piątek, 26 kwietnia 2024

Recenzja / A review of Putrified „Death Darkness Decay”

 

- FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


Putrified

„Death Darkness Decay”

Godz ov War 2024

Jedynym materiałem Zgniłego, jaki w życiu słyszałem, było ich debiutanckie demo, które wyszło na świat… cholera, trzynaście lat temu. Szmat czasu. Kompletnie nie pamiętam tamtej produkcji, a skoro tak, to pewnie zbyt wielkiego wrażenia na mnie nie zrobiła. Przez ten czas nieco się chyba w zespole zmieniło, mimo iż w zasadzie to nadal przede wszystkim projekt Andreasa Olssona, który przy nagraniach najnowszego materiału dokoptował sobie do składu dwóch kolegów z Infuneral na wokale. A dlaczego mniemam, iż coś się ruszyło? Bo „Death Darkness Decay” to materiał, który kopie dupę aż miło, więc gdyby rzeczona demówka była przynajmniej w połowie tak dobra, to bym jej nie zapomniał. Putrified gra death metal, ale nie taki typowy ze Szwecji. Zdecydowanie więcej w tych utworach luzu i melodii oraz chwytliwości. Tak, groove jest zdecydowanie ich sporą zaletą. Druga sprawa, że pan Szwed unika schematyczności i bardzo płynnie porusza się między tempem średnim, powiedziałbym, że wikińskim, a od niego odskoczniami, częstując przy okazji całą gamą zadziornych akordów i partii solowych o silnie klasycznym wydźwięku. Najbliższe porównanie, jakie przychodzi mi do głowy to Amon Amarth po ostrym liftingu. Tylko proszę się nie śmiać. Zamiast tego wytnijcie ze Sztokholmskiej ekipy całą słodycz i sztampowość, a dodajcie odrobinę mroku i ciężaru. Wychodzi z tego naprawdę zapamiętywany materiał o dużej sile nośnej. Praktycznie w każdej z sześciu kompozycji czuje się ten północny ziąb, i w każdej znajdziemy riff, który potem kręci się w głowie i nie chce z niej wylecieć. No żeby nie być gołosłownym, posłuchajcie sobie, na ten przykład, „Locus Temple”. Nie dacie rady stać nieruchomo już od samego początku, a harmonie w tym utworze zmieniają się przynajmniej cztery razy. Wspomniałem o Amon Amarth, ale inspiracji w tej muzyce jest o wiele więcej, bo Putrified Ameryki bynajmniej nie odkrywają. Choćby patent a’la Immolation w „The Sphere of Man” genialnie wpasowany w całość. Tudzież pożyczka od Edge of Sanity na otwarcie „Vermin”. Albo wokalne zakrzyki w stylu Bolzer, w kilku miejscach. Ale najważniejsze, że krążek ten ma odpowiednią moc. Mimo tej chwytliwości, do której nawiązywałem powyżej, jest to bezapelacyjnie album deathmetalowy w każdym calu. Na pewno sporą jego zaletą jest też brzmienie. Masywne, kapkę przybrudzone, jednak na tyle czytelne, że żaden szczegół nie umknie naszej uwadze. W dobie wydawnictw, które często nie pozostawiają w głowie zbyt wiele, lub szybko idą w zapomnienie, Putrified serwuje śmierćmetalowe przeboje na wiele wieczornych odsłuchów. Widać nowe logo na okładce „Death Darkness Decay” to nie przypadek, a nowe otwarcie. Wyszła chłopakom ta płyta, nie ma co. Mówiąc po angielsku „Jestem cały w”.

- jesusatan

 

Putrified

"Death Darkness Decay"

Godz ov War 2024

 

The only Putrified material I've ever heard in my life was their debut demo, which came out... damn, thirteen years ago. It’s a while. I completely don't remember that production, and since, it probably didn't impress me too much. I guess things have changed a bit in the band over that time, even though it's actually still primarily a project of Andreas Olsson, who, while recording the latest material, co-opted two of his colleagues from Infuneral for vocals. And why do I think something has improved? Because "Death Darkness Decay" is material that kicks ass all the way, so if the demo in question had been at least half as good, I wouldn't have forgotten it. Putrified plays death metal, but not the typical kind of Swedish one. There's definitely more ease, melody and catchiness in these songs. Yes, groove is definitely their big advantage. The other thing is that Mr. Swede avoids schematicism and moves very smoothly between a medium tempo, I would say a Viking one, and spurts away from it,  frequenting serving a whole range of feisty chords and solo parts with strongly classical overtones. The closest comparison I can think of is Amon Amarth after a sharp facelift. Just please don't laugh. Instead, cut out out all the sweetness and stiffness from the Stockholm band’s music, and add a bit of darkness and heaviness. What emerges then is truly memorable material with a lot of carrying power. Virtually in each of the six compositions you feel that northern chill, and in each you will find a riff that then gets in your head and doesn’t want to fly out of it. Well, not to be lip service, listen to yourself, for example, "Locus Temple". You won't be able to stand still from the very beginning, and the harmonies in this song change at least four times. I mentioned Amon Amarth, but there are many other inspirations in these tunes, as Putrified by no means discover America. If only the patent a'la Immolation in "The Sphere of Man" brilliantly fitted into the whole. Or the borrowing from Edge of Sanity in the opening part of "Vermin." Or the Bolzer-style vocal screams here and there. But most importantly, the album has the right amount of power. Despite the catchiness I alluded to above, this is unquestionably a deathmetal album in every sense. Certainly its sound is also a considerable advantage. Massive, a little dirty, but clear enough that no detail escapes our attention. In an era of releases that often don't leave much in the mind, or go quickly into oblivion, Putrified serves up death-metal hits for many an evening's listening. You can see the new logo on the cover of "Death Darkness Decay" is not a coincidence, but a new opening. The guys came rally did their best with this album, no question about it. I’m all in!

- jesusatan

Recenzja Funeral Storm „Chthonic Invocations”

 

Funeral Storm

„Chthonic Invocations”

Hells Headbangers 2024


Ciekawe czy maj w tym roku będzie ciepły, bo znając kapryśność naszego klimatu to może być różnie. Ja się nie martwię, ponieważ dziesiątego maja pojawi się drugi krążek Funeral Storm, a on niewątpliwie przyniesie ze sobą cieplutki powiew greckiego black metalu. Zaskoczony „Chthonic Invocations” zupełnie nie jestem. Osiem numerów, których brzmienie, budowa oraz kostkowanie to wycieczka w lata dziewięćdziesiąte, kiedy to z niezrozumiałych dla mnie przyczyn ta muzyka z Hellady, z mrocznej stała się ckliwa i bajecznie melancholijna. Tak też jest na tym wydawnictwie, która jest kalką tej właśnie epoki. Przez blisko czterdzieści minut zmuszony byłem do słuchania utworów, stanowiących zbiór prostych i chwytliwych riffów, powplatanych między nie delikatnie mistycznych, ale głównie śpiewnych na grecką modłę tremolo oraz strzelistych wystrzałów epickich melodii w towarzystwie klawiszowych pasaży o znajomej barwie. Chłodu tu brak. Temperatura instrumentów jest dość wysoka. Gitary nastrojone wzorcowo, wygrywają porywające ezoteryką akordy, które zagęszcza gruby bas i dudniąca perkusja, a wszystkiemu wtóruje podekscytowany wokalista. Całość płynie głównie w umiarkowanym tempie niekiedy zrywając się do nerwowych przyspieszeń przy akompaniamencie stonowanych blastów. Funeral Storm maluje znany obrazek z końcówki poprzedniego stulecia, z którego wylewa się starożytny okultyzm no i przede wszystkim słońce, a gwiazda ta chyba niestety w pewnym momencie zaczęła rozmydlać jeden z najciekawszych rodzajów black metalu. Z charakterystycznie diabolicznego i przesyconego niezdefiniowaną tajemniczością, stał się czymś mdłym i karmelkowym. Sataniczny wydźwięk i oryginalne pomysły zostały nagle zastąpione przez rytmiczne pobrzękiwanie i egzaltowane melodie. Jak dla mnie bezbarwne wydawnictwo, wypełnione typowym greckim black metalem, który ze świetnie się zapowiadającego udał się w podróż o dziwnym kierunku. Ponadto potraktowany w totalnie sztampowy sposób i bez wysiłku (żeby nie powiedzieć, że na odpierdol). Ja podziękuje, ale entuzjaści pewnie będą wyć z zachwytu.

shub niggurath

Recenzja Hemotoxin „When Time Becomes Loss”

 

Hemotoxin

„When Time Becomes Loss”

Pulverised Records (2024)

 


Nazwę Hemotoxin kojarzyłem, ale jakoś nigdy nie było mi dane poświęcić więcej czasu na zapoznanie się z twórczością tej grupy. Nie wiem czy to zasługa pstrokatych, oczojebnych okładek, wypolerowanego logo zdradzającego fascynacje kliniczną produkcją, czy po prostu tagu „technical”, który jest bardzo, ale to bardzo zdradziecki i rzadko kiedy stanowi realną wartość dodaną. Teraz, gdy dane mi było przesłuchać „When Time Becomes Loss” mogę przywołać maksymę, żeby nie oceniać książki po okładce. Tyle, że to nie do końca prawda. Zacznę jednak od tego, że czwarty album Kalifornijczyków to całkiem fajna pozycja, ale skierowana do bardzo konkretnego odbiorcy. Jeśli jesteś fanem późnej twórczości Chucka Schuldinera, a dokładniej – jeśli dostajesz spazmów przy „Symbolic”, a przy okazji lubisz dorobek niemieckiej Obscury, to najnowsze nagranie Hemotoxik powinno Ci się spodobać. Wokalnie jest to niemalże przeklejka z szóstej płyty Death, muzycznie jest to dość lajtowe podejście do metalu śmierci, skromnie zdradzające fascynację thrashową sceną. Bardzo sprawny instrumentalnie zestaw utworów utrzymanych w szybkim tempie płynie nienagannie i pozornie nie ma się do czego przyczepić. Nie da się bowiem ukryć, że Hemotoxin nie jest czymś więcej ponad solidną grupę rekonstrukcyjną. Pełne popisów sola gitar wypełniają kolejne, podobne w konstrukcji utwory, które finalnie zlewają się w jedną, całkiem przyjemną masę. Z drugiej strony można powiedzieć, że jest to płyta z gatunku tych, które się zna w całości po jednym utworze, a więc na swój sposób jest totalnie zbyteczna i nieobowiązkowa pozycja fonograficzna. I taka też jest moja konkluzja – chociaż lubię „Symbolic”, to jednak kompozytorskiej maestrii Schuldinera w twórczości Hemotoxin nie uświadczymy. Solidne rzemiosło to nie wszystko. Można posłuchać z braku laku, ale specjalnych rekomendacji tym razem nie będzie.

 

Harlequin

czwartek, 25 kwietnia 2024

Recenzja / A review of Primitive Warfare „Extinction Protocol”

 

- FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


Primitive Warfare

„Extinction Protocol”

Godz ov War 2024

Płyty pokroju “Extinction Protocol” są w zasadzie banalne do rozgryzienia. Tutaj w zasadzie od pierwszej chwili wszystko jest oczywiste. Logo, którego odczytanie to zajęcie dla kryptografa, okładka, która wymownie sugeruje, iż dzieje się tu wojna, pseudonimy artystyczne muzyków, że o tytule wydawnictwa i nazwie zespołu nie wspomnę. Aż chce się zaśpiewać klasyka „I żywy stąd nie wyjdzie nikt…”. I słusznie, bowiem sztukę zabijania panowie z Primitive Warfare opanowali do, nomen omen, perfekcji. Jest to muzyka bez większej filozofii, no chyba że za takową uznamy totalne zniszczenie. Przez circa pół godziny taranowani jesteśmy kanonadą blastów, których tempo niezbyt często spada, by zrobić miejsce war metalowym akordom czy ślizgom po gryfie. Linie gitarowe to nieustanny szturm, bezustanny atak wściekłych akordów, na zmianę prących maksymalnie naprzód i wchodzących w wolniejsze, rytmiczne riffowanie. O dziwo jest w tych chaosie sporo melodii, a nie wyłącznie jednolitej ściany dźwięku, i pod tym względem Primitive Warfare wychylają nieco głowę ponad standardową przyzwoitość. Niektóre fragmenty swoją skocznością i punkowym zabarwieniem przypominać mogą nawet Haemorrhage z najlepszych lat. Z drugiej strony, wspomniane już bezlitosne blastowanie to nierzadko wychodzenie poza ogólny kanon death / black metalu i wkraczanie na tereny grindowe. Tym bardziej jest to słyszalne, kiedy głęboki growl przełamywany jest wrzaskiem w nieco wyższej tonacji. Powrót do wojennego klimatu zapewniają jednak przewijające się na płycie sample o oczywistej tematyce. Nie znajdziecie tu technicznych popisów czy silenia się na oryginalność. Bo nawet jeśli się ona chwilami zarysowuje, to w sposób całkowicie naturalny i niewymuszony.  Jakkolwiek by „Extinction Protocol” jednak nie słuchać i jak rozkładać na czynniki pierwsze, to i tak w ostateczności wyjdzie nam w równaniu totalny rozpierdol. Widać Godz ov War w tym roku na razie cisną po bandzie i dorzucają do pieca lokomotywy tyle węgla, ile się tylko w nim zmieści. Na pewno debiut Primitive Warfare to jedna z najbrutalniejszych pozycji w ich katalogu. Potężny cios, milordzie, potężny.

- jesusatan

 

Primitive Warfare

"Extinction Protocol"

Godz ov War 2024

 

Records like "Extinction Protocol" are basically trivial to figure out. Here, in fact, everything is obvious from the first moment. The logo, the reading of which is a job for a cryptographer, the cover, which eloquently suggests that there is a war going on here, the artistic pseudonyms of the musicians, not to mention the title of the release or the name of the band. One almost wants to sing the classic "And no one will leave from here alive..." (An 80’s rock song from Polish Perfect band). And rightly so, for the art of killing the gentlemen of Primitive Warfare have mastered to, nomen omen, perfection. This is music without much philosophy, unless we consider total destruction as such. For about half an hour we are battered by a cannonade of blastbeats, the tempo of which not too often slows down to make room for war metal chords or slides on the neck. The guitar lines are a constant assault, a relentless attack of furious chords, alternately pushing maximum forward and entering slower, rhythmic riffing. Surprisingly, there is a good deal of melody in this chaos, rather than just a uniform wall of sound, and in this respect Primitive Warfare bows its head slightly above standard decency. Some parts with their jumpiness and punk tinge may even remind of Haemorrhage from their best years. On the other hand, the aforementioned relentless blasting is sometimes stepping outside the general death / black metal canon and inviding the grindcore territory. This is all the more audible when the deep growl is broken by screaming in a slightly higher key. However, the return to the war atmosphere is provided by the samples with obvious themes scrolling through the album. You won't find any technical show-offs here or efforts at originality. For even if it is outlined at times, it comes out in a completely natural and unforced manner.  However you listen to "Extinction Protocol" and however you dissect it, in the end it still comes out in the equation a total destruction. It's apparent Godz ov War is pulling their punches so far this year and adding as much coal to the locomotive stove as they can fit in it. Certainly Primitive Warfare's debut is one of the most brutal releases in their catalog. A mighty blow, milord, a mighty one.

- jesusatan

Recenzja CEMETERY URN „Suffer The Fallen”

 

CEMETERY URN

„Suffer The Fallen”

Hells Headbangers Records 2023

Australijskie Cemetery Urn powraca ze swym piątym albumem długogrającym i robi to, do czego zespół ten przyzwyczaił nas już przez te wszystkie lata obecności na scenie, czyli sieje rozpierdol, śmierć i zniszczenie. I bardzo kurwa dobrze, gdyż po pierwsze primo właśnie tego po nich niezmiennie oczekuję, a po drugie primo, ultimo, ich ciężki, miażdżący Metal Śmierci poniewiera bestialsko i nieodmiennie robi mi dobrze przy każdej okazji. Oryginalności w ich muzie jest tyle, ile witaminy C w 98% spirytusie, a jednak wykonywany przez nich Death Metal starej szkoły gatunku, nad którym unoszą się wibracje znane z płyt Immolation, Abramelin, Incantation, Drawn and Quartered, Bestial Warlust, Infester, czy Imprecation niszczy z okrutną siłą. Od pierwszych sekund tej płytki atakują nas smoliste, brutalne, rozrywające riffy, dzikie solówki, barbarzyńskie, trzewne bębny, grubo ciosany, chropowato wykończony, tłusty bas, oraz na wskroś bluźniercze, demoniczne growle. Potężna, intensywna, bezlitosna i gwałtowna to płytka, czyli taka, jaka być powinna. Gdy jednak głębiej zanurzymy się w jej majestatyczne otchłanie, to odkryjemy, że na „Suffer The Fallen” sporo jest także nieubłaganych, wściekłych, Black Metalowych tekstur, jak i niestabilnych, nieprzewidywalnych, emanujących złem zwrotów akcji, z których wylewa się nieustanny strumień zgnilizny. Nie znajdziesz tu człowiecze wytchnienia, ni chwili odpoczynku. Ten krążek to prawdziwy monolit pierwotnego, bezbożnego, nienawistnego, obskurnego Death Metalu. Imponujący powrót. Piątka Cmentarnej Urny to materiał na wskroś OldSchool’owy i konserwatywny w swym wyrazie, ale zarazem chorobliwie kreatywny (posłuchajcie tylko tych splatających się w klaustrofobiczną masę, swingujących riffów, czy jadowitych, Thrash’owych akcentów, że o przetaczających się z potworną siłą, szalonych, surowych  beczkach nie wspomnę). Doskonała w mordę płyta, zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że chyba najlepsza w dotychczasowej dyskografii tej wojennej machiny z Melbourne. Niewzruszenie okrutny, bezlitosny, emanujący pierwotnym złem materiał. Ja to kupuję.

 

Hatzamoth

Recenzja Nightside „Death From The North”

 

Nightside

„Death From The North”

Purity Through Fire 2024

No i fiński Nightside poszedł za ciosem. W zeszłym roku, po wielu latach, powrócili na scenę wydając demo „Lions”, a 24 maja zaprezentują swój drugi album w swej jakże krótkiej, bo zaledwie 28-letniej karierze. Najnowsza produkcja to trzy kawałki ze wspomnianego demosa i pięć nowych. Łącznie zatem dostajemy osiem numerów utrzymanych w znanym już tonie. Jest to melodyjny black metal w dość przystępnej formie, gdzie chwytliwe akordy i tremolo wiodą prym. Co prawda wydźwięk „Death From The North” w stosunku do „Lions” jest dużo lepszy. Tym razem poza epickimi harmoniami, które płyną w żwawym tempie w towarzystwie syntezatorowych pasaży, otrzymujemy także sporo agresywnych momentów. Nadały one muzyce Finów trochę dzikości, którą podsyca energiczna perkusja oraz złowrogie wokale. Partie klawiszowe już nie tylko melancholijnie nastrajają, ale również wnoszą znaczny pierwiastek polarny, dzięki któremu kompozycje Nightside skręcają momentami w klimaty znane z twórczości Emperor. Malują one zimne i mroczne pejzaże, twardo kojarzące się z latami dziewięćdziesiątymi, które przesycone były magią północy, porośniętej gęstymi lasami i tonącej przez pół kalendarza w czarnej nocy. Niemniej jednak obecne wydawnictwo tego sekstetu cały czas pozostaje w pozycji otwartej na mainstream, co w sumie nie oznacza, że jest złe. Nie przepadam za melodyjnym black metalem, ale „Death From The North” jest znośnym materiałem. Zimne brzmienie, stonowana sekcja rytmiczna, upiorne warkoty i atmosferyczne parapety kreują mroźną muzę, której gęstość osiągnięta za pomocą dwóch gitar zdaje się być nawet trochę pociągająca, ponieważ wiosła wiją niezłe tekstury, które są energiczne i miejscami zadziwiają mistycyzmem, a wokalista swoim warkotem nie pozostawia złudzeń co do intencji Nightside. Przystępnie, ale też zadzierżyście. Jeśli ktoś lubi łatwo wpadający w ucho bleczur, który oprócz śpiewności wyhodował sobie również pazury i w pełni nawiązuje do tradycji gatunku, to zapraszam do zapoznania się.

shub niggurath

środa, 24 kwietnia 2024

Recenzja Sturmtiger „Transcendent Warfare”

 

Sturmtiger

„Transcendent Warfare”

Rex Diaboli Death Syndicate 2024

Sturmtiger to niemieckie działo pancerne z okresu Drugiej Wojny Światowej, wspierające w swoim czasie działania piechoty, powstałe na bazie uszkodzonych w boju Tigerów. Ponoć zbudowano ich jedynie osiemnaście. Może więcej się nie opłacało. Może i nie, ale za to na pewno opłaca się wziąć na ruszt drugi album tego międzynarodowego ansamblu, który od tego właśnie pojazdu zaczerpnął sobie nazwę. Chłopaki nowicjuszami nie są, bowiem na scenie toczą swoje boje już od ponad dwóch dekad. Nie wiem, jakie tereny atakowali, ale na moje podwórko wjechali gąsienicowcem dopiero przy okazji kasetowego wydania drugiej płyty, nakładem Rex Diaboli. No i wjechali na pełnej, bowiem „Transcendent Warfare” to totalnie to, co tygrysy lubią najbardziej. Te niespełna trzydzieści minut to bezkompromisowy, surowy atak mieszanki black, death i thrash metalu. Przede wszystkim pięknie to brzmi. Dosłownie tak, jakby realizator dźwięku wychowywał się w piwnicy i nieznane mu były techniczne nowinki. Nagrania te cykają, jakby zostały zarejestrowane przynajmniej dwie, jeśli nie trzy dekady temu. Zero polerki, totalny spontan i wyjebongo. Jednocześnie z utrzymaniem przyzwoitości, a nie popadaniem w skrajność. Co do samej muzyki, to panowie Duńczycy bezapelacyjnie nadawaliby się do obsługi pojazdu, od którego nazwę skradli. Jest tu mocno parte do przodu, bez oglądania się na pojawiające się przed lufą przeszkody. Jednocześnie w nagraniach tych słychać sporo bardziej technicznych wywijasów, co przy dość podobnej warstwie wokalnej, chwilami kojarzyć się może z norweskim Diskord (bądź też, kopiąc głębiej, wczesnym Carbonized). W innych momentach przewija się charakterystyczny dla Ross Bay ślizg po gryfie, co kieruje skojarzenia w kierunku Kanady, ale tylko chwilowo. Gdzie indziej wjeżdżają szybkie, pokiereszowane partie solowe, tyleż opętańcze co spontaniczne. Przyznać trzeba, że panowie, biorąc pod uwagę standardy gatunku, ostro tu mieszają, łącząc w bardzo spójną całość elementy chaotyczne z dość wysokim kunsztem muzycznym. Bo raz przypierdolą bezkompromisowym blastem, by za chwilę niemal pastwić się nad słuchaczem ślimaczym motywem o ciężarze tankowca. Tak naprawdę, to album ten pełen jest zmyłek i elementów nieoczywistych, chwilami mocno ze sobą kontrastujących. „Transcendent Warfare” to materiał spuszczający wpierdol w sposób bardziej przemyślany, niż może się to początkowo wydawać, a nie  na zasadzie szturmu. Wszedł mi ten matex niczym igła w pupę przy zastrzyku. Może nie przedefiniował żadnych wartości, ale i tak zdecydowanie polecam.

- jesusatan

Recenzja Full Of Hell „Coagulated Bliss”

 

Full Of Hell

„Coagulated Bliss”

Closed Casket Activities (2024)

 


Panowie z Full Of Hell nie próżnują. Tylko w ubiegłym roku grupa pokusiła się o 3 splity (odpowiednio z Primitive Man, Gasp i shoegazowym Nothing). Po 3 latach przerwy od ostatniego pełniaka otrzymujemy nowy i jak to w przypadku Full Of Hell bywa – nigdy do końca nie wiadomo czego się można spodziewać i jak się tą muzykę odbierze. Uczciwie przyznam, że kilka obrotów spędzonych z „Coagulated Bliss”  dalszym ciągu wywołuje u mnie odruch „hmmmm…...”. Nazywając rzecz po imieniu - jest inaczej, miejscami nawet bardzo inaczej. W przypadku najnowszej propozycji ekipy z Maryland kręcenie nosem i zachwyty rozkładają się mniej więcej w równym stopniu. Najbardziej mi się podobają fragmenty, gdzie Dylan Walker i spółka próbują płynąć w protoindustrialne klimaty oparte na szorstkim, chropowatym basie, pulsującym, nabijanym rytmie budującym pewien muzyczny trans. Jest to w ich przypadku pewne novum i stanowi pewną przeciwwagę do często wykorzystywanych dotychczas, sonicznych zniekształceń. Te oczywiście też tutaj są, ale ich intensywność jest jakby mniejsza. Tempo płyty też wydaje się być w ogólnym rozrachunku wolniejsze, jakby mocniej próbowano akcentować groove, a mniej skupiano się na grindowym rozpierdolu. Może panowie doszli już do ściany i stwierdzili, że szybciej niż kiedyś już grać nie potrafią, a może po prostu chcieli zagrać trochę inaczej – nie wiem, ale w tym nowym, nieco bardziej rytmicznym wcieleniu wypadają całkiem przekonywująco. Gorzej się robi gdy te dość kliniczne granie wpada w w rewiry zmetalcorowanego death metalu w stylu Black Dahlia Murder. Nagle dusza muzycznych eksploratorów, poszukiwaczy w Full Of Hell zanika i zaczyna się nudne, akademickie granie kwalifikujące się na ocenę co najwyżej „dostateczny”. Bo ileż znamy i słyszeliśmy zespołów, które chciały nadać ekstremalnej mieszance death metal i grindcore nieco bardziej ludzkiego oblicza czyniąc go przystępnym dla bardziej mainstreamowego słuchacza. I tak to słyszę na „Coagulated Bliss” - muzycy podjęli tutaj kilka prób uczesania tej muzyki, ubrania jej w w ciuchy z sieciówki. Na domiar złego kilkukrotnie złapałem się na odczuciu, że ta konwencja trochę panom z Full Of Hell nie pasuje i nie do końca potrafią się w tym odnaleźć, bo choć za riffami szedł rytm, groove, coś chwytliwego, to brakowało w tym zgrabności i zwiewności. No cóż – szanuję rozwój, szanuję chęć i potrzebę poszukiwań, ale ten album nie zostanie ze mną na dłużej. Owszem,  jest ciekawszy i odważniejszy niż „Garden Of Burning Apparitions”, wnosi coś nowego do wizerunku grupy, ale najzwyczajniej w świecie nie jest to granie dla mnie. Warto sprawdzić, bo to, że niżej podpisanemu rozminęło się trochę z gustem nie oznacza, że jest to złe. Ful Of Hell to w dalszym ciągu zespół, który ma bardzo wiele ciekawego do zaoferowania.

 

 

                                                                                                                                             Harlequin

Recenzja KURGAALL „Ordo Sancti Daemoni”

 

KURGAALL

„Ordo Sancti Daemoni”

Hammer of Damnation 2023

Taki Black Metal, jaki na swym piątym, pełnym krążku zaprezentował włoski hord Kurgaall,  to stary Hatzamoth od zawsze wielbił i zawsze oraz wszędzie wielbił będzie, tak mi dopomóż Panie Szatanie mój miły. Zakorzeniona bardzo głęboko w kanonach Skandynawskiej II fali z lat 90-tych, inspirowana najlepszymi dokonaniami Setherial, Marduk, Tsjuder, czy Dark Funeral, rasowa, bezlitosna, bluźniercza diabelszczyzna, jaka wylewa się z tego krążka pali żywym ogniem i niszczy z nieprzejednanym okrucieństwem. Wszyscy wiemy (a przynajmniej taką mam nadzieję), czym charakteryzuje się owa, wspomniana powyżej II fala czarciego grania, więc darujcie, ale nie będę specjalnie rozkładał na czynniki pierwsze rzeczy oczywistych, czyli siarczystych beczek, rozrywającego basu i ponurych, demonicznych wokali. Zatrzymam się jednak nieco dłużej na surowych, w chuj intensywnie rzeźbiących wiosłach. Doprawdy to, co robią panowie Inferith i Thasos urywa łeb przy samej dupie. Ich riffy są niesamowicie esencjonalne i przepojone mizantropią, a niegasnąca, diabelska interakcja pomiędzy nimi napędza nieustannie ten krążek. Bez dwóch zdań wiedzą chłopaki, do czego służą ich instrumenty i jak zrobić z nich należyty użytek, aby Rogaty z radości tupał kopytami i machał ogonem, a do tego oba wiosła mają swój własny, charakterystyczny styl. Ich linie penetrują przestrzenie podczaszkowe, niczym wijące się złowrogo, żarłoczne, jadowite czerwie i spustoszenie sieją tam okrutne. Nienawiść, agresja i piekielne wibracje uwalniają się z każdego, zagranego przez nie dźwięku, a zarazem gitarowe struktury tej płyty pełne są ciekawych, chorych harmonii, jak i niebanalnych, napastliwych, pełnych szaleńczego gniewu i majestatycznych zarazem technik sonorystycznych, ze wskazaniem na złowrogie, organiczne melodie, które sprawiają, że siła rażenia tego albumu jest wręcz niesamowita. Oczywiście same popisy wioślarzy byłyby tu jeno niczym miedź brzęcząca albo cymbał grzmiący, jednym słowem byłyby niczym, gdyby nie wydatne wsparcie pozostałych bluźnierców. Dopiero bowiem połączenie w jedną, monolityczną wręcz całość rzeczonych, wyśmienitych partii wioseł z niszczycielskimi bębnami, potwornie ciężkim, smolistym basem i naznaczonymi piekłem, upiornymi wokalizami zamknęło w całość tę Szatańską układankę i sprawiło, że ten bestialski rytuał się dokonał. Zaprawdę wyborna płytka. Zakup obowiązkowy, wyjątków się nie przewiduje.

 

Hatzamoth

wtorek, 23 kwietnia 2024

Recenzja Fluids „Reduced Capabilities”

 

Fluids

„Reduced Capabilities”

Hells Headbangers 2024

To już czwarta płyta tych zwyrodnialców z Arizony, którzy na swoim debiucie jako sampli używali podobno autentycznych odgłosów strzelanin i morderstw. W sumie to doskonale one pasowały do gore-grindu w ich wykonaniu, a swoją faktycznością podbijały chorobliwość kompozycji wypluwanych przez Fluids. Na „Reduced Capabilities” ten tercet oszczędził swoich fanów i nie zapodał już takich smaczków, ale za pomocą dwunastu numerów zaserwował równie smakowite danie. Fani gęstej krwi i wypruwanych flaków będą zachwyceni, gdyż ich muzyka cały czas nawiązuje do Mortician. Tercet ten przy użyciu ciężkich gitar, potraktowanego fuzzem basu i dobrze zaprogramowanej perkusji mieli, kroi szatkuje i rozrywa, zraszając przy okazji wszystko sowicie posoką. Amerykanie robią to nie spiesząc się zbytnio, bo ich grind nie jest specjalnie szybki, ale za to ustawiczny. W miarowym tempie i z uporem maniaka Fluids częstuje nas niewyszukaną surowizną, która może przysporzyć delikatnych słuchaczy o problemy z żołądkiem. Bagienne riffy wraz kilkutonową sekcją rytmiczną oraz śmierdzącymi rzygowinami growlami, systematycznie wylewają wiadra pełne zgniłego mięsa, które dodatkowo zmieszali z błotem i gnojówką. Niekiedy do swego beczkowozu podłączają wąż i odkręcają kurek, aby ta cuchnąca i galaretowata maź płynęła szybszym strumieniem, zalewając nas całkowicie tym obrzydliwym świństwem. Potrafią się również nad delikwentem, który odważył się na sięgnięcie po ten krążek, trochę popastwić i zwolnić nieco. Dostaje on wtedy szmatę na twarz i przez nią, na wzór współczesnych tortur, powolutku i z pieczołowitością leją mu na gębę krwistą maź, pochodzącą z jelita grubego, które jest w ostatnim stadium raka z rozwiniętym procesem gnilnym. Dobra, najnowsza produkcja Fluids to zwarty i blugoczący od niezdrowych wyziewów gore-grind o stonowanej agogice, lecz dzięki odpowiednio brutalnym środkom wyrazu dość intensywnym wydźwięku. Potwornie krwawa łaźnia lub gangrenowaty gulasz. Proszę nie krzywić się za bardzo i jak się brzydzicie to pałaszujcie małymi kęsami albo nie przeżuwajcie, a połykajcie w całości. Być może pomoże Wam w tym na deser zapodany cover Moby’ego, który kończy ten posiłek. Znam jednego, który kiedyś jadał takie rzeczy na co dzień ze smakiem i przeżył. Prawda Wojtuś?

shub niggurath

Recenzja ENTIERRO „The Gates Of Hell”

 

ENTIERRO

„The Gates Of Hell”

Independent 2023

Entierro to kwartet ze Stanów, którego twórczość ukierunkowana była początkowo na tradycyjny Doom/Stoner Metal. W kolejnych latach środek ciężkości ich muzyki stopniowo przesuwał się w stronę klasycznego Heavy i to właśnie w tych klimatach utrzymany jest, wydany w październiku zeszłego roku, drugi, pełny album zespołu. „The Gates Of Hell” to 30 minut muzy zbudowanej na tradycyjnym kręgosłupie Hard & Heavy, charakterystycznym dla wschodniego wybrzeża juesej. Na każdym niemal kroku obcujemy tu więc z ciężko bijącymi bębnami, grubym, lekko mulistym basem, zadziornymi, chwytliwymi, niemal kanonicznymi riffami i twardymi, mocnymi wokalami. Wierzcie mi, gniecie ten uświęcony fundament bardzo konkretnie, zwłaszcza że brzmi on soczyście i tłusto, a przy tym przestrzennie i organicznie. Ta płytka nie opiera się jednak tylko i wyłącznie na utartych, stereotypowych zagrywkach. Sporo na „Bramach Piekieł” przytłaczających, Doom Metalowych struktur, co biorąc pod uwagę początkową twórczość Entierro (co z Hiszpańskiego oznacza zresztą pogrzeb) specjalnie nie dziwi, a przy okazji cieszy mnie niezmiernie. Doskonałym tego przykładem może być choćby otwierający płytkę „The Gates of Hell”. W „Walk Away” natomiast niemal zaciera się granica pomiędzy czystym Heavy i amerykańskim Hard Rockiem, a przez cały, utrzymany w średnim tempie wałek przewija się przydymiona, lepka, smaczna, bluesowa melodia. Odrobinkę nieco bardziej technicznych, progresywnie ukierunkowanych elementów napotkamy w hiszpańskojęzycznym „Vancerán”, natomiast pewne niuanse i szczegóły znane z zadziornego Power Metalu usłyszymy bez większych problemów, gdy choć trochę pochylimy się nad „Under The Eye”. Nie mogło oczywiście zabraknąć na tym krążku utworu, który niejako byłby manifestem zespołu i zarazem ich hymnem. Tą kompozycją jest bezsprzecznie „The Lords of Rock and Roll”. Prawdziwa petarda, której refren będą z pewnością ryczeć zarówno fani zgromadzenie na koncertach, jak i uczestnicy suto zakrapianych imprez w węższych kołach zainteresowań. Naprawdę jest tu czego posłuchać. Entierro gra soczyście i z zębem, a przy tym nie trzyma się kurczowo utartych schematów jednego gatunku, tylko korzysta z całej, bogatej spuścizny klasycznego grania. Dobra, dynamiczna płyta z rasowym Heavy Metalem. Przekonujące granie. Jestem na tak.

 

Hatzamoth

poniedziałek, 22 kwietnia 2024

Recenzja Black Wound „Warping Structure”

 

Black Wound

„Warping Structure”

Chaos Rec. 2024

Pod nazwą Black Wound kryje się trzech bardzo niezdecydowanych Szwedów. W przeciągu trzech lat trzykrotnie zmieniali nazwę, by ostatecznie (chyba) zdecydować się na tą, którą widzicie powyżej. Chuj tam jednak z nazwą, choć przyznam, że obecna jest wyjątkowo stosowna. Pod względem muzycznym złudzeń jakichkolwiek nie ma. To jest wojna i czysta czerń ociekająca smołą, zapewne z czarnej rany. Wyobraźcie sobie połączenie Grave Upheaval, Saltus, Irkallian Oracle i Winter z odrobiną cmentarza z Ross Bay. To oczywiście zarys ogólny, lecz będący dość dokładną wskazówką co do zawartości tego albumu. Panowie dosłownie topią nas w lawie, niespiesznie toczącej się ze wszystkich stron. Brzmienie tego krążka jest dokładnie tak samo gęste jak wulkaniczna wydzielina, duszne i kurewsko masywne. Przewalające się w zazwyczaj niespiesznym tempie akordy gniotą bezlitośnie, bez grama melodii, by następujące po chwili kolejne erupcje dokonały dzieła zniszczenia. Dudniąca sekcja rytmiczna zlewa się chwilami z liniami gitarowymi a charczący z drugiego planu, podrasowany lekko pogłosem wokal wywołuje nieodparte mdłości. Finezji i polotu w tym tyle, co w operacji plastycznej za pomocą kafara. Nie o polot jednak chodzi. Zdaje się, że Black Wound postanowili wypluć z siebie najobrzydliwszy, najbardziej odrażający z możliwych, katakumbowy wyziew. I udało im się to w stu procentach. „Warping Structure” to czyste szło. Tutaj nie znajdziecie nic przyjemnego, jedynie bezwzględny chaos, krzywdę i cierpienie. Ta muzyka to prawdziwy kolos, obleśny i cholernie wkurwiony. Nie będę się silił na poematy i powiem krótko. Jeśli macie ochotę na wywrotkę gruzu, to sięgnijcie po te nagrania. Zrobią wam dobrze, a nawet lepiej.

- jesusatan

Recenzja Rotten UK „Age Of Chaos”

 

Rotten UK

„Age Of Chaos”

Hells Headbangers 2024

No to teraz trochę punka, który został sowicie posypany metalowymi opiłkami. Rotten UK to Czterech jeźdźców Apokalipsy, którzy połączyli się w 2010 roku na terenie Zjednoczonego Królestwa. W drugiej połowie maja za pośrednictwem Hells Headbangers ukaże się ich czwarta płyta „Age Of Chaos”. Skąd w tej wytwórni anarchistyczna brygada? Ano pewnie dlatego, że nagrali bardzo dobrą płytę, która stanowi fuzję różnych typów punkowego grania i metalu z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. W muzyce Rotten UK słychać wiele wpływów z tamtego okresu, bo swoje piętno odcisnęli tutaj tacy przedstawiciele „ulicznego” rzępolenia jak chociażby The Explioted czy GBH. Sporo tu również można znaleźć naleciałości z wczesnego gotyku, gdyż na „Age Of Chaos” wyraźnie obecne są echa twórczości UK Decay czy też Screaming Dead. Jeżeli zaś chodzi o metalowe inspiracje to w tym przypadku można chyba bez wyrzutów sumienia przytoczyć takich wykonawców jak Broken Bones, Amebix, Hellhammer, a nawet Venom. Oczywiście w tym koktajlu nie może zabraknąć elementów brytyjskiego hardcore’a, bo inspiracje Sacrilege, English Dogs i Onslaught także rzucają się w uszy. Mogłoby się zatem zdawać, że ten kwartet funduje nam niezły jubel, ale to tylko złudzenie, gdyż wszystkie te wyżej wymienione pierwiastki zostały z chemiczną dokładnością połączone w wyniku czego powstała czyściutka i niezwykle energetyczna substancja niczym polska amfetamina z lat dziewięćdziesiątych. Jej składniki to zgrzytliwe gitary, idealnie słyszalny bas, znajomo pukające bębny i rzecz jasna buńczuczne wokale. Panowie za pomocą swych instrumentów generują przepyszny hałas o wielu zwrotach akcji, objawiających się w postaci zmiennych temp, różnych rodzajach riffowania jak i wydźwięku poszczególnych fragmentów. Dzięki temu dostajemy trochę agresywnych, thrashowych akordów, skocznego kostkowania w stylu HC czy też bałaganiarskiego zgiełku o punkowym sznycie. Od czasu do czasu też diabeł pokazuje rogi, prowadząc tekstury w brudne i stęchłe rejony na wzór Venom, rytmiczne i mrocznawe klimaty Hellhammer oraz lekko depresyjne i dekadenckie miejsca znane ze wspomnianego proto-gotyku. Uogólniając… „Age Of Chaos” to intensywnie zmienna jazda, pełna po rebeliancku chwytliwych kawałków, które mocno walą po głowie i dają siarczystego kopa w dupę, a towarzyszy temu szyderczy śmiech Szatana. Klasyczny, anarchistyczny i diaboliczny rozpierdol okraszony czarną atmosferą. Słuchając bawiłem się przednio, kilka przy tym piw wypiłem i przy okazji telewizor zbiłem. Sąsiadom wygrażałem, żonie najebałem, a na przydrożną figurkę Maryi nacharałem. Punk Not Dead pełną gębą normalnie. Polecam!

shub niggurath

Recenzja VERDERBNIS „Paria”

 

VERDERBNIS

„Paria”

Black Sunset 2023

 


Z debiutanckim albumem niemieckiego horda Verderbnis sprawa jest pozornie prosta. Płytkę tę wypełnia bowiem trochę ponad 50 minut fachowego, dobrego, opartego na II fali gatunku, stosunkowo melodyjnego Black Metalu i już. Czy aby jednak na pewno? Otóż nie do końca. Wystarczy, że choć trochę uważniej przysłuchamy się tej płycie, a okaże się, że „Paria” ma do zaoferowanie znacznie więcej, niż się początkowo wydawało. Owszem, podstawą jest tu rasowa, zimna, drugo-falowa diabelszczyzna z całym dobrodziejstwem jej inwentarza, jednak ta klasyczna w swym wyrazie forma zyskuje na tym krążku niemal nowe życie. Zespół z miasta nad rzeką Fuldą nie boi się wyjść poza utarte schematy i myśleć bardziej nieszablonowo. Dlatego też praktycznie każdy element tej płyty (niezależnie od tego, czy mówimy o pachnących smołą beczkach, surowych, jadowitych wiosłach, bądź wokalnej agresji) wzbogacają wydatnie bardziej złożone rozwiązania o progresywnym charakterze, atmosferyczne pasaże dźwiękowe nawiązujące niekiedy do szeroko rozumianej stylistyki Pagan, ciężkie struktury rodem z okultystycznego Doom Metalu, korzenne, rwące na strzępy Thrash Metalowe akcenty, czy też subtelny, gustowny dotyk parapetu, który egzystuje jakby pod powierzchnią głównego nurtu. Zwłaszcza wiosła o sinusoidalnych własnościach szyją tu wybornie i są niejako paliwem tego materiału. Raz wznoszą się w ponurych, gwałtownych, lucyferycznych interwałach, by po chwili opadać hipnotyzującym nurtem, tworząc chwilami ciekawe interakcje z eterycznymi miniaturami gitary akustycznej. Pomiędzy kompozycyjnymi strukturami tej płytki meandrują także niebanalne, nierzadko konkretnie złożone, wielowarstwowe linie melodyczne, które zwłaszcza w połączeniu z demonicznym, nawiedzonym szeptem nadają tej produkcji złowrogiej aury i tajemniczego nastroju. W parze z klimatem tej płyty idzie także jej konkretne, czarcie pierdnięcie, za które prócz zadziornych, rogatych wioseł odpowiada także zagęszczona, ciężka sekcja rytmiczna. Zaprawdę, bas i beczki przyłoić potrafią konkretnie i zawiesiście, lecz nie stronią także od bardziej zakręconych rozwiązań, kontrastów i zwrotów akcji. Można zaryzykować stwierdzenie, że na swym pierwszym pełniaku Verderbnis łączy urok tradycyjnych kanonów II fali Black Metalu z jego bardziej progresywną (w pozytywnym tego słowa znaczeniu), wielopłaszczyznową i uduchowioną frakcją, i trzeba przyznać, że robią to wyśmienicie. „Paria” mimo tego, że sięga do wielu źródeł i inspiracji stanowi jednak jedną, spójną, jednorodną całość. Czaruje atmosferą, porusza i przykuwa uwagę, lecz bez kozery, a zarazem nadzwyczaj fachowo przyjebać także potrafi. Bardzo dobry i zarazem ciekawy materiał. Zdecydowanie warto poświęcić mu czas i atencję.

 

Hatzamoth

niedziela, 21 kwietnia 2024

Recenzja Podridao / Convulsive „Convulsively Rotteness”

 

Podridao / Convulsive

„Convulsively Rotteness”

Iron, Blood and Death Corporation 2024

Dawno nie byliśmy w Brazylii. No to nadrabiamy. „Convulsively Rotteness” to trzy kwadranse śmierć metalu właśnie z tamtego zakątka świata w dwóch odsłonach. Pierwszą z nich stanowi Podridao. Zespół ten działa od ponad dekady, i to działa całkiem sprawnie, gdyż dochrapał się już trzech pełniaków i nieco drobnicy. Na rzeczonym Splicie panowie serwują pięć kawałków, które można z grubsza określić jako mieszankę Autopsy ze szwedzizną. Rządzi tu mięsisty riff i bujające tempa, z bardzo częstym wchodzeniem w d-beaty. Wyraźną inspiracją dla tych dźwięków jest stara szkoła z początku lat dziewięćdziesiątych. Jest tu utrzymana odpowiednia proporcja między siarczystym kopaniem dupska a wyważoną melodią, dzięki czemu kompozycje nie są monotonne i dość szybko zapadają w pamięć. Charakterystyczny dla tych nagrań jest mocno wysunięty do przodu bas, często stojący bliżej słuchacza niż linie gitar. Sprawia to, że brzmienie tego materiału jest podwójnie zapiaszczone i zasyfione. Niewiele w tych piosenkach oryginalności, lecz trzeba przyznać, że Podridao przynajmniej starają się pozorować własny styl a nie idą na łatwiznę. Convulsive to zespół zdecydowanie młodszy, bowiem aktywny od zaledwie czterech lat, posiadający na liczniku pełen album i dwie demówki. Im także w duszach gra dath metal taki jak dawniej. Można powiedzieć, że podobnie jak Podridao, także ci Brazylijczycy najbardziej ukochali scenę skandynawską. Stąd też nikt się tu zbytnio nie spieszy, mieląc miarowo i konsekwentnie. Wiele melodii może kojarzyć się może z, kapkę spowolnionym, Vomitory, a skojarzenia te zdecydowanie potęguje głęboki wokal o podobnej barwie. Kompozycje Convulsive mają silnie gnilny wydźwięk, czytaj: Zawartość death metalu w death metalu wynosi w tym przypadku sto procent. Zatem jeśli chcecie, by ktoś wam solidnie obił mordę, wiecie pod jaki Adres się zgłosić. Bo nawet jeśli Convulsive zwalniają pod sam koniec, to i tak zachowują przy tym pełną moc. Reasumując zatem… „Convulsively Rotteness” to kolejny bardzo solidny split z Iron, Blood and Death Corporation po który warto sięgnąć. Choćby po to, by sprawdzić jak się gra Szwecję w Brazylii na wysokim poziomie.

- jesusatan

Recenzja Meister Leonhardt „Thanatopoeia”

 

Meister Leonhardt

„Thanatopoeia”

Purity Through Fire 2024

Jednak nie można tracić nadziei, gdyż w dzisiejszym świecie, który zalany jest modnym post-black metalem, od casu do czasu wyskakuje jeszcze jakaś perełka. Jest nią właśnie taki Meister Leonhardt, który trzy lata temu wydał podobno bardzo dobrze przyjęty mini album, a 21 marca pojawiła się jego debiutancka płyta „Thanatopoeia”. Wspomniany mini mi jakoś umknął, ale najnowsza produkcja tego moskiewskiego bandu jest wręcz urzekająca. Bezsprzecznie jest to najczystszy (obecnie tradycyjnym zwany) black metal oparty na skandynawskiej szkole drugiej fali. Mogłoby się wydawać, że to nic zaskakującego, a jednak. Zadziwiającym faktem jest to, że Rosjanom udało się, a nieczęsto się to ostatnio zdarza, stworzyć tak doskonale oszlifowany diament. Chasydom z Antwerpii czytającym ten tekst zalecam spokój, bo nie chodzi tutaj o ten rzadki i kosztowny minerał, lecz o równie drogocenną współcześnie muzykę. Znajdziemy w niej wszystko co w tej sztuce najlepsze. Zaciekłe riffy, lodowate tremolo, gotycki smutek oraz zajadłe wokalizy. Wszystko to wymieszane kreuje materiał o bezdusznej szorstkości w stylu Craft, norweskiej nieokiełznanej dzikości z nutą awangardy na podobę Carpathian Forest no i spory pierwiastek melancholii znanej z twórczości Burzum. Te sprawnie połączone przez Meister Leonhardt elementy wraz z dodatkiem pomysłów samych muzyków wydały naprawdę znakomity plon. Płynące w zmiennym tempie utwory malują krajobraz wypełniony wszelkimi negatywnymi emocjami. To zatruwający duszę napar, w skład którego wchodzą bezsilna złość, nihilizm, nienawiść i bezkresna pustka. Po wypiciu przenosi on nas do krainy, gdzie nicość jest paradoksalnie kwintesencją życia. Ten swoisty tunel czasoprzestrzenny kwartet ten wygenerował, szyjąc materiał za pomocą agresywnego, thrashowego kostkowania, bezlitośnie rytmicznych akordów i uwierających wysokotonowych zagrywek. Panowie nie stronią również od bardziej klasycznych motywów i solówek, co skutecznie urozmaica i zagęszcza to płótno. Poszczególne frazy wiją się niczym węże w gnieździe, doprowadzając umysł niemalże do szaleństwa, aby nagle przejść do wściekłego ataku bądź zwolnić na chwilę i odjechać w depresyjne rejony. Eklektyczny (w obrębie tego purystycznego) black metal, zaaranżowany nie tylko za pomocą zwyczajowego dla tego gatunku traktowania strun, ale zawierający również trochę niespotykanych rozwiązań. Wystarczy wsłuchać się w trzeci „Malevolence Supreme”, aby odkryć, że zakrywany okresowo przez nienawistne riffy podkład i jego orientalna melodia, to nic innego jak rock gotycki z lat osiemdziesiątych. Niesamowite i nie jedyne takie rozwiązanie na tej płycie, która w gruncie rzeczy niesie ze sobą nienaganny i najwyższej próby black metal. Padłem na kolana i za szybko nie wstanę.

shub niggurath

sobota, 20 kwietnia 2024

Recenzja Technophobia „Anti-Human Terror”

 

Technophobia

„Anti-Human Terror”

Ossuary Rec. 2024

Kurwa, to u mnie w mieście kolesie takie rzeczy napierdalają? Niby człowiek „światowy”, na bieżąco z całym globem niemalże, a tu własnego podwórka nie ogarnia. No ale taki też los leniwca, któremu, jeśli się czegoś pod nos nie podsunie, to sam nie zapoluje. A Ossuary Records właśnie ten mały kąsek mi niemal w usta wepchnęło, i mimo iż byłem nastawiony bardzo sceptycznie, to momentalnie zerwałem się na równe nogi. Nic w tym dziwnego, skoro poczęstowano mnie thrash/crossoverem na naprawdę wysokim poziomie, a ja pogibać się czasami lubię. No ale do rzeczy. „Anti-Human Terror” to zaledwie jedenaście minutowy materiał, ale tak energetyczny i naszpikowany klasycznymi, thrashowymi riffami, że momentalnie adrenalina skacze pod sam sufit. Młodzieńcy najwyraźniej bardzo mocno kochają granie z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. I w swoich kompozycjach starają się ducha tamtych czasów wskrzesić. Wychodzi im to wybornie. Przede wszystkim, podług starej szkoły, w tych czterech kompozycjach nie znajdziecie pianki rozporowej. Tutaj na każdym kroku czai się urywający łeb riff. I to jeden chuj, czy śmierdzi on Slayerem na kilometr, czy zajedzie Exodusem, albo przypomina jak żywo śmieszków z S.O.D. , fakt jest faktem – muzyka Technophobia to solidny zastrzyk adrenaliny, i to o wysokim poziomie stężenia. Chłopaki utrzymują w swoich numerach tempo odpowiednio podkręcone, wręcz idealne do dzikiego moshu, któremu towarzyszy równie rytmiczny przekaz wokalny. Najczęściej opierający się na wkurwionym krzyku, jednak chwilami sięgający, wzorem klasyki, do wysokich rejestrów. I o ile, słuchając wielu retro bandów, zabieg ten wydaje mi się czasem wymuszonym, w przypadku Technophobia powinien wywoływać, przynajmniej u starych pryków, ciary na plecach i uczucie nostalgii.  Zajebiście punkowego sznytu dodaje tym kompozycjom dość kwadratowo pracująca sekcja rytmiczna, co jeszcze bardziej „postarza” ów materiał. Co prawda brzmi on bardzo przejrzyście i wyraźnie, ale nikt też się tu w sterylizację na szczęście nie bawił. Myślę sobie, że jeśli ten EP-ek tak mną pozamiatał w domowym zaciszu, to jaką musi mieć siłę moc koncertową. Bo, nie pierwszy raz to przecież mówię, tego gatunku muza najmocniej wali po ryju w wersji live. Będę miał okazję przekonać się o tym pod koniec wakacji. Tymczasem zdecydowanie polecam zapoznanie się z małym debiutem Technophobia. I to bynajmniej nie z powodu lokalnego szowinizmu, bo u mnie to akurat działa odwrotnie. Naprawdę bardzo dobra rzecz.

- jesusatan

Recenzja FARSOTH „Morbid Symphonies”

 

FARSOTH

„Morbid Symphonies”

Black Lion Records 2023

Szwedzki Farsoth pod koniec listopada zeszłego roku zaatakował swym drugim albumem długogrającym, choć w roku 2022 wcale nie było to takie pewne. Krótko bowiem po wydaniu dobrze przyjętej w podziemiu „The Plague” posypał się skład zespołu. Ówczesny jego pałker postanowił opuścić grupę, a wioślarz niespodziewanie przeniósł się na łono Abrahama (oby się tam nie nudził). Pozostali nie rozpaczali jednak zbyt długo, cały czas pracowali nad kolejnymi wałkami, przy odrobinie szczęścia, stosunkowo szybko ogarnęli nowych muzyków i jak już wspominałem na początku, pod koniec Anno Bastardi 2023przyłożyli swą drugą produkcją, wydaną pod sztandarami Black Lion Records. „Morbid Symphonies” to naturalna kontynuacja, obranej kilka lat temu, linii programowej zespołu i jej konsekwentny rozwój. Podobnie więc, jak na „Pladze”, także i tu obcujemy z rasowym, soczystym, skandynawskim Metalem Śmierci opartym na kanonach gatunku. Zakładam, że wszyscy wiedzą, czym ów styl się charakteryzuje (a jak nie wiedzą, to niech se idą na korepetycje), więc nie będę się specjalnie rozpisywał nad poszczególnymi składowymi muzyki Farsoth. Napiszę za to, że „Chore Symfonie”, to 10 wałków Szwedzkiego Death Metalu stworzonych z pasją i zaangażowaniem. Słychać, że panowie miłość do takiego grania niechybnie wyssali bezpośrednio z matczynego cyca, a ich uwielbienie dla brzmienia spod znaku Boss HM-2 zaiste wielkim jest. W twórczości Farsoth odnajdziemy niezaprzeczalnie głębokie inspiracje Carnage, Entombed, Dismember, Excruciate, Gorement, Epitaph, Funebre, czy Depravity jednak owe determinanty ich muzyki nie są jedynie marną kopią nieśmiertelnych standardów. Każdy z nich został przepuszczony przez filtr doświadczeń,  upodobań i preferencji muzyków zespołu i niejako indywidualnie przysposobiony na potrzeby tego wydawnictwa, co sprawiło, że wpierdol spuszcza ono bardzo konkretny. Nie sądzę co prawda, aby ten krążek jakoś specjalnie zamieszał na współczesnej, zatłoczonej niczym tokijskie metro w godzinach szczytu scenie, jednak maniakalni wyznawcy Śmiertelnego Metalu rodem ze Skandynawii spędzą przy „Morbid Symphonies” (podobnie jak ja) wiele chwil wypełnionych niekłamaną przyjemnością. Dobra, naprawdę dobra płytka.

 

Hatzamoth