czwartek, 31 marca 2022

Recenzja Yfel 1710 / Martwa Aura „Kali Yuga Boys”

 

Yfel 1710 / Martwa Aura

„Kali Yuga Boys”

Under the Sign of Garazel 2022

Od chwili wydania debiutanckiej płyty Yfel 1710 minęły już dwa lata. Martwa wypuściła „Morbus Animus” ciut później. Sami zatem przyznacie, iż już najwyższy był czas, by oba te zespoły dały jakiś znak życia. No to proszę bardzo. Oto nakładem Garazela ukazał się właśnie krążek dzielony przez obie wspomniane brygady. Jak zatem u chłopaków z formą? Myślę, że lepiej być nie może. Jako pierwsi, w czterech odsłonach, prezentują się olsztynianie. Muszę bez zbędnego owijania w bawełnę przyznać, że ich połowa splitu dosłownie wyrwała mnie z kapci. Zresztą ciężko ustać w miejscu gdy „Kali Yuga Boys” otwiera taki rytmiczny kawałek jak „Zbieracz Ciał”. Przecież łeb sam się przy tym kręci dookoła szyi. Jeśli w tą chwytliwość wrzucimy nieco Morowych dysonansów i niebanalny tekst to otrzymujemy numer niemal idealny. Dalej zresztą wcale nie jest gorzej. „Przybądź, Diable!” to chyba najbrutalniejsza kompozycja od Yfel 1710, oparta na szybkim tremolo z wyraźnie pulsującym w tle basem. „Wzgórze Śmierci”, nieco bardziej stonowany, powala za to z dzikimi, wręcz maniakalnymi wokalami. Choć przyznać trzeba obiektywnie, że te rozpatrywać należy w kategorii ekstraligi gatunku a dodatkowym ich atutem jest fakt, iż śpiewane po naszemu nie budzą uczucia zażenowania, a wręcz przeciwnie, dodatkowo zyskują na sile i dosłowniej przekazują emocje. Ostatni, „Poślubiona Zarazie”, to kawałek z bardzo norweskim riffem, mocno klasycznym, mogącym kojarzyć się z Carpathian Forest. Słychać, że panowie rozwijają się w dobrym kierunku, bo ich pomysły stają się coraz ciekawsze. Po tym co tu usłyszałem nie mogę już doczekać się nowej płyty. Martwa Aura, do której należy strona B prezentuje nam zupełnie inne oblicze czarnego metalu, choć nie mniej interesujące. Zresztą kto zespół zna, wie, iż ogromnym ich atutem jest ponadprzeciętna umiejętność budowania niesamowitego nastroju. W ich dwóch dłuższych kompozycjach mniej jest bezpośredniego, frontalnego ataku a więcej nastrojowych i spokojnych, wciągających niczym czysta czerń elementów. Tak właśnie rozpoczyna się „Korona”, trującymi dysonansami z czarującą deklamacją, z czasem przeradzająca się w burzę śnieżną ze świetnymi, bardzo klasycznymi  partiami gitar w połowie utworu.  Zamykający wydawnictwo „Możliwość Wyspy” również nie jest utworem monotematycznym a pojawiająca się zaraz na początku solówka to… palce lizać! Agresywne partie równoważone są bardzo umiejętnie, niczym w reaktorze jądrowym, wolniejszymi fragmentami, w których mówione wokale potrafią naprawdę oczarować a płynące delikatnie w tle harmonie pogłębiają odczucie odurzenia. Podobnie jak w przypadku Yfel 1710, robota jaką odwalił tu Gregor jest nie do przecenienia. No i te melodie… Moim zdaniem Martwa Aura jest obecnie jednym z zespołów stanowiących o sile polskiego black metalu i ich część „Kali Yuga Boys” jedynie mnie w tym przekonaniu utwierdza. Podsumowując zatem – Garazel dał nam kurewsko silne wydawnictwo, ponad pół godziny black metalu o dwóch obliczach, doskonale się uzupełniających. Lepiej się chyba nie da.

- jesusatan

Recenzja Hersker „Befængt”

 

Hersker

„Befængt” E.P.

Caligari Records 2022

Wywodzący się z duńskich nizin Hersker, powstał w 2015 roku. Po nagraniu dwóch singli i demówki, w roku obecnym, za sprawą Caligari Records, wydaje na świat swoją debiutancką epkę. Co prawda jak na razie tylko na kasecie, ale dobre i to, bo posłuchać tego materiału naprawdę warto, a i niejednego odbiorcę kopnie on w twarz. Zawartość tej czteroutworowej płytki jest poczernionym do granic możliwości punkiem. Chciało by się powiedzieć, że to black/punk, ale byłoby to nieco krzywdzące dla tego duetu z Kopenhagi. Konstrukcja jak i charakter poszczególnych numerów może nasuwać skojarzenia, z niektórymi kapelami, parającymi się podobną muzą. Można by tu wymienić takie bandy jak Sorts, Kvelertak czy nasz krajowy Owls Woods Graves. W muzyce przytoczonych formacji punk odgrywa wyraźną rolę. Co prawda w mniejszym lub większym natężeniu, ale jednak nie da się temu zaprzeczyć. Jednakże black metal w ich twórczości jest podstawowym zamysłem, no może oprócz Norwegów. Przypadek Hersker jest trochę inny. Kiedy u innych dźwięki płyną w swobodny, lekki oraz niezobowiązujący sposób, to na „Befængt” sprawa wygląda zgoła odmiennie. Nie chciałbym tutaj pomniejszać w żaden sposób dokonań wyżej wymienionych zespołów ponieważ ich świetność jest nie do podważenia. O co więc chodzi? Kompozycje Duńczyków są dużo agresywniejsze. Brzmienie do bólu ziarniste. Jednostajne riffy całkiem szybko pędzą przed siebie w towarzystwie niskiego basu i punkowego umpaumpa. Niekiedy wściekle przyśpieszają przy akompaniamencie nieubłaganych blastów. Wszystkiemu towarzyszy zajadły i niecierpiący ludzkości wokal. Klimat jaki za pomocą instrumentów tworzą muzycy jest skrajnie sataniczny, nihilistyczny i śmierdzący wojną. Waga gatunku jest wyraźnie słyszalna a podejście do tematu graniczy z fanatyzmem religijnym. Punkowy kręgosłup, na którym opierają się utwory, nadaje całości dodatkowego brudu i zapewne będzie odstręczać przypadkowego odbiorcę. Ten krótki, bo tylko niespełna czternastominutowy „krążek”, nie nadaje się do słuchania w samochodzie czy przy piwie, bo pomimo szybkiego tempa i niekiedy odczuwalnej skoczności, niesie ze sobą niewyobrażalne zło, którego nie czcić się nie da. Kolejna diaboliczna propozycja dla fanów black metalu w jedynie słusznej formie. Mam tylko obawy, że tego typu black / punk zadaje mały kłam założeniom poprzedników i miażdży ich okrutnie, a może nie. I kto by pomyślał, że coś takiego kryje się za różową okładką. Zajebisty materiał.

shub niggurath

wtorek, 29 marca 2022

Recenzja Hellfire „Lobotomized by Holy Crucifix”

 

Hellfire

„Lobotomized by Holy Crucifix”

Mara Prod. 2021

Dziś kolejne spojrzenie w przeszłość. Co prawda niedaleką, gdyż debiut ukraińskiego Hellfire ukazał się w połowie zeszłego roku, lecz zdecydowanie warto do tego materiału wrócić. Choćby dlatego, że słuchając „Lobotomized by Holy Crucifix” momentalnie stają mi przed oczami czasy, kiedy to pod koniec lat dziewięćdziesiątych jechaliśmy z redakcyjnym kolegą Hatzamothem do Poznania na koncert Marduk / Enthroned / AngelCorpse. Szwedzi byli wówczas w szczytowej, niepowtarzalnej już chyba nigdy formie a black metal w ich wykonaniu kruszył skały. „Lobotomized by Holy Crucifix” to album który ze skandynawskimi klasykami ma bardzo wiele wspólnego. Przede wszystkim z zawartych na krążku jedenastu kompozycji aż kipi nienawiść. Nie ślepa, wybuchająca niczym bomba kasetowa, lecz dokładnie wymierzona w oblicze boga jedynego. Satanizm ma to do siebie, że powinien być otwarty, bezpośredni i obraźliwy. I taki też jest przekaz wizualny ukraińskiego komanda. Identycznie jest z muzyką. Nie ma tu bezcelowego szarpania strun czy bezmyślnego nakurwiania w gary. Każdy dźwięk jest dokładnie przemyślany a utwory Hellfire zawierają zarówno olbrzymią dawkę energii co i ostrej jak brzytwa melodii. Panowie potrafią konkretnie dopierdolić, ostentacyjnie zwolnić, jebnąć z liścia mroźnym tremolo ale i pobujać łepetynę chwytliwym petentem. Każda z kompozycji ma w sobie to coś, każda jest jakaś, a wszystkie razem stanowią czarci monolit, nierozerwalną i bardzo równą całość. Sporo w tej muzyce wpływów nie tylko blackmetalowych ale i bardziej klasycznych, sięgających złotej ery thrashu a chwilami także death metalu. Dzięki temu „Lobotomized by Holy Crucifix” jest albumem zróżnicowanym i nie pozwalającym się nudzić. Ponadto bardzo podoba mi się produkcja tego krążka, idealnie uwypuklająca najważniejsze elementy a jednocześnie wciąż pozostająca w oldskulowych ramach. Wybornie się tego słucha, tym bardziej, że z każdą następną sesja materiał ten wciąga coraz bardziej. Panowie odwalili kawał dobrej roboty. Sprawdźcie ich, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, bo uważam, że warto. Warto jak cholera.

- jesusatan

Recenzja RIVERS ABLAZE „Devoid Dying Sun”

 

RIVERS ABLAZE

„Devoid Dying Sun”

Independent 2021

Do tej recenzji podchodziłem kilka razy i każdorazowo wypierdalałem moje wypociny do kosza, gdyż wydawały mi się one warte, co najwyżej funta kłaków. Nie jest bowiem łatwo pisać o muzyce, jaką na swym drugim pełniaku zaprezentował węgierski Rivers Ablaze powołany do życia przez Mártona Kertészaznanego z From the Sky i Special Providence, oraz  Andreas’a Nagy, którego niektórzy kojarzą zapewne z Sear Bliss i Nefaroius. Cóż, bez pracy, nie ma kołaczy, a kto rano wstaje…ten się nie wyśpi. Spróbuję zatem ponownie przedstawić Wam to, co usłyszałem na „Devoid Dying Sun”. Zacznę może od tego, że to album w pełni instrumentalny, a jak wiadomo, takie płytki kojarzą się bardzo często z progresywnym onanizmem, który pewną część słuchaczy doprowadza co prawda do orgazmu, ale u większości powoduje raczej ból głowy połączony z mdłościami. Ten album to jednak zdecydowanym ruchem ręki potwierdzający tę regułę wyjątek. Dlaczego? Ano, przede wszystkim dlatego, że zawiera doskonałą muzykę, która zgrabnie wyślizguje się wszelakim szablonom. Szeroko pojętego, progresywnego grania znajdziemy tu co prawda sporo, ale usłyszymy na tym krążku także wyśmienite partie Technicznego Metalu Śmierci lat 90-tych, zimne, Black Metalowe tekstury, jak i zabarwione kosmicznym Rockiem wykończenia, czy Jazzowe krawędzie. Co najważniejsze jednak „Pozbawione Umierającego Słońca” to jedna, zwarta, doskonale skomponowana i zaaranżowana całość, a nie produkcja stworzona po to, aby zabłysnąć rozdętym ego poszczególnych muzyków. Techniczne umiejętności poszczególnych grajków, choć są na niebotycznie wysokim poziomie, nie są tu najważniejsze sensu stricto, lecz są gustownie dopasowane do każdej, znajdującej się na tym krążku kompozycji. To album pełen przemyślanych, bardzo dobrze zbudowanych, wykonanych i zrealizowanych utworów, który intryguje, wciąga i uzależnia. Naprawdę trudno oswobodzić się z objęć tej płytki, gdy już człowiek zacznie z nią romansować. Jest to bowiem prawdziwy, spiralny labirynt utkany z wielobarwnych dźwięków, nastrojów i emocji, ale również do pewnego stopnia z potęgi i mrocznego majestatu. Zdaję sobie sprawę, że dla większości miłośników metalowego oldschool’a ta płytka będzie wyzwaniem zarówno ze względu na mnogość zastosowanych tu stylistycznych rozwiązań, jak i brzmienia całości, które jest co prawda mocne i przestrzenne, ale sklecono je jednak raczej wedle aktualnie panujących wytycznych. Czy zatem warto sobie tą płytką zawracać cztery litery? No ja pierdolę, wg mnie jak chuj warto! Mam nadzieję, że chociaż część z czytających tę reckę podzieli moje zdanie, ale żeby tak się stało, musicie moi drodzy chcieć zapoznać się z tą płytą, a jak już ją włączycie, to sami się przekonacie, że dalej jest już z górki. Ja w każdym razie mam ciary na torbie i dla mnie „Devoid Dying Sun” to płytka genialna, ale ja całkiem normalny nie jestem i ogólnie rzecz biorąc pozer ze mnie i wieśniak, więc najlepiej będzie, jak sami zapoznacie się z tym materiałem, nie zwracając uwagi na moje nędzne wypociny.

 

Hatzamoth

Recenzja Häxenzijrkell „Urgrund”

 

Häxenzijrkell

„Urgrund”

Amor Fati Productions 2022

Zapewne nie przypadkowo Amor Fati zaplanowało, wydanie kolejnego krążka Häxenzijrkell na trzydziestego kwietnia. Każdy szanujący się wyznawca diabelskiej sztuki wie cóż to za data.To co pojawi się na drugim pełniaku Niemców, to kontynuacja twórczości z poprzednich wydawnictw. Niespełna trzydzieści sześć minut muzyki, podobnie jak na poprzednim albumie, podzielonej na trzy utwory, a każdy z nich niesie ze sobą głęboki mrok. Jak już zdążyli nas do tego przyzwyczaić, dźwięki płyną tutaj nieśpiesznie. Króluje wolne tempo, które niekiedy przyśpiesza do średniego, ale tylko na chwilkę, gdyż zaraz wraca na swoje poprzednie tory. Gitary w akompaniamencie dość mocno wysuniętej perkusji, wygrywają monotonne riffy. Przeradzają się one momentami w koszmarny noise, z którego po chwili wyrastają pierwotne akordy. Gdzieś spoza nich wyłaniają się opętańcze, nienawistne i zarazem podniosłe wokale. Czasami też pojawiają się beznamiętne deklamacje w języku niemieckim, co dodatkowo nadaje całości odhumanizowanego charakteru. Nacisk na stworzenie posępnej i rytualnej atmosfery jest niezaprzeczalny. Nie ma tu miejsca na jakiekolwiek melodie i chwytliwe zagrywki. Jest za to obrzędowość i czerń tak głęboka, jaką tylko można sobie wyobrazić. Häxenzijrkell gra black metal, przyciągający do siebie i pochłaniający światło niczym czarna dziura. Słuchanie tej produkcji jest niczym uczestnictwo w bluźnierczym obrzędzie, przy czym buja to nas niesłychanie. Efekt ten można przyrównać delikatnie do tego co robi z ciałem Cultes Des Ghoules czy Nekkrofukk, a hipnotyczności Von mógłby się od nich uczyć. Nieskomplikowana budowa kompozycji nie jest niczym negatywnym, bo w tej prostocie zaklęta jest cała magia. Dodatkowe przyprawienie „Urgrund” elementami doom, a także dark ambientu, jeszcze bardziej zagęszcza materiał i potęguje jego niesamowitą naturę, wywołującą ciarki na plecach oraz uczucie niepokoju. Podobnie jest z brzmieniem. Jest ono mniej ziarniste, niż na poprzedniej produkcji, ale jego barwa wydaje się być twardsza przez co uderza z większą mocą w nasze zmysły. Na najnowszym albumie tego duetu z Essen nie znajdziemy niczego nowego ani odkrywczego. Spotkamy za to stare i wypróbowane patenty, których się kurczowo trzymają i za które ich kocham czyli purystyczny kult diabła oraz skrajnie ceremonialną mentalność. W sam raz do słuchania w noc świętej Walpurgii. Przepyszne, religijne uniesienie. Takich wydawnictw nigdy dość.

shub niggurath

Recenzja CORPSESSED „Succumb To Rot”

 

CORPSESSED

„Succumb To Rot”

Dark Descent Records

Pomimo iż z Finlandii, Corpsessed do tej pory nie zaliczał się do grona moich ulubieńców, a ich wizja death metalu wydawała mi się dość toporna. Dlatego też niemałe zdziwienie mnie ogarnęło, gdy odpaliłem najnowszy materiał ekipy z kraju Świętego Mikołaja. Kołek z dupy poszedł precz, a „Succumb To Rot” objawił mi się jako kawał bardzo dobrego, staroszkolnego metalu śmierci. To co przede wszystkim rzuca się w uszy to większa liczba szybszych temp, zagranych w naprawdę dziarski, wręcz młodzieńczy sposób, bez pierdolonych kalkulacji i wyrachowania. I to są te momenty, w których Corpsessed najmocniej mnie urzeka. Bazę jednak tu stanowią utrzymane w średnich tempach, miażdżące partie kroczące od riffu do riffu, nad którymi unosi się potężny, głęboki, ale czytelny, monumentalny growling. Grupa unika przy tym pułapki popadnięcia w przesadnie batalistyczne nabijanie rytmu w stylu Asphyx czy Bolt Thrower i robienie z death metalu skocznego umpa-umpa. Mniej dynamiczne fragmenty nie wywołują uczucia nudy i nie ujmują jakości tego materiału. Corpsessed jak na Finów gra raczej mało fińsko i niewiele jest tu fragmentów, gdzie wyprowadzają słuchacza na poletko meandrujących harmonii. Dominuje tu rasowy death metal czerpiący garściami z amerykańskiej klasyki, relatywnie intensywny jak na współczesną wizję tego typu grania. Niewątpliwym atutem tego krążka jest bardzo mięsiste i organiczne brzmienie, które tylko podkreśla jego atuty, a u niżej podpisanego nie wywołuje kręcenia nosem. „Succumb To Rot” to świetna płyta, bezpretensjonalna, zagrana na luzie, dostarczająca sto procent tego, czego od klasycznego metalu śmierci można oczekiwać. Jestem nie tylko mile zaskoczony, ale i wręcz oczarowany tym materiałem. Jak dla mnie jeden z fajniejszych albumów z klasycznym death metalem ostatnich lat. Pełna rekomendacja!

 

                                                                                                                                             Harlequin

poniedziałek, 28 marca 2022

Recenzja Wömit Angel „Sadopunk Finland”

 

Wömit Angel

„Sadopunk Finland”

Godz ov War 2022

Sadopunk Finland! Musicie przyznać, że czasem wystarczy spojrzeć na tytuł płyty, by zorientować się, że zaraz będzie wpierdol. No bo, kurwa, jak jest Sadopunk i jeszcze Finland to wiadomo, że nie będzie przytulania, tylko zęby się posypią a nosem pójdzie jucha. A jeśli nawet jakimś cudem te dwa słowa was nie przekonują, to zerknijcie sobie na fotkę zespołu. Od razu widać, że pojeby. Wömit Angel to zespół powstały ponad dziesięć lat temu, natomiast omawiany krążek to już piąta duża płyta w ich dorobku. Nie słyszałem poprzednich, ale domyślam się, iż stylistycznie nie leża one wszystkie zbyt daleko od siebie. A styl ten doskonale definiowany jest przez wspomniany powyżej tytuł. Pomyślcie „Impaled Nazarene” i będziecie na dobrej ścieżce. Trio z Tampere należy do tych jegomości, co to nie pierdolą się w tańcu, tylko nakurwiają pijacki, podkręcony black punk idealnie nadający się na wszelkiego rodzaju popijane imprezy oraz tło do spontanicznej destrukcji najbliższego otoczenia. Już otwierający krążek „Timöw Legna Eht Fo Tluc – Retributator” to zniszczenie w najczystszej postaci. Rozpędzone blasty, szyjące równie  szybko gitary i opętane darcie mordy, a wszystko to podkoloryzowane rock’and’rollowym riffem przy którym kufla z piwem w dłoni spokojnie nie utrzymasz. Dziewięć kawałków składających się na „Sadopunk Finland” to prawdziwa dzicz, dźwiękowa rozpierducha. Tyle że w swoistym amoku Finowie nie zapominają także o dobrej melodii czy chwytliwych akordach, dzięki czemu nie ma minuty, by łeb nie zaczynał wyrywać się z karku niczym złapana za ogon ryba a nogi samowolnie nie niosły nas na parkiet. W zdecydowanej większości Wömit Angel gnają przed siebie podkręcając ostre riffowanie szybkimi solówkami a wokalista wypluwa z siebie kolejne wersety w sposób bardzo mocno kojarzący się z Miką Luttinenem, nie tylko podobny barwą ale i sposobem artykulacji. Jedyną odskocznią, albo chwilą na głębsze pociągnięcie z butelki, jest nieco spokojniejszy „Lured Into Red”, choć i ten numer ma w sobie spory ładunek energii. Płyta trwa nieco ponad pół godziny, co jest według mnie idealną dawką materiału wybuchowego o takiej sile rażenia. Oczywiście oryginalności w tym niewiele, ale kogo to do chuja obchodzi? „Ugra Karma” także to na pewno nie jest, ale gwarantuję, że jeśli granie w stylu Impaled Nazarane sprawia wam frajdę, to spokojnie sięgajcie po „Sadopunk Finland”, bo ten album da wam wiele dzikiej radości.

- jesusatan

Recenzja OSSARIO „Grave Metal”

 

OSSARIO

„Grave Metal” (Compilation)

Mara Productions 2021

 

Kolejna pozycja z obozu rosnącej w siłę Mara Productions. Tym razem na ząb wziąłem kompilacyjną płytkę włoskiego Ossario o wielce obiecującym tytule „Grave Metal”. Cóż, tytuł fajny, okładka też niczego sobie, muzyka…w sumie też, ale pod jednym warunkiem. Musisz być, drogi słuchaczu odrobinkę chociaż wcięty i mieć ochotę potańcować, bo tak całkiem na sucho, to dźwięki produkowane przez to trio z Sycylii tracą dosyć sporo ze swojego uroku. Gdy zatem alkohol krąży w twych żyłach, podlany surowym Punkiem Black/Thrash, jaki zapodają tu ci trzej jegomoście, potrafi zbesztać niezgorzej, a i ochota na diabelską zabawę w węższych kołach zainteresować jest wówczas spora. Bezpośrednie, surowe bębny wyprowadzają celne, bolesne ciosy, zadziorne, jadowite wiosła przy pomocy chropowatych riffów, chwytliwych akordów i dzikich melodii chwytają za twarz i zmuszają do opętańczych pląsów na parkiecie, a rasowy, poczerniały, przechlany scream plwa na klaty imprezowiczów żółcią i niestrawioną gorzałą. Z każdą, kolejną chwilą w towarzystwie Ossario powietrze gęstnieje, smród siary i diabelskich odchodów jest coraz mocniej wyczuwalny i nie przeszkadza specjalnie brak basu, gdyż brzmienie jest całkiem soczyste, tu i tam przeleci jakaś fajna, piłująca solóweczka, a i same chłopaki też się nie opierdalają, szyją dosyć gęsto i zamaszyście, raz po raz podrzucając podchmielonej gawiedzi walki do szatańskich figli. Gdy jednak człek już wytrzeźwieje i nieco się ogarnie, to dźwięki zawarte na „Grave Metal” jawią mu się nieco inaczej. Beczki, choć potrafią tłusto zajebać, pomiatają niezgorzej i mają w sobie spore pokłady Thrash Metalowej energii, są na dłuższą metę nieco schematyczne, wiosełka już nie powodują, że wyskakujesz z buciorów, z drugiej strony jednak nie można odmówić im pierwotnej siły, a wokal, mimo że swojski, wydaje się momentami siłowy, a i polotu w tym elemencie przydałoby się więcej. Słychać wyraźnie, że włosi inspirują się twórczością Aura Noir, Usurper, czy Nocturnal Breed, co samo w sobie jest jak najbardziej pozytywne, ale jednak powiedzmy sobie szczerze, że to jeszcze nie ta liga. W dźwiękach wymienionej powyżej trójcy jest ogień, siara i piekielny żar, w którym ogrzewa się i piecze steki Rogaty Pan, a muzyka Ossario jak na razie, co najwyżej może rozpalić ogień w trochę większym kominku. Niemniej od czegoś jednak trzeba zacząć, więc jak najbardziej udzielam im mojego wsparcia i liczę, że ten płomyk jeszcze kiedyś wybuchnie i nadejdzie czas, w którym tych trzech sycylijskich maniaków będzie siało rozpierduchę, aż miło. Powodzenia chłopaki.

 

Hatzamoth

niedziela, 27 marca 2022

Recenzja Vexev „Frater Superior”

 

Vexev

„Frater Superior”

Under the Sign of Garazel 2022

No i mamy kolejnego debiutanta w stajni Garazela. Tym razem jest to włoski Vexev, który po trzech materiałach demo uderza właśnie duża płytą. Co ciekawe, każdy z wcześniejszych materiałów był dłuższy od oficjalnego debiutu, liczącego sobie nieco ponad pół godziny. I od razu przejdźmy do rzeczy. „Frater Superior” to sześć utworów surowego pod każdym względem black metalu. Na szczęście ta surowość, mimo iż balansuje chwilami na cienkiej linii, nie przekracza granic przyzwoitości. Powiedziałbym, że brud, który sypie się z głośników jest niemal wzorem tego, jak powinno się grać czarny metal mając w dupie wszelkie konwenanse a jednocześnie nie popadając w śmieszność. Jak się zatem zapewne domyślacie, nie znajdziecie na tym krążku nic przyjemnego. Żadnych chwytliwych riffów czy finezyjnych melodii. Trio z Półwyspu Apenińskiego podchodzi do tworzonej muzyki bardziej w sposób rytualny czy duchowy, kładąc zdecydowany nacisk na nastrój i atmosferę śmierci, którą to kompozycje te są maksymalnie przesiąknięte. Poza odrobiną transylwańskich ozdobników klawiszowych, traktowani jesteśmy prostymi, przefuzowanymi tremolo, często tworzącymi ścianę dźwięku lub, jak kto woli, soniczny blizzard. Vexev nie podkręcają niepotrzebnie tempa, lecz całkiem logicznie je dozują, dzięki czemu unikają kakofonii i popadania w monotonię. Tworzą przez to także wszechobecny klimat zła i dyskomfortu, niczym w podziemnych labiryntach opuszczonego zamku, gdzie brnąc po omacku ciężko domyśleć się, co czai się na nas za następnym zakrętem.  Na „Frater Superior”, pomimo wspomnianej prostoty, nie wszystko jest takie do końca oczywiste, choć efekt ten osiągnięty został za pomocą podstawowych narzędzi. Upiorności tym nagraniom dodaje mocno przesterowany wokal a bezkompromisowość podkreśla bardzo garażowo dudniąca perkusja. Nie jest to oczywiście żadne nowatorstwo, lecz panowie zapewne w dupie mają oryginalność, tak samo jak obecnie panujące w muzyce trendy. Ten album to obrzydlistwo, odraza i choroba z kozim łbem w tle. To nie jest muzyka dla sezonowych fanów czy pseudointelektualistów. Albo kochacie Szatana i black metal w całej jego prostocie albo serdecznie proszę się od tego trzymać z daleka, bo nic tu po was.

- jesusatan

Recenzja Hallux Valgus „Reflections Of Distant Dreams”

 

Hallux Valgus

„Reflections Of Distant Dreams”

Edged Circle 2022

„Paluch Koślawy” to kapelka z Chile, której skład zawiązał się w 2013 roku. Po jednej demówce i epce, w poprzednim roku ujrzał światło dzienne ich pełny album. Nie był on szerzej dostępny poza ich rodzimym krajem, ale dzięki norweskiemu Edged Circle już 25. marca ukaże się na europejskim rynku. Być może będzie to miłe zaskoczenie ponieważ zawartość „Reflections Of Distant Dreams”, to swoisty miszmasz najlepszych patentów z muzyki metalowej, począwszy od wczesnych lat osiemdziesiątych, a kończąc gdzieś w połowie ostatniej dekady poprzedniego wieku. Tercet ten czerpiąc z historii tamtego grania, wrzucił wszystko do jednego bębna i porządnie wymieszał. Co z tego wyszło? Ano niesamowicie energetyczne dzieło, które pomimo pięćdziesięciu minut trwania, przelatuje przez uszy, jakby czas nie istniał. Każdy kolejny kawałek budzi to inne skojarzenia. Pełno tu różnych podobieństw do zespołów z przeszłości. W żadnym wypadku nie jest to minus. Materiał ten jest jak tunel czasoprzestrzenny, za pomocą którego cofamy się do minionych lat. I tak, brzmienie, riffy, solówki oraz  specyficzna praca sekcji rytmicznej, to nic innego jak połączenie heavy, death i thrash metalu, a trochę punka też się znajdzie. Tonacja w jakiej dźwięki pędzą przed siebie na myśl nasuwa porównania do Cadaver czy Autopsy. W niektórych utworach słychać również trochę wczesnego Death i Obituary. Wokale są też dość zróżnicowane, bo warkot jaki wydobywa z siebie frontman, kojarzyć się może czasami z Petrozzą, Tardy’m, a momentami nawet z Schuldinerem z początków jego kariery. Jednak nie tylko metal odcisnął piętno na tej płycie, bo na uwagę zasługuje szósty numer, gdzie wpływy gothic rocka, są niebywale wyraźne. Głos wokalisty spokojnie wyśpiewuje słowa, a jego wydźwięk powoduje, że przed oczami staje nam, już niestety martwy, Peter Steel. Po tym ciekawym przerywniku, pozwalającym nieco odetchnąć, zespół wraca do delikatnego grindowania, katując nas klasycznym śmierć metalem. Gdy dojdziemy do ósmej pozycji tego krążka, odkryjemy, że na moment doom tu też zagościł, a „dziewiątka” to niemalże mocno poczerniony i dociążony rock. Cały materiał, to zbiór dość szybkich kompozycji, przepełnionych liczną zmianą temp, ostrych riffów i klasycznych, dla tego gatunku, partii solowych. Mogłoby się wydawać, że taki zbiór różnych wpływów nie przyniesie nic dobrego. Jednakże nie w tym przypadku. Hallux Valgus dobrze wiedział co robi, a umiejętności gry na instrumentach w pełni im w tym pomogły. Rozmyślna, a także niezwykle umiejętna fuzja inspiracji z fundamentów muzyki metalowej, zaowocowała świetną produkcją, z którą to każdy fan, powinien się zetknąć. Chociażby w celach poznawczych.

shub niggurath

piątek, 25 marca 2022

Recenzja INANNA „Void Of Unending Depths”

 

INANNA

„Void Of Unending Depths”

Memento Mori 2022

Chilijska Inanna właśnie atakuje czwartym pełniakiem w swojej ponad 25-letniej karierze. Do tej pory dane mi było usłyszeć jedynie wydany dekadę temu „Transformed In A Thousand Delusions”, który zwrócił moją uwagę dość ambitnym podejściem do death metalu. Dalekie to było do południowoamerykańskiej furii i pierwotnej agresji, zamiast zaś proponuje muzykę rodem z post-schuldinerowej szkoły. Nie, żebym na „Void Of Unending Depths” czekał z wypiekami, ale ciekaw byłem co tam Chilijczyki wysmażą i – jak się okazuje – czekać było warto. Grupa poszło mocno do przodu, zarówno w aspekcie kompozytorskim jak i warsztatowym. W twórczości Inanny można odnaleźć w zasadzie death metal w każdym możliwym odcieniu. Trzon tu stanowi stara, okołotechniczna szkoła spod znaku późnego Death i Nocturnus mocno podbarwiana melodyjnością wczesnego Arsis. Nie ma tu żadnych przaśnych szwedzkich czy fińskich melodyjek, żadnych melorefrenów, czy stadionowych hitów dla Niemców, jest za to spora dawka rozbudowanych, czytelnych, pozbawionych brutalności riffów, których źródeł można by upatrywać w dziełach pokroju „Symbolic”, „Thresholds” czy „A Celebraton Of Guilt”. Ciężar brzmieniowy zawarty na „Void Of Unending Depths” nie epatuje brutalnością, grobem i klimat, a raczej jest narzędziem do intelektualnego rozkładania kawałków na czynniki pierwsze. Pomimo sporego żonglowania tempem i dużej ilości szybkich partii często nawiązujących do thrashowych czy blackowych tradycji trudno mi określić ten album jako szczególnie dziarski, który swoją dynamiką sprawiałby, że słuchacza roznosi po mieszkaniu. Powiedziałbym, że czwarty krążek Inanny to raczej bardzo dobra układanka intelektualna z mnóstwem ciekawych pomysłów, harmonii i motywów, które analitycznie łechtają odbiorcę. Jest miejsce na melodie, na klasykę, na dysonanse, na black, na thrash, wszystkie mądrze i z umiarem dawkowane, tak aby nie obrzygać słuchacza jednorodnością. Myślę, że największym problemem tego wydawnictwa, czymś co odziera go z dramaturgii jest wokal. Zarówno growl jak i te bardziej skrzeczane partie, choć stanowią urozmaicenie dla siebie, są mocno jednowymiarowe, monotonne i nie dynamizują, a wręcz hamują instrumentalny impet tego wydawnictwa. Szkoda, bo słuchając kolejnych kawałków trudno mi przejść obojętnie obok ciekawej sekwencji riffów, błyskotliwego sola, interesującego zwolnienia, czy akustycznego fragmentu zgrabnie wkomponowanego w kolejny motyw. Brzmienie jest nienaganne, pasujące do zawartości muzycznej tego krążka, selektywne, ale nie przesadnie czyste. „Void Of Unending Depths” jest bardzo dobry i bardzo ciekawym wydawnictwem, choć woje wady ma. Pomników ku chwale nikt tutaj stawiać nie będzie, ale jeśli ktoś by chciał posłuchać twórczego i pomysłowego przetworzenia klasycznie deathmetalowej przeszłości ten śmiało powinien po ten matex sięgnąć. Niegłupia, ciekawa muzyka, przy której można spędzić co najmniej kilka frapujących seansów z głośnika. Polecam i zachęcam do posłuchania.

 

                                                                                                                                             Harlequin

Recenzja PURE WRATH „Hymn to the Woeful Hearts”

PURE WRATH

„Hymn to the Woeful Hearts”

Debemur Morti Productions 2022

Kumacie Pana Ryo (Januaryo Hardy) z Indonezji? Nie? Otóż ten jegomość bardzo dobrze znany jest na scenie brutalnego Death Metalu. Tworzył On bowiem lub współtworzył takie akty jak: Perverted Dexterity, Bloodriven, Cadavoracity, Insolence, Omnivorous, Excruciation, czy Infested Flesh. I pewnego razu nadszedł dzień, kiedy ten rzeźnik ze Wschodniej Javy zapragnął ukazać światu swe odmienne oblicze i stworzył w tym celu projekt Pure Wrath obracający się w klimatach Atmospheric Black Metalu. Historia zna już takie epizody. Pewna część z nich zakończyła się zaliczeniem spektakularnej padaczki, są jednak także przypadki, które owocują powstaniem ciekawych, dobrych zespołów, co też miało miejsce w tym przypadku. „Hymn…” to już trzecia, duża płyta Czystego Gniewu, ale pierwsza, z którą miałem okazję się zapoznać, jeżeli chodzi o ten projekt muzyczny. Przyznaję się bez bicia, że bardzo ostrożnie podszedłem do tej płyty, jednak wierzcie mi, Ryo wykonał kawał dobrej roboty i nagrał płytkę doskonałą w swej klasie, która nie jest, jak mógłby sugerować tytuł wyłącznie smutnym pitoleniem. Naprawdę, nie spodziewałem się, że ten wytrawny znawca mięsistego mielenia tak dobrze odnajdzie się w tej estetyce. Muzyka zawarta na tym albumie zręcznie przechodzi przez wszystkie odcienie melancholii, desperacji, gniewu i wściekłości. Sporo płyt z klimatycznym Black Metalem wpada w pułapkę przesadnej powtarzalności, przez co są mocno przewidywalne i szybko się nudzą. PureWrath natomiast operuje wszystkimi, charakterystycznymi elementami tego stylu z doskonałym wyczuciem i zgrabnie unika takich problemów. Nie przesadza z ilością riffów i to w żadną ze stron, nie zalewa słuchacza łzawymi melodyjkami, sekcja rytmiczna posiada surowe, chropowate ostrze, nawiązujące do lat 90-tych, podobnie jak niektóre partie wiosła, dzięki czemu album ma odpowiedni ciężar i kopnięcie. Smyczki, fortepian, wiolonczela i wszystkie partie parapetu meandrują umiejętnie w strukturach zawartych tu wałków, podkreślając wszechobecną tu atmosferę zawiesistego przygnębienia i ponurej melancholii, podobnie zresztą jak wokale płynie lawirujące pomiędzy agresywnymi partiami, a bardzo dobrym, emocjonalnym, czystym śpiewem. Dźwięki, jakie wypełniają ten krążek, nie należą z pewnością do najbardziej oryginalnych na świecie, ale „Hymn to the Woeful Hearts”, to kawał wciągającej, dobrze wyprodukowanej, klimatycznej muzy, której warto poświęcić czas i uwagę. Mnie Pure Wrath urzekł na tyle, że mam zamiar w pierwszej, wolnej chwili sprawdzić wcześniejsze produkcje tego projektu. Cały czas zastanawiałem się jednak, gdzie leży wspólny mianownik pomiędzy brutalnym patroszeniem, z jakiego znany jest ten jegomość a jego twórczością pod szyldem Pure Wrath i w przypadku jego ostatniej produkcji go znalazłem. Album ten poświęcony jest bowiem czystkom politycznym, które były niczym innym, jak ludobójstwem, jakich generał Suharto i jego szwadrony śmierci dopuściły się w Indonezji w latach 1965-66 (liczbę torturowanych i zamordowanych okrutnie, najczęściej z wykorzystaniem maczety szacuje się pomiędzy 500 tys., a 1 mil. osób). Polecam zgłębić temat, gdyż rzeźnia była tam wówczas okrutna, a odcięte głowy wbite na pal stanowiły na tamtejszych ziemiach element folkloru.

 

Hatzamoth

Recenzja Archgoat „All Christianity Ends”

 

Archgoat

„All Christianity Ends”

Debemur Morti 2022

Nie minęło pół roku od wydania „Worship the Eternal Darkness” a Arcykoza powraca z kolejnym materiałem. Tym razem pomniejszym, zawierającym niewiele ponad siedemnaście minut muzyki. Ale za to jakiej! Po ostatnim longu słyszałem pewne narzekania, że zespół złagodniał, że brzmienie już nie to co kiedyś, że panowie swoją twórczość za mocno uczesali. Nie podzielam tej opinii, ale dla malkontentów mam dobrego newsa. Otóż „All Christianity Ends” to pewnego rodzaju powrót do przeszłości. Zamieszczonym na krążku kompozycjom na pewno bliżej do „Whore of Bethlehem” niż płyty z zeszłego roku. Same kompozycje utrzymane są oczywiście w stylu, który zespół lata temu wykreował. Proste, rytmiczne akordy w raczej umiarkowanych szybkościach, wstawki z kozokopulacją i rytualnymi śpiewami, dość schematycznie chodzące beczki, podkreślające niektóre fragmenty klawiszowe tła i ten charakterystyczny bulgocząco charczący głos zalewający całość bluźnierstwami. Jak wspomniałem, jest nieco bardziej po staremu, czyli nie ma tu takiej bezpośredniej przebojowości, co nie znaczy, że nagle Archgoat zupełnie z niej zrezygnowali czy zapomnieli jak się tworzy dobre riffy. Tych, nawet jeśli nadal wyciąganych z tego samego wora, nigdy im raczej nie zabraknie. Są natomiast w tym przypadku grubiej ciosanie, zwłaszcza w otwierającym materiał „Ascension Towards the Promethean Fire”, numerze kopiącym konającego na krzyżu syna Maryi w krocze. Można jednak powiedzieć, iż każdy z  zamieszczonych na tej EP-ce utworów jest nieco inny, każdy ma inny styl czy motyw przewodni.  Dla przykładu w „Crown Cloaked With Dead” mamy instruktażowy riff deathmetalowy a w „The Semen of Anti Mastery” zagranie niemal hardrockowe. Oczywiście wszystko to tak przybrudzone na swój sposób (znacznie bardziej, niż przy okazji poprzedniego, wspomnianego już wydawnictwa), że następujące po sobie kompozycje  doskonale się zazębiają i łączy je jedno. Niemal namacalne zło. I doprawdy nie ma się tu nad czym rozpisywać, bo i tak uważam, że jeśli ktoś Finów wielbi, to ten materiał jest dla niego zakupem obowiązkowym. A jak ktoś nie lubi, to dedykuję mu ostatnie dwie sekundy „All Christianity Ends”.

- jesusatan

Recenzja Beyond Death’s Throne „Haphazard Ethos”

 

Beyond Death’s Throne

„Haphazard Ethos”

Signal Rex 2021

Beyond Death’s Throne, to młody projekt, powstały w 2018 roku w Katalonii. W grudniu roku poprzedniego nagrali swój pierwszy materiał, który wydaje Signal Rex. Twórczość tego duetu oparta jest w dużej mierze na rozwiązaniach najpopularniejszego gatunku pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych poprzedniego wieku. Zatem mamy tutaj do czynienia z black metalem. Muzyka zawarta na „Haphazard Ethos” charakteryzuje się dość ostrym i twardym brzmieniem. Tempo wacha się między szybkim, a średnim. Chwilami pojawiają się także monumentalne zwolnienia, w trakcie których wokalista podniosłym głosem, deklamuje słowa. Główny wokal, to nienawistny i raczej niski charkot, doskonale dopełniający agresywność całości. Budowa utworów, to zlepek pędzących i jednostajnych riffów, które niekiedy przeradzają się w nerwowe ścięcia. Z głównych linii okresowo wyłaniają się powykręcane, a także dość depresyjne tremolo. Sporadycznie napotkać też można małe dysonanse, urozmaicające i nadające kawałkom jeszcze większego szaleństwa. Dźwięki kreowane przez Hiszpanów, mocno przypominają ówczesną scenę norweską. Podczas słuchania tego mini, nasuwają się jednoznaczne skojarzenia. Rwane gitarowe frazy, to Immortal. Gorzkie tremolo nasuwają na myśl Burzum, a barwa instrumentów i bezkompromisowość, jaką generują, to wczesny Mayhem. Jednakże wszystko zebrane w jedną całość tworzy nową jakość. Wymieszanie poszczególnych, wywodzących się z pierwotnego rdzenia elementów, wraz ze świeżymi pomysłami Beyond Death’s Throne, nadaje temu black metalowi nowoczesności. Ta delikatna progresywność w żadnym wypadku nie odbiera tej muzyce siły wyrazu, a dodatkowo ją uwypukla. Katalończycy udowadniają, że można grać w nieschematyczny sposób, nie zatracając przy tym istoty czarnej sztuki, co ostatnio zdarza się nader często. Warto posłuchać.

 

shubniggurath

czwartek, 24 marca 2022

Recenzja Rimthurs „Thursamál”

 

Rimthurs

„Thursamál”

ADG Promotion 2022

Zdaję sobie sprawę, jak ciężko musi być dziś na rynku wydawniczym początkującym labelom. Większość gwarantujących przynajmniej średnie zainteresowanie zespołów, które pomogłyby rozwinąć skrzydła, dawno już znalazło ciepły kurwidołek, natomiast te początkujące z dużym potencjałem raczej nie wybierają etykietki nikomu nie znanej. Tym większy szacun mam dziś do krajowej ADG Promotion, bo dojebali właśnie takim ciosem, że nie mogę się od trzech dni pozbierać. Rimthurs to solowy twór Ymera, muzyka udzielającego się także w kilku innych, również nieznanych mi projektach, a „Thursamál”  to jego trzecia duża płyta. Szwed częstuje nas trzema kwadransami vikińskich klimatów najwyższej klasy i od razu zaznaczam, że nie ma w tym stwierdzeniu ani odrobiny przesady. Mamy tu pieśni północy przeszywające chłodem a jednocześnie potrafiące rozpalić w sercu żywy ogień. Twórczość Szweda może chwilami kojarzyć się, zarówno muzycznie jak i pod względem ogólnego konceptu, z wcześniejszymi nagraniami Enslaved. Znajdziemy tu podobnie urozmaicony styl, nie na jedno kopyto, ze sporą ilością zmian i przejść z agresywnego, bitewnego tempa „Mot Undergång” w północne bajanie, choćby w postaci bardzo nastrojowego „Röt” albo będącego chyba nostalgicznie gniewną modlitwą do Odyna „Hels Gånglåt”. Zimne, północne riffowanie wzbogacane jest w niektórych miejscach także dźwiękiem instrumentów ludowych. Do tego wpleciono ornamenty pod postacią ambientowego zakończenia, fragmenty akustyczne a także takie detale jak świergot ptaków i szum płonącego ogniska, dodające muzyce bardziej folkowego, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, i podniosłego nastroju. Ponadto ogromną rolę pełnią na tym albumie także jadowite wokale w języku narodowym twórcy, brzmiące bardzo twardo i dodające muzyce jeszcze większej mocy. One, w równym stopniu co muzyka, prezentują się barwnie i niejednolicie. Pomijając, że sam blackmetalowy charkot przyjmuje różne tonacje, to przeplatany jest czystym, silnym śpiewem przypominającym prawdziwego wojownika w rogatym hełmie. Według mnie wokale świetnie odzwierciedlają nastój każdego z utworów a wszelkie zabiegi na tym polu są wyważone i dawkowane w takich proporcjach, by spełniły swoje zadanie i nie spowodowały przesytu. Na koniec zostawiłem sobie brzmienie. Klasyczne, selektywne, zimne jak lodowiec i bardzo naturalne. Niby nie wykraczające jakoś specjalnie poza ogólne standardy, poza jednym szczegółem. Jak tu przecudnie cały czas chodzi wyraźnie słyszalny, mruczący bas, będący niczym buchające rozgrzewającym płomieniem wśród zaśnieżonych skał ognisko… Nie pamiętam kiedy partie tego instrumentu tak intensywnie na mnie podziałały, coś niesamowitego! Ymer zasłużył sobie tym materiałem na najwyższe uznanie, bowiem nie tylko popisał się nieprzeciętnym zmysłem kompozytorskim, ale także umiejętnym przekuciem myśli w formę muzyczną i jej produkcję. „Thursamál” słucha się ze wstrzymanym oddechem i zamkniętymi oczami, gdyż oddziałuje on na wyobraźnię tak silnie, że można niemal dosłownie przenieść się w czasy, gdy widok nadpływających drakkarów budził przerażenie. Silnie rekomenduję zatem zapoznanie się z tymi nagraniami. Ja pytań nie mam żadnych.

- jesusatan

Recenzja SYMBTOMY „Demo # 2”

 

SYMBTOMY

„Demo # 2”

Souls of Underworld Records 2022


Jeżeli chodzi o drugi materiał demo tego czesko-angielskiego projektu, to w zasadzie mógłbym śmiało wkleić to, co napisałem przy okazji recenzowania ich pierwszego porywu serca sprzed prawie dwóch lat. Nadal bowiem obcujemy tu z rasową szwedzizną, w której klasyczna już dziś brutalność pierwszych płyt Entombed, Dismember, czy Grave łączy się z jadowitą melodyką Necrophobic, At the Gates, czy wczesnych produkcji Dark Tranquillity. Darujcie, ale nie będę zatem już rozpisywał się nad charakterystycznymi cechami tej muzyki, gdyż każdy doskonale wie, z czym pożenić HM-2 Old School Death Metal o skandynawskim szlifie. Najważniejsze w całym tym bałaganie jest to, że gdy słyszę dźwięki tworzone przez Symbtomy, mój puls zdecydowanie przyspiesza, a cholesterol zapierdala pod sufit. Serwowany przez zespół wywar z dojrzewających w ziemi zwłok zamarynowanych szczyptą ołowiu i kilkoma kropelkami żrącego kwasu smakuje bowiem wyśmienicie (a przynajmniej tak odbierają go moje kubki smakowe) i wbija się głęboko w me receptory, chcąc być zapamiętanym. Podobnie, jak na pierwszym materiale zespołu, tak i teraz pojawiają się goście, i to kurwa zacni! Swe piętno odcisnęli bowiem w „Demo # 2” Rick Rozz (ex-Death, ex-Massacre), John Walker (Cancer) i Max Otero (Mercyless). Nie wiem, co prawda, czy zapraszanie gości na każde wydawnictwo jest dobrym pomysłem, wszak słychać, że muzycy czesko-angielskiej grupy grać potrafią, a i frontman z głębi trzewi zajebać może i gardło ma nie od parady, ale to już pozostawiam do przemyślenia członkom tego ansamblu. Ja w każdym (z)razie jestem zadowolony, gdyż słucha się ich wybornie. Jak widać,Old School Death Metal cały czas dumnie stawia czoła nowym czasom i podczas gdy mody i trendy przemijają, ten gatunek trwa niewzruszenie, niczym podwaliny ziemi. Doskonałym na to dowodem jest właśnie rzeczony materiał. Mam tylko nadzieję, że ta produkcja, to już ostatnia rozbiegówka przed jakimś dłuższym, najlepiej pełnym materiałem Symbtomy. Czas już ku temu najwyższy do chuja Wacława! Czekam zatem z niecierpliwością, a tymczasem idę jeszcze kilka razy zrobić sobie dobrze przy dźwiękach „Demo # 2”.

 

Hatzamoth

środa, 23 marca 2022

Recenzja Ad Finem Omnia „No Peace – No Dawn”

 

Ad Finem Omnia

„No Peace – No Dawn”

Purity Through Fire 2022


Jakiś czas temu przez moje uszy przewinęło się dość dużo chilijskiej muzyki. Były to kapele, które zajmowały się surową, mizantropijną i na wskroś przesiąkniętą złem sztuką. Gdy w mojej skrzynce pocztowej wylądował materiał Ad Finem Omnia, to na samą myśl o tym, że ponownie będę mógł obcować z Borutą, zacierałem rączki. Jednakże „No Peace – No Dawn” zaskoczyło mnie kompletnie. Tych dwóch panów, którzy na scenie południowoamerykańskiej działają od wielu lat, zaserwowało mi danie dość mdłe. Dźwięki jakie zawarte są na tym długogrającym krążku, określiłbym jako melodyjny i atmosferyczny black metal. Ogólnie rzecz biorąc w tym gatunku nie ma nic złego gdy zagrany jest w odpowiedni sposób. Mam tu na myśli odpowiednie brzmienie, oziębłość, przeszywający smutek, a także nienawiść do wszystkiego co żyje. Tycho kreśleń można użyć opisując każdy rodzaj czarnego grania, bo między innymi, tym powinno się charakteryzować. W przypadku Ad Finem Omnia niestety tak nie jest. Ich album to trzy kwadranse całkiem szybkiego riffowania, układającego się w przepiękne, że aż rzygać się chce, melodyjki. Nawet towarzyszący wszystkiemu warkot wokalisty, próbuje od czasu do czasu, harmonijnie zacharczeć. Co prawda muzykom pomysłów nie brakuje. Utwory są całkiem zróżnicowane. Zawierają liczne zmiany tempa, riffy gładko się tasują, niekiedy pojawi się ładne tremolo, wyraźny bas lekko dociąża całość. Każdy z osobna byłby nawet do przełknięcia, ale zlepek wszystkich dziewięciu tworzy nudny, sztampowy i ograny do granic metal. Poza brakiem większości przymiotów właściwych dla tej kategorii twórczości, nie jest tu również ani oryginalnie, ani odkrywczo, a próba totalnej odtwórczości gry skandynawskich przedstawicieli omawianego stylu, wręcz poraża. Na domiar złego produkcja ma laboratoryjną specyfikę, co dodatkowo dyskredytuje materiał. Odnoszę wrażenie, iż „No Peace – No Dawn” powstał po prostu, z myślą o dobrej sprzedaży ponieważ sezonowym fanom i fankom, powinien się spodobać. Nie jest brutalnie, chropowato, paskudnie i diabolicznie. Za to jest fajnie więc wejdzie im bez popitki. Jeśli ktoś nie wymyśli w najbliższym czasie jakiejś odpowiedniejszej nazwy dla tego typu muzykowania, to chyba zapaści dostanę.

shub niggurath

Recenzja GOLGOTHAN REMAINS „Adorned In Ruin”

 

GOLGOTHAN REMAINS

„Adorned In Ruin”

Sentient Ruin Laboratories (2022)

Australijski Golgothan Remains za sprawą swojego debiutanckiego pełniaka wywołał niemałe poruszeniu w podziemie ekstremalnego grania. Ich blend death i black metalu brzmiał świeżo, z polotem i zdobył duże uznanie krytyki i miłośników gatunku. Dlatego też moje oczekiwania wobec „Adorned In Ruin” były duże. Niestety już pierwszy odsłuch nowego matexu ekipy z kraju kangurów skłonił mnie do stwierdzenia, ze to było jedne z najgorzej spędzonych, niespełna 40 minut w tym roku. Abstrahując od tego, że grupa mocniej ukierunkowała się na blackmetalowe tory (co niżej tu podpisanemu niespecjalnie się podoba, choć trudno uznać to za obiektywny zarzut), to dobór ozdobników i wszelakiej ornamentyki dla blackmetalowej bazy wywołuje u mnie mdłości i skręca z zażenowania. Bazowo jest to zagrane całkiem sprawnie i poprawnie – blackowa sieczka przeplatana blastującymi fragmentami nie niesie za sobą deathmetalowego ciężaru znanego z pierwszej płyty. Świdrujące riffy płyn nienagannie niczym z automatu, ale i nie niosą za sobą jakichś szczególnych walorów, które mogłyby uczynić te kompozycje wyjątkowymi. Nienaganne zmiany tempa, podręcznikowe wykonanie pozbawione toporności, ale i iskry bożej może by i sprawiły, że odsłuch „Adorned In Run” byłby bezbolesny i przeleciałby niezauważony. Ale tutaj do akcji wkracza nowy wokalista pan Matthieu Van den Brande i kładzie całość, że chce mi się leżeć i kwiczeć ze śmiechu. Funeral Mist na przedostatniej płycie popełnił taki niefortunny utwór jak „Naught By Death”, w którym pan Arioch wyje jak orangutan podczas rui i niestety pan Matthieu wziął sobie chyba za punkt honoru wierne odtworzenie tego majaczenia. Próbę podjął dwukrotnie, dzięki czemu jako słuchacz dwukrotnie poczułem się jakby z głośnika ktoś mnie obrzygał. Co więcej, belgijski jegomość chciał także zaprezentować swoją umiejętność języka francuskiego i postanowił zaprezentować jakąś melodeklamacje w tym języku, co również nie brzmi dobrze w jego wykonaniu. Ale tenże wielce utalentowany frontman na tym nie spoczął i w końcowym fragmencie płyty pokusił się o używanie czystych wokaliz, co sprawiło, że definitywnie postanowiłem nie wracać do tego materiału. Każdy odchył tego wydawnictwa od gatunkowej normy to katastrofa na całej linii – w tym przypadku dotyczy to głównie partii wokalnych, ale są one na tyle złe, że trudno mi je przeskoczyć i dopatrywać się pozytywnych aspektów tego wydawnictwa. Brzmienie płyty też nieszczególnie mi siedzi, bo choć pogodziłem się, że nie byłoby adekwatne do deathmetalowego oblicza Australijczyków, to i tak wydaje się zbyt skompresowane i wyczyszczone jak na blackmetalowe standardy. Jest to pierwszy, tegoroczny krążek metalowy, który uczcie chciałbym spuścić w tojtoju na osiedlowej budowie. Omijać szerokim łukiem, chyba, że ktoś lubi muzyczny cringe.

 

                                                                                                                                             Harlequin

wtorek, 22 marca 2022

Recenzja Spiritu Mors „Exsilium”

 

Spiritu Mors

„Exsilium”

Under the Sign of Garazel 2022

Australia jakoś niespecjalnie kojarzy mi się z black metalem, przynajmniej tym drugofalowym. Owszem, kilka wyjątków by się znalazło, ale jak to się mówi, kilka jaskółek wiosny nie czyni. Dlatego do debiutanckiej EP-ki Spiritu Mors, zespołu, o którym próżno szukać jakichkolwiek informacji personalnych, podchodziłem raczej na chłodniaka. „Exsilium” to tylko dwa utwory, oba trwające powyżej ośmiu minut. I powiem od razu, że czuję się tym faktem cholernie rozczarowany. Bowiem muzyka z jaką mamy tu do czynienia zdecydowanie wybija się ponad przeciętność i pozostawia po sobie finalnie wielki niedosyt. Co zaskakuje już w pierwszej chwili, to fakt, iż gdybym nie wiedział, strzelałbym w ciemno, że Spiritu Mors pochodzą, jeśli nie z Norwegii, to na pewno ze Skandynawii. Chłodny klimat który bije z obu kompozycji jest bowiem domeną tamtejszej sceny od połowy lat dziewięćdziesiątych po dziś dzień. Osiemnaście minut jakie serwuje nam band z Antypodów to klasyka w pigułce. Znajdziemy tu zarówno przeszywające tremolo, bardzo silnie wciągające swoją melodyką, jak i nastrojowe zwolnienia z pogłębiającymi zimowy klimat lekkimi maźnięciami klawiszem, przy których przed oczami malują się obrazki raczej z okładki „Frost” niż skaczące radośnie kangury. Gitarowe gradobicia przełamywane są też pojawiającymi się w tle lekkimi dysonansami, mogącymi kojarzyć się nieco z naszą rodzimą Mgłą, dodającymi materiałowi odpowiedniego kolorytu. Atmosfera zaśnieżonych gór potęgowana jest pojawiającymi się, poza typowymi blackmetalowymi wrzaskami, dostojnymi, czystymi zaśpiewami, które niewłaściwie użyte często mogą zjebać całokształt. Tu pasują idealnie. Kolejne pomysły pojawiające się na „Excilium” bardzo płynnie przechodzą z jednego w drugi, przez co materiał ten jest niesamowicie spójny i słucha się go w zasadzie jak jednego, długiego utworu. Jeśli dodam jeszcze, że brzmienie tej EP-ki jest odpowiednio wyważone, z lekka przyszronione i odpowiednio selektywne zarazem, to wyjdzie mi, że próżno szukać na niej jakichkolwiek mankamentów. Takie niespodzianki lubię. Takim zespołom kibicuje. Taki black metal uwielbiam. Czekam na dużą płytę.

- jesusatan