THE AMENTA
„Plague of Locus”
Debemur
Morti Productions 2023
W
przypadku takich płyt, jak piąty long Australijskiego The Amenta mam
wątpliwości, co do zasadności ich tworzenia i rejestrowania. „Plague of Locus”
to bowiem płytka, która nie licząc intra, zawiera tylko jeden nowy numer, a
resztę tego materiału stanowią covery. Nie wiem także, czy takie produkcje
powinno się traktować jako pełnoprawne albumy? Moje rozterki i przemyślenia są
jednak tak naprawdę mało istotne, gdyż ostateczne zdanie mają i tak muzycy
grupy, która zdecydowała się na takie, a nie inne posunięcie. Kończąc więc
marudzenie i wracając do rzeczonego, piątego, dużego krążka The Amenta, obok
premierowego, tytułowego „Plague…” usłyszymy tu wałki stworzone ongiś przez
Diamandę Galas, Killing Joke, Alice In Chains, Wolf Eyes, Lord Kaos, Halo,
Nazxul i My Dying Bride. Gdy pominiemy wszystko to, co pisałem we wstępie tej
recenzji i skupimy się jeno na warstwie muzycznej tego albumu, to bez dwóch
zdań okaże się, że jest ona kurwa w pizdę palec wręcz wyborna! Kwintet z Sydney
rozłożył bowiem każdy z tych utworów na czynniki pierwsze (pomijając oczywiście
piosenkę tytułową), przepuścił je przez maszynkę do mielenia mięsa, na to, co
powstało, nałożył filtr własnych, chorych, muzycznych wizji, podlał żrącą
marynatą upodobań, po czym w szaleńczych majakach poskładał wszystko na nowo.
Po owych zabiegach powstał wysoce pojebany konglomerat dźwięków przepełniony
okrutnymi, dystopijnymi strukturami rozrywającego basu, atonalnymi riffami,
miażdżącymi, pokręconymi fakturami bębnów oraz obskurnymi, nawiedzonymi
wokalami o szerokiej gamie i asortymencie. Mimo że każdy z tych wałków pochodzi
od innych ojców i matek, to jednak mieszkańcy Antypodów potrafili zrobić z nich
jedną, zwartą całość, która ryje beret brutalnie i zarazem nadzwyczaj
skutecznie sprawiając, że poczucie bezpieczeństwa i wewnętrznego komfortu pęka,
jak mydlana bańka. Ja przy kontakcie z „Sono l’Antichristo”, „Plague of Locus”,
„A Million Years”, czy „Black God” praktycznie każdorazowo zaliczałem glebę i
ciężko mi się było z niej zebrać, gdyż miałem wrażenie, że podeptany został
dosłownie każdy niemal skrawek mej nędznej, cielesnej powłoki. Dobrze, że póki
co duch we mnie niezłomny, więc finalnie dałem radę. Nadal co prawda mam
wątpliwości (choć już znacznie mniejsze), czy takie krążki powinno się budować,
ale wyznaję, jak na spowiedzi, że „Plague of Locus” przekonał mnie do siebie w
666%. Przedtem jednak sponiewierał mnie, jak ulicznicę i kilkukrotnie wytarł
mną podłogę. Fani twórczości The Amenta z pewnością łykną
ten materiał niczym pelikany bez specjalnej zachęty. Z pozostałymi może być
różnie. Ja, choć początkowo byłem sceptykiem, teraz dałbym się za ten album na
sucho ogolić. Warto więc przynajmniej go sprawdzić, nawet jeżeli to trochę
zaboli.
Hatzamoth
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz