekad. Człowiek-cyborg za perkusją dyktuje masakrycznie szybkie tempo do sonicznej anihilacji. Ta następuje w rytmie dział wojennych, niepowstrzymanych eksplozji i pięknie brzmiących melodii, najbardziej przypadających do gustu tym, dla których dźwięk ciężkiego karabinu maszynowego jest miodem na uszy. Gitary rozrywają na strzępy a charakterystyczny wokal wypluwa z siebie tyle jadu, że kobry ze wstydu przestają syczeć. Krótko mówiąc jest tu niezła rozpierducha i totalny rozpierdol. Powiecie zapewne, że to nic nowego. No jaha, ale przecież o to właśnie chodzi. Impiety, mimo iż niby wciąż napierdalają to samo, potrafią w tym wykreowanym przez siebie stylu nadal prezentować świeże, nie powtarzające się pomysły. Bardzo ciężko jest grać w kółko to samo nie zjadając przy tym własnego ogona, a akurat ta sztuka udaje się tej ekipie idealnie. Idealne jest także po raz kolejny brzmienie na tym albumie. Bardzo czytelne i przejrzyste, jednak jednocześnie kolczaste i trujące. Jedno jest pewne. To komando najnowszym albumem nie przyciągnie do siebie żadnych nowych fanów. Jednocześnie nie straci tych, którzy od lat napierdalają jak pojebani łbem przy dźwiękach przez nie tworzonych. Fani Iron Maiden zawsze czekają na kolejny identyczny album swoich faworytów. Ja, tak samo, zawsze oczekuje od Ajampajataj wpierdolu, po którym ciężko się podnieść. "Versus All Gods" złamał mi nos, przetrącił obojczyk i wybił dwa zęby. Serdecznie za to dziękuję i polecam się na przyszłość.
- jesusatan

wtorek, 21 stycznia 2020

Recenzja VAULTWRAITH „Light the Candle in Honour of Devils”


VAULTWRAITH
„Light the Candle in Honour of Devils”
Hells Headbangers Records 2019

Amerykański Vaultwraith to zespół, którego płyty przechodzą jakby bez echa. Tak było z debiutem „Death Is Proof os Satan’s Power”i jak na razie tak jest także i z drugim albumem zespołu, który pod koniec 2019 roku wydała w swych barwach Hells Headbangers Records. Trochę mnie to dziwi, bowiem to dobre płyty, które zawierają muzyczną mieszankę klasycznego, mocnego Heavy Metalu i surowego, korzennego Black Metalu. „Zapal świeczkę ku czci Diabłów”, czyli druga płyta grupy to produkcja o niemal teatralnym charakterze, na której zespół potrafił zarysować scenerię, zbudować klasycznie mroczną atmosferę rodem z dobrego horroru, gdzie najpierw następuje trzęsienie ziemi, a potem napięcie narasta, a następnie przeprowadzić słuchacza przez każdą ze stworzonych opowieści. Podoba mi się takie podejście do tematu, gdyż przypominają mi się nieśmiertelne dla mnie, tradycyjne płyty, a do tego dostaję jeszcze surowy strzał i diaboliczną atmosferę czarciego metalu. Naprawdę wybornie słucha się tych wioseł, które w swych riffach łączą Black Metalową agresję z bardziej wyrafinowanym, Heavy Metalowym podejściem do tematu, równą, mocną sekcję, która potrafi jednak solidnie dojebać, gdy trzeba i jadowitych wokaliz, które zaskakująco dobrze asymilują się zarówno z czarną surowizną, jak i z tradycyjnym Heavy Metalem. Całość okraszono okazjonalnie pojawiającymi się klawiszami, które podkreślają okultystyczny, demoniczny klimat poszczególnych wałków. Parapetu i innych przeszkadzajek użyto jednak oszczędnie i z głową, zatem tworzą one klimat i odpowiednie wibracje, ale nie są dominującą częścią albumu. Jak dla mnie brzmi to jakby wiosła znane z produkcji King Diamond/Mercyfu Fate spotkały się z twórczością Usurper i zostałoby to przyozdobione delikatnym dotknięciem Dissection i Emperor, przy czym wszystko jest tu doskonale wyważone, bez przeginania fujary w żadną ze stron. Płyta ta jest doskonałym przykładem, jak można połączyć wpływy klasycznych zespołów z lat 80-tych z chropowatym, jadowitym, diabolicznym, siarczystym graniem ku chwale Rogatego. Podoba mnie się to, co tu słyszę, więc polecam ten album i mam nadzieję, że po tej płycie zespół doczeka się nieco większego uznania, niż dotychczas, w co szczerze wierzę, gdyż zasługuje na to zdecydowanym ruchem ręki.

Hatzamoth

Recenzja CIEŃ „Sickness Called Mankind”


CIEŃ
„Sickness Called Mankind” (Ep)
Old Temple 2019

Krakowski Cień był dla mnie zawsze zespołem tworzącym muzykę na poziomie, jednak jak dotąd czegoś brakowało ich produkcjom, aby do końca do mnie przemówić. Gdy odpaliłem najnowsze wydawnictwo tej grupy zatytułowane „Sickness Called Mankind” coś zażarło i w zasadzie nie wiem czemu? Muza prezentowana na tym wydawnictwie nie różni się bowiem od dotychczasowych dokonań zespołu. Cały czas obcujemy tu z ponurym, mizantropijnym, dobrze brzmiącym, charakterystycznym, granym po naszemu Black Metalem. Widocznie otworzyło się u mnie jakieś trzecie oko (nie mówię tu bynajmniej o kakaowym oku, lub jak kto woli brązowym słoneczku), które pozwoliło bardziej niż dotychczas docenić twórczość zespołu, lub przemówiły do mnie melancholijne, wręcz Doom Metalowe akcenty zawarte w tych utworach. Są tu co prawda tylko dwa nowe wałki, ale wżarły się one solidnie w mą korę mózgową, powodując, że postanowiłem powrócić do wcześniejszych produkcji zespołu i raz jeszcze je sprawdzić. Następne trzy zawarte tu utwory, to jak dla mnie dosyć ciekawe co prawda, ale tylko wypełniacze. Cover Royksopp „What Else Is There?” odegrany bardziej na Post-Rockowo/Post-Metalowo/Gotycką nutę pokazuje, że i w tych obszarach zespół bardzo dobrze się odnajduje, natomiast dwa ostatnie wałki, czyli remiksy Exurge, w którym udziela się wokalista Cień, to mroczna elektronika oscylująca wokół mieszaniny industrialu z rytualnymi rytmami. Lubię posłuchać czasem takie odpały, więc te dwa wałki całkiem solidnie mnie zbeształy, jednak to te nowe, dwie kompozycje robią tu największą robotę. I tak to właśnie jest z najnowszą propozycją Cień. Mnie spodobała się na tyle, że tak, jak już wspominałem, postanowiłem powrócić do wcześniejszych produkcji zespołu i ponownie się z nimi zmierzyć. Wy zróbcie, jak uważacie, uważam jednak, że jest to płytka, którą warto sprawdzić tak jak i pozostałe materiały tych pięciu jegomości kryjących się w cieniu.

Hatzamoth

Recenzja EMPHERIS / DEATH INVOKER „Impure Spirits of Destruction”

EMPHERIS / DEATH INVOKER
„Impure Spirits of Destruction” (split)
Old Temple 2019

Fajny splicik powstał w komnatach Starej Świątyni. Tym razem Eryk złożył razem wałki naszego Empheris i peruwiańskiego Death Invoker i pod swym sztandarem wypuścił w świat pod koniec października 2019 roku. Żaden z tych zespołów prawdę powiedziawszy, nie należy do moich faworytów, jednak to, co prezentują na tym wydawnictwie, potrafi konkretnie nakłaść po ryju, zwłaszcza po kilku głębszych. Zaczynają nasi. Wjeżdża klasyczne, mroczne intro, a po nim następują dwa utwory zadziornego, bezpośredniego, jadowitego Black/Thrash Metalu opartego na solidnie napierdalającej, dynamicznej sekcji, kąśliwych, zajadłych, żrących solidnie wiosłach i zachrypniętych, plujących żyletkami wokalach. Nikt nie próbuje tu zawrócić kijem Wisły, panowie grają to, co czują i do czego przyzwyczaili przez lata swoich fanów i robią to dobrze (przynajmniej na tej produkcji), a co najważniejsze szczerze. Następne cięgi otrzymujemy od peruwiańskich bluźnierców z Death Invoker. Ich konglomerat barbarzyńskiego Black, Death i Thrash Metalu to muzyka jeszcze bardziej surowa, niż dźwięki tworzone przez naszych rodaków. Wali to piwnicą, że aż ciary przechodzą po plecach, jednak wszystko jest przyzwoicie słyszalne. Chropowate riffy, demoniczne wokale z pogłosem i dzika, sroga, momentami uroczo nierówna sekcja robią dobrą robotę. Jest zło, mrok i dziewięciocalowe gwoździe. Kto zatem ma ochotę na klasycznie spuszczony wpierdol, powinien jak najszybciej zaopatrzyć się w to wydawnictwo. Solidna rzecz. Bardzo solidna.

Hatzamoth

Recenzja PATHOGEN „Obscure Deathworship”

PATHOGEN
„Obscure Deathworship”
Old Temple 2019


Ci kolesie są doprawdy niereformowalni. Głęboko w chuju mają mody, trendy i wszelakie nowinki sceniczne. Nie interesuje ich zbytnio sprzedaż, nie starają się przypodobać przypadkowemu słuchaczowi … i bardzo kurwa dobrze! Dzięki takiej właśnie postawie dorobili się rzeszy wiernych fanów, którzy będą z nimi na dobre i na złe, aż ich śmierć nie rozłączy. Piąty, pełny album tej brutalnej hordy, to w prostej linii kontynuacja tego, co znalazło się na poprzednim wydawnictwie zespołu  i zarazem dźwięki, które idealnie trafiają w moje gusta. Old School Death Metal wzbogacony tu i tam mrocznym Thrash’em w wykonaniu Pathogen po prostu miażdży. Surowe, ciężkie riffy o tradycyjnych strukturach rozrywają bezlitośnie, sekcja wbija w podłoże niczym olbrzymi młot parowy, nieco niechlujne, wajchowane solówki  przewiercają na wylot narządy słuchu, a bluźnierczy growling rzyga cuchnącą flegmą. Każdy dźwięk na tej płycie jest dosłownie przesycony klasycznym odorem śmiercionośnego Metalu. Wszystko, począwszy od samych kompozycji, a na brzmieniu albumu skończywszy, jest tu dzikie, obskurne, paskudne, chropowate, bezlitosne, przesiąknięte barbarzyństwem i prastarym, pierwotnym złem. Chłoszcze ten album niemiłosiernie od początku do końca. Dobra, wystarczy już tego pierdolenia, tej płyty  trzeba słuchać, a nie się na jej temat wymądrzać.  Żadnych, górnolotnych konkluzji na zakończenie nie będzie. Kto uwielbia brutalny, klasycznie skrojony, złowrogi Metal Śmierci starej szkoły, ten powinien jak najszybciej zaopatrzyć się w Old Temple w najnowszy wymiot Pathogen.  Jak dla mnie mniód, malyna, podpisuję się pod tą muzyką wszystkimi czterema kopytami.

Hatzamoth

Recenzja ELIXIR OF DISTRESS „Przeklęta Wyspa”

ELIXIR OF DISTRESS
„Przeklęta Wyspa”
Independent 2019


To mój pierwszy kontakt z muzyką toruńskiego Elixir of Distress. „Przeklęta Wyspa” to drugi album tego zespołu i choć muzyka, jaką tu słyszę, do wybitnych nie należy, grupa gra bowiem zimny, jadowity, surowy Black Metal, czyli gatunek, który wykonywano już na wiele różnych sposobów, to podoba mi się ten album. Mizantropijne, chropowate, falujące riffy w połączeniu z tchnącymi chłodem gitarowymi pasażami i szczyptą dysonansów, wzmocnione miarowo pracującą, dosyć mocną sekcją z często używanymi blachami, uzupełnione ponurymi, grobowymi, polskimi wokalami o narracyjnym charakterze hipnotyzują i wciągają niczym gęste, kleiste bagno. Zespół w swej twórczości zajmuje się głównie opowieściami o sowieckich gułagach, stąd też możemy tu także usłyszeć odgłosy jadącego pociągu, katorżniczej pracy, czy wyjących, syberyjskich wichrów. Nie ma jednak tego zbyt dużo i bardzo dobrze, gdyż dzięki temu podkreślony jest klimat panującego tam, śmiertelnego mrozu, wycieńczenia, bezsilności i braku jakiejkolwiek nadziei bez popadania w banał. Mimo że, jak już wspominałem, nie jest to zbyt skomplikowany materiał, to zrobił na mnie pewne wrażenie, być może ze względu na zrozumiałe, sugestywne teksty, a być może na tematykę, jaką porusza i pewną szczerość, jaka z niego wypływa. Momentami wręcz czuję, jak dupa przymarza mi do resztek ubrania, które jakimś cudem jeszcze posiadam, zmagam się z bólem odmrożonych kończyn, które odmawiają posłuszeństwa, a w moich niezagojonych ranach zbiera się cuchnąca ropa. Można odnieść wrażenie, że ta płyta ma charakter wspomnień zapisanych w pamiętniku zesłanego do gułagu skazańca. Należy jednak uprzytomnić sobie, że opowieść ta jest najprawdopodobniej o ludziach, którzy pozostali tam na wieki, niewielu bowiem powracało z piekła tego lodowego grobu, i że w zasadzie,jest to historia prawdziwa, a wówczas robi się już grubo. Uważam, że warto sprawdzić.

Hatzamoth

poniedziałek, 20 stycznia 2020

Recenzja FORLORN CITADEL „Ashen Dirge of Kingslain”


FORLORN CITADEL
„Ashen Dirge of Kingslain”
Northern Silence Productions 2020


Za dni kilka swą premierę będzie miała pierwsza, pełna płyta australijskiego projektu Forlorn Citadel, za który w całości odpowiedzialny jest jegomość, zwący się Solace. „Ashen Dirge…” zawiera 8 wałków, które powstawały na przełomie 2018 i 2019 roku, a cały album dedykowany jest wszystkim wojownikom, którzy toczą swe bitwy, by powrócić do królestwa, które nie jest już takie, jakie było. Kurczę, wzruszyłem się aż do cewki moczowej. Dobra, żarty na bok, bo mimo pompatycznej otoczki tego albumu muzyka na nim zawarta nie jest wcale zła, o ile oczywiście ktoś trawi takie granie. Jak się zapewne po takim wstępie domyślacie Forlorn Citadel wykonuje Epicki, Atmosferyczny Black Metal, gdzie instrumentem prowadzącym ten okręt jest podniosły, kreujący atmosferę, charakterystyczną dla powieści fantasy lub filmów z rodzaju płaszcza i szpady parapet. Zimne, dosyć melodyjne wiosła, równa, prosta, wycofana sekcja i wokale zawierające spore pokłady agresji stanowią tylko swoiste tło, ogólny szkic pod historie opowiadane przez wszechobecne klawisze. Muzyka płynie swobodnie i miarowo, bez niepotrzebnych zrywów i zakrętów. Bardzo mocno kojarzy mi się to z twórczością Summoning, znajdziemy również pewne punkty wspólne z kompozycjami Caladan Brood i Moon and Azure Schadow. Wszystko zatem podporządkowane jest tu tworzeniu majestatycznego, bitewnego, monumentalnego klimatu i efekt ten zostaje osiągnięty. Jeżeli więc nie macie żadnej reakcji alergicznej na taką odmianę Black Metalu i nie zbiera Wam się na wymioty podczas słuchania tego typu albumów, to  możecie śmiało zainteresować się twórczością Forlorn Citadel. Wszelkiej maści ekstremiści mogą sobie odpuścić.

Hatzamoth

Recenzja SEDER „Sunbled”


SEDER
„Sunbled”
Northern Silence Productions 2020

Materiał ten dosyć długo egzystował w sieci i wędrował po zakamarkach Internetu, zanim Northern Silence Productions wyłowiła go z tego wielkiego śmietnika i postanowiła wtłoczyć na srebrny dysk. Płytka ta została bowiem nagrana w 2018 roku, a dopiero dwa lata później doczekała się fizycznego nośnika. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, bowiem muzyka stworzona przez ten one man band ze Stanów ani mnie ziębi, ani parzy, jednym słowem wiochy nie ma, ale do obsrania bardzo daleko. Seder prezentuje bowiem rzetelny, szczery, ale w gruncie rzeczy przeciętny Black Metal zgłębiający piękno pustki i tajemnice natury oraz nieustannie poszukujący ezoterycznej, kosmicznej wiedzy. Jest to muzyka oparta na prostej sekcji, surowych, mizantropijnych, hipnotyzujących wiosłach i depresyjnym wokalu. Tradycyjnie pojawia się tu także ambientowy klawisz podkręcający atmosferę izolacji, opuszczenia i marności ludzkiej egzystencji wobec potęgi natury. Słychać, że korzenie tej muzyki sięgają połowy lat 90-tych, więc jest tu odpowiedni, mroczny feeling, niepokojąca, pesymistyczna aura i nihilizmu na morgi i hektary. Słucha się tego niezgorzej, bowiem brzmienie, mimo że surowe jest zarazem dosyć przestrzenne. Płyta z pewnością spodoba się wszystkim fanom klimatycznego, depresyjnego z lekka, posępnego Black Metalu, zresztą odnoszę wrażenie, że odpowiedzialny za ten projekt Gurthang dążący uparcie do chwalebnej, astralnej, gwiezdnej świadomości ma głęboko w dupie, komu przypadnie do gustu ten album. Niech więc zatem zgłębia on sobie swe nauki tajemne, a Wy musicie sami odpowiedzieć sobie na pytanie, czy warto zawracać sobie gitarę kolejnym przeciętnym albumem.

Hatzamoth

Recenzja ETOILE FILANTE „Magnum Opus Caelestis”

ETOILE FILANTE
„Magnum Opus Caelestis”
Northern Silence Productions 2020

Kolejna po Forlorn Citadel i Belore produkcja z obozu Northern Silence. Jak myślicie, co gra zespół Etoile Filante? Brawo! Macie rację, oczywiście to, w czym rzeźbią Francuzi, to klimatyczny Black Metal. W przeciwieństwie jednak do dwóch wcześniej wymienionych tu kapel muzyka zespołu nie prowadzi nas po górzystych krainach, nie przybliża tajemnic druidów i nie wychwala bohaterskich czynów wiecznie walczących z przeciwnościami wojowników. Etoile Filante stara się dosięgnąć gwiazd. Melancholijno-kosmiczny Black Metal tworzony przez tę grupę, to granie na całkiem niezłym poziomie, o ile oczywiście lubicie zapuszczać się od czasu do czasu w odległe mgławice, obce gwiazdozbiory i miejsca, gdzie następuje załamanie czasu i przestrzeni.Momentami zespół zagląda także do Doom Metalowego ogródka, a w pracy wiosła usłyszeć można gdzieniegdzie klasyczne wzorce. Nieźle buja ta muzyka, zwłaszcza gdy słucha się jej w środku nocy. Zimne melodyjne riffy płyną naturalnie, sekcja miarowo nadaje rytm, nie przeszkadzając gitarom, które kreślą tu momentami iście eliptyczne wzory, kosmiczny klawisz, odgrywający tu główną rolę podkreśla atmosferę gwiezdnych poszukiwań i eksploracji tajemniczych, mrocznych, nieodkrytych jeszcze światów. Wokale o różnych odcieniach są tu w zasadzie tylko uzupełnieniem, ale także odgrywają solidnie swoją, jakby nieco narracyjną rolę, idealnie odnajdując swoje miejsce w muzyce Etoile Filante. „Magnum…” można śmiało postawić obok płyt Mare Cognitum, Midnight Odyssey, czy Mesarthim, gdyż to podobne wibracje. Jedni zatracą się w tej muzyce bez pamięci, innym odpadnie od ziewania żuchwa, wszystko zależy od gustów indywidualnego odbiorcy.Jeżeli zatem macie ochotę zakosztować nieco astralnych podróży, to zarzućcie sobie „Magnum Opus Caelestis” i zaśpiewajcie: „W dzień nie szukaj gwiazd, one nocą są, tobą, mną, kiedy wszyscy śpią”, …? Oj, przepraszam, płyty mi się pojebały.

Hatzamoth