czwartek, 29 lutego 2024

Recenzja Necrowretch „Sword of Dajjal”

 

Necrowretch

„Sword of Dajjal”

Season of Mist 2024

Jak ten zespół się zajebiście zapowiadał… Ich demówki, potem nawet pierwsza płyta, to była kwintesencja wkurwionego thrash/death metalu grana przez kolesi z pasją. Niestety, jakoś w okolicach „With Serpents Scourge” zauważyłem pewną niepokojącą tendencję, która niestety rozwinęła się niczym rak w niczemu winnym organizmie. I pomimo, iż pominąłem przeglądanie wyników badań w późniejszym stadium, zaglądając w kartotekę przy okazji „Sword of Dajjal”, widzę choroby postęp. Nie pierwszy to zresztą przypadek. Wiele zespołów łapiąc kontrakt z większą wytwórnią idzie po prostu po najmniejszej linii oporu i tworzy muzykę na zamówienie. I takową jawi mi się to, co Necrowretch prezentuje na swoim najnowszym wydawnictwie. OK., nadal jest to death / thrash metal, z mocniejszym naciskiem na człon pierwszy. Nadaj jest to utrzymane w tempie szybszym. Nadal jest w tym sporo zadziorności, nie tylko w ostrym riffowaniu, także i w wkurwionych wokalach. Jednak biorąc pod lupę całość, materiał ten daje mi się być produktem taśmowym. Zniknęła gdzieś ta spontaniczność, ten pierwotny bunt, który towarzyszył choćby „Putreactive Infestation” czy „Necrollections”. Na tych nowych wałkach wszystko zdaje się być wyliczone, wypoziomowane, na tyle, żeby za bardzo nie raziło prymitywizmem, zbytnim szaleństwem, ale żeby jednocześnie udawało wściekłą zwierzynę, którą ten zespół był na początku. Nie powiem, że na tej płycie wszystko jest beznadziejne. Nie. Zdarzają się momenty, nawet dość częste, przy których rączka wędruje w górę a zęby szczerzą się we wściekłym zgryzie. Jednak patrząc na „Sword of Dajjal” jako całość więcej mam w ustach posmaku nijakości i komercji niż młodzieńczego szaleństwa. Nie wiem po raz który, ale słuchając tych piosenek, wnioskuję, iż są to piosenki, jak to nazywam, „dla Niemców”, którzy łykają co im label pod nos podsunie. No cóż, nie obiecywałem sobie po tym albumie fajerwerków, dlatego też nie mogę powiedzieć, że się rozczarowałem. Fajne granie, ale dla niezbyt wymagających odbiorców. Ja se posłuchałem i wracać nie zamierzam.

- jesusatan

Recenzja La Menäce „Erebus”

 

La Menäce

„Erebus” E.P.

Violence In The Veins / Hombre Montaña / 7 Lamentos Records 2024

La Menäce to zespół stworzony przez czterech hiszpańskich muzyków, którzy mają już spore doświadczenie na tamtejszej scenie. Pod tą nazwą tworzą od 2022 roku, a ich muzyka w notce informacyjnej od wydawców została określona jako neocrust. Coś w tym jest, bo na tej epce jest sporo punka, ale nie tylko. Hiszpanie w swoich kompozycjach łączą szwedzki death metal w stylu At The Gates z podejściem do tworzenia na sposób Kvelertak.Objawia się to w charakterystycznym brzmieniu, melodyjności i wokalistyce, do złudzenia przypominającej Tomas’a Lindberg’a oraz w anarchistycznej skoczności wspomnianych Norwegów. Energiczne i chwytliwe riffy wraz z d-beatami i histerycznym śpiewem łatwo wpadają w ucho i bez problemu porywają do pogo. Nic tylko ubrać glany i z wystawionym środkowym palcem udać się w miasto. Jednak nie do końca pasuje mi tutaj powód powstania tej produkcji, ponieważ natchnieniem dla La Menäce była zaginiona wyprawa statków Terror i Erebus w 1845 roku, która posłużyła madryckim muzykom do analizy za pośrednictwem „Erebus”, ludzkich uczuć w obliczu samotności, rozpaczy i nieuchronnej śmierci. Widziałbym tu raczej jakieś antysystemowe hymny, które przekazałyby trochę prawdy o współczesnych układach społeczno-politycznych. Pomijając ten jeden zgrzyt, to wydawnictwo uważam za udane. Interesujący mariaż melodyjnego deta z punkiem, po brzegi wypełniony kąśliwymi akordami, spomiędzy których wyłaniają się chwilami powykręcane i piskliwe zagrywki, a towarzyszące wszystkiemu nieokiełznane oraz w szybkim tempie płynące melodie, uwypuklają awanturniczy charakter tej epki. Całość zagrana z lekkością i entuzjazmem na zgrzytliwych gitarach i kontrastująco zestawionej z nimi dość mięsistej sekcji rytmicznej. Świetny zgiełk i godny polecenia. Bez wstępu i zakończenia, cztery krótkie numery, stanowiące skondensowany atak soniczny.

shub niggurath

środa, 28 lutego 2024

Recenzja Hasturian Vigil „Unveiling the Brac’thal”

 

Hasturian Vigil

„Unveiling the Brac’thal”

Invictus Prod. 2024

Hasturian Vigil to zespół debiutujący EP-ką w rodzimej sobie Invictus Productions. Jako iż wytwórnia ta zazwyczaj nosa ma dobrego, postanowiłem sprawdzić kto zacz i co takiego ma do zaoferowania. „Unveiling the Brac’thal” to cztery dłuższe kompozycje, dające w sumie nieco ponad pół godziny muzyki. Można by powiedzieć blackmetalowej, lecz w przypadku tego duetu takie określenia niejako by ją spłaszczało. Faktem jest, że kręgosłup tworzy druga fala czarnego grania, w tym przypadku bardziej południowa niż północna. W kompozycjach Hasturian Vigil daje się wyczuć zwłaszcza nutę Mortuary Drape czy, choć może nieco mniej, sceny greckiej. No i okej, ale żeby było ciekawiej, panowie postanowili zaczerpnąć pełną garścią z bardziej klasycznych wzorców. Niewątpliwie wpłynęło to znacznie na aranżacyjne rozbudowanie poszczególnych kompozycji i ich nieoczywistość. Poza mistycznym riffowaniem znajdziemy w nich cały wachlarz zagrywek heavymetalowych, czy nawet sięgających głębiej, gdzieś w lata siedemdziesiąte. Największą zaletą takiego mariażu jest to, iż zespół bardzo umiejętnie i naturalnie oba składniki wymieszał, nie wzorując się bezpośrednio na inspiratorach, lecz sumiennie odrabiając zadanie domowe i prezentując zdobytą wiedzę własnymi słowami. Ten krążek może się podobać także dlatego, że nie jest zagrany na jedno kopyto. Znajdziemy tu zarówno partie szybsze, ale i chwilami zahaczające o wzorce skandynawskie oraz liczne zwolnienia, albo przejścia w punkowy d-beat. Podobnie wygląda sprawa riffowania. Nie ma tutaj jednej szkoły, bo usłyszymy na tym wydawnictwie i szybkie tremolo, i akordy mocno pod Bathory (choćby w „Apparition of Torment”), i klasyczny Mercyful Fate. Takie granie trochę kojarzy mi się z bardziej współczesnym Funereal Presence czy Negative Plane. Wokalnie natomiast fajerwerków nie ma. Jest całkiem przyzwoity blackmetalowy, zachrypnięty śpiew. I styka. Jak na pierwszy raz, wrażenia mam jak najbardziej pozytywne. Myślę, że warto sobie „Unveiling the Brac’thal” odsłuchać i zapisać, tudzież zapamiętać, nazwę autorów. Bo już jest dobrze, a może się z tego rozwinąć coś jeszcze lepszego.

- jesusatan

Recenzja Romuvos „Spirits”

 

Romuvos

„Spirits”

Hammerheart Records 2024

W ogóle nie sięgam po tego typu muzykę, gdyż ludystyczne muzykowanie po prostu mnie nie rusza. Poza tym jego przaśność jest trudna do strawienia przez moje komórki nerwowe. Niestety kapela ta trafiła do mojej skrzynki, przesłuchałem (nie bez wysiłku) więc piszę. Pewnie kapela ta miłośnikom folk-metalu jest znana, ale ci, którzy pierwszy raz się z tą nazwą spotykają powinni wiedzieć, że Romuvos powstał w 2014 roku, a „Spirits” to już jego czwarty album. W jego skład wchodzi dwóch Litwinów i trzech Izraelitów, a wszyscy mieszkają w Berlinie. Założyli ten zespół, aby krzewić kulturę krajów nadbałtyckich, potępiając jednocześnie ich chrystianizację. Nie wiem co do tego ma ta trójka Żydów w składzie, ale wbijam w to. Czterdzieści minut muzyki i osiem kawałków dziwnego zestawienia folkowej muzyki z doomem w klasycznym ujęciu. Każdy z utworów składa się z dwóch części. Pierwsza połowa każdego z nich to ludowe melodie stworzone za pomocą elektroniki, instrumentów perkusyjnych i gitary akustycznej, którym towarzyszą mantryczne i podniosłe przyśpiewki. Brzmią one nawet ciekawie, bo wprowadzają trochę złowrogiego i zarazem tęsknego klimatu. Druga połowa to całkiem mocne granie, przywodzące skojarzenia z wikińskimi produkcjami Bathory czy też Falkenbach. Silne gitary kreślą zdecydowane i ciężkie riffy przy akompaniamencie monumentalnej sekcji rytmicznej. Akordy płyną w średnich i wolnych tempach, snując chlubne i etniczne melodie. Chwilami nieźle one bujają, wpadając w stonerowe tony. Słuchając „Spirits” w sumie nie można się nudzić, gdyż kompozycje na tym krążku zawarte są zróżnicowane i posiadają dosadny wydźwięk, który przeradza się momentami w ekstatyczne wręcz uniesienie. Wielbiciele cepelii i rekonstrukcji rycerskich będą zachwyceni. Mi tych wrażeń wystarczy przynajmniej na dwa lata.

shub niggurath

wtorek, 27 lutego 2024

Recenzja Aberration „Refracture”

 

Aberration

„Refracture”

Sentient Ruin Laboratories 2024

Aberration przedstawiałem wam przy okazji ich debiutanckiej EP-ki, circa trzy lata temu. Chwilę temu chłopaki przypomnieli o sobie za pomocą splitu z Diabolic Oath, który, jak się słusznie domyślałem był zwiastunem czegoś większego. I faktycznie, już za niecały miesiąc, nakładem Sentient Ruin Laboratories światło dzienne ujrzy ich debiutancki pełniak. Moje oczekiwania wobec tego materiału były, żeby nie przesadzić, spore, więc na materiał promocyjny rzuciłem się niczym wilk na owieczkę. Jak już sobie kilka razy odsłuchałem i ochłonąłem, to powiem krótko. Takiego potwora się jednak nie spodziewałem. „Refracture” to prawdziwie obrzydliwe monstrum gruzowego grania. To, co się na tej płycie dzieje to totalne zniszczenie. Ujmując rzecz ogólnie, mamy tu do czynienia z muzyką bardzo mocno inspirowaną australijskim Portal. Aberration czerpią z ich twórczości na potęgę, i zapewne nawet nie mają zamiaru się tego wypierać. Bardzo podobnie działają tu gitary, zagęszczając riffy na wielu płaszczyznach, kręcąc hipnotyczne tremolo, grając podobne harmonie na schodzącej w dół, a zaraz wędrującej w górę tonacji. Ponadto mnóstwo tu atonalnych akordów i masywnych zwolnień tworzących gęsty, duszny i odrealniony nastrój. Panowie często zmieniają tempo albo grają podwójne, nakładające się na siebie melodie, sprawiając że ich muzyka wiruje i pomału zapętla się na naszej szyi, a gwałtowne przyspieszenia, przy akompaniamencie szalejących solówek dosłownie pozbawiają tlenu. Ten materiał jest tak niesamowicie intensywny, że nawet nauczyciele z Portal by się go nie powstydzili. Powiem więcej. Aberration nie kopiują mistrzów bezmyślnie, lecz dorzucają także małą gamę nietypowych pomysłów od siebie. Bardziej zróżnicowane są u nich także wokale, które, na szczęście, nie wkradają się jednak w rejony przekombinowanych eksperymentów. „Refracture” jest zatem niszczycielskim dziełem zbudowanym na bazie oczywistego wzoru, jednak zaprojektowanym w sposób autorski. Jako szalikowiec Zegarogłowych jestem tym albumem totalnie rozpierdolony i zniewolony. Gwarantuję, że każdy maniak dysonansowego gruzu przyklęknie przed tymi nagraniami przynajmniej na jedno kolano. Ja klęczę na obu. Fantastyczny krążek!

- jesusatan

Recenzja Ecclesia „Ecclesia Militans”

 

Ecclesia

„Ecclesia Militans”

Aural Music 2024

Jeśli nie słyszeliście debiutu tej kapeli, a podoba Wam się klasyczny doom w stylu Candlemass lub Solitude Aeturnus, to bez obaw możecie sięgać po ich drugi krążek, który ukaże się ósmego marca za pośrednictwem Aural Music. W sumie to muzyka tej francuskiej brygady, to połączenie wyżej wspomnianego gatunku z heavy metalem więc jej waga jest nieco lżejsza, ale równie porywająca. Na „Ecclesia Militans” jest bogato. Wartki rytm, ciężkie zwolnienia, epickie melodie, chwytliwe solówki i perfekcyjna sekcja rytmiczna. Wszystko zaaranżowane z perfekcyjną dokładnością stanowi doskonały monolit, który oczarowuje i mami. Jakby tego było mało Francuzi dokładają do tego kościelne organy, które nadają nieco gotyckiego posmaku, a Arnhwald Rattenfänger dwoi się i troi, wydobywając ze swoich strun głosowych rzeczy niemożliwe. Od czystego i harmonijnego śpiewu, poprzez aksamitne falsety, aż do piskliwości King’a Diamond’a niemalże dorównuje Robertowi Lowe. W warstwie dźwiękowej dzieje się również sporo. Zmienność kostkowania, różne tempa jak i ilość użytych form jest satysfakcjonująca oraz potrafi przyciągnąć do siebie bez większego trudu. Można jednak chwilami odnieść wrażenie, że wręcz power metalowe momenty kłócą się z doomowym trzonem i sprawiają, iż kompozycje wydają się nie do końca spójne. Jednakże według mnie, te małe zgrzyty są nieistotne, gdyż po prostu odciążają nieco utwory, czyniąc muzykę Ecclesia bardziej gładką w odbiorze. Prawie trzy kwadranse wspaniałego, urzekającego i dobrze napisanego heavy-doom metalu w starym stylu, który przeszedł mały lifting.

shub niggurath

Recenzja SEMPRAH „Infernal Claws”

 

SEMPRAH

„Infernal Claws”

GOP 2023

Bielskie komando Semprah to stosunkowo świeża twarz naszego undergroundu. Istnieją co prawda 5 lat, lecz dopiero w zeszłym roku jakoś mocniej zaznaczyli swoją w nim obecność, wydając pod banderą GOP swój pierwszy, pełny album. Przejdźmy zatem do niego (a konkretnie do jego zawartości) bez zbędnego srania po krzakach. Cóż, jak dla mnie, gdyby ten album w ogóle się nie ukazał, to świat nadal by istniał, a bieguny magnetyczne Ziemi nie zmieniłyby swojego położenia. Muzyka zawarta na „Infernal Claws”, czyli nowocześnie skonstruowany, nagrany i podany Melodyjny Metal Śmierci, doprawiony siłowymi, rwanymi strukturami charakterystycznymi dla mocnego, soczystego Metalcore’a, czy też Deathcore’a i dosmaczony delikatnie współczesną, nowomodną mutacją jadowitego Thrash Metalu, to zdecydowanie nie moja bajka. Nie jest to może totalna kupa, gdyż zarówno wioślarze, jak i pan od czterech strun rzeźbią ciężko i zawiesiście i słychać, że warsztat mają niezgorszy, podobnie zresztą, jak i bębniarz, który potrafi konkretnie przypierdolić, jak i zakręcić rytmem. Jeżeli chodzi natomiast o wokale, to choć maniera Pani Joanny sprawia, że zgrzytam zębami i jeżą mi się włosy na dupie, to uczciwie trzeba przyznać, że ma ta niewiasta parę w gardzieli, ryje w sposób zróżnicowany, a i zaśpiewać potrafi. Pomijając moje muzyczne sympatie i antypatie, odnoszę także wrażenie, że pierwszy pełniak Semprah nie trzyma jednakowego poziomu napięcia. Pierwsze cztery wałki to zdecydowanie fala wznosząca z kulminacją, gdy wchodzi „Jeździec Apokalipsy”, przy którym na żywca młynek pod sceną musi być nielichy. Kolejne cztery to już niestety ostry zjazd w dół, a przy „Story of Salem”, czy „Red Moon” w moich galotach o mało co nie zlądował rzadki, brązowy kisiel. Sound tej płytki jest mocny, tłusty i przestrzenny, jednak należy do gatunku dzisiejszych, że się tak wyrażę, więc zdecydowanie brakuje mi tu pierwotnego, zalatującego grobem szaleństwa, jak i organicznego, krwistego mięsiwa. Ja mam zatem na tę płytkę wyjebane, lecz z pewnością znajdzie ona swe mniejsze, lub większe grono odbiorców, którzy będą słuchali jej z wypiekami na twarzy, stwardniałymi sutkami i przyspieszonym oddechem.

 

Hatzamoth

niedziela, 25 lutego 2024

Recenzja / A review of Eventide „Waterline”

 - FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


Eventide

„Waterline”

Aesthetic Death 2024

Zacznijmy może od tego, że skład Eventide tworzą panowie z francuskiego Epitaphe. Jest to jednak informacja czysto personalna, gdyż tutaj, tworzą oni muzykę kompletnie odmienną od tej, która znamy z ich głównego zespołu. Jednocześnie nie mniej ciekawą i intrygującą. Krótko mówiąc, „Waterline” to nieco ponad czterdzieści minut muzyki ambientowo – drone’owej, w której zastosowano bardzo ciekawy zabieg. Przynajmniej ja to tak odbieram. Mianowicie, poza wstępem do „”Eventide”, nie znajdziemy na tym wydawnictwie wokali. Ich rolę przejmuje… saksofon. I o ile zastosowanie tego instrumentu, w muzyce wszelakiej, nie jest żadnym novum, tak  tutaj jego rola została faktycznie wysunięta na pierwszy plan. Opowiada on zatem swoje, smutne dość, a na pewno nie napawające optymizmem, historie w sposób nienachlany i bardzo wciągający. Chwilami jego partie kojarzyć się mogą z muzyką filmową, zwłaszcza polskim kinem z lat osiemdziesiątych, tudzież ze sposobem użycia tego instrumentu przez Wędrowcy – Tułacze - Zbiegi. W tle natomiast towarzyszą mu wszelkiego rodzaju syntezatorowe tła, miejscami wzbogacane pianinem oraz wszelkiego rodzaju efektami. Bardzo rzadko pojawia się także delikatny motyw gitarowy czy basowe podbicie. Całość natomiast tworzy silne wrażenie pewnego rodzaju teatralnej improwizacji, perfermensu mającego na celu uchwycenie chwili. Nie znaczy to przy tym, że muzyka na „Waterline” jest chaotyczna. Ona jest niebywale spójna, stąd też tych czterech kompozycji słucha się w zasadzie jak jednego, długiego utworu. Muzyka Eventide na pewno nie jest z rodzaju do słuchania przy odkurzaniu, czy innych obowiązkach domowych. Wymaga pełnego skupienia i otwarcia się na otaczające nas dźwięki. Jest, mimo swojego dość przygnębiającego klimatu, idealnym środkiem wyciszającym, pozwalającym na oczyszczenie umysłu. Jeżeli lubicie muzyczne podróże, to sprawdźcie sobie „Waterline”. Gwarantuję, że doznacie przy tym albumie wielu wrażeń.

- jesusatan

 

 

Eventide

"Waterline"

Aesthetic Death 2024

 

Let's start perhaps by saying that Eventide's lineup is made up of the gentlemen from French Epitaphe. However, this is purely personal information, because here, the guys create music completely different from what we know from their mother band. At the same time, no less interesting and intriguing. In short, "Waterline" is a little over forty minutes of ambient and drone music with a very interesting treatment. At least that's how I perceive it. Namely, except for the introduction to ""Eventide"", we won’t find any vocals on this release. Their role is taken over by... the saxophone. And while the use of this instrument, in music of all kinds, is no novelty, here its role has actually been brought to the fore. Thus, it tells his, rather sad and certainly not optimistic, stories in an unobtrusive and very engaging way. At times its parts may bring to mind film music, especially Polish cinema from the 1980s, or the way the instrument is used by Wędrowcy – Tułacze - Zbiegi. In the background, however, it is accompanied by all kinds of synthesizer parts, at times enriched by piano and all kinds of effects. A delicate guitar motif or bass boost also appears, but very rarely. The whole thing,  creates a strong impression of a kind of theatrical improvisation, a performance aimed at capturing the moment. At the same time, it doesn’t mean that the music on "Waterline" is chaotic. She is remarkably coherent, hence the four compositions are listened to basically as one long piece. Eventide's music is certainly not of the kind to listen to while vacuuming or doing other household chores. It requires full concentration and openness to the sounds around us. It is, despite its rather depressing atmosphere, an ideal calming agent, allowing you to clear your mind. If you like musical journeys, check out "Waterline" for yourself. I guarantee that you will experience many sensations with this album.

- jesusatan


Recenzja Unsouling „Vampiric Spiritual Drain”

 

Unsouling

„Vampiric Spiritual Drain”

I, Voidhanger Records 2024

Unsouling to świeży projekt Andy’ ego Schoengrund’ a, który jest również odpowiedzialny za komponowanie pod szyldem Feral Light. Chyba ma on zamiłowanie do łączenia gatunków w swojej muzyce, gdyż w obydwóch tych kapelach występuje to zjawisko. Zresztą doskonale mu się to udaje, bo zarówno w ramach Feral Light jak i Unsouling tworzy ciekawe nuty. Jeżeli chodzi o tą drugą nazwę to w tym przypadku mamy do czynienia z oryginalnym połączeniem death metalu z darkwave o zabarwieniu gotyckim. Na „Vampiric Spiritual Drain” smutne melodie przenikają się ze zdecydowanym kostkowaniem i dusznymi dysonansami. Agresywne riffy, melancholijne zagrywki, delikatne tremolo oraz kaskadowe ataki płyną w zmiennych tempach, kreśląc dość przestrzenne i lekko odrealnione wizje. Atmosferę tego albumu trafnie odzwierciedla okładka. Obraz przedstawiający uśpione wilki, które wciągane są przez tajemniczy portal, lekko szokuje i absorbuje. Tak samo jest z utworami, z których składa się debiut Unsouling. Poprzez użycie różnych form instrumentalnego wyrazu i sprawne ich ze sobą zestawienie, te siedem utworów zatrzymuje mnie na 35 minut i nie pozwala przestać słuchać. Wszystkie te obecne tutaj style muzyczne wykreowały intrygującą, o zmiennych nastrojach muzykę, która kipi od huśtawki emocji, ale jednocześnie jest niesamowicie spójna. Nawet odbiegające od reszty i niemalże w pełni oparte na elektronice, trzeci „Taileater” oraz szósty „Endless Plateau” nie zaburzają tej zwartej struktury, a dodatkowo ją wzbogacają, co nie udało się ostatnio pewnym Krakowianom. Szczerze polecam, ponieważ to wydawnictwo zawiera w sobie naprawdę interesujący kawał współczesnego metalu, w którym bytność pierwiastków darkwave i gotyku w żadnym razie nie pozbawia go agresji i mroku.

shub niggurath

Recenzja Slimelord „Chitrydiomycosis Relinquished”

 

Slimelord

Chitrydiomycosis Relinquished

20 Buck Spin (2024)

Nie powiem – cholernie czekałem na debiut brytyjskiego Slimelord. Już wcześniejsze, mniejsze materiały zapowiadały, że Slimelord będzie miał coś sensownego do zaoferowania w temacie kosmicznego metalu śmierci, a jeśli doda się, że 60% składu udziela się w tech-thrashowym Cryptic Shift to można było być pewnym, że „Chitrydiomycosis Relinquished” sprosta oczekiwaniom. W tym miejscu powinienem wylać ejakulat na oczy czytelników, pisać peany pochwalne, ale tak nie będzie. Nie, że Slimelord nie dowiozło czy coś, bo wcale nie o to chodzi. Ten materiał jest trochę jak piękna dziewoja, mądra, która ma dużo i dużo sensownego do powiedzenia, wydaje Ci się że ją lubisz, że chodzący ideał,a finalnie dochodzisz do wniosku, że trochę mało w niej seksapilu i najzwyczajniej w świecie nie spieszyłbyś się, żeby zaciągnąć ją do łóżka, preferując po drodze inne, pozornie mniej atrakcyjne panny. Weird-fiction death metal to dobre określenie dla muzyki Slimelord. Trochę kosmiczna, dość mocno abstrakcyjna, niewytłumaczalna, chodząca swoimi ścieżkami. Zamiast łamać kości death metalem często zwalnia i ucieka w psychodeliczne odjazdy emanujące niedopowiedzianą atmosferą i jakimś dziwnym niepokojem. Zupełnie jakby macka Ktulu smyrała ich po jajcach. I taka jest cala płyta – gęsta, dziwna, klimatyczna, świetnie zagrana, dość oryginalna i raczej nie powielająca schematów innych, modnych, „kosmicznych zespołów. Najwięcej skojarzeń szło w kierunku Timeghoul ze względu na czystowokalne melodeklamacje tu i ówdzie się przewijające, ale już odniesienia do Blood Incantation czy nawet Demilich jeśli się pojawiają to są brawie niezauważalne. Pytanie więc co sprawia, że te 47 minut muzyki się mi dłuży i trochę nuży. Mam wrażenie, że w parze z autentycznym podziwem nie idzie szybsze bicie serca. Zupełnie jakby ten album był w 100% intelektualnym wytworem, któremu zabrakło zwyczajnie muzycznej szczerości i radości grania. Nie zawsze gęściej i dziwniej znaczy lepiej. „Chitrydiomycosis Relinquished” raczej nie pokrył się z moim oczekiwaniami. W wielu aspektach jest to płyta odważniejsza niż oczekiwałem, ambitniejsza, na swój sposób trudna. Tylko, że nie daje mi ona argumentów, wabików, niuansów, nie puszcza do mnie oczka, żebym chciał ją zgłębić. Na pewno jest to płyta, którą bardzo warto przesłuchać, a nawet trzeba przesłuchać, bo oferuje naprawdę dużo ciekawego. A jeśli komuś trąci te właściwe struny to zalecam kupić. Mi jeszcze nie trąciła, ale raz po raz będę dawał szanse.

 

                                                                                                                                             Harlequin

Recenzja TEMPLE OF DREAD „Beyond Acheron”

 

TEMPLE OF DREAD

„Beyond Acheron”

Testimony Records 2023

Po raz trzeci przedstawiam na łamach Apocalyptic Rites niemiecki Temple of Dread i po raz trzeci powód jest taki sam. Zespół ten nagrał po prostu kolejny raz wyśmienitą płytę. Osadzoną głęboko w Death/Thrash Metalu starej szkoły, a jednak ponownie nieco inną niż pozostałe ich produkcje. W dużej mierze jest to kontynuacja, a zarazem rozwinięcie doskonałej „Hells Unleashed” z 2021 roku, jednak koncepcję, którą zespół na niej zaprezentował, na najnowszej „Beyond Acheron” podrasowano w jeszcze większym stopniu jadowitym, tradycyjnym w swym wyrazie Thrash Metalem i mocniej doprawiono Technicznym Metalem Śmierci kierującym nasze myśli w stronę klasycznych już dziś albumów Pestilence, Death, Morgoth, do pewnego stopnia Malevolent Creation, wczesnego Sadus, czy też pierwszych, niszczących jak dla mnie produkcji Thanatos. Naprawdę potrafią panowie na tej płycie oddać feeling tamtych dni, choć oczywiście na swój własny sposób, wszak płytka ta ujrzała światło dzienne w roku 2023. i nie można o tym zapominać. Klasyczne wibracje wspomnianych tu powyżej krążków są jednak na tym materiale na tyle mocno wyczuwalne, że potrafią przyprawić o szybsze bicie serca i wzwód w galotach takiego starego dziada, jak ja.Tak więc rzeźbią tu chłopy muzę, która oparta jest o niszczące, siarczyste, sztandarowo wręcz  pokręcone bębny, grubo wywijający, choć tradycyjny w swych podwalinach bas o tnących do kości krawędziach, rozrywające, potężne, techniczne riffy odwołujące się głównie do kanonów szkoły europejskiej z delikatnym tylko dotknięciem matuzalemów takiego grania zza wielkiej wody, zabójcze solówki i jadowite growle, które swą barwą i sposobem artykulacji zbliżają się mocno do panów Van Drunen’a, Mameli’ego, czy Jäger’a. Opis ten jest naturalnie nieco uproszczony, choć uważam, że miarodajnie pokazuje to, co Temple of Dread wyprawia na tym albumie. Chcąc jednak być choć trochę wiarygodnym w Waszych oczach (absolutnie jednak nie jest to moim celem samym w sobie, gdyż nie mam parcia na szkło), pragnę mocniej zwrócić Waszą uwagę na to, że muzyka Temple of Dread Anno Bastardi 2023, choć zakorzeniona bardzo głęboko w kanonach Death/Thrash niesie ze sobą również mroczny, chwilami mitologiczny klimat, za który w głównej mierze odpowiadają wyśmienite klawisze pachnące niekiedy Nocturnus’em i starym Septic Flesh. Płytka ta zawiera także całą masę dodatkowych ornamentów i technicznych smaczków, jak choćby rytmiczne faktury rodem z bliskiego wschodu, atonalne akcenty wioseł, wijące się pokrętnie, jadowite elementy melodyczne, które przewijają się w tym śmiertelnym monolicie niczym nić Ariadny, quasi-progresywne punkty zaczepienia, czy ciekawe rozwiązania harmoniczne. Wyśmienita płytka, bez dwóch zdań. Do jej zakupu specjalnie zachęcać więc chyba nie muszę?

 

Hatzamoth

sobota, 24 lutego 2024

Recenzja Maurda „Cultus Brachypter”

 

Maurda

„Cultus Brachypter”

Sentient Ruin Laboratories 2024

Nazwę Maurda znają zapewne wyłącznie wyjątkowo dociekliwi szperacze internetowych bandcampów. Zespół ten ma na koncie dwie demówki, z których drugą, o widocznym powyżej tytule, pierwotnie opublikowaną w formacie cyfrowym ponad rok temu, postanowiła wypuścić na winylu Sentient Ruin Laboratories. Materiał ten jest dość  krótki, bowiem trwający niewiele ponad kwadrans, lecz proporcjonalnie do długości intensywny. Te sześć kompozycji to rozpierdol pierwszej wody. Jeśli wyobrazicie sobie gęste i kurewsko duszne riffowanie w klimacie Teintanblood, dorzucicie kapkę melodyjnych tremolo pod Bolzer oraz bardziej tradycyjnych harmonii ze złotej ery death metalu, to otrzymacie mniej więcej zawartość „Cultus Brachypter”. Praktycznie od pierwszych sekund wpadamy w wir, w którym panują wyjątkowo wredne warunki atmosferyczne. Bombardowani jesteśmy perkusyjnymi kanonadami i bezdusznymi riffami na pełnej prędkości. Jednak, co ciekawe, Niemcy bardzo umiejętnie równoważą tę bitewną nawałnicę przejściami w motywy bardziej chwytliwe, a bestialską ścianę dźwięku zestawiają z wkręcającą się w głowę melodią. Bez względu jednak na to, czy pędzą na złamanie karku, czy wciskają nieco hamulec, ich muzyka nie traci ani grama intensywności, jest niczym ogniste tornado niszczące wszystko na swej drodze i pozostawiające za sobą płomienny ślad. Muszę przyznać, że mimo iż panowie chwilami bardzo wyraźnie czerpią ze wspomnianymi powyżej zespołów, to tak dobrego połączenia tych dwóch składowych jeszcze chyba w życiu nie słyszałem. Dwa słowa należą się także ścieżkom wokalnym. Dzieje się tu nie mniej niż w sferze muzycznej. Kilka odcieni growla, od głębokiego ryku po wściekłe charkoty w nieco wyższych rejestrach, dodatkowo wojenne przywoływania, bardziej na zasadzie dodatkowego instrumentu niż czytelnego przekazu, dopełniają dzieła zniszczenia. Na tym demo nie ma ani sekundy zmarnowanego czasu, tutaj wszystko jest, niby chaotycznie, lecz niebywale dokładnie, poskładane w niszczycielską całość. „Cultus Brachypter” nie jest obiecującym materiałem. On jest bezczelnym wkroczeniem z buta do elity gruzowego napierdolu. Będę wyglądał pełnego debiutu jak pojebion, i mam tylko nadzieję, że nadejdzie on już wkrótce.

- jesusatan

Recenzja Moon Incarnate „Hymns To The Moon”

 

Moon Incarnate

„Hymns To The Moon”

Iron Bonehead Productions 2024

To nowa kapela, ale składa się z dwóch starych wyjadaczy, którzy udzielają się w takich zespołach jak Valborg i Beyondition. Zatem Christian Kolf i Matin Vasari postanowili połączyć swe siły i powołać do życia Moon Incarnate. Nagrywali oni ten debiutancki album w Bonn, a ścieżki beczek rejestrował Peter Scartabello, co robił podobno w domu samego H.P. Lovecraft’a na Rhode Island. Co z tego wyszło? Otóż tradycyjny death-doom metal z małym liźnięciem wpływów gotyckich. Niemcy nic w sumie nowego nie wymyślili, bo ściśle w swojej muzyce nawiązują do klasyków tego gatunku z lat dziewięćdziesiątych. Słuchając „Hymns To The Moon” bez trudu wychwycić można zapożyczenia z wczesnego Paradise Lost, My Dying Bride, Tiamat czy Moonspell. Łatwo więc odgadniecie, jak wypada brzmienie tej produkcji, jak kształtują się tempa oraz jakiego typu akordy snują przygnębiające melodie. Do wszystkiego ci dwaj panowie dokładają trochę przerywników na czystych strunach, gdzie growle zamieniają na zwykły śpiew. Chwile te delikatnie pozwalają odetchnąć od masywnych i ponurych riffów, wprowadzając trochę melancholijnej atmosfery. Oczywiście nie należy zapomnieć o klawiszach, które odgrywają tutaj ważną rolę i raczej tego rodzaju death-doom nie mógłby się bez nich obyć. Niby nic nadzwyczajnego, lecz wydaje mi się, że najistotniejszy na tym wydawnictwie jest klimat. Dźwięki generowane przez Moon Incarnate malują chmurne, księżycowe krajobrazy, które spowija gęsta mgła. Gdzieś tam skrywa się śmierć i niewyobrażalny strach. Ciekawa i przy tym całkiem przystępna płyta, która posiada przytłaczający charakter, ale mimo to wchodzi gładko. Przyjemny powrót do lat minionych, kiedy takiego grania było mnóstwo, a ostatnio odeszło w zapomnienie.

shub niggurath

piątek, 23 lutego 2024

Recenzja Messiah „Christus Hypercubus”

 

Messiah

„Christus Hypercubus”

High Roller Rec. 2024

Nie, no, kurwa… Po co, w jakim celu, dlaczego? Podwójne „dlaczego” zresztą. Dlaczego ta płyta w ogóle wyszła i dlaczego ja jej w ogóle posłuchałem? Przecież już po ostatnich wypocinach wiedziałem, że nic z tego zespołu więcej nie będzie. I bynajmniej, wymuszona przez siłę wyższą, zmiana wokalisty nie napawała jakimś dodatkowym optymizmem. No ale, jak to mówią Anglicy „Ciekawość zabiła kota” czy cuś. Posłuchałem, dla kurażu nawet po trzech piwach, ale nic ciekawego na tym albumie nie wyłowiłem. Będą się streszczał, bo generalnie to słów szkoda na omawianie „Christus Hypercośtam” w detalach. Zwłaszcza, że tu nawet jakichś detali, które mogłyby chwytać za serce brak. Ten album to w stu procentach geriatryczny, czwartoligowy, boleśnie wręcz wtórny i odtwórczy death metal. Szwajcarzy kręcą się generalnie w średnim tempie, bo na szybsze zapewne już brakuje pary. Choć w sumie oni nigdy nie zapierdalali, ale potrafili kosić głowy wykurwistymi, death/thrashowymi riffami, jak choćby na uwielbianym przeze mnie „Choir of Chorrors”. Tutaj ten pazur praktycznie nie istnieje. Nie, że ktoś go lekko upiłował. On ze starości sam odpadł od łapy. To jest jakaś tragedia. No posłuchajcie choćby „Speedsucker Romance”. Przecież przy tym kawałku można się dosłownie zvomitovać. A to wcale nie jakiś odstający kawałek na tej płycie, bo ona cała jest po prostu w chuj nudna, bez pomysłu, że nie wspomnę, iż bez jakichkolwiek jaj. Czy znajduję tu jakiekolwiek pozytywy? Kurwa, nie! Bo czyste i przejrzyste brzmienie to sobie może zafundować w dzisiejszych czasach każdy. Żeby miało ono jeszcze jakieś mocarne pierdolnięcie. No nie ma. Jest tak samo „fabryczne” jak i sama muzyka. Szczerze mówiąc, to mam wątpliwości, czy ta muzyka została faktycznie nagrana przez zespół, czy może jest tym nowoczesnym eksperymentem z wykorzystaniem AI. Zresztą jeden chuj. Dla mnie ten album jest, kurwa, totalną obrazą dla wczesnych, kultowych wydawnictw tej kapeli. Bo z tamtym graniem na zero wspólnego. Jak już się dziadkom zachciało pograć na stare lata, to mogli to zrobić pod nowym szyldem. Było by to bardziej uczciwe. Ale nie, ujebali się Messiah i teraz chcą odcinać kupony. Ni chuja, mnie nie nabierzecie. Spierdalajcie mnie z tym!

- jesusatan

Recenzja Dead Earth „Et Disperdam Illud”

 

Dead Earth

„Et Disperdam Illud”

Chaos Records 2024

Dead Earth jest solowym projektem Mathias’a Kamijo, który niegdyś uczestniczył w poczynaniach takiego zespołu jak Algaion, ale też pogrywał na żywo z Hypocrisy. Płyta ta jest jego debiutem, który pierwotnie był wydany na winylu w 2022 roku przez De: Nihil Records. Obecnie na CD wznawia go Chaos Records więc ci, którzy nie załapali się dwa lata temu na placka, to będą mieli okazję nabyć kawałek plastiku, aby cieszyć się „Et Disperdam Illud”, choć nie wiem, czy to jest możliwe, bo ja niczego nadzwyczajnego na tym albumie nie znajduje. Dla mnie te osiem kawałków to najzwyczajniejszy szwedzki i na dodatek melodyjny black metal. Co prawda posiada on w sobie ciekawe momenty, które kojarzą się z klasycznymi nagraniami Katatonia. Na uwagę zasługuje także wyraźna sekcja rytmiczna zwłaszcza linie basu i talerzy jak również wokale, ale to chyba nic dziwnego, ponieważ w nagrywaniu tego materiału brali udział między innymi Henke Forss (Dawn), Björn Larsson (God Macabre) czy też Angus Norder (Witchery). Reszta to dość gruboziarniste gitary, kreślące chwytliwe riffy, konserwatywne solówki, trochę nadających epickości klawiszy oraz harmonijnych tremolando. Jest tu chwilami nostalgicznie, momentami histerycznie, a także podniośle. Niektóre numery da się wyróżnić jak choćby trzeci „Doom, Cerulean”, ale na przykład szósty „Speaking Silence” ze swoimi żeńskimi chórkami jest totalnie niestrawny. Całość jest wydawnictwem mocno wypośrodkowanym, żeby nie powiedzieć asekuranckim. Współczesny, melodyjny black metal. Trochę mocno, lecz nie za bardzo, gdyż najważniejsze, żeby gładko się słuchało. Małe liźnięcie gotyku i czegoś peryfrastycznego, aby milej się zrobiło. Ociupinka nowoczesności, by zjełczałość zakryć. Być może ktoś się nabierze.

shub niggurath

 

Recenzja SANKŌ - SAKUSEN „End of Nothing”

 

SANKŌ - SAKUSEN

„End of Nothing”

DIY Zrup Leprzy Prod. 2023

Termin Sankō-Sakusen, wywodzący się z języka chińskiego został spopularyzowany w Japonii w pod koniec lat 50-tych XX stulecia, a opisywał taktykę, jaką stosowały jednostki Cesarskiej Armii Japońskiej w czasie II Wojny Światowej. Strategia ta składała się z tzw. „trzech wszystkich” (wszystko zabijać, palić i grabić), a w oficjalnych dokumentach nazywano ją „strategią spalonej ziemi” lub „strategią palenia do samej ziemi”. Można powiedzieć, że Sankō-Sakusen, czyli zespół założony podobno przez Puzka i Christoffa (a więc niegdysiejszych członków Death/Grindowego ansamblu Paranoia)stosuje tę samą doktrynę. Najeżdża, spuszcza konkretny wpierdol i pozostawia po swym tournée jeno dymiące zgliszcza. „End of Nothing” zawiera bowiem bezkompromisową, niszczącą ze wszech miar muzykę, która jest agresywną hybrydą zmetalizowanego Hardcore’a z jego przyrodnim, bardziej brutalnym bratem Grindcore’m, a ów rodzinny tandem doprawiony jest strukturami charakterystycznymi dla przybrudzonego, gwałtownego, natarczywego Crust/Punka, elementami znerwicowanego Power Violence, jak i formułami znanymi z surowego, koszernego Metalu Śmierci. Tak więc beczki roznoszą wszystko w piździec i choć hołdują raczej nieskomplikowanej, klasycznej, pierwotnej szkole łomotu, to są zarazem soczyście zagęszczone i łoją konkretnie, oraz ciężko. Bas hula dziarsko, a przy tym rozrywa wnętrzności na strzępy, zaraz po tym, jak powywraca je na lewą stronę. Wiosło szyje grubym ściegiem inwazyjnych, okrutnych, bezlitosnych riffów, a cierpkie, natarczywe, nasycone bezwzględną furią wokalizy idealnie uzupełniają ten konglomerat bezlitosnych dźwięków i zarazem zdrowo cisną na mózgowy pień. Znajdziemy także na tym krążku kilka ciekawych rozwiązań rytmicznych, harmonicznych, aranżacyjnych, jak i typowo muzycznych, które usłyszycie, gdy tylko dacie szansę tej płycie, wszak, gdybym wszystko wyłożył tu na tacy, to byłoby nudno, nieprawdaż? Kto więc lubi wysokooktanowy, energetyczny, bezkompromisowy, muzyczny  crossover, ten czym prędzej powinien zaopatrzyć się w „Koniec Niczego”, gdyż to naprawdę solidna porcja rasowego, ekspresyjnego i nadzwyczaj fachowego jebnięcia.

 

Hatzamoth

środa, 21 lutego 2024

Recenzja / A review of Vaina „Unio Mystica”

 

- FOR ENGLISH SCROLL DOWN -



Vaina

„Unio Mystica”

Aesthetic Death 2024

Drugi album Vaina był chyba tym wydawnictwem Aesthetic Death, do którego od chwili wydania powracałem najczęściej. Z bardzo prostego powodu. Projekt ten bardzo wyraźnie się rozwinął i zaczął krążyć awangardową (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) ścieżką. O ile debiut nie namieszał mi zbytnio w głowie, i bazował głównie na mieszance black metalu, noise i ambientu, to już na „Futue Te Ipsum – Angel With Many Faces” otrzymaliśmy muzykę oryginalną i wymykającą się wszelakiej kategoryzacji. Niby są to nadal dźwięki wywodzące się z black metal, ale jednocześnie black metalem już nie będące. Nowy materiał, który dotarł do mnie kilka dni temu, to jeszcze szersze spojrzenie na muzykę, jako taką. I jeszcze szersze spektrum inspiracji. Owego, wspomnianego już, kręgosłupa jest tutaj jeszcze mniej. Zdecydowanie więcej za to elementów pozametalowych, od  teatralnych po folkowe. Więcej tu skrupulatnego tworzenia nastroju ciszy i ukojenia, tylko po to, aby… za chwilę zdewastować go ostrym gitarowym wejściem i diabolicznym wrzaskiem. Trochę to przypomina zabawę dzieci na plaży, gdzie jedno misternie lepi z piasku swój zamek tylko po to, by za chwilę drugie złośliwie mu ową budowlę zburzyło. Vaina bardzo umiejętnie, i często, operuje kontrastami. I nie chodzi mi wyłącznie o ich zestawianie, jak we wspomnianym przed chwilą przypadku, ale i ich współstosowanie. Dla przykładu, w trakcie „romantycznego” niemal fragmentu, przy ludowo plumkającej gitarze i płynących w tle partiach smyczkowych, w stylu wczesnego My Dying Bride, bombardowani jesteśmy perkusyjnym ultra blastem, rodem z grindowego Agoraphobic Nosebleed. Tak dzieje się już w otwierającym płytę „Tuulentavoittelijat”, ale dalej, wierzcie mi, jest nie mniej rozmaicie. I na pewno nie szablonowo. Można by wymieniać gatunki muzyczne zawarte na „Unio Mystica”, ale absolutnie nie odda to obrazu całości. Wręcz może zniechęcić do zapoznania się z tym materiałem. Powiem wam zatem tylko, że Vaina, w przeciwieństwie do wielu zespołów, łączących ze sobą skrajne różności na siłę, potrafią tworzyć muzykę własną i oryginalną. A nie jest to w czasach współczesnych rzecz łatwa. Fin w realizacji swoich wizji jest niebywale skrupulatny. Tutaj wszystko jest odmierzone z aptekarską dokładnością. Różnorodność wokali i muzycznych rozwiązań (z wykorzystaniem bogatego instrumentarium) idealnie się równoważy i współgra ze sobą tworząc całkowicie nowy byt. Może i na początku trochę dziwaczny lecz szybko przeobrażający się z brzydkiego kaczątka w pięknego, dumnego łabędzia. Jeśli przeoczyliście poprzedni album Vaina, to dobrze wam radzę, tym razem bądźcie czujni. Bo nawet jeśli ta muzyka do was nie przemówi tak głośno jak do mnie, to i tak warto mieć świadomość jej istnienia.

- jesusatan

 

Vaina

"Unio Mystica"

Aesthetic Death 2024

 

Vaina's second album was probably the Aesthetic Death release that I have returned to most often since its release. For a very simple reason. The project has very clearly developed and begun to circulate along an avant-garde (in the positive sense of the word) path. While the debut didn't mess with my head too much, and was based mainly on a mix of black metal, noise and ambient, already on "Futue Te Ipsum - Angel With Many Faces" we got original music that escapes all categorization. Apparently, these are still sounds derived from black metal, but at the same time black metal no longer. The new material, which I received a few days ago, is an even broader view of the music, as such. And an even broader spectrum of inspiration. There is even less of the aforementioned backbone here. Instead, there are definitely more non-metal elements, from theatrical to folk. More here is the meticulous creation of a mood of silence and serenity, only to... suddenly devastate it with a sharp guitar entry and diabolical scream. It's a bit reminiscent of children's play at the beach, where one intricately builds his castle out of the sand only to have the other maliciously demolish the structure a second later. Vaina very skillfully, and often, operates with contrasts. And I don't just mean their juxtaposition, as in the case just mentioned above, but also their co-application. For example, during an almost "romantic" passage, with folk-pummeling guitar and flowing cello parts in the background, in the style of early My Dying Bride, we are bombarded with a percussive ultra blast, straight from the grind Agoraphobic Nosebleed. This is already happening in the album's opening track "Tuulentavoittelijat," but further on, believe me, the music no less varied. And certainly not repetitive. I could list the musical genres contained on "Unio Mystica," but this absolutely does not reflect the picture of the whole. It might even discourage you from familiarizing yourself with this material. Therefore, I will only tell you that Vaina, unlike many bands combining extreme diversity by force, are able to create original music that is of their own only. And this is not an easy thing in modern times. The Finn is incredibly meticulous in the implementation of his visions. Everything here is measured with apothecary precision. The variety of vocals and musical solutions (with the use of rich instrumentation) perfectly balance each other and work together to create a completely new entity. Perhaps a bit bizarre at first but quickly transforming from an ugly duckling into a beautiful, proud swan. If you missed Vain's previous album, I advise you well, stay tuned this time. Because even if this music doesn't speak to you as loudly as it did to me, it's still worth being aware of.

- jesusatan

Recenzja Boundless Chaos „Sinister Upheaval”

 

Boundless Chaos

„Sinister Upheaval”

Dying Victims Productions 2024

Zobaczyłem materiał w skrzynce mailowej i przeczytałem, że to thrash metal z Niemiec. No to sprawdziłem i było super. Po jednej epce i dwóch splitach Saksończycy wydali pełniaka, który nawiązuje do muzyki z lat osiemdziesiątych. Słychać tu dużo Venom, tyle że agresywniejszego i bardziej smolistego. Dużo też odniesień na „Sinister Upheaval” do Sodom z okresu bardziej przystępnego, czyli np. „Persecution Mania”. Momentami przypominać może lekko odchudzony Possessed lub wczesną Sepulturę, choć kilka patentów Kreator’a z dwóch ich pierwszych płyt również by się znalazło. Pozostawiając jednak porównania czy skojarzenia należy stwierdzić, że Boundless Chaos napierdala ostro i bez pierdolenia. Ich muzyka to energetyczny thrash o zmiennych tempach, tnących riffach, które płynnie przechodzą z jednego w drugi, dzikich solówkach i bujających zwolnieniach. Dwie gitary, basik i perkusja wraz z dość niskim warkotem robią swoje. Gęste tekstury dźwiękowe walą między oczy i bluzgami spod serca charają prosto w ryj. Buciory kopią po żebrach, a pieszczochy drapią skórę. Ćwieki, gwoździe i pasy z nabojami czuć normalnie na kościach. Co tu dużo gadać. Agresywny metal na agresywne czasy, bo chyba przestało być miło. Siekąca i prawdziwa muza, która niczego nie udaje i nie pretenduje do bycia czymś wyszukanym. Jedzie ona niczym przyspieszony, brudny i lepki punk o śmierdzącym piwem, diabelskim oddechu. Binarnym osobom polecam, zaś niebinarnym odradzam, chyba że panseksualni są.

shub niggurath

Recenzja TERDOR / CZARNOBOG „MMXXII Occulta”

 

TERDOR / CZARNOBOG

„MMXXII Occulta” (Split)

Werewolf Promotion / Astral Nightmare Productions 2023

Gdy pewnego pięknego wieczora w mej poczekalni płyt do recenzji wylądował split, o którym mam zamiar teraz napisać słów parę, w pierwszej chwili przetarłem oczy (choć nie do końca ze zdumienia) tak mocno, że niemal zalałem się łzami. Sprawił to niejako Holenderski duet Terdor, który pamiętam z czasów ich pierwszego długograja „Axis Panzercug Anno November 1942”, który to powiedzmy sobie szczerze, nawet jak na tamte czasy (czyli w roku 2008) kaszanem był okrutnym (przynajmniej wg mnie). Paradoksalnie, to właśnie duet z kraju tulipanów i dzielnicy czerwonych latarni sprawił, że postanowiłem zapoznać się z tym wydawnictwem niejako bez kolejki, gdyż o to, co zaprezentuje niemiecki Czarnobog byłem bowiem dziwnie spokojny (prawie jak zużyty szpadel po 15-tej). No i to właśnie rzeczony hord z Holandii rozpoczyna to wydawnictwo. Panowie prezentują tu trzy wałki surowego, niekiedy mocno minimalistycznego Black Metalu, który szału może nie robi, ale w przeciwieństwie do wspomnianego tu już, pierwszego ich albumu, da się go słuchać, i to niekiedy nawet z pewną, umiarkowaną przyjemnością. Sekcja rytmiczna bije raczej prosto, choć swoją moc ma i siarką zalatuje odpowiednio, w czym spora zasługa ziarnistego basu. Surowe, chropowate, ascetyczne w swej formie riffy zaprawione są niemałą dawką wszystkiego, co brudne, plugawe i przeczołgać po glebie potrafią, podobnie jak i ohydne, brzydkie wokale. Jeżeli więc ktoś lubi bardzo prostą, czarną surowiznę, temu zawarte tu wałki Tredor przypadną do gustu, jak amen w pacierzu. Kolejne trzy utwory przedstawia dobrze już znany wszystkim fanom bluźnierczej czerni, niemiecki Czarnobog. No i taki Black Metal, jaki rzeźbi niepodzielnie władający tym projektem Wehrgoat, to ja w mordę jeża zawsze i wszędzie. Zło, mizantropia i bluźniercze wibracje wylewają się tu bowiem z każdego, klasycznie zimnego, jadowitego riffu, dzikich, niszczących beczek, agresywnych linii gwałtownego basu, wulgarnych, demonicznych wokali, czy przesiąkniętego gęstym mrokiem klawisza. Każdy zresztą, kto słyszał poprzednie materiały tego jegomościa wie doskonale, że chłop lipy nie robi i konotacje z Rogatym (lub przynajmniej z jego ciotecznymi braćmi) mieć musi. Warto nabyć ten split choćby ze względu na to, co oferuje nam tu Czarnobog (no bo bez urazy, ale chłopaki z Terdor wypadają przy nim jak dla mnie blado i trochę nieporadnie). Stosując więc język sportowy Wehrgoat wygrywa tę walkę przez nokaut techniczny. Moją opinię zatem już znacie, a jeżeli chcecie sobie wyrobić własną (do czego zachęcam), to musicie udać się na zakupy do wilkołaczego sklepu. Warto tam zajrzeć i to nie tylko ze względu na to wydawnictwo.

 

Hatzamoth