środa, 29 listopada 2023

Recenzja RüYYn “Chapter II - The Flames, The Fallen, The Fury”

 

RüYYn

“Chapter II - The Flames, The Fallen, The Fury”

Les Acteurs de L’Ombre Productions 2023

RüYYn to twór, który zrodził się w głowie pewnego Francuza zaledwie dwa lata temu. Po wydanej zaledwie kilka miesięcy później EP-ce, zatytułowanej po prostu „RüYYn”, nadszedł czas na rozdział drugi w postaci pełnowymiarowego albumu. Znajdziemy na nim nieco ponad czterdzieści minut raczej nowoczesnego, melodyjnego black metalu. Od razu jednak zastrzegam, że pisząc „melodyjnego” nie mam na myśli słodkiego pierdzenia czy harcerskich przyśpiewek. Bardziej chodzi mi o chwytliwe harmonie w stylu naszej rodzimej Mgły, z której to twórczości muzyk najwyraźniej czerpie przynajmniej część inspiracji. Chwilami nawet bardzo dosłownie, czego dowodem choćby początkowy fragment „Part II”, jak żywcem wyjęty z albumów M i spółki. Zresztą ten sam utwór kończy się z kolei bardzo, ale to bardzo Furiowo, co po raz kolejny dowodzi, że polska scena blackmetalowa jest na świecie wysoce poważana. No dobrze, ale nie będę rozkładał poszczególnych utworów na czynniki pierwsze, bo nie ma to większego sensu. Zwłaszcza, że „Chapter II” to zwarty monolit, który, mimo zastosowanych przez Romain’a wielobarwnych środków, stanowi nierozerwalną bryłę, dla której pojedyncze, wyjęte z kontekstu elementy nie są w pełni reprezentatywne. Podoba mi się sposób w jaki RüYYn na debiucie dozuje atmosferę napięcia, wplatając pomiędzy mroźne akordy elementy bardziej stonowane, pozwalające na złapanie oddechu przed kolejnym śnieżnym podmuchem. Co ważne, owe uspokajacze nie są tutaj wciśnięte dla zasady, lecz mają znaczący wpływ na obraz całości. To zresztą uważam za zaletę tych nagrań, że mimo wszelkich zmian tempa i sporej ilości zastosowanych tu pomysłów oraz pomniejszych, czasem bardzo delikatnych ozdobników, ani przez moment nie gubimy myśli przewodniej „Chapter II”. Jeśli do tego dodam, że nagrania te zostały opatrzone bardzo przyzwoitą produkcją, to zbyt wielu powodów do narzekania tutaj znaleźć nie jestem w stanie. Jak na debiut jest lepiej niż przyzwoicie, a co ważne, czuć w RüYYn spory potencjał. Jeśli projekt ten poprawnie się rozwinie, to może w przyszłości jeszcze zaskoczyć. Póki co, polecam „Chapter II”,  zwłaszcza maniakom atmosferycznego black metalu.

- jesusatan

Recenzja Carcinoid „Encomium To Extinction”

 

Carcinoid

„Encomium To Extinction” E.P.

Me Saco Un Ojo / Headsplit 2023

Szesnastego listopada powrócił Carcinoid. Nie jest to jednak pełna płyta, lecz niespełna półgodzinna epka, która zawiera pięć utworów krwistego death-doom metalu. Tym, którzy słyszeli album tego australijskiego kwintetu z 2019 roku od razu rzuci się w uszy pewna zmiana. Chodzi o brzmienie, które na debiucie było mocno przydymione, co dawało skrajnie garażowy efekt. Na „Encomium To Extinction” już go nie uświadczymy. Być może przez to muzyka Carcinoid zatraciła nieco swój ultrapodziemny charakter, ale za to zyskała na mocy. Dźwięk gitar jest bardziej mięsisty, a sekcja rytmiczna z doskonale słyszalnym basem waży, chyba że sto ton. Instrumentom wtóruje soczysty growl, prowadzący od czasu do czasu dialog ze swym wścieklejszym alter ego, które przybiera formę nienawistnego wrzasku. Gdy riffy płyną w wolnych i średnich tempach, gniotą nieziemsko, a smoła jaka leje się z głośników, gęsta jest jak materia czarnej dziury. Australijczycy potrafią też przyspieszyć i w tych momentach zasypują nas masywnymi atakami w towarzystwie blastów i delikatnie punkowego „pałeczkowania”. Ogólnie rzecz biorąc, te 29 minut materiału to dość intensywna jazda, która mieli mięso i wypruwa flaki, zraszając wszystko wokół posoką. Siermiężne akordy na odległość śmierdzą śmiercią, roztaczając duszny i grobowy klimat, który swą odrażającą aurą wgniata w fotel. Ci mieszkańcy Melbourne zapodają death-doom o brutalnym i lepkim usposobieniu, który został wyprodukowany trochę staranniej niż „Metastatic Declination”, ale mimo to nie został do końca pozbawiony brudu. Muskularny decior starej szkoły jaki grany był w latach dziewięćdziesiątych, który z pewnością docenią fani Cianide lub Coffins.

shub niggurath

Recenzja Bathory Legion „Latomie”

 

Bathory Legion

„Latomie”

Septenary Arts 2023

Bathory Legion to jednoosobowy projekt, który został założony w 2005 roku we Włoszech. Jego twórca w latach dziewięćdziesiątych współtworzył i rozwijał scenę industrial / black metalu na Półwyspie Apenińskim, pracując z wieloma zespołami jako perkusista oraz kompozytor dźwięku. Dziesiątego listopada Septenary Arts, będąca pod-wytwórnią The Sinister Flame, wypuściła na rynek jego najnowszy album. Zawiera on osiem numerów, które wykreowane są za pomocą elektronicznych narzędzi i stanowią mieszankę różnych gatunków muzyki syntetycznej. Za sprawą „Latomie” mamy okazję obcować z rozmaitymi przejawami takiegoż kolędowania tyle, że w mrocznej i ukierunkowanej na Ścieszkę Lewej Ręki wersji. W prosty sposób nie da się jednoznacznie skategoryzować twórczości tego Włocha, gdyż słuchając najnowszego wydawnictwa Bathory Legion możemy doświadczać heterogenicznych elementów wygenerowanych nie tylko przez maszyny cyfrowe, ale również fortepian i organy piszczałkowe. W ten sposób słuchając „Latomie” spotykamy się z przytłaczającym ambientem, przerażającymi dronami, surowym industrializmem i minimalizmem, który momentami przechodzi wręcz w upiorny izolacjonizm. Podczas odbioru tej produkcji, chwilami pochłania nas sataniczny szum, czasami jesteśmy atakowani przez nieznośne najazdy dronów, aby w końcu zostać zasypanymi hardcorowymi bitami, które traktują nasz mózg niczym młot pneumatyczny. Zimna i diaboliczna muzyka, atakująca jaźń swego odbiorcy z lodowatym okrucieństwem i wpędzająca w introspektywną podróż, ale uwaga! Podczas zwiedzania oczekujcie tylko najgorszego, bo w najgłębszych zakamarkach Waszego umysłu na pewno spotkacie zło, bo cóż by innego. Tylko dla fanów elektronicznych brzmień, których stopień awangardowości jest dość wysoki. Wielbiciele Cold Meat Industry łykną zapewne bez popitki.

shub niggurath

Recenzja ARCANE DUST „Etched Upon Thee”

 

ARCANE DUST

„Etched Upon Thee”

Case-Studio 2022

Tą recenzją chciałbym niejako zapoczątkować nową, świecką tradycję. Otóż mam zamiar przedstawiać Wam materiały zespołów, które będą występowały na kolejnych edycjach znanego już i lubianego The Last Words of Death. Na pierwszy ogień bierzemy więc Łódzki Arcane Dust, którego występ planowany jest 9.12.2023, na XXII już odcinku Ostatnich Słów Śmierci. Panowie powstali w roku 2016, rok później nagrali swój płytowy debiut „La Loba”, natomiast rok 2022 przyniósł ich drugi, pełny krążek, o którym to mam zamiar słów kilka teraz napisać. Tak więc „Etched Upon Thee” to trochę ponad 41 minut dobrego Death Metalowego mielenia. Partie beczek są ciężkie i gniotą konkretnie, wyraźnie zaznaczony, jędrny bas fachowo wywraca wnętrzności, wiosła szyją gęsto i soczyście, a zaflegmione niezgorzej, gardłowe growle dodają tym dźwiękom słodkiego aromatu zgnilizny i posmaku zepsucia wszelakiego. Cisną chłopaki z gruntownym znawstwem tematu, sporo w ich muzyce inspiracji klasycznym Metalem Śmierci zza wielkiej kałuży, choć i szkoła europejska nie jest im obca. Nie brak na tej płytce także nieco bardziej karkołomnych zwrotów akcji, smolistych elementów charakterystycznych dla pogrzebowej frakcji Doom Metalu, czy też faktur zaczerpniętych z mocnego grania o progresywnej twarzy. Całość posiada ciekawą, nie zawsze  oczywistą, naznaczoną całunem mroku melodykę, co sprawia, że płytka ta posiada niezgorszy, nihilistyczny, tajemniczy z lekka klimat. Ogólnie rzecz biorąc, uważam, że „Etched…” to dobra płytka, która zyskuje przy każdym kolejnym przesłuchaniu. Zwłaszcza za miażdżące, w chuj ciężkie walce i pasaże w średnich tempach, gdzie wiosła rzeźbią zawiesiście, a centrale wgniatają w glebę, dałbym się na sucho ogolić. Niektóre zakręty i przyspieszenia, czy też bardziej rozbudowane struktury już mi tak co prawda gładko nie wchodzą, gdyż wg mnie nie do końca płynnie asymilują się ze śmiertelną warstwą tego materiału, i myślę, że nad tym aspektem zespół powinien trochę w przyszłości popracować. Są to jednak szczegóły, które w końcowym rozrachunku nie wpływają jakoś specjalnie na moją ocenę muzyki Arcane Dust, a poza tym jedną wadę to ta płytka przecież może mieć. Tak, czy siusiak, czekam z ciekawością na ich występ w Bydzi 9.12.2023, gdyż myślę, że ich twórczość na żywo zyska dodatkowego kolorytu i solidnie przetrzepie cztery litery zgromadzonej wówczas (oby jak najliczniej) publiczności. Warto również, co zrozumiałe,  zainteresować się „Etched Upon Thee”, gdyż to ciekawa płyta. Należy tylko konsumować ją wytrwale i niespiesznie, aby uwolniła swój smak.

 

Hatzamoth

wtorek, 28 listopada 2023

Recenzja Black Witchcraft “Malignus - Interdicti Legendae De Viribus Infernis Diaboli”

 

Black Witchcraft

“Malignus - Interdicti Legendae De Viribus Infernis Diaboli”

Under the Sign of Garazel 2023

Black Witchcraft to nowa nazwa na polskim poletku blackmetalowym, jednak ludzie wchodzący w skład zespołu do żółtodziobów bynajmniej nie należą. Kojarzycie Occultum? No, to tutaj macie połowę toruńskiego składu. Trzeba przyznać od razu, że chłopaki swoją debiutancką EP-ką dojebali do pieca aż miło. To niby tylko cztery utwory i dwadzieścia siedem minut, ale tak skomasowane i wściekłe, że ciężko się po odsłuchu podnieść. Black Witchcraft obracają się głównie w szybkim tempie, jedynie chwilami zwalniając do bardziej punkowego, a jeszcze rzadziej marszowego rytmu. Nie brak tym utworom chwytliwych melodii, można wręcz powiedzieć, iż są one podstawą kompozycji na „Malignus – Interdicti Legendae De Viribus Infernis Diaboli”. Są one jednak tak chłodne i drapieżne, że powodują natychmiastowy przypływ adrenaliny. Doprawdy, przy takich dźwiękach ciężko usiedzieć spokojnie na miejscu, bowiem kolejne akordy wręcz zmuszają do wyładowania gromadzącej się w nas z każdym tonem energii. Ten materiał kipi złością, co odzwierciedla się także w jadowitych, maksymalnie szorstkich liniach wokalnych. Co istotne, nie ma tutaj łagodniejszych momentów a chwilowe zwolnienia nie są żadnym wentylem bezpieczeństwa. Napięcie wciąż sukcesywnie rośnie, by przy wieńczącym całość „Desecration of Purity” osiągnąć poziom bliski eksplozji. Moc tych nagrań potęgowana jest ponadto przez nienaganne, idealnie dobrane do stylu kompozycji brzmienie. Wszytko jest tutaj niezwykle czytelne a jednocześnie nie wymuskane. Gdybym miał wskazywać na podobieństwa, to Black Witchcraft chyba najbliżej do szwedzkiej drugiej fali black metalu, a takie nazwy jak Setherial, Craft czy Marduk mogłyby być pewnego rodzaju drogowskazem dla dociekliwych. Niby rok zbliża się ku końcowi i niektórzy zaczynają już tworzyć swoje top listy za dwudziesty trzeci, ale kiedy słucham takich pozycji jak „Malignus – Interdicti Legendae De Viribus Infernis Diaboli”, to naprawdę radzę się wstrzymać. Kurewsko udane wejście, zwiastujące dużo dobrego w przyszłości. Sprawdźcie tę EP-kę koniecznie, bo dużo stracicie.

- jesusatan

Recenzja Deathcode Society „Unlightenment”

 

Deathcode Society

„Unlightenment”

Osmose Productions 2023

Ta francuska kapela zbyt płodna nie jest, gdyż istniejąc od 2009 roku, nagrała tylko jedno demo, singla, live album oraz razem z „Unlightenment” dwie płyty. Cóż można napisać o ich najnowszym krążku, na okładce którego zamieścili wizerunek Melanocetusa. Między innymi to, że to black metal. Mało tego, to cudownie wyprodukowany black metal, sowicie potraktowany chóralnymi śpiewami, aranżacjami orkiestrowymi i syntezatorami. Niesie ze sobą zatem siedem kawałków epickiej rogacizny, a ta głębinowa rybka zdobiąca cover ma nawiązywać do afotycznej strefy, z której wypływa muzyka Deathcode Society. Czy tak jest w istocie? Otóż, i tak, i nie. Jeśli mam na myśli „tak”, to znaczy, że momenty w twórczości tego kwintetu, które nawiązują do death metalu w stylu wczesnego Nile, robią mi nawet dobrze. Jest wtedy gęsto, kaskadowe riffy młócą zaciekle, a ich lawinowość podkreśla bezlitosna perkusja. W tych brutalnych momentach blackowy trzon tego wydawnictwa niemalże zanika i jest naprawdę mocno. Te zdecydowane tony kreują soniczną ścianę, która jest nie do przejścia. Jeżeli mam na myśli „nie”, oznacza to, iż w kompozycjach Francuzów dochodzi do głosu czarcie granie w stylu Dimmu Borgir, a więc te wszystkie nieznośne melodyjki, atmosferyczne parapety i podniosłe pasaże. W tych chwilach mam do czynienia z przepięknym i porywającym black metalem, pełnym finezyjnych zagrywek, chwytliwych tremolo i spektakularnej oprawy. Co mam począć? Pytam samego siebie, ale zanim wypierdolę to do kibla napiszę, że „Unlightenment” to 52 minuty dynamicznej muzyki, złożonej z zaciekłych i melodyjnych akordów. Wypełniony po brzegi peryfrazami, które całkowicie zamazują mroczny zamysł tego typu muzykowania, którego w gruncie rzeczy Deathcode Society chyba chce być częścią. Wyłącznie dla wielbicielu teatralnego black metalu. No, teraz mogę już to wyjebać do kosza.

shub niggurath

poniedziałek, 27 listopada 2023

Recenzja Extermination Alchemist “Black Magic of Genocide”

 

Extermination Alchemist

“Black Magic of Genocide”

Under the Sign of Garazel 2023

No to mamy kolejnego przedstawiciela wojennego black/death metalu w naszym kraju. Komu konkretnie taki stan rzeczy zawdzięczamy, chyba tylko sam Szatan wie, bowiem próżno szukać personaliów muzyków wchodzących w skład tego komanda we wkładce. Nie jest to jednak nawet w najmniejszym stopniu istotne, bowiem „Black Magic of Genocide” broni się znakomicie. Co ja gadam, broni… Extermination Alchemist od pierwszych sekund przystępują do frontalnego ataku, którego celem jest całkowita zagłada rodzaju ludzkiego. Rytmiczne akordy przy kanonadzie blastów, z typowymi dla gatunku zwolnieniami, sieją totalne spustoszenie roznosząc w proch wszystko w swoim zasięgu. O tym, że war metal w stylu Blasphemy czy Conqueror do najbardziej finezyjnych nie należy, wie chyba każdy. Muzyka ta nie została skomponowana po to, by wpadała w ucho czy leczyła smutki, Ona ma być najgorszym koszmarem, definicją cierpienia i zniszczenia. Uderzające z tych czterech utworów harmonie są niczym intensywny ostrzał artyleryjski, a przewijające się w tle krótkie, charakterystyczne solówki oraz przekrzykujące się linie wokalne jeszcze bardziej potęgują wszechobecną zarazę i drażniący nozdrza zapach napalmu. O brzmieniu rozpisywać się chyba nie ma po co. Jest masywnie i w chuj garażowo. Oryginalności tutaj niezbyt wiele, ale na dobrą sprawę żaden maniak takiego grania eksperymentów nie oczekuje. W konfrontacji z Extermination Alchemist nie macie najmniejszych szans. Oni was zniszczą, zdepczą a wasze truchło rozerwą na strzępy. Oblicze tego materiału idealnie odzwierciedla zdobiąca go okładka, a po zaznajomieniu się z tekstami nikt nie może mieć najmniejszych wątpliwości w imię kogo ta wojna się toczy. Jeśli macie na półce albumy Upon the Altar, DeathEpoch czy Wrath Division, to po tych herbatników sięgajcie bez pytania, bo ich debiutancka EP-ka to solidny gnój.

- jesusatan

Recenzja SIGNS OF CHAOS „Blindsided”

 

SIGNS OF CHAOS

„Blindsided”

Independent 2023

Jeżeli lubicie współczesne hybrydy, które łączą w swej muzyce Melodyjny Death, Thrash, Groove i Metalcore (tfu!), to przy trzeciej płycie Kanadyjskiego Signs of Chaos osracie się niemal po same pachy. „Blindsided” zawiera bowiem taką właśnie nowomodną mieszankę wymienionych powyżej styli (lub jak kto woli stylów, gdyż są dwie szkoły wymowy tego wyrazu, czyli Falenicka i Otwocka), która zdecydowanym ruchem penisa zrobi dobrze miłośnikom twórczości Machine Head, The Haunted, Gojira, bądź Lamb of God. Ma ta produkcja nawet niezgorsze jebnięcie, nie powiem. Sporo zadziornych, chwytliwych riffów, tłustych, rytmicznych patentów, czy agresywnych wokali jest niczego sobie i potrafi soczyście dopierdolić, a do tego niektóre solówki, aranżacje i rozwiązania harmoniczne zdradzają, że panowie warsztat mają bardzo dobry i wiedzą, jak w sposób efektywny i efektowny używać swych instrumentów, aby dojść do celu. Niestety prócz tych solidnych, stosunkowo dobrych momentów usłyszymy tu także sporo szarpanego, bardziej siłowego, rwanego grania, któremu nie można co prawda nic zarzucić pod względem technicznego wykonania, ale ni chuja po angielsku, nie ma letko, to u mnie nie przejdzie, gdyż to nie moje klimaty, ni wibracje. Szkoda, że muzycy z Kraju Klonowego Liścia zdecydowali się grać taki, podany po nowemu misz-masz, zwłaszcza że słychać, iż panowie lepiej niż dobrze odnajdują się we współczesnej Thrash’owej stylistyce. Gdyby postanowili grać właśnie w tym stylu, to z dużą dozą prawdopodobieństwa robili by rozpierdol lepszy niż Corega Tabs (czyli ich muza niszczyłaby z siłą wodospadu). Nie ma jednak co gdybać, bo jest, jak jest i inaczej być nie chce. Dlatego też zakończę już tę recenzję, bo chyba wszystko, co chciałem na temat „Blindsided” powiedzieć, już w zasadzie powiedziałem. Na sam koniec zaznaczę jeszcze tylko, iż jest to produkcja przeznaczona wyłącznie dla zwolenników współczesnego oblicza ciężkiego rzeźbienia pokroju wspominanych tu już Machine Head, Gojira, The Haunted, Lamb of God, czy też Heaven Shal Burn, God Forbid, bądź  Devil Driver. Wszyscy, którzy zatem preferują ogólnie pojęte OldSchool’owe granie bez żalu mogą sobie trójeczkę Signs of Chaos odpuścić.

 

Hatzamoth

niedziela, 26 listopada 2023

Recenzja Putrid Evil “Exhumed... From the Unhallowed Ground”

 

Putrid Evil

“Exhumed... From the Unhallowed Ground”

Fat Ass Rec. 2023

Putrid Evil założony został okrągłe dziesięć lat temu, jako projekt uboczny pomorskiego Poisoned. Panowie niezbyt się przez tę dekadę spieszyli, przechodząc kolejne etapy pod tytułem: demo, split (a nawet trzy) i EP-ka. Dopiero teraz z Grubej Dupy wypadł im debiutancki album zatytułowany „Exhumed… From the Unhallowed Ground”. Materiał ten zawiera czternaście krótkich deathmetalowych strzałów o dość zabawowym charakterze. Nie chodzi mi bynajmniej o to, że panowie ubarwiają swoją twórczość charakterystycznymi dla niektórych bandów grindowych komicznymi elementami. Bardziej o to, że ich death metal, bo z takim gatunkiem tutaj obcujemy, jest dość mocno podszyty punkową motoryką i prostotą. Zawiłości w nim tyle, co w liczeniu do dziesięciu. Numery na „Exhumed… From the Unhallowed Ground” oparte są na kilku prostych chwytach podbitych dość żwawo stukającą perką. Nie brak tu momentów przy których po prostu chce się dziko potańcować albo pomachać łbem. Zwłaszcza pod sceną, bowiem, w moim mniemaniu, muzyka Putrid Evil jest typowo koncertową. Poza deathmetalowym kręgosłupem wyczuć w niej można naleciałości takich klasyków jak Terrorizer czy Repulsion, choć w nieco uproszczonym wydaniu. Brzmieniowo także rządzi tu minimalizm i nad produkcją tego materiału nikt się zbytnio nie spuszczał. Podobnie jest z wokalizami, którym bliżej do mocnego krzyku niż głębokiego growlu. Pod tym względem wszystko tu do siebie pasuje idealnie, dlatego też debiut Gdańszczan kopie dupę w najprostszy i najbardziej bezpardonowy sposób. O tym, że panowie muzyczne filozofowanie mają głęboko w poważaniu niech świadczy fakt, że tak naprawdę większość kompozycji tworzących ten album jest do siebie podobnych w sposób bliźniaczy ostatnim albumom Napalm Death. Czyli niby cały czas na jedno kopyto, a jednak słucha się z wielką przyjemnością, acz niekoniecznie do tego co chwilę wraca. Mylicie się jednak sądząc, że nie znajdziecie na tej płycie elementów zaskakujących. Takim jest choćby instrumentalny, zagrany solo na basie „Leaping Over Headstones” z patentem mogącym kojarzyć się z … Motorhead. Może nie są to nagrania, które rzucą wami o glebę, podepczą i okaleczą, ale po konfrontacji z nimi bankowo kilka siniaków zostanie.  Ja tego typu granie bardzo lubię, dlatego chłopaki dostają ode mnie dużego plusa i obietnicę stawienia się na ich występie, jeśli tylko nadarzy się ku temu okazja. No i oczywiście czekam na kolejny materiał.

- jesusatan

Recenzja Sombre Héritage „Inter Duo Mundi”

 

Sombre Héritage

„Inter Duo Mundi”

Sepulchral Productions 2023

Sombre Héritage powstał w 2019 roku, a w kolejnym 2020 wydał swój debiut „Alpha Ursae Minoris”. Nie słyszałem go, bo to przecież black metal z Quebecu. Nie mam więc punktu odniesienia, ale podejrzewam, a poza tym z notki informacyjnej od wydawcy wynika, że najnowszy krążek tej grupy „Inter Duo Mundi” jest rozwinięciem stylu z jedynki, zatem odsłuch najświeższego materiału zupełnie mi wystarczył. Jeżeli chodzi o samo brzmienie albumu to nie można się do niczego przyczepić. Gitary są lodowate i twarde. Beczki wyraźne i niezbyt miękkie, a bas delikatnie wycofany. Wokale zaciekłe i niezbyt wysokie, gość odpowiedzialny za mikrofon wkłada serce w wyśpiewywane frazy. Konstrukcja utworów jak i charakter riffów oraz tremolo powstała w oparciu o klasyczne wzorce drugiej fali gatunku. Tempo zróżnicowane podobnie jak poszczególne akordy, które gładko się tasują, przechodząc z jednego w drugi. Momentami jest zaciekle szybko, a chwilami wolno i klimatycznie. Muzyka wchodzi cudnie i bez wysiłku. Produkcja wręcz nienaganna, choć nie do końca laboratoryjna. Pięknie i rozkosznie, ale to nie moja bajka. To czym w gruncie rzeczy zajmują się ci Kanadyjczycy to epicki black metal, który mi po prostu nie leży. Jak dla mnie za dużo tu rozmarzonych melodii, kostkowanie jest zbyt chwytliwe. Całość jest naprawdę ładna. Kawałki z wdziękiem płyną w przestworza roztaczając przed nami obraz krainy elfów, którym gile w nosach zamarzają i wiszą niczym sople. Dobra, nie będę się znęcał. Obiektywnie rzecz ujmując dwójeczka Sombre Héritage, to bardzo przystępny bleczur, którego słuchając nikt nie powinien się nudzić. Kompozycje są zróżnicowane pod względem użytych form stylistycznych, niekiedy zaskakują ciekawymi zagrywkami, z tym, że szron jakim pokrywają wszystko dookoła jest trochę zbyt miękki, a wykreowany w ten sposób świat nadmiernie baśniowy. Za mało tu zła, za dużo fajności. Pokolenie Z powinno być zadowolone.

shub niggurath

A review of BOTTOMLESS "The Banishing"

 

BOTTOMLESS

"The Banishing"

Dying Victims Productions 2023

 


Let's now take another look into the office of Dying Victims Productions, as there the second album from Italy's Bottomless is already waiting for us. It is known that this label specializes in releasing classic Metal art forms, so with 99% certainty one could guess that "The Banishing "will also fit into its profile. Well, and indeed it does. The Italian trio is making traditional Doom Metal based on the canons of the genre, and one has to admit that what they brewed on this album tastes really good. "Exile" is, in a sense, an audit of this classic genre, but at the same time it is also anauthentic celebration of the past referring to the standards of Heavy Rock, and Doom and Heavy Metal. However, this is not blind imitation or dependence on the style of the old gods. Bottomless are definitely going their own way, which, however, runs very, very close to the stylistic paths set long ago. So we can hear clear echoes of the work of Black Sabbath, Trouble, Pentagram, or Saint Vitus, the vibes of early The Obssessed, or the feel of the first Candlemass productions, and even distant echoes and shades of Manilla Road. It has an unabashed heaviness to this music, and at the same time it is characterized by punchy, pulsating, Heavy Metal melodies, Blues accents, and a coolness and a certain austerity of content, as well as form, characteristic of the late 70s and early 80s. Thus, the album is full of dense, tarry rhythms, heavy melodies, memorable refrains, classic harmonies, almost didactic rhythmic chords, and clean, strong, vibrating vocals with an unhappy, sombre aftertaste of bitterness and doubt. A really good album, the greatest strength of which is that, although it is based on established, conventional schemes of the genre, it retains its individual cut, thanks to the dedication and characteristic methodology of the band's work. A really good album, kept in the atmosphere of classic Heavy/Doom, which I can confidently recommend to all, maniacal followers of classic forms of heavy playing. If anyone who appreciates tradition feels disappointed after listening to "The Banishing", it's a sign that they need to switch to growing peppers.

 

Hatzamoth

piątek, 24 listopada 2023

Recenzja Topór „Wieczna Kaźń”

 

Topór

„Wieczna Kaźń”

Defense Rec. 2023

W temacie polskiego thrash, czy speed metalu sporo się ostatnimi laty dzieje. Wystarczy jedynie wspomnieć takie nazwy jak Terrordome, Gallower, Species, Distrüster czy Armagh, co by nie nadwyrężać przepitej pamięci. „Wieczna Kaźń” to kolejny materiał z naszego podwórka w podobnym klimacie, który sprawił mi kupę radochy. Dziwnym trafem w składzie zespołu znajduje się człowiek, który odpowiedzialny jest także za dwie z wymienionych powyżej nazw. Tak sobie pomyślałem, Łapa tu, Łapa tam, strach otwierać lodówkę. Obok niego skład Topora uzupełniają Mścisław i Wizun, których także przedstawiać nikomu nie trzeba. Nawiasem mówiąc, to właśnie ci ostatni odpowiadają za warstwę muzyczną "Wiecznej Kaźni". Ciekawostką może być fakt, iż materiał ten przeleżał u nich w szufladzie jedenaście lat. Kiedy tak sobie słucham debiutanckiej płyty tego tworu, to mam wrażenie jakby panowie spotkali się wspólnie na kilku próbach, machnęli skrzynkę browara, albo dwie, i postanowili pobawić się w pierwszą połowę lat osiemdziesiątych. Gdyby bowiem nie brać pod uwagę brzmienia tych nagrań, które to wzorowane jest co prawda na starym kanonie,  ale zdecydowanie przewyższające produkcyjnie klasyki PRL-u, to byłbym w stanie uwierzyć, że ktoś ten album wygrzebał z kapsuły czasu. Lekkość, i ponadprzeciętna naturalność, z jaką Topór porusza się w klimatach starego speed / thrash / heavy metalu powoduje opad szczęki do samych kostek. Już przy otwierającym całość „At the Gates of Valhalla” kapsel sam zeskakuje z butelki a pięść wędruje radośnie w górę. Chwilę później rozdziawiona gęba wyśpiewuje wesoło refreny, których na nagraniach tych nie brakuje, a ogromny banan nie znika z lica. Galopujemy zatem  mocno do przodu przy ostrych jak brzytwa, tasujących się harmoniach i powplatanych co krok mocno nostalgicznych solówkach. Praktycznie każdy kolejny numer jest niczym ostry liść na twarz, po którym, z nieskrywaną przyjemnością, nadstawia się, po chrześcijańsku, drugi policzek. Można by tutaj tuzinami przytaczać nazwy, które prawdopodobnie inspirowały autorów „Wiecznej Kaźni” do jej stworzenia, ale jeśli ktoś zaznajomiony jest z polską, czy niemiecką sceną z tamtych lat, sam je sobie dośpiewa. A propos śpiewania, przy którym Łapa po raz kolejny wykonał kawał świetnej roboty, to bardzo żałuję, że nie wszystkie teksty na tym krążku są po naszemu. Nie twierdzę, że te anglojęzyczne brzmią gorzej, ale gdyby ten temat ujednolicić, całość brzmiałaby bardziej spójnie. Tym bardziej, że tematy liryków też są mocno staroświeckie i zajebiście się je pokrzykuje. To w zasadzie jedyny aspekt w jakim mogę się do tego materiału doczepić. „Wieczna Kaźń” to bezapelacyjnie płyta sentymentalna, choć nie zdziwię się, jeśli i młodszym adeptom metalu z czasu, kiedy jeszcze ich w planach nie było, mocno podejdzie. Z bardzo prostego powodu. Tak się właśnie, kurwa, gra metal! Brawo panowie, ja jestem kupiony.

- jesusatan

Recenzja The Curse Of Sahara „Phantom Member / Cheap Luv”

 

The Curse Of Sahara

„Phantom Member / Cheap Luv” E.P.

Helter Skelter Productions / Regain Records 2023

Tercet ten to nowy twór. Skąd pochodzą i kiedy powstali nie mam pojęcia. Wiem natomiast, że dwudziestego czwartego listopada Helter Skelter na spółę z Regain wydadzą ich epkę, która podobno poprzedzać ma ich długograja. Te dwa kawałki, trwające jakieś sześć minut to nic innego jak klasyczne granie, inspirowane końcówką lat sześćdziesiątych poprzedniego stulecia. Mamy więc tu do czynienia z psychodelicznym hard-rockiem, nawiązującym do całej bandy ówczesnych kapel. Wydawcy wskazują na porównania twórczości The Curse Of Sahara z Black Sabbath i Mountain. Moim zdaniem jest ono trafne i wyczerpujące, chociaż kapel, które grały wtedy w taki sposób było całe mnóstwo oraz naturalne, gdyż takie były czasy i taki właśnie styl był w tamtych latach na czasie. Pierwszy z kawałków rozpoczyna się akordami łudząco przypominającymi znany kawałek Deep Purple i frazy jednego z utworów wczesnej Metallica. Gdy ten wstęp już minie, zaczyna się typowa halucynogenna jazda z diabłem w tle. Zakręcone i bujające riffy płyną w tradycyjnie leniwy sposób. Przygrywa im rozkoszny basik i perkusyjka, której pałkarz nie stroni od używania talerzy. Szeleszczą one cudownie, wprowadzając szum, którego i tak nie brak dzięki produkcji typu low-fi. Wokalista jakby od niechcenia, niby znudzony, spokojnie i niedbale wyśpiewuje teksty piosenek, które obficie potraktowane zostały kwasem. Lizergiczność dietyloamidową wzmacniają oszczędnie i w odpowiednich miejscach użyte syntezatory. Jakby tego było mało, to od czasu do czasu w między proste i do bólu tradycyjne traktowanie strun, nasi muzycy wplatają odjechane solówki, które wkręcają się w głowę i robią w niej niezły mętlik. Sztampowe granie z lat, kiedy wojna w Wietnamie była mniej więcej w połowie swego trwania z użyciem mocno przesterowanych gitar. Jakość nienajlepsza, ale to efekt zamierzony, który przydymia i jednocześnie w swoisty sposób uszlachetnia ten materiał.

shub niggurath

czwartek, 23 listopada 2023

Recenzja / A review of Ord & Demonologists „Secret Ceremonies”

 

- FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


Ord & Demonologists

„Secret Ceremonies”

Aesthetic Death 2023

Jeśli napisałbym, że oto Aesthetic Death zaskoczyli mnie po raz kolejny, to bym skłamał. Nie od dziś wiadomo, że label ten oferuje w swoim katalogu wydawniczym albumy niekonwencjonalne. I to naprawdę nie ma żadnego znaczenia, czy jest to płyta death, doom czy black metalowa, albo od nurtu metalowego odległa o tysiące lat świetlnych. I szczerze powiedziawszy, wbrew temu czego słucham na co dzień, najbardziej jestem podekscytowany, gdy w skrzynce pocztowej znajduję właśnie coś niemetalowego. Tym razem w moje ręce trafił kolaboracyjny materiał Ord Err, Rosjanina tworzącego muzykę elektroniczną / drone / ambient, z amerykańskim duetem Demonologists, poruszającym się w rejonach industrialno noise’owych. Co z tego zbliżenia wynikło, nietrudno się domyśleć już choćby patrząc na wymienione przeze mnie powyżej gatunki muzyczne. „Secret Ceremonies”… Cóż za trafny tytuł. To faktycznie czterdzieści sześć minut rytuału. Panowie swoimi dźwiękami zabierają nas w podróż. Dokąd? No właśnie… Wszystko zależy jakim jesteście bytem. Czy obawiacie się tego, co kryje się w ciemności, czy witacie to z otwartymi ramionami. Jakie są wasze najskrytsze pragnienia, obawy i tajemnice. To wasz umysł decyduje o tym, czy przejdziecie oczyszczające katharsis i obudzicie się silniejsi, czy też doznacie silnej psychozy a wasze najgorsze życiowe koszmary zostaną spotęgowane. Muzycy udostępniają wam jedynie środek, soniczną aurę pobudzającą wasze zmysły. Za pomocą elektroniki, różnego rodzaju sampli, dzwonków, grzechotek czy dźwięków natury otwierają przed wami drzwi. To, co się za nimi kryje jest bez wątpienia mistyczne. Dźwięki otaczają nas, oplatają niespiesznie, wciągają w otchłań w której wszystko wiruje odcieniami nocy. „Secret Ceremonies” nie można szczegółowo opisać, czy rozłożyć na części pierwsze, bowiem album ten to jedna, niepodzielna dawka trujących emocji. To narkotyk, którego jeśli spróbujemy, będziemy chcieli zażyć ponownie, i ponownie, aż staniemy się jego niewolnikami. Właśnie dlatego uwielbiam takie wydawnictwa. Przeszywające umysł i infekujące, niejednoznaczne, dające pole do samodzielnej interpretacji. Weźcie udział w tajemniczych obrzędach i sprawdźcie sami, co kryje się za bramą waszego umysłu.

- jesusatan

 

 

Ord & Demonologists

"Secret Ceremonies"

Aesthetic Death 2023

 

If I said that here Aesthetic Death surprised me once again, I would be lying. It's a well-known fact that this label offers unconventional albums in its publishing catalog. And it really doesn't matter whether it's a death, doom or black metal album, or one that is thousands of light years away from the metal genres. And to be honest, contrary to what I listen to on a daily basis, I get most excited when I just find something non-metal in the mailbox. This time I got my hands on a collaboration between Ord Err, a Russian who creates electronic / drone / ambient music, and the American duo Demonologists, moving in the industrial-noise regions. What came out of this rapprochement is not hard to guess just by looking at the musical styles I mentioned above. "Secret Ceremonies" - what an apt title. It is indeed forty-six minutes of ritual. The gentlemen with their sounds take us on a journey. Where to? Well, that's exactly it... It all depends on what kind of being you are. Do you fear what hides in the dark, or you welcome it with open arms. What are your innermost desires, fears and secrets. It is your mind that decides whether you will undergo a cleansing catharsis and wake up stronger, or  experience severe psychosis and your worst nightmares will intensify. The musicians only provide you with a medium, a sonic aura to stimulate your senses. With the help of electronics, various samples, bells, rattles or nature sounds, they open doors for you. What lies behind them is undoubtedly mystical. The sounds surround us, entwine us unhurriedly, draw us into an abyss in which everything swirls with the shades of night. "Secret Ceremonies" cannot be described in detail or dissected, for this album is one indivisible dose of poisonous emotions. It's a drug that if you try it, you'll want it again, and again, until you become its slave. This is why I love such releases. Mind-piercing and infectious, ambiguous, giving room for independent interpretation. Take part in these mysterious ceremonies and find out what lies behind the gate of your mind.

- jesusatan

Recenzja Returning „Severance”

 

Returning

„Severance”

Breath Sun Bone Blood 2023

Returning jest młodym zespołem, wywodzącym się ze Stanów Zjednoczonych przewspaniałej Ameryki. Do życia powołany został przez dwóch artystów w 2021 roku. W lutym obecnie nam panującego, jak to w zwyczaju ma pisać kolega Hatzamoth, Anno Bastardi 2023 zarejestrowali swój debiut „Severance”. Dziesiątego listopada wydała go berlińska wytwórnia Brath Sun Bone Blood więc zainteresowani atmosferycznym black metalem o wyrazie baśniowym będą mieli wiele uciechy. Ta fantastycznie wyprodukowana płyta zawiera bowiem cztery numery niezwykle milutkiej rogacizny, która trwa prawie 50 minut. Przez prawie godzinę zatem moje uszy katowane były przez riffy płynące w zmiennym tempie, którym rzecz jasna akompaniowała sekcja rytmiczna, a wszystko to pochlastane było ambientowymi przerywnikami. Kiedy do głosu dochodzą klawisze, kreśląc swoje pejzaże doznajemy niebywałego chill out’u. W wolniejszych chwilach rozmarzyć się nieco można, a nawet wypada. Podczas szybkich momentów, gdy gitary zalewają nas sonicznym gradem, beczki blastami, a wokalista rozpaczliwie wrzeszczy, to machamy głową. Ta spirala ciągnie się w nieskończoność, ponieważ te trzy utwory plus pięciominutowy, instrumentalny przerywnik, to prawie godzina muzyki. Słuchanie „Severance” przez taki szmat czasu to istna udręka, zwłaszcza że dawno już nie miałem okazji obcować z tak skrajnie zachowawczym oraz poprawnym politycznie, zarówno w warstwie dźwiękowej i lirycznej, black metalem. Może to i dobrze, bo album wiadomej adnotacji na okładce mieć nie będzie więc rodzice swym pociechom słuchać pozwolą, a nawet sami popędzą do empiku i kupią. Kiedyś w kinach przy filmach, które nie robiły krzywdy nikomu stawiano oznaczenie „b.o.”. Taki właśnie jest bleczur w wykonaniu tego duetu. Panowie z Returning, nie wracajcie nigdy więcej.

shub niggurath

Recenzja VADIAT „Spear of Creation”

 

VADIAT

„Spear of Creation”

Redefining Darkness Records 2023

Nie wdając się w akademickie rozważania typu, jak długi staż sceniczny ma Vadiat, gdzie jeszcze udzielają się jego muzycy, czy ile butelek wódki wypili oni podczas swych muzycznych podróży, powiem od razu, że pierwszy pełny album tego kwartetu z Cleveland w stanie Ohio, to krążek bardzo, ale to bardzo solidny. Panowie wymiatają na nim ciężki, mięsisty Death/Doom i słychać wyraźnie, że znają się na rzeczy. Przysadziste, chwilami wręcz monumentalne beczki gniotą potwornie (zwłaszcza w miażdżących, walcowatych partiach), gruby bas zapewnia tej płytce miażdżące doły, gęste, śmiertelne riffy kłębią się złowrogo, a rasowe, niskie, głębokie growle o cmentarnym posmaku idealnie doprawiają ten konglomerat niszczących dźwięków. Nie da się także pominąć milczeniem wyśmienitych partii solowych o Heavy Metalowych korzeniach, doskonałych, gitarowych harmonii, upiornych, grobowych melodii wijących się pomiędzy fakturami poszczególnych utworów, czy wszelakich, wioślarskich smaczków i koronkowych manewrów w ich wykonaniu. „Spear…”, to krążek, którego wyśmienicie się słucha, a jego mroczne, smoliste, zorientowane na pogrzebowy Doom Metal, skondensowane tekstury wgniatają w glebę z gracją kultowego T-34. „Włócznia Stworzenia” to materiał, który bez popitki powinien wejść wszystkim, którzy swą atencją darzą Saturnus, Morgion, As Serenity Fades, Novembers Doom, Visceral Evisceration, Shape of Despair, Draconian, wczesny Pyogenesis, czy pierwsze produkcje Amorphis (czyli te do „Tales From The Thousand Lakes” włącznie). Naprawdę fajna, ciężka, konkretna, fachowo ulepiona płytka. Czegoś mi jednak brakuje w muzyce Vadiat, abym mógł określić ich pierwszego pełniaka mianem krążka bardzo dobrego, bądź wyśmienitego i nie pytajcie mnie nawet czego, gdyż sam nie jestem w stanie tego określić (przynajmniej na razie). Może gdyby kosztem śmiertelnych patentów, jeszcze mocniej uwypuklić przytłaczające, ponure, niepokojące, pachnące świeżo wykopaną mogiłą, Doom Metalowe elementy, to moja ocena tego materiału byłaby wyższa? Może? To jednak ponownie gdybanie czysto akademickie z gatunku, co jest smaczniejsze, jajko, czy kura, więc możemy je sobie podarować. Cokolwiek bym tu bowiem nie nasmarował, to i tak „Spear…” znajdzie rzeszę oddanych jej fanów. I bardzo dobrze, niech tak będzie, wszak to na wskroś konkretne i kompetentne granie. Tak więc „Kto ma uszy, niechaj słucha…”.

 

Hatzamoth

środa, 22 listopada 2023

Recenzja Morbid Sacrifice „Ceremonial Blood Worship”

 

Morbid Sacrifice

„Ceremonial Blood Worship”

Godz ov War 2023

Morbid Sacrifice miałem przyjemność przybliżyć wam jakieś trzy lata temu, przy okazji wydania ich debiutanckiej płyty nakładem Unpure Records. Dziś Włosi powracają z nowym materiałem, ponownie pod banderą naszej rodzimej wytwórni, aczkolwiek tym razem jest nią Godz ov War. „Ceremonial Blood Worship” to drugi pełen album zespołu, lecz od razu powiem szczerze, trochę krótki. Całość zamyka się bowiem w dwudziestu pięciu minutach, co, biorąc pod uwagę zawartość muzyczną, pozostawia lekki niedosyt. Wyłączając bowiem intro / outro oraz, świetnie skądinąd zagrany, cover Sodom „Conjuration”, pozostaje nam muzyki właściwej minut dwadzieścia. No ale nie czas na żale skoro te dwadzieścia minut to jest taki strzał na ryj brudną szmatą, że tylko się oblizać. Morbid Sacrifice należą do zespołów, co to na jakiekolwiek innowacje się nie silą. Zamiast tego czerpią z tego, co muzyka metalowa ma najlepszego do zaoferowania. Albo może powinienem napisać, co miała do zaoferowania, bowiem klimatem utwory te bardzo silnie osadzone są w latach osiemdziesiątych, góra początku dziewięćdziesiątych. Panowie sięgają głęboko do thrash, black czy nawet death metalowej klasyki, a zwłaszcza do najbrudniejszego tych gatunków oblicza. Stąd też kompozycje na „Ceremonial Blood Worship” są cholernie szorstkie, chamskie i oldskulowe. Jednocześnie na maniaków, którzy dorastali przy dźwiękach Bathory, Autopsy, Sapultura czy Sodom powinny zadziałać niczym magnes. Nie ma na tej płycie jakoś specjalnie forsowanego tempa. Główny nacisk położono na wspomniany klimat oraz konkretne riffowanie. Niby struktury poszczególnych kompozycji są dość proste, lecz wierzcie mi, nudzić się przy nich nie będziecie. Włosi perfekcyjnie balansują między nagłymi zrywami a gwałtownym hamowaniem, bardzo umiejętnie przechodząc z jednego motywu w drugi, by płyta utrzymywała atencję słuchacza do samego końca. Nie wiem czy jest sens wyjaśniać komukolwiek jak ten album brzmi, bo wydaje mi się to oczywiste i naturalne. Uwielbiam takie rekonstruktywne granie, dlatego „Ceremonial Blood Worship” rozkręcił mi się w odtwarzaczu na dobre i wyjść z niego nie ma zamiaru. Bo niby nic wielkiego, odgrzewany kotlet, ale za to jaki. Serdecznie polecam, zwłaszcza wszystkim pod pięćdziesiątkę. Jakkolwiek tego nie zrozumiecie.

- jesusatan

Recenzja Forbidden Tomb „Regnum Spiritus”

 

Forbidden Tomb

„Regnum Spiritus”

Morbid Chapel 2023

Idąc za ciosem, Morbid Chapel wydaje również czwartą płytę Forbidden Tomb, którą ten Indonezyjczyk zarejestrował w formie digital pod koniec kwietnia obecnego roku. Najnowszy album niesie ze sobą surowy black metal, ale to chyba jest już naturalne w przypadku tej kapeli i nikogo nie zdziwi. Zaskoczony bym był, gdyby nagle stało się inaczej i gość wyskoczyłby z czymś pokroju Ukć na przykład. Tym czasem nadal mamy okazję obcować z indonezyjskim bleczurem w wydaniu raw. W graniu tego muzyka od zeszłej wiosny nic specjalnie się nie zmieniło. W dalszym ciągu jego kompozycje suną w średnim tempie, zasypując nas szronem w postaci tnących riffów i tremolo. Gitary jednak sprawiają wrażenie trochę ostrzejszych i zimniejszych niż na poprzedniej produkcji. Dzieje się tak zapewne z tego powodu, że brzmienie „Regnum Spiritus” jest czyściejsze i co za tym idzie bardziej przejrzyste. Lodowate dźwięki ostro wbijają się w głowę, powodując bóle migrenowe. Towarzyszy im niezmiennie „kartonowa” perkusja wraz z niesłyszalnym basem oraz charakterystyczne dla tego pana szeleszczące wokale, które unoszą się nad całością niczym szepty wszystkich złych duchów tego świata. W porównaniu do wcześniejszych nagrań dokonał się jednak pewien postęp w rzępoleniu Forbidden Tomb. Mianowicie nasz metalowiec zrezygnował nieco z chmurnych akordów na rzecz melodii. W jego kawałkach królują teraz chwytliwe tremolo, które potrafią zasmucić, ale też rozmarzyć, rysując pejzaże, w których królują zaśnieżone góry i lasy, lecz przypuszczalnie nie indonezyjskie, bo to przecież niemożliwe. W kostkowaniu nie słychać już infantylnych zagrywek, poszczególne frazy dźwięczą poważniej, a i przejścia między nimi są płynniejsze. Cóż, ta kolejna odsłona black metalu pachnącego trupiarnią jest słyszalnie dojrzalsza od poprzednich nagrań i bardziej spójna. Chociaż tych melodii trochę jak dla mnie tu za dużo. Poza tym małym mankamentem to nadal bazyliszkowy black metal, brzydki i zły. Kto by pomyślał, że w sercach mieszkańców cieplutkiej Republiki Indonezji, może panować taki chłód.

shub niggurath

Recenzja VALGRIND „Millennium of Night Bliss”

 

VALGRIND

„Millennium of Night Bliss”

Memento Mori 2023

Włoski Valgrindod zawsze robił mi dobrze i wcale nie zamierzam tego ukrywać. Co prawda, po romansie z poprzednim ich materiałem („Condemnation”), miałem pewne obawy, czy aby panowie na następnym krążku nie zapędzą się w niepożądane przez mnie rejony, ale już pierwsze minuty tegorocznego, piątego w kolejności albumu długogrającego makaroniarzy wyleczyły mnie z mych niepokoi i lęków. „Millennium of Night Bliss” przypierdolił mi bowiem bezceremonialnie prosto w ryj i sponiewierał tak, że odbiła mi się gorzała wypita tuż przed bierzmowaniem. Tak więc piąteczka Valgrind zawiera oparty na najlepszych, oldschool’owych standardach, technicznie zaawansowany, wyśmienity Metal Śmierci, który niszczy wszystko, co w drogę mu wchodzi i jeńców brać nie zamierza. Nadal napotkamy na tej płycie nawiązania do najlepszych produkcji Morbid Angel, Pestilence, Monstrosity, Nocturnus, czy Immolation, jednak kwartet z Italii bazując na owych inspiracjach tworzy zdecydowanie muzykę o własnej tożsamości i nie ogląda się na innych, dzięki czemu „Millenium…” brzmi niczym zaginiony klasyk Death Metalu z pierwszej połowy lat 90-tych. Beczki sieją tu cudowny, klasyczny rozpierdol nie stroniąc przy tym od połamanych rytmów, czy konkretnie pokręconych rozwiązań. Wyrazisty, pulchny bas wyciska wnętrzności niczym cytrynę, wywijając przy tym chwilami wręcz niesamowicie, a bluźniercze, jadowite wokalizy przypominające barwą i sposobem artykulacji skrzyżowanie Davida Vincenta z Martinem Van Drunenem szepcząc czule, podstępnie wlewają w nasze narządy słuchu trującą żółć i żrący kwas. Wiosła celowo zostawiłem na koniec, gdyż to, co wyprawiają tu Massimiliano, Umberto i Daniele sprawia, że kopara opada, rozbijając się o glebę z głuchym trzaskiem. Przeszywające, mięsiste, tłuste riffy rozrywają z potworną siłą, wyśmienite partie solowe o Heavy Metalowych krawędziach chłoszczą bezlitośnie, a gdy dodamy do tego wibrującą, miażdżącą melodykę, jaka wylewa się ze struktur tej płyty, wyborne, rozdzierające harmonie, całą masę zdobnych falbanek, koronkowych żabotów i bogatych, gitarowych ornamentów, to okaże się, że to, co wyprawiają tu wioślarze ociera się wręcz o pieprzoną, śmiertelną wirtuozerię. Na tegorocznym krążku Valgrind odnajdziemy również całą masę zajebistej, klasycznej, korzennej, Thrash Metalowej artylerii zatopionej w tym śmiertelnym monolicie i bez zbędnego pierdolenia powiem Wam, że niewiele jest dziś zespołów, które potrafią Thrash Metalowe szaleństwo tak umiejętnie i po mistrzowsku połączyć z klasycznym Death Metalem starej szkoły. Wyborny album, w którego bebechy zdecydowanie warto się zanurzyć. Tym razem na kolejny album Włochów będę już czekał bez żadnych obaw, czy sercowych rozterek, a „Tysiąclecie…” sprawiło, że czekać będę z niecierpliwością.

 

Hatzamoth

wtorek, 21 listopada 2023

Recenzja Absque Cor „Na Zawsze Cieniem...”

 

Absque Cor

„Na Zawsze Cieniem...”

Godz ov War 2023

No i mamy kolejną płytę, która jednym ciosem położyła mnie na łopatki. Nie będę po raz kolejny powtarzał banałów o świetności krajowej sceny blackmetalowej, bo to już się pomału robi nudne. Nie nuży jednak fakt, że nasza ziemia wypluwa takie wydawnictwa jak choćby drugi album Absque Cor. Bardzo sceptycznie podchodziłem do tego materiału. Bo i okładka niespecjalnie intrygująca, i tytuły jakieś takie banalne i, jak to mawia znajomy, niemetalowe. Już za samo „Dziękuję, że jesteś” chciałem to pizdnąć w kąt, ale dałem szansę. I nim płyta się skończyła leżałem na glebie i nie wiedziałem co się dzieje. „Na zawsze cieniem…” to kwintesencja polskiego black metalu. Muzyka przesiąknięta jego atmosferą na wskroś. Nie wiem, czy to inspiracje zamierzone, lecz chwilami mam wrażenie jakbym słuchał młodszego brata Furii. I to wcale nie tej już mocno eksperymentalnej, raczej z okresu do „Nocel” włącznie. Niekoniecznie chodzi mi tutaj o podobieństwo czysto muzyczne, choć kilka melodii nawiązuje do twórczości Nihila dość wyraźnie, a raczej o ten charakterystyczny vibe, tę niesamowitą, unoszącą się nad całością aurę. Choć na krążku tym znajdziemy momenty bardzo nastrojowe, malujące obraz skutku i nostalgii jesiennymi pastelami, to w zdecydowanej większości jest to muzyka utrzymana w szybkim tempie. Vos, człowiek odpowiedzialny w całości za wszystko co tu słyszycie, w niebanalny sposób potrafi za pomocą chłodnych tremolo, ale i bardziej tradycyjnych akordów, sporadycznie podkreślonych minimalistycznymi klawiszami, całkowicie oczarować i zahipnotyzować. I to bynajmniej nie zapętlonym motywem, działającym niczym ezoteryczne wahadełko, bowiem w tych sześciu (w zasadzie to autorskich pięciu, bowiem album wieńczy cover Der Golem), dość długich, bo sięgających nawet czternastu minut utworach ciągle coś się dzieje. Północne powiewy równoważone są akustycznymi wstawkami, by za chwile znów uderzyć w twarz lodowatym podmuchem. Nie da się tej muzyki nazwać prostą czy przewidywalną. Ona jest zaskakująco wielowarstwowa i często odkrywa drobne smaczki dopiero przy bliższym się z nią zapoznaniu. Jednocześnie za każdym kolejnym odsłuchem wbija się coraz głębiej w głowę, czaruje coraz bardziej i mrozi serce na lodową bryłę. To niesamowite z jaką nieudawaną pasją muzyk buduje napięcie tego albumu, jak potrafi dawkować emocje, utrzymywać w katatonicznym wręcz wyczekiwaniu. Słuchając „Na Zawsze Cieniem…” po raz któryś z rzędu, ciągle łapałem się na bezdechu, bo nie chciałem uronić ani kropli z tego pucharu obfitości. Ten album jest cholernie równy, a do tego wzorowo wyprodukowany, by zabrzmieć świeżo a jednocześnie zachować ducha drugiej fali. Jestem przekonany, że spędzę z nim jeszcze wiele godzin, ale już teraz wiem, że jest to zdecydowanie jedna z najlepszych płyt w kategorii „Polski Black Metal” w tym roku na krajowym podwórku.

- jesusatan