czwartek, 15 lutego 2024

Recenzja UKĆ „Coming Out – Love & Hate Diaries”

 

UKĆ

„Coming Out – Love & Hate Diaries”

Theogonia Records 2024

O pierwszym pełniaku projektu Ukć, który to ukazał się w zeszłym roku pod skrzydłami Seven Gates of Hell, powiedziano i napisano już bardzo wiele. Jak to bywa w przypadku takich płyt, ma ona tyle samo oddanych zwolenników, co i zapamiętałych przeciwników.  Gdzieś nawet spotkałem się ze stwierdzeniem, że krążek ten podzielił metalowe społeczeństwo niemal równo na pół. Czy równo na pół, to ja tam nie wiem, ale niewątpliwie do jakiegoś tam podziału doszło? Widząc skrajne uwielbienie tej płyty z jednej strony, jak i zajadłe jej opluwanie z drugiej postanowiłem nie pakować się między wódkę, a zakąskę, jednak gdy w mojej poczekalni płyt do recenzji pojawiła się anglojęzyczna wersja tego materiał o nieco rozszerzonym tytule „Coming Out – Love & Hate Diaries” sygnowana pieczęcią Theogonia Records, postanowiłem i ja wrzucić do tego ogródka swoje trzy grosze (a co tam, wszak duży jestem i wolno mi). Zaczynajmy więc bez zbędnego bicia piany. Nie wiem, czy najtrafniejszym określeniem dla tej muzyki jest Progressive Black Metal? Termin ten bowiem niejako zawęża w pewnym stopniu jej ramy, sugerując zarazem niepotrzebnie charakterystyczną formę wyrazu. Może więc warto w przyszłości zrezygnować z przedrostka Black? Zwłaszcza że muza to stosunkowo bogata w formie i treści, wiec, po co ją spłycać zupełnie nietrafionym wg mnie określeniem? Dyskusja to jednak typowo akademicka, więc brnąć w nią dalej nie zamierzam. Wracając zatem do meritum sprawy, muzyka, jaką usłyszymy na tym wydawnictwie czerpie pełnymi garściami z wielu źródeł, wpływów i inspiracji. Słychać tu zarówno jadowite, czarcie struktury płynnie przechodzące w patenty rodem z Post-Black Metalu, atmosferyczne tekstury zahaczające o nieco bardziej eteryczne, klimatyczne granie, jak i elementy charakterystyczne dla melodyjnej frakcji Metalu Śmierci, że o progresywnych podjazdach o klasycznie psychodelicznym feelingu i Heavy/Thrash Metalowych krawędziach nie wspomnę. Architektura poszczególnych wałków jest raczej nietypowa, choć daleko jej do dzikiej, szalonej improwizacji. Wszystko wydaje się być na tym albumie dokładnie przemyślane i zaplanowane, począwszy od ciekawych harmonii, poprzez zwichniętą niekiedy, acz wciągającą melodykę, dziwne zabawy rytmem, lekko popaprane tonacje w tle, na dopracowanych solówkach i wyrafinowanych, gitarowych ornamentach kończąc. Ta płytka nie jest jednak matematycznie dokładna ani chirurgicznie precyzyjna. Nie uświadczysz tu słuchaczu także zbędnego, dźwiękowego rozpasania, manieryzmu, wielokondygnacyjnych konstrukcji, czy instrumentalnego onanizmu. Ta muzyka jest nieco bardziej wstrzemięźliwa, co wcale nie przeszkadza jej być niewąsko popapraną. O ile warstwa instrumentalna robi niemałe wrażenie, o tyle wokale to już nie moja bajka. Czysty śpiew, który najczęściej napotkamy przy okazji atmosferycznych pasaży, oraz podniosłe, epickie zaśpiewy o pogańskim szlifie zastosowane w „Withering” jeszcze się bronią, i to dosyć skutecznie, jednak znerwicowane, przepełnione złością, grzęznące w gardle pokrzykiwania ni chuja mi nie leżą, a falset z „Why?” to już zdecydowana pomyłka.  Szczerości co prawda w przypadku tego materiału odmówić im nie można, jednak takie siłowe formy wokalnej ekspresji wywołują u mnie nerwowy szczękościsk, oraz parcie na stolec, dlatego też uważam, że to najsłabszy punkt tej płytki. Można zaryzykować stwierdzenie, że krążek ten ma budowę emocjonalnej fali sinusoidalnej. Nie ma ona może jakiejś wielkiej amplitudy, lecz pulsuje cały czas, jest na niej kilka punktów kulminacyjnych, po których następują nieco bardziej wyciszone, atmosferyczne doliny, a później ponownie napięcie narasta, gdy dźwięki wspinają się mozolnie po grzbiecie owej sinusoidy, aż do kolejnego jej miejsca szczytowego. I taka właśnie jest ta płytka. Wkurwiająca i zarazem dziwnie wciągająca, bogata, a jednak stosunkowo oszczędna. Dla jednych będzie to potworek ulepiony niemal na zasadzie dadaistycznego schematu literackiego, dla innych płyta odważna,  przełamująca schematy i plwająca na trendy. Ja też niejako stoję w rozkroku, gdyż usłyszałem na tym krążku tyle samo dobrego, nietuzinkowego grania, co i patentów, przy których jeżyły mi się włosy na genitaliach. Niewykluczone także, że Ukć chciał z nami na tej płytce trochę pofiglować, a przy okazji sprawdzić naszą cierpliwość. Z tymi figlami jednak trzeba uważać, gdyż mój tatuś jak pożartował z mamusią, to później ja się urodziłem. Myślę więc, że pewną weryfikacją muzycznego konceptu Ukcia będzie jego drugi album (o ile w ogóle powstanie), gdyż wtedy okaże się, czy zostaliśmy inteligentnie nabici w butelkę, czy też naszą powinnością będzie go przeprosić i w ramach pokuty odbyć na kolanach pielgrzymkę do Lednicy, aby przejść przez bramę – rybę. Tak więc, jak na razie nie skreślam tego projektu, lecz na kolana przed jego albumem także nie padam. Jak będzie, pokaże czas.

 

Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz