Mavorim
„In
Ominia Paratus”
Purity Through Fire 2024
Za
sprawą najnowszego, piątego albumu tej bawarskiej kapeli, podobnie jak
Hatzamoth, który recenzował poprzednią jej płytę, dałem się nabić w butelkę.
Jednak ja nie zwróciłem zupełnie uwagi na wygląd tych muzyków ani na okładkę,
ale za to zwiódł mnie zupełnie kawałek rozpoczynający „In Ominia Paratus”. Zwiastował
on ostrego bleka, o zadzierżystej motoryce, agresywnych i mroźnych riffach i
takowych tremolo, które co prawda noszą w sobie wyraźny, teutoński pierwiastek,
lecz swoim usposobieniem przypominają mocno skandynawskie produkcje z początku
lat dziewięćdziesiątych. Mkną one w zmiennych tempach, ale ich kierunek jest
zdecydowany, podobnie zresztą jak podstawowe wokale, których sposób
artykułowania przez Baptist’a nie pozostawia żadnych złudzeń. W tych chwilach,
które w sumie przeważają na tym materiale i swym krystalicznym oraz selektywnym
brzmieniem smagają niczym blizzard, a i w wolniejszych partiach na wzór
twórczości Hellhammer pobujać też potrafią… to wszystko jest w porządku.
Koszmar zaczyna się, gdy Mavorim do muzyki zaczyna wplatać nachalne germańskie
melodie, zalatujące Wagnerowską pompatycznością lub w ogóle niemieckim
romantyzmem, a chóralne przyśpiewki jak chociażby te w szóstym numerze „Ein
Fahles Ross” wręcz budzą niesmak. Wiem, że Niemcy jak każdy naród swoje cechy oraz
kulturę posiadają i nie da się ich za to winić, lecz w tej formie i w tego
rodzaju muzyce jest to dla mnie nie do przejścia. Wiem, że swoich fanów mają i
z pewnością ten krążek im się spodoba. Dla mnie przez wspomniane wtrącenia
zbytnio po bawarsku romantyczny i nieco za teatralny, choć w klasycznych
momentach wręcz kanoniczny i w ostatecznym rozrachunku dużo lepszy od, dajmy na
to, Kanonenfieber.
shub
niggurath
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz