Deathhammer
„Electric
Warfare”
Hells Headbangers Records 2022
No
i powróciło dwóch moich ulubionych Norwegów, oczywiście po kilku innych
najulubieńszych. Kolejna płyta w ich dorobku nie zaskakuje. Nikt też chyba nie
spodziewał się czegoś odkrywczego, a raczej wszyscy czekali na kontynuację tego
szaleństwa. Za sprawą zawartości „Electric Warfare” znowu wsiadamy do machiny
czasu i przenosimy się w lata osiemdziesiąte. Z głośników atakuje nas agresywny
oraz bezkompromisowy thrash metal z diabłem w tle. Szybkie riffy, ostrzał z
bębnów i świetny aczkolwiek typowy dla tego gatunku wokal, przypominający
czasami Tom’a Aray’ę. Ogólnie rzecz biorąc, tak jak na poprzednich produkcjach,
skojarzenia nasuwają się jednoznacznie. Słychać tu Slayer’a i całą bandę
ówczesnych kapel, które napierdalały thrash, ale taki nieoczywisty, bo z rogami.
Deathhammer przez ponad czterdzieści minut szturmuje nasze uszy za pomocą
pędzących i tnących gitar. Nie ma tu miejsca na półśrodki. Ostro i do przodu.
Od czasu do czasu zajadłe riffy przechodzą w chwytliwe melodie. Pojawiają się
też wwiercające się w głowę solówki, a wokalista z zapałem wszystkiemu wtóruje,
wykrzykując kolejne frazy. Wszystko to już kiedyś było. Nawet zostało trochę
zapomniane. Czy zatem jest sens nagrywać kolejny klon przeszłości? Jest.
Dlaczego? Żeby przypomnieć starym dziadom jak to kiedyś młodzi byli i świetnie
się bawili, a młodym pokazać na czym metal polega, że walić w ryj musi i basta.
W zalewie dzisiejszych gatunków i podgatunków, wielu ich udziwnień, jak i
zbytniej delikatności owych, Deathhammer jest jak szczypta soli dla całej
sceny. Tak trzymać.
shub
niggurath
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz