piątek, 29 listopada 2019

Recenzja Cianide "Unhumanized"


Cianide
"Unhumanized"
Hells Headbangers 2019

Cianide, to zespól, który mimo iż istnieje już od ponad trzydziestu lat, zna tak naprawdę nieliczna garstka fanów. Zespół bardzo konsekwentny w swoich poczynaniach muzycznych, można powiedzieć że taki prawdziwy dinozaur, nie Dino z kreskówki. I mimo iż nigdy nie wybili się ponad powierzchnię undergroundu, nagrali od cholery bardzo dobrego metalu śmierci będąc zawsze do bólu szczerzy i bezkompromisowi. Z tego też powodu każdy następny materiał wychodzący na światło dzienne pod znaku tego ansamblu sprawiał, że krew w żyłach zaczynała mi jakby szybciej płynąć. Nie inaczej było i tym razem. Gdy tylko pojawiła się w mojej skrzynce najnowsza EP-ka morderców z Chicago ręce mi zadrżały a serce zabiło ze zdwojoną siłą. "Unhumanized" to pięć numerów trwających niecałe dwadzieścia sześć minut. Numerów utrzymanych w wykreowanym na samym początku istnienia zespołu stylu – czystym death metalu, bez skazy zbędnej melodyjności czy romansowania z niepotrzebnymi gatunkami pobocznymi. Nie! Cianide nadal łomoczą po swojemu gniotąc kości i rozpruwając trzewia ciężkimi riffami w starym stylu. Niesamowite jest jak ci kolesie potrafią komponować teoretycznie bardzo podobne do siebie utwory przez tyle lat, nadal wplatając w nie coś, co po prostu łapie za serducho i totalnie zniewala. Z drugiej strony, to chyba po prostu rzecz gustu. Dla mnie niektóre zespoły mogą nagrywać w kółko to samo i nadal będę się cieszył jak murzyn białą czekoladą, pod warunkiem, iż owa muzyka będzie na wystarczająco wysokim poziomie. "Unhumanized" zdecydowanie jest. Poza standardowymi, ciężkimi jak walec numerami, będącymi znakiem firmowym Cianide, mamy także chwytliwe, niemal death'n'rollowe fragmenty przy których baniak rwie się do tańca jak pojebany. Rytmy w "Weapon of Curse" czy "Traitors" potrafią wywołać lekki wstrząs mózgu powodujący uszczerbek na zdrowiu, a ja i tak wyszedł bym ze szpitala po godzinie na własne życzenie i włączył ponownie omawianą EP-kę na full volume. Świetny jest ten nowy materiał Amerykanów. Zawiera praktycznie wszystko, czego każdy maniak staroszkolnego death metalu oczekuje od weteranów wspomnianego gatunku. Wielu innych odeszło na wcześniejszą emeryturę, inni udają, że nadal czują ducha rebelii odcinając kupony od dawno minionej sławy, jeszcze inni totalnie się skurwili... Na szczęście Cianide nadal wie, czym jest i czym zawsze powinien być death kurwa metal! I dlatego przed tymi panami kłaniam się głęboko i wypijam za nich kolejny, wielki kielich bursztynowego napoju. Na pohybel pozerom! Świetna EP-ka!
- jesusatan

czwartek, 28 listopada 2019

Recenzja Sijjin "Angel of the Eastern Gate"


Sijjin
"Angel of the Eastern Gate"
Sepulchral Voice 2019

Jeszcze nie opadł kurz, nie umilkły jeszcze płacze po rozpadzie kultowego Necros Christos a już Malte wraz z perkusistą, dobierając sobie do składu gitarzystę hiszpańskiego Extinction (nie mam pojęcia kto zacz) uderzają w świat z demówką zupełnie nowego tworu. Znając personalia zespołu jedno jest pewne – porównania do Necros Christos będą w tym przypadku nieuniknione. I nic dziwnego. Sam wielokrotnie słuchając tego materiału starałem się odłożyć na bok wszelkie uprzedzenia czy oczekiwania. Nie udało się przez długi czas. Choćby dlatego, że wokal Malte jest tak charakterystyczny, iż nie da się go podrobić. No dobra, ale co zatem serwują nam chłopaki na tej trwającej niecałe dziewiętnaście minut taśmie? Po introsie, jak żywo przypominającym którąś tam "Bramę" Necrosów uderza riff kojarzący mi się bezpośrednio z wczesnym Morbid Angel. I nie jest to jedyny moment, gdy takie skojarzenia przychodzą mi do głowy podczas słuchania tej demówki. Muzyka tworzona przez trio bardzo głęboko czerpie z twórczości Amerykanów, na szczęście z tego najlepszego okresu. Te cztery kawałki zdają się być chwilami prawdziwym hołdem dla mistrzów death metalu. Nawet przewijające się między naprawdę niezłymi riffami partie solowe jak żywo przypominają Treya. Że o typowych dla Morbidów zwolnieniach, jak choćby w "Trine Immersion" nie wspomnę. Żeby jednak nie było tak jednokierunkowo Sijjin wplatają w swoją muzykę sporą ilość pierwiastka thrashmetalowego, dzięki czemu ta muza chwyta dość mocno za serducho każdego normalnego faceta w wieku 40+, który spędził tak zwane "młodzieńcze lata" na ganianiu (w pierwszej kolejności) za demówkami co raz to nowszych, wypływających z undergroundu kapel, a nie za dopiero co kiełkującymi cyckami koleżanek z klasy. Jedyne co na samym początku nie dawało mi spokoju, to właśnie to o czym wspomniałem na początku. Ten charakterystyczny wokal. No za chuj nie pasował mi do towarzyszących mu dźwięków. Jednak po kilkunastu odsłuchach jakoś się przegryzłem, choć łatwo nie było. Gdy jednak przekroczyłem punkt szczytowy i było już "z górki" ta demówka zaczęła w końcu żreć niesamowicie. Słychać, że kolesie znają stare, dobre rzemiosło. Wzorowo odrobili lekcje i nagrali naprawdę solidny kawał death/thrashowego materiału. Może niektórym łatwiej będzie po wysłuchaniu "Angel of the Eastern Gate" obetrzeć łzy po Necros Christos. Ja wchodzę w ten materiał jak rozgrzany nóż w masło i czekam na pełen album. Może być potężny, na co mam nadzieję. Wstępna autoprezentacja wypadła bowiem wyśmienicie.
- jesusatan

Recenzja Avslut „Tyranni”

Avslut
„Tyranni”
 Osmose Productions 2019

Były kiedyś, wyobraźcie sobie, takie czasy, że Osmose była jedną z najważniejszych wytwórni na metalowej scenie. To pod jej skrzydłami wychodziły klasyczne dziś albumy, takie jak choćby „Tol Cormpt Norz Norz Norz…” czy „Gods of War”. Lata mijają, ludzie się starzeją… Jedni nadal czują w żyłach kipiącą krew, innym mięknie pała lub zaczynają odcinać kupony od minionej sławy powtarzając w kółko „A pamiętasz, jak ja w dziewięćdziesiątym…”. Taką właśnie obecnie jawi mi się wytwórnia Herve a Avslut (razem z tureckim Horrocious, którego nawet nie chciało mi się opisywać) jest tego najlepszym przykładem. Drugi album Szwedów to niemal książkowy przykład przeciętnego do bólu, nowoczesnego i uczesanego black metalu. W zasadzie słuchając tych dziewięciu numerów ciężko nie zmrużyć ze znużenia oczu lub przynajmniej nie ziewnąć. Avslut gnają mocno do przodu łupiąc dość melodyjnie na skandynawską modłę, czasem tylko zwalniając, by przynudzić jeszcze bardziej. Wokalista drze ryja w tradycyjny sposób, dość chropowato i jednostajnie. Nie było by to może takie złe, bo chwilami chłopaki mają przebłyski, jak choćby w trzecim na płycie „Likvidering”, gdzie pojawia się ciekawy dysonans i dość mocny riff, lub w „Den Eviga Flamman” śmierdzący z lekka Antiversum. To jednak zbyt mało by przykuć moją uwagę. Cała reszta jest dość jednostajna i nijaka, przypominająca Dark Funeral z albumów od nr3 w górę. Ostatecznym gwoździem do trumny jest tutaj brzmienie, wyczyszczone jak dupcia mojej młodszej córki po zmianie pieluchy, striggerowana perkusja bez żadnych znamion duszy i wszechobecny plastik. Czasem wszystko zabarwi jeszcze jakiś płynący w tle klawisz, wtedy już biegnę po papierową torebkę. Gdyby wszystkie zespoły grały black metal w taki sposób, to ten gatunek mógłby dla mnie praktycznie nie istnieć. Słabe to jest w chuj i nie mam ochoty słuchać tego po raz kolejny. Pewnie znajdą się jakieś Zenki, którym ta płyta podejdzie, tak samo jak znajdują się amatorzy koprofilii, ja jednak tym panom serdecznie podziękuję. Po raz kolejny utwierdziłem się w przekonaniu, że do sklepu z zabawkami „Osmose” nie ma już chyba po co zaglądać, bo tam obecnie swój towar sprzedają Chińczyki.
- jesusatan

Recenzja DARKENED „Into the Blackness”


DARKENED
„Into the Blackness” (Ep)
Edge Circle Productions 2019

Jak powszechnie wiadomo, dobry Death Metal nie jest zły, zwłaszcza jeżeli tworzą go jegomoście, którzy z niejednego metalowego pieca chleb wpierdalali i maczają lub maczali swe łapska aż po łokcie w Funebrarum, Memoriam, Disma, Abazagorath, Bolt Thrower, Carbonized, Excuciate, A Canorous Quintet, Guidance of Sin, czy Vicious Art. Czy jednak udział danego delikwenta z kapeli „x”, czy „y” zawsze jest gwarancją jakości muzyki w nowym projekcie? Oczywiście, że nie! Wstęp, który przed chwilą przeczytaliście idealnie pasuje do międzynarodowego ansamblu Darkened i ich debiutanckiego materiału. Chłopy z doświadczeniem, zespoły, które reprezentowali zacne, a jednak „Into the Blackness” nie zachwyca. Żebyśmy się dobrze zrozumieli, żadna kicha to nie jest. Produkcja ta to trwające trochę ponad 15 minut, cztery wałki równego, solidnego, ale powiedzmy to otwarcie dosyć przeciętnego i przewidywalnego Death Metalowego mielenia. Nikt nie wychyla się tu ponad gatunkowe standardy. Jest równo, przyciężkawo, najczęściej marszowo i walcowato. Wszystko w zasadzie oparto tu o brytyjskie patenty znane doskonale z twórczości Bolt Thrower, Benediction, Impaler, czy Warlord U.K. Niestety Darkened to nie ta liga, przynajmniej na razie. Jednak pierwsze zwłoki za płoty, zatem jednym słowem mam nadzieję, że w przyszłości będzie lepiej.

Hatzamoth

środa, 27 listopada 2019

Recenzja Graves / Grave of God "Concilium"


Graves / Grave of God
"Concilium"
Putrid Cult 2019

Obrodziło nam grobami na tym wydawnictwie. Aczkolwiek nie powinno to nikogo dziwić, gdyż już sama nazwa labelu do czegoś w końcu zobowiązuje. Któż z nas bowiem nie lubi zapachu gnijącego mięsa, zwłaszcza takiego świeżo wydłubanego spod ziemi? Na najnowszym splicie dwóch portugalskich hord takich rozkopanych dołów mamy dokładnie dziewięć. Pierwsze pięć należy do kapeli, której średnio zorientowanemu fanowi black metalu przedstawiać nie trzeba. Graves, po dwóch demówkach i wyjątkowo dobrym debiucie uderza ponownie by bezcześcić wszelkie świętości i pluć w twarz każdego wyznawcy syna stolarza. Kto zna dotychczasową twórczość tego zespołu, ten dokładnie wie czego się spodziewać na tym splicie z ich strony. Gdyby typowanie cyfr do Lotto było tak banalnie proste, byłbym już miliarderem. Panowie po raz kolejny atakują najwyższej jakości black metalem głęboko zakorzenionym we wczesnych latach dziewięćdziesiątych. Słychać tu wyraźnie, iż wszystko zostało nagrane metodą DIY. Brzmienie tego materiału jest syfiaste, garażowe lecz nie wykraczające poza granice słyszalności czegokolwiek. Powiedziałbym, że jest to doskonały sound dla tak plugawej muzyki jaką tworzy Graves. Ich utwory kojarzą się ze stylem, jaki prezentował do pewnego czasu Darkthrone – ma być chamsko, surowo a jednocześnie melodyjnie na swój charakterystyczny sposób. I tak też w rzeczy samej jest. Chłopaki nie bawią się w jakiekolwiek awangardy, grają swoje, głównie w średnim tempie, chwilami nieco zwalniając. Wszystkiemu towarzyszy obłąkany wokal, co sprawia, że puzzle zostają ułożone do ostatniego klocka. Kolejne cztery utwory należą do nieznanego mi uprzednio Graves of God. Obawiałem się, że będzie to jakaś lipa, jednak okazuje się, że wiele rzeczy, które napisałem powyżej o Graves można przypisać i temu zespołowi. A właściwie kolesiowi, gdyż GoG to jednoosobowy projekt, poruszający się w bardzo podobnych klimatach. Czyli też rządzi prymitywizm i stara szkoła. Norweskie echa odbijają się od Grobu Boga z wielką siłą, sprawiając iż słuchanie tych nagrań może przenieść nas na półwysep o kształcie psa, dodatkowo cofając w czasie o dwie dekady. Wszystko tutaj pięknie stuka i bzyczy i mimo iż nie jest to absolutnie nic innowacyjnego, to ja jednak kocham takie "piosenki, które już kiedyś słyszałem". Zwłaszcza w tak dobrym wykonaniu. Mimo iż wszystkie utwory są do siebie niemal bliźniaczo podobne, bujają niesamowicie i sprawiają od chuja radochy. Mogę z nieczystym sumieniem powiedzieć, iż oba dzielące to wydawnictwo zespoły serwują dokładnie taki rodzaj black metalu, jaki kocham najbardziej. Łykam ten split bez popity i jestem pewny, że wielokrotnie będę do niego wracał.
- jesusatan

Recenzja NRVK „ThghtlssLght”


NRVK
„ThghtlssLght” (Ep)
Ván Records 2019


NRVK lub jak kto woli Narvik to niemieckie, Black Metalowe komando gloryfikujące agonię, śmierć i zniszczenie wszelakie. Najnowsza, wydana w czerwcu tego roku Ep’ka zespołu trwająca trochę ponad 25 minut, to trzy pokaźnej długości utwory obracające się w klimatach atmosferycznego, rytualnego, modlitewnego, Czarciego Metalu. Sporo tu poskręcanych, nieoczywistych rozwiązań, atonalnych, drylujących narządy słuchu zagrywek i nawiedzonych, opętańczych wokaliz. Znajdziemy tu także złowieszcze melodie rodem z Bliskiego Wschodu, rozwiązania rytmiczne odwołujące się do muzyki rytualnej, tajemnicze szepty i inne tego typu popierdółki ubierające ten materiał w duszny, przepełniony wonią ofiarnych kadzideł, obrzędowy klimat. Sporo się tu dzieje praktycznie na każdej płaszczyźnie muzycznej, jednak mimo to materiał ten mnie nie porwał. Wybuchy nieokiełznanej agresji i niektóre gitarowe dysonanse wydają się momentami trochę nie na miejscu, a momentami wstawione trochę na siłę, co jest wg mnie głównym mankamentem tego materiału. Wygląda na to, że chłopaki trochę przekombinowali, bądź też nie starczyło im umiejętności. Sporo tu też zbyt oczywistych odniesień do twórczości innych zespołów, których nie będę tu wymieniał, aby nie deprecjonować dokonań Niemców. Mimo to jest to jednak materiał dobrze rokujący na przyszłość, bowiem jeżeli NRVK poukłada wszystko, jak należy, to kolejna ich produkcja może być już strzałem prawdziwie morderczym. A póki co jest solidnie, ale dupy nie urywa.

Hatzamoth

Recenzja NUPTA CADAVERA „NuptaCadavera"


NUPTA CADAVERA
„NuptaCadavera” (7”Ep)
Nuclear War Now! Productions 2019

No i mamy kolejny enigmatyczny, międzynarodowy projekt Black Metalowy, o którym wiadomo w zasadzie tylko tyle, że jest. Skład zespołu oczywiście owiany jest tajemnicą, z wyjątkiem tego, że składa z się z międzynarodowej grupy muzyków, w tym ludzi związanych z duńskim Korpsånd Circle. Może to i w jakimś stopniu kultowy i zasłużony dla rozwoju gatunku skład, ale niestety muzyka, którą stworzył, jest co najwyżej przeciętna. „Nupta Cadavera” to bowiem dwa wałki prostego, zimnego, surowego Black Metalu opartego na solidnej sekcji, ogłuszającej ścianie dźwięków emitowanej przez wiosła tworzące totalną siarę i jadowitych, jednak mocno wycofanych, momentami ledwo słyszalnych wokalach oraz wszechobecnym klawiszu, który pełni tu rolę prowadzącą i trzyma cały ten chaos za pysk. Muzyka tego projektu cofa nas o bez mała dwie dekady wstecz, brzmi nieco archaicznie i to w zasadzie jedyna pozytywna rzecz, jaką mogę powiedzieć o tym materiale. To tylko siedem minut muzy, więc przetrwałem tę Ep’kę , traktując ją w pewnym sensie jako sentymentalną podróż do przeszłości. Po kilku przesłuchaniach sentymenty poszły jednak w chuj i okazało się, że to przeciętność, i mam wrażenie (obym się mylił), że ktoś próbuje na siłę zrobić z tego kolejny kult. Kilka takich kultów już w swym życiu przerobiłem, więc na pewno się na to nie nabiorę. To jednak tylko moje zdanie, a materiał ten wśród najbardziej oddanych zwolenników czarnej polewki i tak zapewne znajdzie swych orędowników.

Hatzamoth

Recenzja PHOBOPHILIC „Undimensioned Identities”


PHOBOPHILIC
„Undimensioned Identities” (Ep)
Blood Harvest 2019

Solidne kuku zrobiło mi tych czterech jegomości z Północnej Dakoty swym najnowszym materiałem zatytułowanym „Undimensioned Identities”. Materiał to naprawdę zajebisty, zakorzeniony bardzo mocno w Old School Death Metalu, ale posiadający jednocześnie własną tożsamość i wizję na przyszłość. Myślę, że twórczość Phobophilic może przypaść do gustu fanom Tomb Mold, jak i Blood Incantation, słyszę tu jednak także wyraźny ukłon w stronę Skandynawii i nawiązania do takich płyt jak „The Ending Quest”, „Slumber of Sullen Eyes”, czy „Shadows of the Past”. Poza bardzo dobrą, ciężką sekcją i wywracającym wnętrzności growlingiem wielką silą tej Ep’ki są znakomite wiosła. Na nich to bowiem w głównej mierze opiera się potworna siła i głębia tej produkcji. Przesunięte na pierwszy plan, grube, tłuste, ale zarazem dosyć surowe riffy sieją totalne spustoszenie, niszcząc, rozrywając i depcząc wszystko, co napotkają na swej drodze, a wspomagające je, doskonałe, płynące cudownie partie solowe wpuszczają dużą dawkę mroku i zagęszczają atmosferę tak bardzo, że można by ją rąbać siekierą. Ten smolisty, nasycony ciemnością klimat podkreśla także brzmienie tego materiału. Soczyste, brutalne, nieco miazmatyczne, jednak zarazem przestrzenne i oddychające. Doskonały, miażdżący materiał. Jeżeli ktoś z wytwórni i zespołu to czyta, to mam prośbę, a w zasadzie dwie. Wydajcie proszę tę Ep’kę na cd (jak na razie ukazała się bowiem na limitowanej kasecie i w formie digital) i kurwa jak najszybciej nagrajcie pełen album! Nie wiem skąd, ale mam przeczucie graniczące z pewnością, że będzie to płyta bestialsko niszcząca obiekty.

Hatzamoth

wtorek, 26 listopada 2019

Recenzja Griiim "Pope Art"


Griiim
"Pope Art"
Purity Through Fire 2019

Odkąd sięgam pamięcią nie trafiłem na żadne wydawnictwo Purity Through Fire, które wybijałoby się jakoś specjalnie ponad przeciętność. Dlatego też materiały promocyjne docierające do mnie z tego labelu traktuję nieco po macoszemu. Gdyby nie intrygująca okładka, zapewne Griiim trafiłby na długą listę w poczekalni, albo po prostu został zignorowany. Choćby ze względu na idiotyczną nazwę. Bo czemu tylko trzy "i", czemu nie z rozmachem – Griiiiiiiiim? Szyderczy uśmieszek jednak dość szybko zniknął z mojego parszywego ryła w chwili, gdy włączyłem sobie "Pope Art". Okazuje się, że wbrew głównemu nurtowi płynącemu z PTF, Griiim wcale nie jest taki banalny i oczywisty. Wręcz, kurwa, przeciwnie! Jest cholernie inny niż wszystko inne (jak mawiał klasyk), nietuzinkowy i absolutnie niebanalny. To, co w swoim solowym projekcie prezentuje tutaj Maxime Taccardi to prawdziwy teatr grozy, groteski i odmiennych stanów umysłu. Wytwórnia reklamuje ten album jako "Dark Trip" i jestem w stanie stwierdzić, iż ciężko byłoby mi wymyślić prostsze i jednocześnie bardziej odzwierciedlające tą muzykę określenie. Zacznijmy od tego, iż owa "podróż" trwa niemal osiemdziesiąt minut. Jest to jednocześnie album, którego należy bezwzględnie słuchać od początku do końca. Już te dwa fakty mogą dla wielu ustawić przesłuchanie "Pope Art" w rankingu zadań z kategorii "a wykonalne". Jeśli jednak pozwolimy sobie na wyłączenie się ze świata realnego i zanurzenie w twórczości Francuza, może się okazać, że faktycznie istnieje jakaś druga strona. Czego? Naszej świadomości? Cholera wie! Na pewno nie jest to muzyka, którą strawi każdy. Poza bardzo oszczędnymi, prymitywnymi i surowymi black metalowymi gitarami, będącymi jednak zaledwie dodatkiem i tłem, mamy tutaj prawdziwy kalejdoskop niemetalowych wpływów i elementów. Podstawą "Pope Art" są całkowicie odhumanizowane, industrialno trip-hopowe beaty stanowiące główny składnik hipnotyzującej mikstury. Atmosferę horroru pogłębiają sample  cholera wie, czy produkcji własnej, czy z jakichś maksymalnie porąbanych filmów, pojawiające się tutaj w naprawdę sporej ilości. Pod tym względem debiut Griiim kojarzy mi się lekko z kultowym G.G.F.H. aczkolwiek nieco "zmetalizowanym". Żeby daleko nie szukać, końcówka "Sizofrenija" przywołuje w pamięci "Welcome To the Process" wspomnianych psychopatów, a to jedynie pierwszy przykład z brzegu. Równie mocno co sama muzyka popierdolone są także wokale. Mamy tu deklamacje, szepty, opętane krzyki i wrzaski a wszystko to tak zaaranżowane, że włosy faktycznie stają dęba na głowie. Ten krążek pełen jest niespodzianek, zagadek i mrocznych zakamarków. Jest niczym narkotyk. Jeśli pozwolicie mu popłynąć w waszych żyłach, staniecie się jego niewolnikami. Dla mnie jest to jeden z ciekawszych debiutów tego roku, choć zdaję sobie sprawę, iż "Pope Art" to album z gatunku "kochasz lub nienawidzisz". Nie ma nic pośredniego. Ja zażywam, nie wiem jak wy.
- jesusatan

Recenzja ANCIENT MOON „Benedictus Diabolica, Gloria Patri”


ANCIENT MOON
„Benedictus Diabolica, Gloria Patri”
Iron Bonehead Productions 2019


Druga, pełna płyta tego międzynarodowego ansamblu to materiał niewątpliwie ciekawy i wielowymiarowy, ale zarazem wymagający od słuchacza sporej cierpliwości i wytrwałości. „Benedictus…” to bowiem dwa długie utwory (pierwszy trwa ponad 17 minut, drugi ponad 20 minut), trzeba zatem poświęcić im dość sporo uwagi. Warto jednak to zrobić, bowiem naprawdę sporo się tu dzieje. W obrębie każdego z tych wałków usłyszymy zarówno jadowity Black Metal, klimatyczne, niemal rytualne granie, gęsty, hipnotyczny ambient, czy elementy zahaczające wręcz o noise. Muzycy tego projektu czerpią inspirację z bardzo wielu źródeł, jednak robią to dużym wyczuciem i potrafią te dźwięki okiełznać w taki sposób, aby tworzyły jedną, spójną, intrygującą całość. Ta muza pulsuje mrokiem, jest jakby dźwiękowym zapisem zapomnianego, posępnego obrzędu, jest wciągająca, pochłaniająca i zniewala niepostrzeżenie. Przypomina mi ta płyta trochę falę pływową, raz miarowo płynie, innym razem odpływa, tworząc zawiesisty nastrój, by po chwili niespodziewanie wypiętrzyć się i uderzyć z niszczycielską siłą. „Benedictus Diabolica, Gloria Patri” to smolisty, tajemniczy, emanujący liturgiczną miazmą, kusząco dychotomiczny album łączący religijną zadumę z bluźnierczą furią, a każdy jego fragment wydaje się być zarówno surowy i niepokojący, jak i naturalnie, organicznie rozwinięty. Widzę tu tylko jeden problem. Nie każdy słuchacz będzie miał tyle samozaparcia, aby zgłębiać tę otchłań dźwięków i płynąć wraz z tymi rozbudowanymi, wielowarstwowymi utworami. Mimo że nie zawładnęła mną totalnie ta produkcja, to uważam, że warto poświęcić jej odpowiednią ilość czasu i zagłębić się w ten ocean okultystycznych wibracji i mglistych, tajemniczych brzmień. Płyta bardzo dobra, ale wymagająca. Polecam.

Hatzamoth

Recenzja SELENITE „Mahasamadhi”


SELENITE
„Mahasamadhi”
Sèance Records 2019

Selenite to Austriacki projekt, gdzie kapitanem, sterem i okrętem jest Stefan Traunmüller, czyli człowiek orkiestra, który odpowiada również za zespoły Golden Dawn, Rauchnåcht, Schattenfall, The Negative Bias, Wallachia i A Portrait of Flesh and Blood. Tym razem ubzdurało mu się, że spróbuje swoich sił w ciężkim, zwalistym, ponurym, pogrzebowym Doom Metalu. Jak postanowił, tak też uczynił i dzięki temu powstał album zatytułowany „Mahasamadhi”. Uczciwie trzeba przyznać, że to naprawdę dobra płyta. Starannie ułożona, dopracowana, przepełniona lepką, mroczną atmosferą. Wszystko idealnie się tu zazębia, monumentalna sekcja gniecie solidnie, smoliste, powolne, ociężałe riffy przelewają się niespiesznie, gardłowe growle przeplatane mocnymi, czystymi, niskimi wokalizami doskonale asymilują się z warstwą muzyczną i dodają jej ostatecznego, głębokiego, grobowego szlifu. Klimat podkręca umiejętnie użyty parapet bardzo często stylizowany na organy Hammonda, w czym płyta ta przypomina trochę „Like Gods of the Sun” wiadomo jakiego zespołu. Słychać tu także pewne elementy styczne z twórczością Draconian. Świetną robotę robią też niewątpliwie medytacyjne, mantryczne momentami linie melodyczne doskonale ułożone w tym miażdżącym monolicie. Grube, mięsiste, masywne, organiczne brzmienie sprawia, że ten niespełna 49-cio minutowy materiał wgniata w podłoże, ale równocześnie jest wciągający i wsysa niczym olbrzymia, nieprzenikniona, nieskończenie głęboka, przepełniona ciemnością czarna dziura. Ja dałem się wciągnąć, a jak będzie z Wami? Sprawdźcie to.

Hatzamoth

poniedziałek, 25 listopada 2019

Recenzja VULTUR „Drowned in Gangrenous Blood”


VULTUR
„Drowned in Gangrenous Blood”
Memento Mori 2019


Grecki Vultur swą drugą, pełną płytą potwierdza dobitnie, że jest zespołem bezkompromisowym, przywiązanym do podstawowych wartości Death Metalu. Panowie w dupie mają nowoczesne, polerowane w nieskończoność patenty i inne efekciarskie dziwactwa, za to prawdziwie miłują potęgę, brutalną moc i bezkompromisowość Metalu Śmierci. Drugi album tych czterech jegomości ubrany w cudownie mięsisty i krwawy tytuł zachwyca dźwiękiem, który znakomicie omija krzykliwe ozdoby, zachowując jednocześnie surową, zagęszczoną, mocarną estetykę usianą ciepłymi, parującymi jeszcze wnętrznościami i cudownie słodką zgnilizną. Wszystko, co tu słyszymy jest hołdem dla Old School’owego Death Metalu i posiada niezaprzeczalny urok produkcji z początku lat 90-tych z pierwszymi płytami Gorguts, Immolation, Autopsy, Cannibal Corpse, czy Morbid Angel na czele. Ten klasycznie brutalny, przesiąknięty krwią album to doskonały kawał muzy, dla tych, którzy uwielbiają mordercze, ciężkie beczki, wywlekający wnętrzności bas, rozrywające riffy, chore harmonie i mroczny, niski, plujący flegmą growling. Nikt tu nie ściga się ze światłem, choć siarczystych blastów nie brakuje. Główny nacisk położono tu na ciężar, dzięki czemu produkcja ta poniewiera z potworną siłą. „Drowned…” to prawie 37 minut wyśmienitego mielenia mięcha i wszystkiego, cokolwiek jeszcze dostanie się do tej potwornej machiny zagłady. Brzmienie, podobnie jak muzyka jest gęste, plugawe, zalatujące pleśnią i trupem, co zresztą nadmieniłem już na początku tej recki.Brutalny rozpierdol przecudnej urody. Nic dodać, nic ująć. Jak dla mnie rzecz do obowiązkowego zakupu.

Hatzamoth

Recenzja POWER FROM HELL „Profound Evil Presence”


POWER FROM HELL
„Profound Evil Presence”
High Roller Records 2019


Gdyby ogłosić konkurs na najbardziej prosty (nie mylić z prostackim), oszczędny w środkach wyrazu, minimalistyczny Thrash/Black Metal to z pewnością Brazylijski Power from Hell zająłby w tym rankingu czołowe miejsce. Szósty, pełny album brazylijskich bluźnierców, podobnie zresztą, jak i ich poprzednie wydawnictwa wypełniony jest właśnie taką klasyczną, koszerną muzą, którą można usadowić gdzieś na przecięciu Thrash, Black i Speed Metalu. Chłopaki od lat konsekwentnie napierdalają swoje, nie oglądają się na innych i srają na przelotne trendy i mody. Czuć w tym ducha Venom, Possessed, czy bardzo wczesnego Sodom, a z bardziej „aktualnych” kapel kultywujących takie granie Power from Hell z pewnością przypadnie do gustu tym, którzy lubią dokonania Invocation Spells, Nocturnal Witchcraft, czy Witching Hour. Obecny jest tu także duszny, zagęszczony, okultystyczny, diaboliczny klimat, charakterystyczny dla produkcji z ameryki południowej, co niewątpliwie działa na plus tej płyty. Zawsze uważałem, że w prostocie leży wielka siła, ale tę prostotę też trzeba, choć delikatnie urozmaicać, a tu jest tego zdecydowanie za mało. Jest co prawda na tym albumie trochę naprawdę dobrych riffów, czy konkretnego, dzikiego przypierdolenia, ale niestety jest tego, jak na lekarstwo i matex ten mniej więcej od połowy zaczyna nużyć i być przewidywalny. Utwory są do siebie bardzo podobne, coraz trudniej je od siebie odróżnić, a rytmiczne patenty są jednostajne, oparte na prostym umpa, umpa, co sprawia, że płyta nie trzyma do końca napięcia i staje się po prostu przy końcu nudnym glutem, który ciężko przetrawić. „ProfoundEvil …”znajdzie z pewnością swoich zwolenników wśród maniaków klasycznych, metalowych dźwięków, gdyż w żadnym wypadku nie jest to żadna kupa. Pewnie, gdyby materiał ten był o połowę krótszy, to i moja recenzja byłaby bardziej im przychylna, no ale jest, jak jest i inaczej nie chce być. Nie będę pisał, że mam nadzieję na lepszą, równiejszą płytę Power of Hell w przyszłości, mam bowiem świadomość, że ci Panowie i tak mają w dupie moją opinię, i zrobią dokładnie to, co będą chcieli, i chwała im za to.

Hatzamoth

sobota, 23 listopada 2019

Recenzja Trépas "L'héritage Du Monde"


Trépas
"L'héritage Du Monde"
Sepulchral Productions 2019

Blackmetalowa scena z Quebecu dała mi o sobie w tym roku dość mocno znać za pomocą dwupłytowego konceptu Ossuaire. Najwyraźniej to nie wszystko, co muzycy z tamtego rejonu mają do zaoferowania, gdyż na początku grudnia ukaże się jeszcze jedno wydawnictwo zdecydowanie warte uwagi. Mowa o projekcie członków Outre-Tombe i Morgue, którzy to zebrali siły by wspólnie uderzyć pod szyldem Trepas. Debiutancki album Kanadyjczyków to niespełna czterdzieści minut muzyki podzielonej na sześć części. Sześć bardzo zgrabnie przemyślanych utworów, co trzeba już na początku zaznaczyć. Panowie traktują nas melodyjniejszą wersją skandynawskiego black metalu w najlepszym stylu, przypominającym mocno najpłodniejszy okres tamtejszej sceny. W każdym numerze możemy spotkać niebanalne i absolutnie nieprzesłodzone melodie, które dość szybko zapadają w pamięć i nie dają spokoju. Kanadole atakują co rusz to z innej beczki. Raz jesteśmy torpedowani szaleńczym blastem by za chwilę móc delektować się chwytliwym zwolnieniem czy akustyczną wstawką. Utwory na tym krążku są bardzo zróżnicowane i nie ma mowy o powtarzalności. Wściekłe wokale wyśpiewują po francusku, co też jest poniekąd nieco egzotyczne i brzmi intrygująco, mimo iż nie mam zielonego pojęcia, co do mnie jegomość krzyczy. Nie jest to jednak najważniejsze, skoro sama muza buja niesamowicie i przypomina lata, gdy black metal, a konkretnie jego druga fala, był czymś świeżym i nowatorskim. Bardzo przyjemnie słucha się tego wydawnictwa, mimo iż ma ono kilka mankamentów. Największym z nich jest brzmienie. Jest ono niestety wypieszczone niemal do granic możliwości. Chwilami mam wrażenie, iż za perkusją siedzi pan Trigger albo jakiś inny komputer. Zdecydowanie brakuje mi na tym krążku odpowiedniej dawki syfu, dzięki czemu odbiór "L'héritage Du Monde" byłby o wiele dosadniejszy. Mimo to, same utwory bronią się bardzo dobrze i potrafią bardzo silnie namieszać we łbie. Jestem pewny, że jeszcze nie raz wrócę do tego krążka, bo jakby nie patrzeć jest to bardzo solidny kawałek black metalowego grania. Mam tylko nadzieję, że chłopaki wyciągną odpowiednie wnioski i następny album będzie miał w sobie więcej organiki niż nowoczesnych wynalazków. Pomijając wszelkie mankamenty, jest to wciąż naprawdę niezły debiut.
- jesusatan

Recenzja Tragedy In Hope “Smile At Death”


Tragedy In Hope
“Smile At Death”
Self-Release 2019


Pamiętacie Hecate Enthroned? Tak, to ci malowańcy, którzy na teledysku do debiutanckiego mini stroili groźne miny a jeden z nich zdmuchnął płonący kwiatek. Był z tego zespołu niezły łach, aż dziw bierze, że oni nadal istnieją. Dlaczego wspominam o Brytolach? Dlatego, że myślałem do dziś, że nie da się zrobić większej wiochy w podobnym klimacie. Z chwilą jednak, gdy w moim odtwarzaczu zagościła EP-ka jednoosobowego, rosyjskiego projektu, zmuszony jestem zmienić zdanie. Tragedy In Hope to chyba dość trafna nazwa dla tego tworu, gdyż cztery numery (a właściwie intro plus trzy) są w rzeczy samej tragiczne i nie zostawiają żadnej nadziei na przyszłość. Pan Alexander gra black metal najniższych lotów. Nie dotrwałem nawet do końca pierwszego (drugiego) utworu bez parsknięcia śmiechem. Blackmetalowa patatajnia okraszona symfonicznymi klawiszami z wokalem a’la Dani Filth, tudzież czystymi zaśpiewami na równie chujowym poziomie. W pewnej chwili na gościnne występy wskakuje chyba nawet laska. Piszę „chyba” bo sam nie jestem pewny, czy to dziewczyna Alexandra, której pozwolił zaśpiewać parę słów za loda, czy on sam. Im dalej w las, tym więcej drzew. Nudny do obrzygania leśny metal z mnóstwem klawiszowych ozdobników, wiecie, coś na kształt wspomnianego Hecate Enthroned zmiksowanego z Bal-Sagothem. Słuchać się tego nie da. Mimo iż ten materiał to zaledwie trzynaście minut, to pozostawia głębokie rany w umyśle, oczywiście w negatywnym tego słowa znaczeniu. Jeśli komukolwiek przyjdzie do głowy, by zapoznać się z muzyką Tragedy In Hope, to pamiętajcie, że ostrzegałem. Tego się, kurwa, nie da od-usłyszeć. Do dołu z wapnem!
- jesusatan

https://www.youtube.com/watch?v=mb2kzbEzt4U

piątek, 22 listopada 2019

Recenzja Beastlurker “Sanguine Elixir of Psychotropic Divination”


Beastlurker
“Sanguine Elixir of Psychotropic Divination”
Godz Ov War 2019


Beastlurket to nowy twór na scenie, debiutujący właśnie pod banderą Godz Ov War EP-ką zatytułowaną „Sanguine Elixir of Prychotropic Divination”. Nie oczekiwałem po tym materiale zbyt wiele, jako iż amerykańskie zespoły grające black metal nieczęsto przypadają mi do gustu. Dałem jednak chłopakom szansę i okazało się, iż dostałem ciut więcej niż się spodziewałem. Trio z Chicago serwuje nam cztery numery żwawego czarciego grzania, opartego na skandynawskich melodiach.  Mimo iż jest to młody zespół, słychać wyraźnie, iż z instrumentami się poznali się przedwczoraj na wiejskiej potańcówce. Zgrabnie konstruowane numery potrafią nieźle pobujać a komponowane przez zespół melodie wchodzą w głowę bez zbytniego oporu. Beastlurker nie stroni od zmian tempa czy podkręcania atmosfery przedniej jakości solówką. Posłuchajcie choćby popisów w otwierającym materiał „Caustic Purgatorial Suspension”. Od razu da się zauważyć, że goście mają spory potencjał. Dodatkowo poza typowymi, płynącymi riffami znajdujemy tutaj także bardzo chwytliwe akordy balansujące na pograniczu z thrash metalem, dzięki czemu materiał zdaje się być o wiele bardziej zróżnicowany. Szkoda tylko, że przeplatają się one z typowym brzęczeniem. Gdyby takich rwanych fragmentów było więcej moja nota poszybowałaby zdecydowanie w górę. Mimo chwilowych zrywów „Sanguine…” zaliczyłbym do gatunku bardziej uczesanego, kulturalnego black metalu. Brzmienie jest tu bardzo czyste i przejrzyste, co sprawia, że brakuje mi odrobiny syfu na strunach i smoły na garach. Jeśli lubicie wczesny Enslaved czy Marduk, to powinniście zdecydowanie sprawdzić sobie ten krążek. Nie jest to może granie na wyjątkowo wysokim poziomie, jednak na tyle solidne, by przyjemnie spędzić z nim kilka wieczorów. Jeśli Amerykanie nie spoczną na laurach i dodadzą na następnych nagraniach nieco więcej od siebie, to być może sprawią już niedługo małą niespodziankę. Na dziś jest nieźle, ale pampers potrzebny nie będzie.
- jesusatan

Recenzja ORTHODOXY „Novus Lux Dominus”


ORTHODOXY
„Novus Lux Dominus”
The Sinister Flame 2019


Kurwa! Miałem sobie dziś odpuścić pisanie o muzyce, gdyż to zdecydowanie nie był mój najlepszy dzień. Jestem fizycznie wyjebany, bo skończył się długi weekend, psychicznie zdołowany, bo skończył się długi weekend i trzeba rano zapierdalać do roboty, a jeszcze do tego w długi weekend fura mi się zjebała i jak na razie do roboty muszę dymać komunikacją miejską, co nie poprawia mojego samopoczucia. W chuj z takimi weekendami! Zrozumiałym jest zatem, że chciałem sobie nieco poprawić humor. Zarzuciłem więc na słuchawki debiutancki album Hiszpańskiego Orthodoxy i po chwili wiedziałem już, że trzeba o tej produkcji wspomnieć małe co nieco, bowiem to naprawdę dobry materiał. „Novus Lux Dominus” to 42 minuty ciężkiego, rozrywającego na strzępy, opartego o klasyczne wzorce Death Metalu, przy dźwiękach którego mury Jerycha rozpadłyby się niczym domek z kart. Sekcja z wywracającym flaki basem gniecie z potworną siłą, wiosła sieją spustoszenie, sypiąc na nasze głowy spore ilości raniącego dotkliwie gruzu i stłuczki szklanej, demoniczny, niski growling przecudnej urody dopełnia to Diabelskie dzieło zniszczenia. Ta płytka wydaje się przy pierwszym kontakcie nieco toporna, ale to, co pierwotnie wydaje się wadą, zanim miną 42 minuty staje się zaletą, a owa toporna prostota sprawia, że albumu tego chce się słuchać (przynajmniej ja tak mam). Gęste, brutalne, zainfekowane surową zgnilizną brzmienie sprawia, że produkcja ta miażdży wszystko, co stanie jej na drodze. Zaprawdę powiadam Wam, dużą przyjemność sprawił mi ten buldożer z zębami rekina i dzięki temu przynajmniej wieczór tego ogólnie zjebanego dnia był naprawdę przyjemny.

Hatzamoth

Recenzja NEPTRECUS „ArsGallica”


NEPTRECUS
„ArsGallica”
Purity Through Fire 2019


Czwarty album Paryskiej hordy Neptrecus to solidny, dobry  kawałek Black Metalu. Słychać, że korzenie tej muzyki tkwią głęboko w drugiej fali czarciego grania, jednak dźwięki zawarte na tej płycie mają zarazem swą własną tożsamość i charakter. Przyczynia się do tego niewątpliwie język, w jakim napisano teksty na to wydawnictwo. Wszystkie liryki są tu bowiem po francusku, co pozytywnie wpływa na wydźwięk tego albumu. Nie brakuje tu oczywiście siarczystego dojebania do pieca, jednak te jadowite, szybkie partie umiejętnie przemieszano z wolniejszymi, bardziej klimatycznymi frazami, w których momentami słychać wyraźne ciągotki w stronę lekko progresywnego grania, co najbardziej uwidacznia się w pracy wioseł i bardziej dopracowanych partiach solowych o sporym stopniu technicznego zaawansowania. Zespół wkręcił na tę płytkę także odrobinkę folkowych akcentów, ale jest to bardzo delikatne dotknięcie, zatem elementy te wiochy nie robią. Najlepiej żrą tu jednak wg mnie równe, marszowe pochody w średnich tempach, gdzie sekcja ciężko i miarowo wbija gwoździe w naszą czaszkę, a wiosła, którym towarzyszy rasowy scream, szyją gęstym ściegiem. Nie jest to totalna, Black Metalowa ekstrema, ale ta muza naprawdę ładnie płynie i potrafi momentami zaskoczyć, choćby niebanalnymi rozwiązaniami melodycznymi. Brzmienie albumu jest surowe, cierpkie i kąśliwe, ale jednocześnie dosyć przejrzyste i ciężkie, dzięki czemu ta płytka potrafi zadawać celne ciosy między węch, a wzrok. Fani rzeźbienia w Black Metalowej glinie przytulą zapewne ten album bez większych problemów, reszta niech czyni, jak uważa. Ja wielką miłością do tej płyty nie zapałałem, ale uważam, że posłuchać warto.

Hatzamoth

Recenzja MORAST „Il NostroSilenzio”


MORAST
„Il NostroSilenzio”
Totenmusik / Ván Records 2019


Pierwszy album Niemieckiego Morast przeszedł obok mnie, tzn. słyszałem tu itam, że to dobre granie, ale dziwnym zrządzeniem losu niedane mi było zapoznać się z tym materiałem. Gdy zatem zobaczyłem kolejną produkcję tego projektu postanowiłem, że zapoznam się z nim choćby skały srały, a z nieba leciały gówna tak wielkie, jak ja. Jak postanowiłem, tak też zrobiłem, czego efektem jest niniejsza recenzja. Po zapoznaniu się z „Il Nostro…” przyznaję, że to naprawdę bardzo dobra, przepełniona mrokiem i negatywnymi emocjami muzyka. Nie uświadczysz tu bracie typowej napierdalanki, ta płyta to przede wszystkim ciężar i ponury, ale zarazem ulotny niczym delikatna mgiełka klimat. Muzyka Morast to połączenie Doom i Death Metalu z delikatnym dotknięciem Black’owych, i nienachalnie użytych, jakby lekko schowanych Post-Black Metalowych struktur. Atmosfera na tym albumie doprawdy jest posępna, sugestywna, wciągająca i hipnotyzująca, a mrok i mizantropia sączą się dosłownie z każdego, zawartego tu dźwięku.Twórczość Niemców nie jest jakoś specjalnie brutalna, niemniej intensywności i głębi nie można tej muzyce odmówić. Wszystko płynie tu swoim rytmem, raczej wolno i niespiesznie, ale czuć tu wręcz namacalnie niepokojące, pogmatwane, posępne wibracje. Kurwa, nie wiem, co tu napisać, aby jeszcze bardziej przybliżyć Wam twórczość Morast, gdyż wszystko, co próbuję wyrazić słowami wydaje mi się zbyt banalne w porównaniu tym, co tu słyszę. Postaram się zatem podrzucić Wam kilka nazw kapel, z którymi kojarzą mi się te dźwięki. Z pewnością będzie to wczesny Tiamat (tyle że bardziej zharmonizowany) jednak z dusznym klimatem „Pentecost III” Anathema. Jest tu także odrobina pierwszej płyty Sadness, czy Diabolique, nie tyle w sensie czysto muzycznym, ile bardziej w mroku i ciemności zawartej w przekazie ich wydawnictw. Myślę także, że Bolzer i Valborg wpłynęły w pewnym stopniu na proces komponowania tej płyty. Swoje trzy grosze do tego ogródka dokłada także brzmienie. Surowe, nieco przydymione, nawiązujące wprost do Doom/Death Metalowych produkcji lat 90-tych.I to chyba tyle, mam nadzieję, że sprawdzicie ten materiał, gdyż to bardzo dobry, ze wszech miar wart polecenia album z zawiesistym, klimatycznym graniem.

Hatzamoth

czwartek, 21 listopada 2019

Recenzja Urn "Iron Will of Power"


Urn
"Iron Will of Power"
Season of Mist 2019

Kiedy dwa lata temu fiński Urn powrócił na scenę w zupełnie nowym składzie, zastanawiałem się, czy to tylko jednorazowy wybryk, czy też może zagoszczą tutaj znów na dłużej. Tym bardziej, że "The Burning" był bardzo w pytę albumem. Okazuje się, że chłopaki chyba się ostatecznie dotarli i oto dzięki Season of Mist naszym uszom ukazuje się właśnie piąty pełny materiał zespołu. Znajdujemy na nim dokładnie to, czego można było oczekiwać – wybuchową mieszankę thrash i black metalu. Już otwierający płytę "Downfall of Idols" sprawia, że każdy normalny fan starego grania ma ochotę powymachiwać zaciśniętą pięścią i postroić głupie miny niczym Fenriz. Co nas zatem może spotkać, jeśli na "Iron Will of Power" mamy dziewięć, no technicznie osiem, takich utworów? Zapewniam, że jedynie świetna zabawa i kopiąca dupsko muza. W tych czterdziestu minutach, z okładem, przewija się od cholery dobrych, chwytliwych i porywających staroszkolnych riffów przy których tylko beznogi pies nie podskoczy z kanapy. Finowie czerpią pełnymi garściami z klasyki lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Zdaje mi się, że na tym albumie zdecydowanie więcej jest inspiracji czystym heavy metalem, niż jego późniejszym bratem. W niektórych fragmentach nie sposób wręcz nie oprzeć się wrażeniu, że oto buja nas do tańca Manowar z agresywniejszym wokalem. Dodatkowo ten materiał naszpikowany jest doskonałymi, klasycznymi solówkami niczym place zabaw w Angoli minami. Raz za razem rozrywa nas ciekawy akord a płyta przelatuje przez głowę błyskawicznie, niczym mechanik blondynkę w toalecie na stacji benzynowej. W połowie krążka panowie dają nam chwilę na złapanie oddechu poprzez krótkie interludium w postaci instrumentalnego "Gates to Hyboria", kojarzącego mi się dość mocno z epickim etapem Bathory, po czym wracamy do zadawania kolejnych ran ostrym narzędziem. Co prawda idealnie byłoby, gdyby brzmienie piątki Urn było nieco mniej wypolerowane, jednak nie jest to jakiś rzucający się w uszy mankament. Słychać, że zespół z czasem dojrzał i ich kompozycje stały się bardziej przemyślane i wyważone. Ponadto cała płyta jest bardzo równa, dlatego też nie mam zamiaru wyróżniać któregokolwiek z utworów. Ewentualnie "Spears of Fire" z czystymi wokalami, który robi taką robotę, że pała mała. Taki heavy metal to ja łykam jak cały "Amok" Sentenced. Aczkolwiek całego krążka słucha się wyśmienicie od początku do końca. Jeśli podobały wam się poprzednie wydawnictwa Finów, sięgajcie po "Iron Will of Power" bez najmniejszego wahania. Na pewno nie poczujecie się zawiedzeni.
- jesusatan

Recenzja SIGIL „Demonstration MMXIX”


SIGIL
„Demonstration MMXIX” (Demo)
Funeral Trance 2019


Kanadyjski Sigil po sześciu latach milczenia przypomina o sobie 2-utworowym materiałem demo. Te dwa wałki, to tylko niespełna 10 minut muzyki i być może dobrze, że tak jest, bowiem nie wiem, czy dałbym radę przetrwać jakiś dłuższy materiał. Panowie co prawda całkiem nieźle momentami kombinują, jednak muzyczny konglomerat Sludge z odrobią Hardcore’a i melodyjnego Death Metalu z progresywnymi ciągotkami nie do końca do mnie przemawia. Jest tu co prawda odpowiedni groove, niezłe, zamulone, gęste riffy, zakręcone, transowe, nierzadko wywrócone na lewą stronę popisy wioślarzy i ciężkie uderzenia perkusji, zatem poszczególne elementy same w sobie ciekawe i bardzo dobrze wykonane, jednak gdy poskładano to zusammen razem do kupy, to efekt końcowy, przynajmniej mnie, nie powalił. Żebyśmy się dobrze zrozumieli. To nie jest jakaś kupa, to dobry materiał, który pewnej części z Was na pewno przypadnie do gustu, jednak to nie moje klimaty. Posłuchać mimo wszystko warto, choćby po to, aby usłyszeć nieco inne podejście do metalowej materii.

Hatzamoth

Recenzja SEAX „Fallout Rituals”


SEAX
„Fallout Rituals”
Shadow Kingdom Records 2019


Dawno, bardzo dawno temu nie sprawdzałem, co tam słychać w klasycznym Speed Metalu. Nadarzyła się ku temu okazja, gdy wylądował na moim recenzenckim stole czwarty album długogrający kwartetu z Massachusetts. Przesłuchałem tę płytę od deski do deski niemal jednym tchem i poczułem się jakby ktoś sprzedał mi serie bolesnych ciosów po żebrach i poprawił solidnym kopniakiem w ryj. Ten album to Speed Metalowa jazda na pełnej piździe! Nie ma mowy o lizaniu się po fiutach, łzawych melodyjkach i lukrowanych kompozycjach dla kochających inaczej. Ta płyta jest zadziorna, agresywna i nie bierze jeńców. Beczki do spółki z energetycznym basem potrafią solidnie pogruchotać kości, jadowite, ostre, narowiste, kąśliwe riffy uzupełniane piłującymi solówkami tną powietrze niczym brzytwy, a cierpkie, bezlitosne, zawadiackie, awanturnicze wokale potrafią bardzo solidnie przeorać beret. Momentami niektóre wokalne popisy kojarzą mi się nieco z tym, co ze swym gardłem za młodzieńczych lat wyrabiał Pan Araya. Prócz klasycznego Speed słyszymy tu troszkę tradycyjnego, korzennego Heavy, nieco surowego Thrash, a i poletko z napisem Punk/Crossover także Seax odwiedza. Brzmienie albumu szorstkie, mocne, przepełnione złością, ale zarazem klarowne i selektywne, dzięki czemu produkcja ta posiada odpowiednią moc i siłę rażenia. Zespół posiadł umiejętność pisania szybkich, chwytliwych piosenek o sporym ciężarze, z których bezkompromisowa spontaniczność i energia wylewają się całymi wiadrami przy jednoczesnym zachowaniu własnej tożsamości, co zdecydowanym ruchem ręki należy zapisać im po stronie plusów. Chłopaki nie srają po krzakach, tylko dziarsko zapierdalają do przodu, zatem 42 minuty, jakie trwa ta płyta zlatują szybko i bezproblemowo w atmosferze wzajemnego szacunku i zaufania. Nie wiem, być może byłem już mocno zamulony brutalną Death/Black Metalową sieką, ale na mnie „Fallout…” podziałał odświeżająco i pozwolił złapać trochę dystansu, ale najważniejsze jest to, że ta płytka weszła mi niczym dobrze schłodzona wódeczka i podoba mi się jak chuj. Jeżeli zatem słysząc o Exciter, Agent Steel, Razor, Evil Invaders, czy Vulture twardnieją Wam sutki, a w spodniach czujecie silny wzwód, to czwarta płyta Seax jest skrojona idealnie dla Was. Speed ‘til Death!

Hatzamoth

środa, 20 listopada 2019

Recenzja RRAAUMM „The Eternal Dance At The Nucleus of Time”


RRAAUMM
The Eternal Dance At The Nucleus of Time” (Ep)
Ván Records 2019

Tak sobie myślę, że niektóre Metalowe zespoły wymyślają swoje nazwy będąc totalnie najebanymi, bądź po prostu podrzucają w górę literki wycięte z alfabetu i z tego, co spadnie do narysowanego kredkami świecowymi kręgu układają nazwę grupy. Czy jest bowiem na tym świecie ktoś, kto wyjaśni mi, co oznacza Rraaumm? Pewnie tyle, co Bburrhhacck, bądź też KojikOpojko, a może się mylę? Jeżeli jakaś osoba zna znaczenie tego zwrotu, to proszę o kontakt celem rozjaśnienia mojego zamroczonego alkoholem umysłu, zresztą chuj mi do tego, jak ktoś nazwie swój projekt, ostatecznie nie ja się pod tym podpisuję. To tylko taka moja mała dygresja, zatem teraz przejdę do sedna sprawy, czyli do przybliżenia Wam, drodzy czytelnicy pierwszego materiału tego jednoosobowego, niemieckiego projektu. „The Eternal…” w wersji cd (bo taką tu opisuję) to prawie 38 minut muzy, którą można określić jako Atmospheric Black Metal. Dźwięki zawarte na tym materiale płyną swobodnie i nie powodują jakiś specjalnych uszczerbków na zdrowiu. Próżno szukać tu zagęszczenia riffów, czy skomplikowanej sekcji, dzięki temu jednak muzyka, którą tu słyszymy ma transowy, hipnotyzujący klimat. Sporo tu ambientowych plam dźwiękowych, które umiejętnie wplecione są w surowe, czarne granie, bądź jak kto woli sporo tu Black Metalowych patentów, które doskonale uzupełniają ambientowe pasaże. Ván Records generalnie gównem się nie para, więc muza jest na odpowiednim poziomie. Z tym materiałem mam tylko jeden zgryz. Jak jestem w stanie wskazującym na spożycie (i to nie małe), to ta Ep’ka buja zawodowo i żre całkiem solidnie. Kiedy jednak jestem całkowicie trzeźwy, to już niekoniecznie. Najlepiej będzie zatem, jak sprawdzicie to sami. Uważam, mimo wszystko, że warto spróbować.

Hatzamoth

Recenzja TEMPLE OF DREAD „Blood Craving Mantras”


TEMPLE OF DREAD
Blood Craving Mantras”
Testimony Records 2019

Niemieckie trio Temple of Dread to zespół, który tworzą starzy (dosłownie i w przenośni) wyjadacze sceny ciężkiego łojenia. Te Metalowe dziady maczały lub nadal maczają swe paluchy w Slaughterday, Nightfall, czy Obscenity, że wymienię tylko te bardziej znane nazwy. Nie dziwne zatem, że ich nowy projekt gra muzę na odpowiednim poziomie i gówna nie zamierza nikomu wciskać. Ich debiutancki album, to płyta po brzegi same wypełniona klasycznym, old school’owym Death Metalem. W ciągu tych 33 minut nikt nie ściga się ze światłem, nie masturbuje bez celu nad instrumentami i nie pitoli bez sensu. Osiem zawartych tu wałków to równe, ciężkie granie, opatrzone tłustym, pełnym, organicznym brzmieniem, które raz za razem zadaje celne, bolesne ciosy, od których pękają żebra. Zamiast analizować miażdżące riffy, wgniatającą w glebę sekcje i podziwiać agresywny, przechlany growling, pozwolę sobie przytoczyć kilka nazw kapel, które przychodzą mi na myśl, gdy słucham muzyki znajdującej się na „Blood Craving Mantras”. Morgoth, Asphyx, Death, stary Pestilence, Massacre, Grave, Benediction, Obituary. I wszystko kurwa jasne! Naprawdę dobry, konkretny, Death Metalowy wymiot starej szkoły. Wszyscy, zboczeni maniacy Old School’owego Metalu Śmierci mogą łykać w ciemno niczym pelikany. Ja także, gdy tylko znajdę trochę wolnych środków na pewno zamówię sobie tę płytkę. Czekam na kolejne produkcje tego metalowego czołgu z Dolnej Saksonii.

Hatzamoth

wtorek, 19 listopada 2019

Recenzja Seventh Circle "Cycle of Violence"


Seventh Circle
"Cycle of Violence"
Caligari Records 2019

Seventh Circle to duet z Californi. Może być to już na samym wstępie nieco mylące, gdyż w Stanach istnieje już zespół o tej nazwie i wydał demo trzy lata temu. Ten Siódmy Krąg, który prezentuje nam dziś Caligari to jednak zupełnie nowy twór a "Cycle of Violence" to ich dziewiczy materiał. Otrzymujemy na nim trzy utwory zamykające się w czternastu minutach. Czternaście minut czego? No cóż... Jeśli demo rozpoczyna się od bezczelnie zerżniętego z Mortician riffu, dodatkowo brzmienie gitar dobitnie wskazuje, iż struny wiszą chłopakom prawie do pasa, to już mamy jakieś pojęcie o tym, czego się spodziewać. I tak w rzeczy samej jest. Amerykanie łupią bardzo prostą muzykę, niczym brodacze kamień w erze na długo przed Krzysztofem Lotnikiem. Zawarte na tej demówce numery oscylują głównie wokół prymitywnego, ciężkiego jak dupa słonia death/doom metalu okraszonego piwnicznym brzmieniem i oblanego krwistą posoką połączoną z żółcią wypluwaną z żołądka przez wokalistę. Dlaczego piszę "oscylują"? Dlatego, że chwilami można spotkać tutaj totalnie zaskakujące patenty, które tak naprawdę nie do końca mi pasują. Przykładowo w otwierającym sesję "Death Mask" pojawiają się wariacje kojarzące mi się z lekka z późniejszym Tribulation czy też innymi eksperymentatorami z Reveal. Na szczęście jest to tylko kilkanaście sekund, jednak wiecie, że łyżka dziegciu potrafi zepsuć smak beczułki miodu. Jak nie, to zapytajcie Puchatka. W drugim z kolei "Dwelling Lucifer", nawiasem mówiąc niezłym, ciężkim walcu, wskakują mówione wokale, jak żywo kojarzące mnie się z Rage Against the Machine. Że kurwa co? Doprawdy nie mogę wyjść z podziwu dla odwagi tych dwóch Jankesów. Albo dla ich głupoty. Finalnie w trzecim numerze chłopaki dowalają skocznym, niemal hardcorowym riffem, kompletnie nie idącym w parze z moimi upodobaniami. Mam bardzo mieszane uczucia co do tej demówki. Niby jest to nieszablonowy materiał, jednak niektóre fragmenty są dla mnie absolutnie niestrawne. Wiem, że Caligari wyszukuje zespoły nietuzinkowe. To akurat im się tym razem ponownie udało. Aczkolwiek nie wiem, czy tym strzałem nie trafili na przekombinowaną interpretację staroszkolnego grania. Możecie sobie sprawdzić to demo, może komuś się taki miks spodoba. Ja mimo wszystko odpuszczam.
- jesusatan