czwartek, 31 grudnia 2020

Recenzja ZAKLON „Zychod”

 

ZAKLON

Zychod”

Werewolf Promotion 2020

Zychod”, to kolejny, szósty już album tego jednoosobowego horda z Białorusi, którym to projekt ten atakuje po czteroletnim milczeniu. Nie słyszałem poprzednich wydawnictw grupy, ale tegoroczna, wydana pod flagą Werewolf Promotion płytka to naprawdę dobre, rzetelne granie utrzymane w klimatach surowego, mizantropijnego, zimnego Black Metalu ubarwionego odrobiną pogańskich, ludowych ozdobników. Muza to oparta na klasycznych na wskroś wzorcach, a mimo to nie mamy wrażenia konsumpcji odgrzewanych kotletów, a zawarte tu dźwięki potrafią niezgorzej przejechać się po słuchaczu. Dzieje się tak głównie dzięki pracy wiosła. Sekcji, broń boże, zarzucić niczego nie można, gdyż jedzie siarczyście, równo i dosadnie, ale to jednak gitara tworzy tu całą ornamentykę i mroczny, nienawistny, antychrześcijański klimat panujący na tym krążku. Jadowite, agresywne, złowrogie riffy potrafią dojebać, niczym potężna nawałnica, ale jest w nich zarazem pewna nuta romantyzmu wymieszana z dekadencką wręcz wściekłością. W grze tego instrumentu można wyczuć także ponure, melancholijne wibracje wzmagające poczucie osamotnienia i alienacji, jakie także znajdziemy w tych dźwiękach. Warstwę muzyczną bardzo dobrze uzupełnia klasyczny, depresyjny, czarny scream z charakterystyczną nutą desperacji oraz okazjonalne, plemienne zaśpiewy poprzez które „Zychod” zyskuje nieco formę pradawnego, złowrogiego, zapomnianego już rytuału. Sound, na jaki tu napotykamy, jest pierwotnie surowy, bezwzględny i zalatujący chłodem, ale zarazem zaskakująco pełny, przestrzenny i dosyć mocno zagęszczony, jak na wydawnictwo z takim rodzajem Black Metalu. Nie ma tu pustych przestrzeni, dźwięk doskonale wypełnia wszystkie zakamarki tego albumu, więc bardzo dobrze się słucha tej produkcji, mimo że znajdujące się tu wałki do najkrótszych nie należą. Kurczę, naprawdę dobra płytka. Im dłużej jej słucham, tym bardziej wciąga mnie ona i hipnotyzuje. Dla wszystkich, oddanych czerni duszyczek pozycja obowiązkowa, reszta niech czyni, jak im każe sumienie. Ja uważam, że posłuchać warto.


Hatzamoth

Recenzja PATHOLOGICAL SADISM „Realms of the Abominable Putrefaction”

 

PATHOLOGICAL SADISM

Realms of the Abominable Putrefaction”

Amputated Vein Records 2020

Myślę, że nie muszę tłumaczyć, jakim gatunkiem para się Pathological Sadism. Wystarczy zestawić ze sobą kilka faktów i wszystko staje się jasne. A zatem do nazwy zespołu, tytułu płyty i okładki, jaka zdobi ten album, dorzucamy informacje, że zespół ten pochodzi z Tajlandii, ich wydawcą jest Amputated Vein Records, a chłopaki zrzeszeni są w stowarzyszeniu Siamese Brutalism. Jeżeli ktoś jeszcze zastanawia się, co usłyszy na debiutanckim albumie zespołu, niech zerknie na zdjęcie członków zespołu. Co oni mogą grać? Przecież kurwa nie muzykę biesiadną ani poezję śpiewaną. Oczywistym jak amen w pacierzu jest zatem fakt, że na „Realms…” znajduje się Slaming Brutal Death Metalowy napierdol, oparty na miażdżących bębnach, soczystym, w chuj ciężkim basie, mięsistych, patroszących riffach i głębokim, chorym, rzygającym growlingu. Chłopaki są bardzo sprawni technicznie i wiedzą, co chcą osiągnąć, więc materiał ten spuszcza okrutny wpierdol, ale jednocześnie bardzo dobrze się go słucha i nie jest to li, tylko jednostajna, mulista sieczka. Wszystko ma tu swoje miejsce i nic nie jest dziełem przypadku. Wystarczy zwrócić uwagę na rozrywające harmonie wioseł, czy tłuste, zagęszczone struktury rytmiczne, aby dostrzec w tym celowość i talent muzyków do tworzenia dobrych, w chuj brutalnych wałków. Wszystko tu, co oczywiste, brzmi grubo i soczyście, a zarazem na tyle przestrzennie, aby słuchacz mógł delektować się czystą brutalnością poszczególnych składników tej produkcji. Zatem jeżeli ktoś ma ochotę zanurzyć się w ten barbarzyński, perwersyjny, obsceniczny napierdol, to płytka ta jest wręcz idealnie skrojona pod jego potrzeby. Mówiąc bardziej obrazowo, jeżeli drogi słuchaczu rajcują cię płytki Devourment, Goretrade, Heinous Killing, Acranius, Vulvectomy, Kraanium, czy Devour the Unborn, to propozycja Pathological Sadism upierdoli Ci dynię przy samej dupie. Ja taplam się w tym bagnie okrucieństwa już kilka dni i ciągle nie mam dość. Bez dwóch zdań, zajebiście dobry w swym gatunku album.


Hatzamoth

Recenzja DEPHOSPHORUS „Sublimation”

 

DEPHOSPHORUS

Sublimation”

Selfmadegod Records 2020

Grecki kwartet szalonych ekstremistów powraca z czwartym albumem długogrającym. Panowie już dawno temu ochrzcili swą muzykę mianem Astrogrind i pomijając kosmiczną tematykę tekstów i ogólny koncept zespołu uważam, że to bardzo dobre określenie tych wysoce popapranych dźwięków. „Sublimation”, podobnie zresztą, jak i poprzednie wydawnictwa grupy to intensywna, osobliwa mikstura wszystkiego, co ekstremalne, brutalne i ciężkie. Korzeń twórczości Greków stanowi soczysty Grindcore starej szkoły, jednak to, w jaki sposób ci kreatywny muzycy mieszają go z elementami dysonansowego Black Metalu, korzennego Thrashu i miażdżącego Śmierć Metalowego szarpania strun doprawiając to gęstym mułem zaczerpniętym z samego dna stylistyki Sludge jest wręcz porażające. Nie brakuje tu zatem wściekłych wybuchów gniewu i agresji, które nierzadko płynnie zmieniają teksturę i przeradzają się w zwalisty, zagęszczony, często konkretnie pokręcony Death Metal lub atonalnie podany Black Metal w średnim tempie, by przy okazji zahaczyć o meandry surowego Thrash’u, a wszystko to w mglistych, lekko kwaśnych, bagienno-kosmicznych oparach stworzonych przez doskonałe, wykorzystane z dużym wyczuciem sample i syntezator. Różnorakich odjazdów i wycieczek w nietypowe rejony tu zresztą od chuja i nawet nie staram się ich zdefiniować, czy za nimi nadążyć. Chłonę je jedynie niczym gąbka, błądzę chcąc poznać przedziwny wszechświat kreowany przez muzykę Dephosphorus i choć nieraz zostaję zapędzony w pozornie ślepą uliczkę, to jednak za każdym razem znajduję z niej przejście do kolejnych, ciemnych zakamarków, które przy akompaniamencie Greków ochoczo eksploruję. Paleta barw na „Sublimation” jest doprawdy przebogata, ale co najważniejsze, jest ekspansywna i niesamowicie skupiona na wszelakich, ekstremalnych aspektach muzycznych i wysoce energetycznych eksperymentach, bez zbędnego rozwadniania i łagodzenia struktur tej płyty. Imponująca, oszałamiająca płyta, która autentycznie rozjebała mnie na atomy. Szacun dla Dephosphorus, bo to, co tworzą, to coś naprawdę niepowtarzalnego. Materiałem tym ponownie zaopiekował się Karol i jego Selfmadegod Records. Należą mu się ogromne podziękowania, że wyłuskał z podziemia tę perełkę i rzucił ją miedzy wieprze. Dzięki stary Przyjacielu.


Hatzamoth

Recenzja DIRA MORTIS „Ancient Breath of Forgotten Misanthropy”

 

DIRA MORTIS

Ancient Breath of Forgotten Misanthropy”

Selfmadegod Records 2020

Trzeci album Dira Mortis przybrał wreszcie swą fizyczną i cyfrową formę i od 25 grudnia sieje śmierć i zniszczenie dzięki Selfmadegod Records. Biorąc pod uwagę ciągłe zawirowania składu tej kapeli i wszystkie plagi egipskie, które nań co pewien czas spadały, należy się cieszyć, że ta płytka się ukazała, tym bardziej że to zdecydowanie najlepszy materiał, jaki zespół spłodził do tej pory. „Ancient Breath…” to bowiem 40 minut smolistego, ciężkiego w chuj, walącego zgnilizną, jebanego Old School Death Metalu, który miażdży okrutnie. Mieszają się tu wpływy Incantation, Asphyx, Immolation, czy Autopsy (inspiracje tymi zespołami pojawiały się zresztą także na poprzednich materiałach grupy), a teraz do tego zacnego zestawu można by dorzucić także Grave, odrobinkę Vomitory i Sadistic Intent czy wczesny Morbid Angel. Napierdalają chłopaki niemiłosiernie, używając w tym celu: potężnych, niosących zagładę bębnów, które spuszczają na nasze głowy kanonady blastów, gniotą okrutnie ociężałymi walcami i niszczą obiekty tym, co znajduje się pomiędzy, grubego, tłustego basu wywracającego wnętrzności, masywnych, zagęszczonych riffów wspartych szaleńczymi, piłującymi solówkami, które operują szeroką gamą nastrojów. Dochodzą do tego doskonałe, grobowe wokale Kuby Brewczyńskiego, znanego także z darcia paszczy w Straight Hate, który objął na tym materiale posadę gardłowego. Mroczny, demoniczny growling starej szkoły używany przez tego jegomościa przeplatany wyższymi, agresywnymi partiami idealnie pasuje do muzyki Dira Mortis i jest niewątpliwie bardzo mocnym punktem ich najnowszej produkcji. Brzmienie, jakim opatrzono ten materiał to także jak na razie najlepszy sound, jaki do tej pory miały kompozycje Śmierć Metalowców z Gorlic, dzięki czemu „Starożytny Oddech…” to zdecydowanie najcięższa z płyt tego kwartetu. Dźwięk jest organiczny i naturalny, a zarazem piekielnie dynamiczny, zagęszczony, mroczny i przesiąknięty zgnilizną. Doskonała płytka, bez dwóch zdań najlepsza w dwudziestoletniej karierze zespołu. Wydawnictwo do zakupu obowiązkowego, bez wyjątków. Rozczarowań kurwa nie przewiduję.


Hatzamoth

wtorek, 29 grudnia 2020

Recenzja Sacrocurse "Supreme Terror"

 

Sacrocurse

"Supreme Terror"

Shadow Rec. 2021

Jeśli usłyszycie muzyczkę niczym ze starego wojennego filmu a zaraz potem padną strzały, to uciekajcie w góry! Oto bowiem z nowym materiałem nadciąga meksykański Sacrocurse. Co prawda nie jest to jeszcze kolejna duża płyta a zaledwie szesnastominutowy mini, lecz ilość zawartej na tych czterech utworach agresji starczyłaby na rozegranie średniej wielkości bitwy. I bądźcie pewni, że ta załoga dobrze się na nią przygotowała. Mimo wyraźnie wojenne otoczki muzyka Sacrocurse nie jest jedynie monotonnym łomotem dla samego łomotu. W burzy bezlitośnie okaleczających gitar i tłukącej niczym karabiny maszynowe perkusji wyłaniają się często chwytliwe akordy natychmiast mobilizujące do poderwania dupy z krzesła. Wszystkie kompozycje zostały zaprojektowane tak, by każda z nich niosła śmierć i zniszczenie, ale była także zapamiętywalna. Dlatego też zostały odpowiednio urozmaicone i nie mam tu bynajmniej na myśli klawiszowych pasaży czy akustycznych wstawek. Są natomiast nieco zagłuszone przez dudniącą sekcję rytmiczną solówki czy zaskakujące chwilami partie wokalne. Jak na machinę wojenną przystało Meksykanie nie zwalniają poniżej pewnego tempa. Sam Szatan siedzi im na plecach poganiając siarczystymi razami z długiego ogona i wydając komendy do ataku. Oczywistą sprawą jest, że materiał ten brzmi niedbale i w stu procentach organicznie, inaczej zresztą sobie tego przy takiej muzyce nie wyobrażam. Oryginalności zbyt wiele tu nie znajdziecie, jedynie zapach napalmu i odór skwierczących ciał. Jeśli zatem ustaliliśmy, że wszystkie składowe się zgadzają, nie pozostaje nic innego jak odpalić "Supreme Terror" (byle głośno) i czekać, aż zapłonie ziemia. Ten mini to gwarantuje.

- jesusatan

poniedziałek, 28 grudnia 2020

Recenzja DomJord "Gravrost"

DomJord

"Gravrost"

Vidfare Prod. 2020

Panująca nam obecnie pandemia ma swoje wady i zalety. Zaletą jest niewątpliwie fakt, że niektórzy muzycy mają więcej wolnego czasu, przez co stają się bardziej płodni. Wadą natomiast... fakt, że niektórzy muzycy mają za dużo wolnego czasu i nie potrafią go efektywnie spożytkować, więc zaczynają komponować. Taki Marduk na przykład. Chłopaki siedzą przymusowo na dupie, nie koncertują po świecie, to się ich śpiewak zaczął najwyraźniej nudzić w domowych pieleszach. Jest to dla mnie jedyne wytłumaczenie faktu, że po wydaniu gniota zatytułowanego "Sporer" nadal rzeźbi w gównie, czytaj: kontynuuje plumkanie na syntezatorach i tworzenie ambientowych szumów. Wspomniany debiut został wydany bowiem zaledwie kilka miesięcy wstecz, rok się nie zdążył skończyć a my otrzymujemy już "dzieło" numer dwa. Tylko po co? DomJord to nie jest muzyka ani specjalnie mroczna, ani transowa a na pewno nie interesująca, innowacyjna czy wizjonerska. Facet po prostu pitoli w męczący sposób a ja po trzech utworach co chwilę spoglądam na zegarek. Jeśli się Szwed zakochał w klawiszach to może niech kogoś zamorduje, będzie ich widywał codziennie, a przynajmniej wyjdzie to bardziej kultowo. Albo niech sobie pogrywa w domowym zaciszu, po cholerę od razu wychodzić z tym do ludzi. Zapewne znajdą się tacy, co to łykną, choćby dlatego, że to przecież Mortuus. I będą sami siebie przekonywać jakie to epokowe dokonanie genialnego muzyka. Ja natomiast wolę poczekać na nowy album Funeral Mist czy nawet bardzo szablonowy ostatnio Marduk. Wolę, gdy Mortuus drze ryja jak pojebion a nie uzewnętrznia swoje melancholie. I to by było na tyle. Nie ruszajcie tego, bo szkoda czasu. "Gravfrost" to płyta nudna, nijaka, na chuj komu potrzebna i wymuszona – po prostu słaba.

- jesusatan


Recenzja Abyssum "Poizon of God"

 

Abyssum

"Poizon of God"

The Sinister Flame 2021

No dobra, przyznać mi się tu natychmiast bez bicia, który z was zna jakieś black metalowe hordy z Gwatemali? Nie spodziewam się zbyt wielu rąk w górze. Trzeba chyba być maniakalnym zapaleńcem zaglądającym pod każdy kamyczek piekielny by znaleźć takie wynalazki. Albo mieć fuksa i trafić nań przypadkowo a dokładnie tak było w moim przypadku. Black metal z Gwatemali... Najpierw to sobie sprawdziłem gdzie dokładnie leży ten kraj a dopiero potem zabrałem się za Abyssum. Okazuje się, że zespół istnieje już niemal trzydzieści lat (choć w międzyczasie zrobili sobie dłuższą przerwę) a "Poizon of God" to ich drugi pełen album, wydany pierwotnie w 2008 roku. Poza dwoma pełniakami panowie mają też w dorobku nieco drobnicy, zatem z nowicjuszami to nie mamy do czynienia. I to w ich muzyce słychać. Mimo iż black metal w wykonaniu Abyssum jest zdecydowanie surowy, to na pewno nie jest minimalistyczny czy jednostajny. Duet czerpie głęboko z wczesnych dokonań Mortuary Drape czy Necromantia, co przejawia się nie tylko w samym brzmieniu, strukturze utworów czy licznych klawiszowych i akustycznych przerywnikach, lecz także poniekąd w manierze wokalnej. Wspomnianych dodatków jest tu sporo, lecz trzeba przyznać, że to właśnie dzięki nim Gwatemalczycy budują tajemniczą atmosferę swojego krążka a wszystkie jego składowe dość logicznie się ze sobą przeplatają. Trzy dłuższe kompozycje (nazwijmy je "właściwe") utrzymane są w średnim tempie, bez szarżowania ale i bez zbędnego zwalniania na siku. Poza klimatem śródziemnomorskim pojawiają się tu także elementy mogące kojarzyć się z północą Europy, jednak w zdecydowanej mniejszości. Nie jest to żadne mistrzostwo świata, nawet nie ekstraliga Ameryki Środkowej, jednak słucha się tego półgodzinnego materiału bez ziewania a kilka fragmentów można uznać za bardzo interesujące. Rzecz w tym, że posłuchałem sobie "Poizon of God" dwa razy i raczej nie będę do tego zbyt często wracał. Można sobie jednak Abyssum sprawdzić, choćby jako swoistą ciekawostkę, bo to ciekawe doświadczenie i na pewno pouczające. Ja, na przykład, już wiem gdzie leży Gwatemala i będę mógł od dziś szpanować, że znam ichni black metal, ha!

- jesusatan

niedziela, 27 grudnia 2020

Recenzja Riotor / Vae Victis "An Oath of Steel"

 

Riotor / Vae Victis

"An Oath of Steel"

Bestial Invasion Rec. 2020

Nadrabiania zaległości z mijającego roku ciąg dalszy. Dziś na tapecie split zatytułowany "Przysięga Stali". Tytuł równie patetyczny co zobowiązujący. Jak więc przekłada się na zawartość tego krążka? Kto zna otwierający to wydawnictwo Riotor, ten zapewne wie, że Kanadyjczycy maniany nie odpierdalają. Wszystkie ich płyty które słuchałem były bardzo solidne i nie inaczej jest także tutaj. Po raz kolejny dostajemy z liścia w ryj agresywnym death/thrash metalem. Trzy utwory własne wypełnione są jadowitymi riffami biczującymi po plecach niczym łańcuch rowerowy w rękach oprawcy. Chłopaki gnają głównie mocno do przodu, co chwilę podkręcając tempo solówkami, lecz nawet gdy odrobinę zwolnią, to tylko po to, by za chwilę ponownie wcisnąć gaz do dechy. Aż się chce założyć naćwiekowaną skórę i pomachać łbem, tudzież rozwalić coś, lub kogoś, o ścianę. Na deser dostajemy cover Sacrifice i w zasadzie można by zacząć sprzątać fragmenty połamanych mebli. Ale to dopiero pierwsze danie. Teraz do akcji wkraczają nieznani mi dotąd Niemcy z Vae Victis. Ci, mimo nieco bardziej przytłumionego a przez to mniej oktanowego brzmienia, robią też niezgorszy dym. Słychać, że rodzime tradycje są przez nich kultywowane niezwykle starannie. Kwartet atakuje thrash metalem z niewielkimi naleciałościami death czy nawet black metalu, kosząc wszystko co podejdzie zbyt blisko równiutko z ziemią. Podobnie jak Riotor, także Vae Victis nie dają słuchaczowi zbyt wielu chwil na odpoczynek wyprowadzając cios za ciosem i solówkę za solówką. Są niczym Ivan Drago ze swoim "If he dies... He dies...". I mimo iż nie ma w tym graniu zbyt wiele oryginalności, to trzy utwory plus cover Possessed robią odpowiednią robotę. Zresztą wspomnianego Possessed oraz starego Kreator jest tu chyba najwięcej, co akurat mi jest bardzo na rękę. Kiedy wybrzmiewa ostatni dźwięk "From Mortal To Wrath" a w pokoju nie ma już czego rozjebać, najchętniej puszczam sobie ten półgodzinny materiał od początku. Takie granie jest dla mnie bowiem niczym płynna stal z okładki, wlewająca się prosto w moje serce. Nigdy za dużo!

- jesusatan

piątek, 25 grudnia 2020

 

Aberration

"Aberration"

Sentient Ruin Laboratories 2021

Zespołów o tej nazwie przewinęło się na przestrzeni dziejów już przynajmniej kilka, jednak żaden z nich nie zapadł mi jakoś na dłużej w pamięć. Dziś ta sytuacja się zmienia, gdyż mam właśnie przed sobą trzy utworową EP-kę Aberration z USofA. I od razu powiem wprost – żałuję, że to jedynie mały materiał, bo te piętnaście minut ostro mnie przeczołgało. Amerykanie tworzą dźwięki bardzo silnie zainfekowane muzyką Portal, Antiversum czy Grave Upheaval. Przodują tu gęste, smoliste akordy wprowadzające w swoisty trans z którego czasem wyrywają nas gwałtowne zrywy, będące niczym nagły powiew czegoś groźnego i tajemniczego. Ta muzyka aż kipi złem i śmierdzi przegnitą, cmentarną ziemią. Mimo sporego zadymienia brzmienie "Aberration" jest idealnie przejrzyste, by nic nie umknęło naszej uwadze. Wśród dudniących głęboko beczek, odrobinę wycofanego złowieszczego wokalu i świdrujących tremolo można z czasem doszukać się smaczków nadających tym utworom jeszcze więcej mroku i intensywności. Wszystkie składniki zostały tu wymieszane w idealnych proporcjach. Miażdżący ciężar urozmaicony jest odpowiednią dawką melodii i kapką dysonansów, przez co ten materiał z czasem przegryza się i rośnie do monstrualnych rozmiarów. Mógłbym też nadmienić, że członkowie Aberration udzielają się w innych, znanych nie tylko lokalnie zespołach, jednak ta EP-ka i bez tego zabiegu obroni się sama. Gniecie bowiem z taką siłą, że nie przyklęknie tylko ktoś z silnie rozwiniętym artretyzmem. Dopisuję zatem nową nazwę do tych wymienionych na wstępie i kurewsko niecierpliwie obserwuję rozwój wypadków. Dawać mnie tu dużą płytę, i to już!

- jesusatan

czwartek, 24 grudnia 2020

Recenzja Quo Vadis "Quo Vadis"

 

Quo Vadis

"Quo Vadis"

Old Temple 2020

Są na tym muzycznym świecie płyty niekoniecznie powalające, które jednak wywołują u mnie silne emocje i które darzę wielkim sentymentem. Jednym z takich krążków jest debiut Quo Vadis. Jak dziś pamiętam, gdy pewnego dnia po szkole pojechałem do niepozornej budki w centrum Bydgoszczy, gdzie czasem można było dorwać jakieś mniej lub bardziej oficjalne metalowe nowości. Zabrakło mi wówczas bodajże pięćset złotych na zakup uśmiechającej się do mnie z okienka wystawowego kasetki Szczecinian. Gnałem jak pojebion tramwajem i autobusem na drugi koniec miasta by rozbić świnkę skarbonkę i wracać do sklepiku, mając nadzieję, że żaden gej jej nie wykupił. Udało się. "Quo Vadis" nie jest może materiałem przełomowym, który spowodował, że scena metalowa w Polsce zadrżała w posadach, nie odcisnął też nie wiadomo jakiegoś śladu na jej sercu. We wczesnych latach dziewięćdziesiątych stanowił jednak wyraz buntu wobec panującej wtedy rzeczywistości. I to zarówno muzycznie jak i tekstowo. Liryki Quo Vadis pełne są rebelii przeciw wszystkiemu, co młodych ludzi w kraju nad Wisłą wkurwiało. Muzycznie natomiast krążek ten stanowi niemal encyklopedyczny przykład tego, co długowłosa młodzież chciała osiągnąć. Nagrać płytę, często w jaskiniowych warunkach i stąd zazwyczaj brzmiącą... jak brzmiącą, która byłaby wulkanem agresji i sprzeciwu, alternatywą dla puszczanej w radio muzyki popularnej. Na "Quo Vadis" znajdziemy zatem sporo bardzo dobrych, drapieżnych thrashowych akordów, śpiewanych po polsku tekstów i nietypowych, zwłaszcza jak na tamte czasy, odrobinę satyrycznych rozwiązań budzących obecnie mocno sentymentalne wspomnienia. Choćby radziecki hymn narodowy jako otwieracz, wplecione w "Trzy Szósteczki" sławne telefoniczne "Nie ma takiego numeru", brzmiące w tej chwili jak duch przeszłości, Slayerowy riff z "Black Magic" wpleciony w tenże numer oraz "amen" wyśpiewane na zakończenie. Słuchając tego krążka, pierwszy raz po chuj wie ile latach, znajduję na nim niemal wszystko z czego słynął polski metal chwilę po zrzuceniu socjalistycznych kajdanów. Warto posiadać ten materiał w kolekcji choćby po to, by poznać kawał historii krajowego łomotu. Tym bardziej, że według mnie debiut był szczytowym osiągnięciem Quo Vadis. Pewnie, że płyta jest pełna niedociągnięć, lecz poprawianie ich dziś byłoby podobnym zabiegiem jak kolorowanie "Samych Swoich". "Quo Vadis" to dokument, bardzo ważny papier w aktach polskiego thrash/death metalu. Obserwatorzy historii powinni posiadać go w swojej teczce, gdyż bez niego nigdy nie będzie ona całkowicie wiarygodna.

- jesusatan

wtorek, 22 grudnia 2020

Recenzja BEZWERING „Aan de Wormen Overgeleverd”

 

BEZWERING

Aan de Wormen Overgeleverd”

Ván Records 2020

Debiutancki album holenderskiego Bezwering to materiał na wskroś tradycyjny w każdym znaczeniu tego słowa. Nic w tym jednak złego, bowiem mimo klasycznego charakteru, ta płytka ma swoją własną tożsamość i nie jest w żadnym stopniu, tylko zwykłą zrzynką z najlepszych albumów gatunku. Owszem, sporo tu prostego, surowego grania odwołującego się do skandynawskiej, II fali okraszonego energetycznymi, Punkowymi wpływami, jednak zespół pokazuje, że potrafi się także poruszać po bardziej pokręconych, atonalnych, dysonansowych, hipnotycznych czarcich meandrach, czy atmosferycznych, mistycznych, Black Metalowych strukturach poprzeplatanych chwytliwymi, przepełnionymi mrokiem liniami melodycznymi, czy nieznacznymi wycieczkami w stronę Post-Black Metalu. Nie brakuje tu również momentów o kakofonicznym wydźwięku, które są doskonałym kontrapunktem dla typowej, czarnej sieczki. Wspomnianego już wyżej indywidualnego szlifu nadają tej produkcji niewątpliwie wokale. Agresywny, bluźnierczy, rasowy scream przeplatany jest tu bowiem często nawiedzonymi, niemal gregoriańskimi, czystymi partiami, chorymi, niskimi pomrukami i zalatującymi rytualnym podejściem, szeptanymi melodeklamacjami, a do tego wszystkie teksty artykułowane są w całości po holendersku. Nieco inaczej niż na większości Black Metalowych albumów prezentuje się także bas. Jego grube, żywe brzmienie nadaje tej muzyce głębi i dynamiki. Pulsują tu pod powierzchnią wpływy DarkThrone, Khold, Setherial, czy Mayhem (choć bardziej z epoki „Wolf’s Lair Abyss” i „Grand Declaration of War” niż „De Mystrriis Dom. Sathanas”). „Aan de Wormen…” to dosyć osobliwa, interesująca mieszanka tradycyjnej, diabelskiej surowizny z nieco bardziej nietuzinkowym podejściem do czarnej materii. Jestem naprawdę pozytywnie zaskoczony tym materiałem, w którym pod warstwą pierwotnej, klasycznie jadowitej, chropowatej struktury sporo się dzieje, trzeba tylko chcieć to cierpliwie odkrywać. W chuj dobra płyta. Na pewno będę bacznie obserwował dalsze poczynania tej holenderskiej hordy.


Hatzamoth

poniedziałek, 21 grudnia 2020

Recenzja REEK „Death is Something There Between”

 

REEK

Death is Something There Between”

Testimony Records 2020

Rogga Johansson. Nie ma chyba wśród fanów ciężkich brzmień osoby, której nie wpadłaby w łapy choć jedna płyta z jego udziałem. Mam wrażenie, że ten szwedzki niedźwiedź nawet po śmierci będzie napierdalał Metal, no chyba, że serce przebiją mu osinowym kołkiem, odrąbią ręce, nogi i głowę, zakopią je osobno, a korpus spalą i jego prochy rozsypią na 666 stron świata, a i wtedy ten maniak znajdzie pewnie sposób, aby nagrać jeszcze kilkadziesiąt albumów ze swoimi rozlicznymi projektami. Po tym wstępie domyślacie się zapewne w czy rzecz… i macie rację. Reek to zespół założony przez wspomnianego tu już Roggę Johanssona i znanego z Wombbath Hakana Stuvemarka. Z materiałami, na jakich rzeźbi ten jegomość, problem jest wg mnie taki, że ilość niestety nie zawsze przekłada się na jakość. Jeżeli chodzi o debiutancki krążek Reek, to nie jest źle, ale rewelki żadnej też nie ma. „Śmierć jest czymś pomiędzy” to solidny, rzetelny krążek wypełniony ciężkim, motorycznym Death’n’Roll’em, który co zrozumiałe mocno zalatuje tym, co ongiś rzępolił Entombed. Całość opiera się na prostych strukturach Rock’n’Roll’owych nierzadko ocierających się o lata 70-te, które zatopiono w miażdżącej, intensywnej, zapleśniałej Death Metalowym materii i trzeba przyznać, że to połączenie sprawdza się tu bardzo dobrze, zwłaszcza jeżeli jesteśmy po kilku głębszych. Opasłe, dudniące bębny suną do przodu z siłą potężnego, prehistorycznego mamuta, zwalisty bas sieje totalny rozpierdol, zapiaszczone, tłuste wiosła wywracają wnętrzności, a przechlane, gardłowe, momentami niechlujne wokalizy ryją w mulistym podłożu niczym stado wieprzy. Produkcja jest szorstka, surowa, gęsta, bagienna i dodaje tej muzyce odpowiedniego charakteru. Jak już wspominałem nie jest to płyta wybitna, ani w żaden sposób urywająca dupę, ale odnoszę wrażenie, że wcale nie miała taka być. Czuć w tym luz, szczerość i fun. Zero napinki, czy parcia na sprzedaż (podczas nagrywania „Death…” w studiu odbywała się pewnie niezgorsza libacja). Z każdym kolejnym odsłuchem coraz głębiej zapadam się w te dźwięki, materiał ten żre coraz konkretniej, a ja zaczynam żywić do niego coraz większą sympatię, wprost proporcjonalną do stężenia alkoholu w mojej krwi. Morał z tego płynie taki, że do Death’n’Roll’owych produkcji nie należy podchodzić na trzeźwo. Stan taki bowiem uniemożliwia czerpanie pełnej radości z tej muzyki, a poza tym stare porzekadło mówi jasno i przejrzyście: Sex, Drinks & Death’n’Roll. Weźcie se zatem ulubione alko i spożywając go w dużych ilościach, słuchajcie pierwszej płyty szwedzkiego Smrodu napierdalając dynią dla Szatana! No i się kurwa najebałem… Dobra płytka.



Hatzamoth

Recenzja SON OF A SHOTGUN „Be For Oss Alle”

 

SON OF A SHOTGUN

Be For Oss Alle” (Ep)

Independent 2020


Początki tego zespołu sięgają roku 2014, kiedy to wioślarz Blood Red Throne Ivan „Meathook” Gujic zapragnął podłubać sobie coś innego. Z czasem projekt ten przekształcił się w regularny zespół, który do dnia dzisiejszego koncertował już min u boku Cannibal Corpse. Tyle skróconego rysu historycznego. A co z muzyką? Ivan określa ją jako Southern Death/Grind, a inspiracją do jej powstania były meksykańskie kartele i rdzenne, amerykańskie plemiona. Hmmm… no niby jakiś pomysł panowie na siebie mają, jednak coś mi to przypomina, tyle że w wersji brazylijskiej i pewnie wiecie, co mam na myśli? Nieważne, może to tylko moje urojenia? Odpalam więc tegoroczny materiał Norwegów i mówiąc oględnie, jestem zawiedziony. Zresztą w chuj z kurtuazją! „Be For…” to dla mnie najzwyczajniej w świecie modna, nowocześnie zagrana sraczka i wcale nie taka oryginalna, jak można by sądzić. Owszem znajdziemy tu trochę zagrywek z gatunku Southern, podkręconych, Bluesowych patentów, czy charakterystyczne brzmienie gitary Jackhammer, ale mnie nic a nic nie rusza takie granie. Nie trawię takiego konglomeratu, jaki prezentuje zespół. Death/Grind to w zasadzie występuje tu głównie w nazewnictwie, bo na tej produkcji są go relatywnie niewielkie ilości. Może inaczej, on tam jest, ale przetworzony w taki sposób, że zupełnie mnie nie cieszy, a reszta to szarpane, mocno siłowe granie, które można by opisać jako wypadkową Pantery, Hatebreed i plemiennej Sepultury z okresu „Roots” z delikatnym dotknięciem Down. I w gruncie rzeczy nic w tym złego, gdyż grupy to zacne i sam lubię sobie ich posłuchać raz na jakiś czas, ale sposób, w jaki złożył to w nomen omen kupę Son of a Shotgun, absolutnie do mnie nie trafia. Choć bardzo się staram, nie potrafię znaleźć na tym materiale czegoś, co by mnie ruszyło, za to dużo rzeczy mnie po prostu wkurwia. Idź pan do chuja, nawet brzmienie jakieś takie suche i klekoszące, bez odpowiedniej głębi. Dobra, nie będę się już więcej pastwił nad tą produkcją, szkoda mojego czasu i energii. Do kosza z tym!


Hatzamoth

niedziela, 20 grudnia 2020

Recenzja Venefices "Succubacy"

 

Venefices

"Succubacy"

Self-released 2020

Bez niepotrzebnego wstępu dziś będzie. Bo Venefices się nie jebią i żadnego introsa też nie zamieścili, tylko zaczęli z grubej rury. Zresztą introdukcje są dla mjentkich fiutów, a tacy, choćby się nawet starali, to i tak nie zakumają o co biega na tym demosie. Tu się dzieje wojna i tu się napierdala metal! Taki niszowy, albo raczej będący niszą w tej niszy. Kiedyś, jak chodziłem do podstawówki, to jeśli ktoś powiedział, że Roman słucha metalu, to znaczyło to, że Roman ma nierówno pod sufitem i Romana trzeba się trochę bać. Bo Roman mógł pierdolnąć. Metal nie był wówczas czymś, co masy akceptowały. Metal to nie były pięknie wyreżyserowane teledyski z Adamem udającym czarnoksiężnika z, kurwa, Oz, który chwilę potem pozował w nie do końca heteroseksualnym futrze do okładki wysokonakładowego magazynu. Metal był zły, dziki i metalu słuchały same pojeby. Większość z nich i tak potem "dorosła", zdobyła wykształcenie i dobrą pracę, więc dziś nie wypada im słuchać takiego szamba, zatem uważają się za lepszych od Romana. Roman ma na to jednak wyjebane po całości i dziś właśnie odpala sobie demo Venefices, bo Roman nadal czuje się w środku, w Romanie, takim samym zbuntowanym nastolatkiem jak dawniej. Roman nakurwia zespół Sadista i Desolatora, prymitywów muzycznych znanych choćby z Bestial Raids czy Doombringer. Podlaczemu tak czyni? Bo te pojeby grają śmierć metal! Stojący w opozycji do dzisiejszego mainstreamu, niespecjalnie przyswajalny, chujowo brzmiący, niemelodyjny, niepoukładany, no po prostu w chuj chujowy. Będący tak samo nieprzyjazny społeczeństwu jak Sodom, Morbid Angel czy Blasphemy za czasów, gdy Roman chodził do podstawówki. A kiedy ją wreszcie ukończył, kupił sobie w nagrodę koszul Revenge, na którym napisane było "Chaos.Zniszczenie.Anihilacja". I właśnie te trzy rzeczy Roman znalazł dziś na "Succubacy". Ktoś potrzebuje zatem dodatkowych wyjaśnień, czegoś nie pojmuje? To już niech dopytuje Romana, ale ostrzegam – on w ryj dać może dać...

- jesusatan

sobota, 19 grudnia 2020

Recenzja Baxaxaxa "Devoted to HIM"

 

Baxaxaxa

"Devoted to HIM"

Iron Bonehead 2020

Jeśli ktoś z was widzi tę nazwę po raz pierwszy, to mały uśmieszek zapewne właśnie ląduje na waszym licu. Heh! Też kiedyś gdy kumpel podrzucił mi ich pierwsze demo myślałem, że z tym "xaxaxa" to sobie dla jaj na kasetce napisał (bo to żartowniś był). Ale jak już posłuchałem, to było mi wszystko jeden chuj, czy w nazwie zespołu są trzy czy siedemnaście "iksów", bo "Hellfire" mnie rozjebało. Dziś słuchając nowej EP-ki Niemców tak sobie z rozrzewnieniem wspominam te stare czasy, bo te się zmieniają a muzyka Baxaxaxa wciąż pozostaje taka sama. Wiem, nie są to potentaci wydawniczy i dyskografię mają niemal tak ubogą jak szeregowy poseł pamiętnik stosunków heteroseksualnych (kocice się nie liczą). Ale jak już coś wydadzą, to zawsze palce lizać, tudzież krzyże łamać, zależy co komu bardziej robi. Bawarski duet zawsze był gwarantem black metalu utrzymanego w najwyższych, tradycyjnych standardach. Czyli surowizna pod każdym względem. Niedopieszczone brzmienie, proste, acz jednocześnie mocno chłoszczące akordy, naturalny, niepodkoloryzowany sposób ekspresji werbalnej i Diabeł w muzyce. Tak samo jest na nowej, trwającej zaledwie dziesięć minut EP-uni. Zawiera ona kwintesencję black metalu, niczym z lat dziewięćdziesiątych, w dwóch odsłonach. Nie ma w nich śmiercionośnych blastów, transowych tremolo czy hipnotyzujących dysonansów. Tu się gra po staremu, czyli kilka riffów mocno kojarzących się z Norwegią, ociupinka punkowego sznytu, kapka klawiszy i mnóstwo tego jedynego, niepowtarzalnego klimatu. Przez cały czas trwania tego materiału słychać, że Niemcy faktycznie sprzedali duszę JEMU. I tyle mam do powiedzenia, a jeśli wam mało, to spójrzcie sobie na okładkę. Ona wyraża wszystko. Tak że wiecie, co z tym zrobić...

- jesusatan

REcenzja NORTHERN CROWN „In a Palid Schadow”

 

NORTHERN CROWN

In a Palid Schadow”

Independent 2020

Twórczość Północnej Korony miałem już okazję przybliżać Wam przy okazji poprzedniej płyty zespołu, więc zapewne wielu z Was pamięta z czym to się je. Dla tych, których dopadła skleroza, bądź nie mieli okazji zapoznać się z tamtą recenzją spieszę donieść, że amerykanie wykonują klasyczną odmianę Doom Metalu inspirowaną mistrzami gatunku i wydane w tym roku, czwarte wydawnictwo grupy nie jest w tej kwestii żadnym wyjątkiem. To w prostej linii kontynuacja i rozwinięcie stylu, który kapela pielęgnuje od samego początku swej działalności. Napotkamy tu zatem masywne, wgniatające w podłoże bębny wspomagane grubym basem, tłuste, tradycyjne, opasłe riffy, klawisz zakorzeniony głęboko w latach 70-tych i mocny czysty wokal o wyrazistej artykulacji. Czasami zespół na tym krążku przenosi swój Doom Metal w rejony bardziej progresywne, jednak po chwili wraca do macierzy przy obfitych podkładach klawiszowych, czy w cięższych momentach przy melancholijnych partiach skrzypiec. Wszystko to jest doskonale zbilansowane i świetnie współgra ze sobą tworząc efekt wręcz akwarelowy, tyle że barwy, jakich używa Northern Crown są malowane raczej ponurą kreską Wybornie się tego słucha, ta muza ma odpowiednią głębię, ciężar i charakterystyczny, podniosły, zamglony, chłodny, jesienny klimat. Wydaje mi się, że w porównaniu z poprzednim albumem „W Bladym Cieniu” ma jeszcze więcej odniesień do Deep Purple, co absolutnie mi nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie, dodaje tej płycie dynamiki i gustownego, na swój sposób arystokratycznego, szlachetnego, Heavy-Rockowego szlifu. Oczywiście brzmi to wszystko soczyście, mocno i przestrzennie, zgodnie z kanonami gatunku. Myślę, że nie muszę dodawać, iż miłośnicy twórczości Black Sabbath, Candlemass, Solitude Aeturnus, Saint Vitus, Deep Purple, czy Heaven & Hell mogą łykać tę płytkę w ciemno. Nie ma co się tu dłużej rozpisywać, najlepiej niech swym głosem przemówi muzyka, a głos to powiadam Wam dźwięczny i donośny.


Hatzamoth

piątek, 18 grudnia 2020

Recenzja Yoth Iria "As The Flame Withers"

 

Yoth Iria

"As The Flame Withers"

Pagan Rec. 2021


Kiedy zobaczyłem zapowiedź debiutanckiego krążka Yoth Iria jako zespołu ex-członków takich legend jak Rotting Christ, Varathron czy Necromantia, byłem nieświęcie przekonany, że wiem co będzie zawierał. Zastanawiałem się jedynie, czy ten po raz kolejny odgrzany kotlet będzie jeszcze nadal aromatyczny (jak lubię), czy jednak nieco już przypalony i suchy. Szybko jednak okazało się, że The Magus i Jim Mutilator zrobili mi małe kuku. "As the Flame Withers" to nie jest bowiem taka oczywista muzyka jak na początku zakładałem. Jest przede wszystkim bardzo zróżnicowana, choć nadal nadająca się do klasyfikacji jako grecki black metal. Nie ma tu jednak zbyt wielu fragmentów bliźniaczo podobnych do klasycznych płyt z lat dziewięćdziesiątych. Pojawiają się natomiast niesamowite melodie, łączące w sobie charakterystyczne helladzkie wibracje z czymś zupełnie świeżym i dotąd nieznanym. Można powiedzieć, że Yoth Iria grają grecki black metal 2.0. Od początku słychać skąd wyrastają korzenie tej muzyki, lecz jednocześnie owoce jej ciernistego krzewu biją niespotykanym smakiem. Na przykład motyw przewodni w "The Great Hunter" jest tak uzależniający, że nuci się go nawet we śnie. Jednak nie tylko dobrymi harmoniami kusi ten album. Weterani doprawiają go złowieszczymi szeptami, momentami akustycznymi, orientalnymi i sporą dawką elementów mrocznych i tajemniczych, będących niczym niezbadane katakumby Olimpu – intrygujące a jednocześnie śmiertelnie przerażające. Dodatkowym klasycznym, choć w przypadku Yoth Iria nie stosowanym dokładnie według starej receptury narzędziem są klawisze, tutaj pojawiające się dość oszczędnie i jedynie delikatnie uwypuklające niektóre fragmenty. Z kolei bardzo heavymetalowe partie solowe akcentują najbardziej klasyczne inspiracje zespołu. Kunszt z jakim zostały one tu zagrane dowodzi wyraźnie, że z młodymi wilkami to my tu do czynienia nie mamy. Grecki duet zatytułował swój krążek "Gdy więdnie płomień"... No cóż, na pewno nie chodziło im o ogień płonący ku chwale ich rodzimego black metalu, gdyż swoją muzyką oni go mocno podniecili wprowadzając do gatunku nową jakość.

- jesusatan

Recenzja TEMPLAR „Knights of Nuclear Hell Decibelfucking the Charred Remains of the Christ”

 

TEMPLAR

„Knights of Nuclear Hell Decibelfucking the Charred Remains of the Christ” (Demo)

Caligari Records 2020

 

Kurwa, słuchając materiału demo fińskich popierdoleńców z Templar, który w tym roku wznowiła Caligari Records, czułem się, jakbym przeniósł się w czasie do początku lat 80-tych, a może i trochę wcześniej. „Knights of Nuclear Hell…” to bowiem w chuj surowy, korzenny, pierwotny, nieoszlifowany Speed/Thrash/Black/Punk składający się z ostrych jak brzytwa, chropowatych riffów, brudnego, dudniącego basu, trzymających się punkowego bicia bębnów i barbarzyńskich, niechlujnych wokali, a w zasadzie to spastycznych pomruków, z których Tom G. Warrior byłby z pewnością dumny, wrzasków i okazjonalnych falsetów à la najebany King Diamond, oblanych cuchnącymi, kwaśnymi, nieprzetrawionymi, piwnymi wymiocinami. Ta produkcja to niespełna 19 minut dzikiego, zasyfionego Black/Thrashowego piekła wzbogaconego wieloma niuansami bluźnierczego, szalonego Speed Metalu splecionego brutalnie z agresywnym, oldschool’owym Punkiem. Brzmi to tak, jakby w wielkim, okrutnym wirze wymieszały się wpływy i głębokie inspiracje Venom, Bathory, Hellhammer, King Diamond/MercyfulFate, wczesnym Sodom, Bulldozer, Motӧrhead, The Exploited i Abigail. Nakurwiają chłopaki ile wlezie i nie pierdolą się w tańcu. Momentami jest to nieco chaotyczny napierdol, który ledwo trzyma się kupy i jestem więcej niż pewien, że zawarte tu wałki powstawały i były nagrywane podczas konkretnych libacji. Brzmienie, co zrozumiałe jest surowe, tubalne, mętne, zaplute, prymitywne i plugawe. No i to kurwa tyle odnośnie tego Demo, które niewątpliwie można polecić wszystkim jaskiniowcom, którzy praktykowali już dystans społeczny na długo przed Covid-19.

 

 

Hatzamoth

czwartek, 17 grudnia 2020

Recenzja Totenrune "Towards The Universe"

Totenrune

"Towards The Universe"

Werewolf Promotion 2020

 

Kiedyś, kiedy byłem jeszcze młody i piękny, jakoś tak sobie utrwaliłem, że scena za wschodnią granicą nie jest warta funta kłaków i na ponad dwie dekady straciłem z nią niemal całkowicie kontakt. Nie wiem, czy to była moja ignorancja, czy przez ten czas scena poradziecka zrobiła niebywały krok wprzód, bo tylko w tym roku trafiło do mnie stamtąd przynajmniej kilka płyt często wybijających się ponad przeciętność, że wspomnę jedynie o Precambrian, Luctus czy Goatsmegma.  Dziś natomiast słucham sobie po raz kolejny debiutanckiego krążka Totenrune i wiecie co? To jest kolejna nazwa, którą zapamiętam. Nie żeby ten materiał od razu wywracał do góry nogami mój światopogląd, od tego jest daleki. Chłopaki natomiast idealnie wpasowali się w porę roku i długie jesienno-zimowe wieczory. Sześć kompozycji Ukraińców to bowiem black metal będący połączeniem surowego chłodu z nutką nostalgii. Totenrune atakują dość melodyjnymi, acz jednocześnie zdecydowanie agresywnymi akordami wkręcającymi się szybko w głowę i zapadającymi w pamięć. Poza tymi płynącymi w nieco smutnej nucie tremolo sporo tu także fragmentów bardziej klasycznych i rytmicznych, skłaniających do zarzucenia czupryną. Bardzo zgrabnie się to się sobą łączy i pomimo swoistej schematyczności każdy utwór ma coś ciekawego do zaoferowania. Niby słuchamy w kółko podobnych schematów, jednak one nie nudzą a ciągle przykuwają uwagę. Inności tej muzyce dodaje z kolei fakt, że teksty śpiewane są tu po ukraińsku, choć w sumie brakuje mi tutaj swoistej konsekwencji. Bo skoro tak jest, to dlaczego tytuły są anglojęzyczne? To jednak mały szczegół, bo muzyka broni się sama. Warto odnotować, że mimo swojej lekko smutnej barwy "Towards The Universe" oparta jest na klasycznym instrumentarium, bez zbędnego smęcenia klawiszami czy innych ozdobników. Album trwa pół godziny i w tym przypadku jest to dawka idealna – nie zdąży znudzić a jednocześnie nie pozostawi w niedosycie. Co by nie mówić, debiut Totenrune to dobra płyta, warta zdecydowanie więcej niż tylko jednego odsłuchu i kolejna w tym roku silna pozycja ze wschodu.

- jesusatan


Recenzja THE SCUM „Dead Eyes”

 

THE SCUM

„Dead Eyes” (Ep)

Wild Noise Productions 2020

 

Dużo radochy sprawiła mi ta krótka Ep’ka kolumbijskiego The Scum. Dwa wałki, niespełna dziewięć minut muzy, a banan na ryju taki, jakby ktoś zrobił mi laskę. The Scum wykonuje bowiem równy, rytmiczny, wgniatający w podłoże Old School Death Fucking Metal, jakiego nigdy dosyć. Jakże jednak może być inaczej, skoro w składzie zespołu, który nagrywał ten materiał, widzimy byłego gitarzystę Internal Suffering i ludzi związanych z Nepente, miks wykonał Thomas Skogsberg, a masteringiem zajął się Andy Classen? Prawdziwą wisienką na tym pokrytym pleśnią torcie jest jednak udział Davida Ingrama, który użyczył swych strun głosowych w utworze tytułowym. Kurwa, jak ten niemłody już jegomość pociągnął ze swej zaropiałej gardzieli, to prawie zlałem się w galoty. Pewnie, że to granie, które człowiek wałkował już tysiące razy, ale cóż na to poradzę, że takie klasyczne dźwięki głęboko inspirowane latami 90-tymi, oparte na stosunkowo prostej, ale miażdżącej sekcji, ciężkich, tłustych riffach i klasycznie ryjących growlach cały czas wyrywają mnie z buciorów i tarmoszą niemiłosiernie? Dokładnie tak samo jest z „DeadEyes”. Chłopaki tu nie cudują, tylko szczerze i z przekonaniem rżną tradycyjny Metal Śmierci, któremu bardzo blisko do dokonań Benediction, Bolt Thrower, Dismember, czy Unleashed i mnie to wystarcza, wszak jak wiadomo, dobry Death Metal nie jest zły, a temu, granemu przez The Scum absolutnie nic nie brakuje.

 

Hatzamoth

środa, 16 grudnia 2020

Recenzja VOODUS „Open the Otherness”

 

VOODUS

„Open the Otherness” (Ep)

Shadow Kingdom Records 2020

Jak zapewne pamiętacie (a jak nie pamiętacie, to właśnie o tym fakcie przypominam), pisałem już o tej szwedzkiej hordzie na łamach Apocalyptic Rites przy okazji ich debiutanckiego albumu „Into the Wild”. Od wydania tamtego krążka minęły dwa lata i oto Anno Bastardi 2020 ukazuje się nowe wydawnictwo Szwedów, 2-utworowa Ep’ka zatytułowana „Open the Otherness”. Z czym zatem mamy do czynienia przy okazji tego materiału? Cóż, żadnej, stylistycznej wolty tu nie ma, z głośników nadal płynie bezpretensjonalny, jadowity, zimny Black Metal zawierający duże pokłady melodii. Rdzeń pozostał tu niezmieniony i nadal opiera się na skandynawskiej szkole czarciego grania, czyli chłodnych, chwytliwych, surowych riffach, grzmiącej zawodowo, siarczystej sekcji i wokalizach utrzymanych w najlepszej tradycji gatunku. Nadal znajdziemy w tej muzie trochę chorych dysonansów, atonalnych zagrywek, partie podkręcającego mistyczną, okultystyczną atmosferę parapetu, nieco pogłosów, szeptów, czy rytualnych odniesień. Są też jednak pewne, zauważalne wyraźnie zmiany. Do głosu dochodzą tu w większym stopniu instrumentalne, melancholijne pasaże znane z Post-Rockowych produkcji i cięższe, opasłe elementy charakterystyczne dla stylistyki Doom. Częściej spotykamy tu także dobre, klasyczne w swym wyrazie partie solowe i ciekawie zaaranżowany, nieco bardziej wyrafinowany, niż na debiucie bas. Oczywiście nie jest to żadna jutrzenka gatunku. Całość sprowadza się tu do dwóch dobrze skonstruowanych, przepełnionych mrocznymi melodiami Black Metalowych wałkówz rozbudowanymi, atmosferycznymi partiami, które odpowiednio dawkują napięcie przed siarczystym, diabolicznym dojebaniem do pieca. „Open…” może przywodzić na myśl ich rodaków z Dawn i ich krążek „Slaughtersun (Crown of the Triarchy)”, choć oczywiście skojarzenia z Naglfar, Lord Belial, Sacramentum, Thulcandra, Dissection także siłą rzeczy się tu pojawią. Ładnie to wszystko trybi, słucha się tych wałków bardzo dobrze, gdyż brzmi to mocno i konkretnie, a przy tym przestrzennie i organicznie, aczkolwiek pod kopułą nie zostaje zbyt dużo (przynajmniej w moim przypadku), niemniej fani wymienionych powyżej zespołów spędzą z tym materiałem więcej niż trochę przyjemnych chwil. Konkludując: dobre, ale bez obsrania.

 

Hatzamoth

Recenzja ZATYR „Orament of Proposition”

 

ZATYR

„Orament of Proposition” (Ep)

Dying Victims Productions 2020

 

Ostatnimi czasy coraz więcej powstających, młodych zespołów odchodzi od brutalnego, barbarzyńskiego łomotu i decyduje się rzeźbić w bardziej klasycznych odmianach metalowego szaleństwa. Można powiedzieć, że obserwujemy wręcz renesans mrocznego, tradycyjnego  Heavy i Speed Metalu, co mnie osobiście nic a nic nie przeszkadza, a wręcz ogromnie cieszy. Takim właśnie zespołem, potwierdzającym postawioną na początku tezę jest szwedzki Zatyr, który na swych sztandarach niesie znamię Rogatej Bestii, a muzycznie kultywuje najlepsze tradycje klasycznego, korzennego Heavy Metalu osadzonego głęboko we wczesnych latach 80-tych. „Ornament…” po brzegi wypełniony jest zadziornym, melodyjnym i w sam raz chwytliwym Evil Heavy Metalem z surowym wykończeniem charakterystycznym dla I fali Black Metalu. Dosyć misternie wystrugane riffy kąsają boleśnie, beczki posiadające odpowiedni ciężar młócą niczym młoty w piekielnej kuźni, ziarnisty, brudny, grubo cięty bas hula konkretnie, a charyzmatyczne wokale wbijając się w te zwarte gobeliny dźwięku dodają im niezbędną porcję maniakalnej agresji sprzed bez mała 40 lat i wzmacniają ponury, złowieszczy feeling tego materiału (złowieszczy, jak na Heavy Metal oczywiście).Chłopaki grzmocą tu szczerze i z pasją, więc wałki, jakie znalazły się na tym wydawnictwie żrą niezgorzej, zapadają w pamięć i fundują słuchaczowi solidną porcję klasycznie skrojonego wpierdolu. Sound jest przybrudzony, zalatujący wilgotną piwnicą i dosyć masywny, jednak na tyle selektywny, aby każdy z instrumentów mógł się bez problemu swobodnie wypowiedzieć. Nie jest to jeszcze rzecz, która urywa jaja przy samej dupie, ale to naprawdę konkretny materialik, który wszystkim, podobnym do mnie, starym zgredom powinien się podobać. Solidne fundamenty zostały na nim zbudowane. Mam nadzieję, że zespół pokaże pełnię swoich możliwości na kolejnym, tym razem pełnym już albumie. Szatan słuchając debiutu Zatyr z pewnością tupałby kopytami z radości.

 

Hatzamoth

wtorek, 15 grudnia 2020

Recenzja Upon The Altar "Absid Ab Ordine Luminis"

 

Upon The Altar

"Absid Ab Ordine Luminis"

Putrid Cult 2021

Po bardzo dobrej promówce, o której zresztą napisałem tu parę słów kilka miesięcy wstecz, na debiutancki album Upon The Altar czekałem z ogromną niecierpliwością i sporo sobie po nim obiecywałem. Z powodów różnych jego premiera nieco się opóźniła, ale oto jest i wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że rok 2021, przynajmniej dla krajowej sceny muzycznej, zaczyna się wyjątkowo plugawo. Tarnowianie na pełnym materiale rozwijają myśl twórczą zapoczątkowaną na "Promo 2020" i czynią kolejny krok w kierunku podziemnego królestwa, w którym panuje mrok, trupi odór a wszystko pokrywają nuklearne popioły. W muzyce Upon The Altar nie znajdziecie krystalicznego brzmienia ani wypolerowanych solówek. Bo nie ma w niej żadnej wirtuozerii, tak samo jak nie ma chwytliwych riffów. To jest metal! W najohydniejszej postaci, zainspirowany wczesnymi latami dziewięćdziesiątymi i kultem kozła. Smolisty, wlewający się do uszu i wypalający zwoje mózgowe. Bez wyraźnie wybijających się ponad całość fragmentów ten krążek niesie zniszczenie niespiesznie, za to niebywale konsekwentnie. To nie jest muzyka do łatwego zapamiętania. To ona zapamiętuje ciebie, pomału poznaje i znajduje największe słabości by za każdym razem omamiać i zniewalać jeszcze bardziej. Wirujące tremolo przy mocno podbitej, dudniącej niczym spadające w przepaść głazy sekcji rytmicznej oraz wynaturzonych, nieco wycofanych wokalach, którym towarzyszą rytualne szepty, tworzą wspólnie obraz najgłębszych rewirów piekła. Poczucie estetyki w pojęciu Upon The Altar dla wielu będzie prawdziwym wynaturzeniem. "Absid Ab Ordine Luminis" to śmiertelny rytuał ku chwale Szatana i podróż do najmroczniejszych zakamarków ludzkiego umysłu i skrzętnie skrywanych w nim tajemnic. To trzydzieści pięć minut parującej lawy dla maniaków Vassafor, Temple Nightside, Teitanblood czy Morbosidad. To album, jakiego polska ziemia dotychczas nie wydała.

- jesusatan

Recenzja SAUTRUS „M.A.P.”

 

SAUTRUS

M.A.P.”

Independent 2020

Gdy rozpakowywałem promocyjną paczkę, jaka nadeszła do mnie znad Bałtyku nie spodziewałem się, że napotkam w niej muzykę, która zassie mnie tak głęboko do swego wnętrza, robiąc jednocześnie solidne kuku. Zwłaszcza że nie jest to w zasadzie muzyka metalowa sensu stricto. To, co napotykamy na „M.A.P.” to wysoce eklektyczny mieszanka psychodelicznego Rocka Progresywnego, Doom i Stoner Metalu przyozdobiona misternie delikatnym dotknięciem Zimnej Fali. Naprawdę intrygująca to płytka, zarówno muzycznie, jak i tekstowo. Album ten jest bowiem konceptualną opowieścią o wojnie pomiędzy papieżem Grzegorzem IX a cesarzem rzymskim Fryderykiem II. Usłyszymy tu zatem opasłe, brodzące po kolana w gęstym mule struktury dźwiękowe uzyskane przy pomocy wgniatających w podłoże bębnów, tłustego basu i ciężkich riffów, masę zawiłych, ale twardych prog rockowych rytmów, doskonałych harmonii, czy dynamicznych, mocno schizofrenicznych pasaży instrumentalnych z wykorzystaniem parapetu o tajemniczym, mistycznym zabarwieniu. Sautrus nie stroni także od bardziej ulotnych, delikatniejszych, eterycznych partii instrumentalnych, które nierzadko przeradzają się w mocarne, ołowiane, falujące tekstury posiadające potworny groove. Osobny akapit należałoby poświęcić wokalom. Robota gardłowego na tej płycie to kurwa majstersztyk! W jego partiach usłyszymy zarówno furię i mroczne wibracje, jak i kontrolowany doskonale chłód i wyrachowanie, aż do natchnionych, cieplejszych, niemal religijnych, plemiennych akcentów. Wielobarwna to muzyka, choć utrzymana zdecydowanie w pesymistycznej tonacji. Trudno to momentami ogarnąć, bo płyta ta nie należy do łatwych i zazdrośnie strzeże swych tajemnic, ale warto poświęcić jej należytą ilość czasu, aby krok po kroku odkrywać czające się w jej zakamarkach smaczki. A jak już raz zacznie się je wydobywać na światło dzienne (lub nocne), to kurwa w chuj ciężko przestać! Bardzo dobry, odważny, intrygujący, hipnotyzujący album. Choć na co dzień grzebię raczej w zdecydowanie brutalniejszych produkcjach, to pod „M.A.P.” podpisuję się wszystkimi czterema kopytami.


Hatzamoth

Recenzja DIPYGUS „Bushmeat”

 

DIPYGUS

Bushmeat”

Memento Mori 2021

Dipygus to bez dwóch zdań jedna z moich ulubionych, deathmetalowych „świeżynek”. I choć debiutancki „Deathooze” nie zawojował końcoworocznych list to czas pokazał, że wraca się do tego materiału z ogromną przyjemnością, a każdy kolejny odsłuch tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że jest to zespół, w którego twórczości będę mógł pławić się latami. Intrygujące, satyryczno-teatralne poczucie brzydoty, podparte wyszukanymi samplami ze starych horrorów, które serwuje słuchaczom ekipa z Kalifornii trafiło w mój gust idealnie. Niektórzy narzekali, że za dużo sampli jak na tak krótki album, pojawiały się opinie, że Autopsy-worship, że fajna druga liga. Ja największej wartości „Deathooze” upatrywałem w tym, że czuć w tym było pasję, jakby kapela weszła do studia i zagrała na żywca, lub jakby zrobiła sobie odjechane jam session na sali prób i to zarejestrowała. Był w tym ogień, był w tym pierwotny charakter, spontaniczność, jakby było to grane na setkę. Dlatego też byłem pełen obaw, że „Bushmeat” będzie takim „Deathooze pt. 2” tyle, że wyprutym właśnie z tej spontaniczności i tego błysku. Po miesiącu słuchania tego albumu niemal dzień w dzień mogę śmiało powiedzieć, że obawiałem się niepotrzebnie, a „Bushmeat” okazał się być płytą dużo lepszą niż przypuszczałem, płytą absolutnie fenomenalną. Z jednej strony muzyka nie przynosi rewolucji, bo Dipygus nadal tłucze ten swój grubo ciosany death metal z pogranicza Cianide i Autopsy. Ciężkie, miarowo bite akordy przeplatają się z tym punkującym, oślizgle pełzającym death metalem ekipy Reiferta. Rewolucji natomiast upatruję w ogromnej świadomości muzyków na temat tego co udało im się stworzyć. Bo choć „Bushmeat” z jest muzyką często balansującą na granicy punkowego niechlujstwa i podwórkowej amatorszczyzny, to same już kompozycje napełniają moje serce wydzielinami. Mnogość motywów, mocarne zwolnienia, drapieżne zrywy, nonszalanckie, jakby improwizowane solówki, genialne wręcz operowanie dynamiką, dające poczucie, że ta muzyka żyje, że coś się tam dzieje (a dzieje się tornado z trzęsieniem ziemi), że nie jest to utrzymane na jednym poziomie emocjonalnym, że – finalnie – jakże dalekie jest to od jednorodnej muzycznej masy, którą serwuje obecnie 95% deathmetalowej sceny. Tak, słuchając „Bushmeat” nadal mam to nieodparte wrażenie, jakby ekipa Dipygus grała na setkę, jakby bawiła się konwencją, którą sobie gdzieś wykoncypowała, przez co nadal mamy do czynienia z muzyką pełną pasji, ognia, bezczelnej nonszalancji, muzyką szaloną. To chyba naprawdę jedna z nielicznych, nowych kapel deathmetalowych, o której twórczości nie mogę powiedzieć „produkt”, nawet jeśli jest w tym coś „wymyślonego”. Takiego death metalu chcę słuchać – pełnego ognia, pełnego potknięć, ale też i pasji i pomysłów, który jest czymś więcej niż tylko zgrabnym rozwinięciem klasyki, ale w pewnym sensie rearanżującym ją na zupełnie nową jakość. Taki jest właśnie Dipygus AD 2021. Tutaj wszystko bangla – od nagranych chyba na korytarzu starej kamienicy wokali Clarissy, przez przepotężnie rzężący bas, przez fantastycznie, pełnie brzmiące gary, po rozbrzmiewające w swej groteskowej upiorności gitary. Płyta brzmi przepotężnie – punkowo, organicznie, tłusto, podziemnie, brudno – tak jak death metal powinien brzmieć. O takie granie walczę, takiego chcę słuchać, a „Bushmeat” mi je dostarczył z nawiązką. Niezależnie od tego czy ta płyta zawojuje listy najlepszych metalowych wydawnictw 2021 roku sądzę, że będę do tej płyty wracał z wielką przyjemnością latami. Do „Deathooze” wracam, a „Bushmeat” jest płytą lepszą od „Deathooze”. Tłusty brylant znaleziony w małpim klocku, płyta na lata, death metal totalny. Dziękuję, nie mam pytań, królestwo i pół księżniczki dla jaskiniowców z Kalifornii.


Harlequin

poniedziałek, 14 grudnia 2020

Recenzja Nexul "Scythed Wings of Poisonous Decay"

 

Nexul

"Scythed Wings of Poisonous Decay"

Iron Bonehead 2020

Zjebany rok 2020 chyli się ku końcowi i pomalutku czas zacząć robić rachunek sumienia. W trakcie przeglądania katechizmu nietrudno zauważyć, że spora część grzechów śmiertelnych popełnionych w przeciągu ostatnich dwunastu miesięcy sprowokowana była przez niemiecką Iron Bonehead Productions. No to jeszcze aby podkreślić swoje szatańskie zasługi na tym polu grubą kreską, pod koniec dostajemy jeszcze na deser kolejny zatruwający duszę owoc pod tytułem Nowa EP-ka Nexul. Mimo iż nie jest to pełne wydawnictwo, to i tak trwa ponad trzydzieści pięć minut, czyli tyle, co niejeden pełniak. Zatem okoliczności ku popełnieniu niewierności boskim przykazaniom jest tu pod dostatkiem. Zwłaszcza biorąc pod uwagę jak gęsta jest muzyka Amerykanów. A gęsta jest w chuj, pełna bluźnierstwa i brutalności w starym dobrym stylu. Jeśli sądzicie, że w tym roku na polu gruzowo-smolistym wszystko zostało już powiedziane, to zalecam przesłuchać ten materiał i zastanowić się ponownie. Nexul chłoszcze bowiem niemiłosiernie tasującymi się jak karty w rękach wielkiego mistrza riffami w najlepszym amerykańskim stylu. Teksańczycy raz zapierdalają do przodu jak naćpany struś po pustyni, by za chwilę zwolnić i rozwałkować stojące z ekstazy członki niczym ciocia Helena ciasto na pierogi. Jednocześnie na głowę spadają nam dzikie solówki, niczym wygłodniałe bestie rozszarpując narządu słuchu na strzępy. Zdecydowanie partie solowe stanowią bardzo silny element tego krążka, są maksymalnie dzikie i barbarzyńskie. Równie wkurwione jawią się wokale, przekrzykujące się jak sępy nad padliną, a stukające dość płasko gary dorzucają do muzyki garść surowizny, czy celowego niedbalstwa. Zawarte tu dziewięć utworów to wściekłość w najczystszej postaci przy której biczowanie jawi się dziecinną zabawką. Jeśli macie ochotę stanąć nadzy w oku cyklonu, to zarzućcie sobie "Scythed Wings of Poisonous Decay", tylko ani mi się kurwa nie zająknijcie o miłosierdziu. Tu nie ma litości czy przebaczenia, jest tylko i wyłącznie grzech ciężki. Taki, za który jedzie się prosto do piekła. No to ja poproszę miejsce w pierwszym wagoniku, tuż przy woźnicy.

- jesusatan