PLEŃ
„Przechrzta”
Old Temple 2023
Wiele
już napisano o debiutanckim albumie sosnowickiej hordy Pleń. Niemal tak wiele,
że temat wydaje się wyczerpany. Ja jednak podejmę wyzwanie i postaram się
wrzucić w ten kociołek swoje kilka groszy i zbytnio się nie powtarzać. Sporą
już ilość razy podkreślałem, że polska scena Black Metalowa, to w tej chwili
najbardziej płodna, najmocniejsza i zarazem najciekawsza scena na ziemskim łez
padole i „Przechrzta” potwierdza to w sposób niezwykle dobitny. Wielu porównuje
Pleń do naszych eksportowych zespołów, których nazwy zaczynają się na M, F, O, czy
też Sz, a ja uważam, że to dla tego zespołu nieco krzywdzące. Sosnowiczanie
grają bowiem zdecydowanym ruchem ręki (oczywiście lewej) coś, nie chcę
powiedzieć, że oryginalnego, bo to zbyt górnolotne, a zarazem wyświechtane
słowo, ale na pewno swojego, a nade wszystko szczerego. Posłuchajcie tylko
sekcji rytmicznej. Zarówno bębny, jak i grubo fastrygujący bas miażdżą, a łapią
przy tym często takie układy choreograficzne, które zapewniają im to coś, co
potem na mnie przełazi i beret tyra poważnie. A niech se łazi, wszak nie takie
rzeczy chodzą mi po głowie. Podobnie ma się sprawa z wiosłami. Panowie
dziergają tu wybornie. Na pozór surowo i klasycznie, a jednak inaczej. Raz
przeciągają swe riffy, raz skracają, niekiedy piłują nimi potwornie, innym
razem nieco odpuszczają, kreując bardziej nawiedzony, niemal obrzędowy klimat.
Nie mają oporów przed udaniem się w stronę atonalnych, poplątanych bardziej
akordów, czy też ku rozwiązaniom o niemal pogańskim feelingu, przy czym jest to
pogaństwo nadziane (niczym dzik pieczony na rożnie kwaśnymi jabłkami)
bluźnierstwem, pogardą i wszelakim możliwym plugastwem. No i została nam
warstwa wokalna. Jak dla mnie to kurwa majstersztyk (podobnie jak i teksty
napisane na potrzeby tej płyty, włącznie z wykorzystaniem liryk Bolesława
Leśmiana i Charlesa Baudelaire’a). Nie jest to typowy, Black Metalowy scream (i
bardzo kurwa dobrze), a jednak bije z nich bluźnierstwo i wylewa się trujący
jad w ilościach wręcz niesamowitych. Chwilami mam wrażenie, że żrące niczym
kwas płyny ustrojowe uwalniane z gardzieli jegomościa trzymającego na tym
albumie mikrofon byłyby w stanie przepalić pancerną płytę stalową. Nie do
przecenienia są również wysoce uciskające na psychikę,
industrialno-darkambientowe partie znanego z Whalesong Neithana, które idealnie
uzupełniają ten przecudnej urody materiał. Kurwa, ta płyta tak mnie wciągnęła,
że nie przestałbym jej słuchać, nawet gdyby krokodyl z wolna obgryzał mi nogę. Zrozumiałym
jest zatem, że z otwartymi ramionami powitam tę chordę na ich benefisie w Bydzi
w dwudziestym czwartym dniu lutego Roku Bestii 2024. Obym tylko po ich występie
miał siłę stamtąd wyjść.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz