piątek, 3 listopada 2023

Recenzja THE AMENTA „Plague of Locus”

 

THE AMENTA

„Plague of Locus”

Debemur Morti Productions 2023

W przypadku takich płyt, jak piąty long Australijskiego The Amenta mam wątpliwości, co do zasadności ich tworzenia i rejestrowania. „Plague of Locus” to bowiem płytka, która nie licząc intra, zawiera tylko jeden nowy numer, a resztę tego materiału stanowią covery. Nie wiem także, czy takie produkcje powinno się traktować jako pełnoprawne albumy? Moje rozterki i przemyślenia są jednak tak naprawdę mało istotne, gdyż ostateczne zdanie mają i tak muzycy grupy, która zdecydowała się na takie, a nie inne posunięcie. Kończąc więc marudzenie i wracając do rzeczonego, piątego, dużego krążka The Amenta, obok premierowego, tytułowego „Plague…” usłyszymy tu wałki stworzone ongiś przez Diamandę Galas, Killing Joke, Alice In Chains, Wolf Eyes, Lord Kaos, Halo, Nazxul i My Dying Bride. Gdy pominiemy wszystko to, co pisałem we wstępie tej recenzji i skupimy się jeno na warstwie muzycznej tego albumu, to bez dwóch zdań okaże się, że jest ona kurwa w pizdę palec wręcz wyborna! Kwintet z Sydney rozłożył bowiem każdy z tych utworów na czynniki pierwsze (pomijając oczywiście piosenkę tytułową), przepuścił je przez maszynkę do mielenia mięsa, na to, co powstało, nałożył filtr własnych, chorych, muzycznych wizji, podlał żrącą marynatą upodobań, po czym w szaleńczych majakach poskładał wszystko na nowo. Po owych zabiegach powstał wysoce pojebany konglomerat dźwięków przepełniony okrutnymi, dystopijnymi strukturami rozrywającego basu, atonalnymi riffami, miażdżącymi, pokręconymi fakturami bębnów oraz obskurnymi, nawiedzonymi wokalami o szerokiej gamie i asortymencie. Mimo że każdy z tych wałków pochodzi od innych ojców i matek, to jednak mieszkańcy Antypodów potrafili zrobić z nich jedną, zwartą całość, która ryje beret brutalnie i zarazem nadzwyczaj skutecznie sprawiając, że poczucie bezpieczeństwa i wewnętrznego komfortu pęka, jak mydlana bańka. Ja przy kontakcie z „Sono l’Antichristo”, „Plague of Locus”, „A Million Years”, czy „Black God” praktycznie każdorazowo zaliczałem glebę i ciężko mi się było z niej zebrać, gdyż miałem wrażenie, że podeptany został dosłownie każdy niemal skrawek mej nędznej, cielesnej powłoki. Dobrze, że póki co duch we mnie niezłomny, więc finalnie dałem radę. Nadal co prawda mam wątpliwości (choć już znacznie mniejsze), czy takie krążki powinno się budować, ale wyznaję, jak na spowiedzi, że „Plague of Locus” przekonał mnie do siebie w 666%. Przedtem jednak sponiewierał mnie, jak ulicznicę i kilkukrotnie wytarł mną podłogę. Fani twórczości The Amenta z pewnością łykną ten materiał niczym pelikany bez specjalnej zachęty. Z pozostałymi może być różnie. Ja, choć początkowo byłem sceptykiem, teraz dałbym się za ten album na sucho ogolić. Warto więc przynajmniej go sprawdzić, nawet jeżeli to trochę zaboli.

 

Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz