sobota, 31 października 2020

Recenzja Black Death Cult "Devil's Paradise"

 

Black Death Cult

"Devil's Paradise"

Hells Headbangers 2020

No nareszcie! Na to wydawnictwo czekałem ładnych kilka miesięcy, od chwili kiedy to po raz pierwszy zetknąłem się z twórczością Kanadyjczyków. "Devil's Paradise" co prawda ukazał się pierwotnie w zeszłym roku nakładem Serpents Head Reprisal, jednak jako iż winylowy nie jestem, musiałem czekać na zapowiadany ruch ze strony Hells Headbangers. Debiut Black Death Cult to ponad pięćdziesiąt minut muzyki, którą z grubsza można zaszufladkować jako black/death metal. Rzecz w tym, że jak byśmy nie upychali, to będzie ona wyraźnie z tej szufladki wystawać. Jeśli mówimy tu o black metalu, to mamy na myśli jego brudną lecz masywnie brzmiącą odmianę, której przedstawicielem jest choćby fiński Barathrum. Zero bezproduktywnego bzyczenia, jedynie ciężkie, diabelskie akordy. Niby proste, lecz niesamowicie absorbujące, wręcz transowe, przechodzące też niekiedy w bardziej chwytliwe i rytmiczne, jak na przykład w otwierającym krążek "Infernal Triad". Praca gitar, a zwłaszcza ich brzmienie, może teź kojarzyć się z brytyjskimi mistrzami zarówno death jak i doom metalu, żeby wymienić choćby Bolt Thrower czy My Dying Bride z najlepszego okresu działalności (doskonale słyszalny w "Nightside of the Pyramids"). Te mielące powoli motywy potrafią chwilami przeistoczyć się znienacka w proste, wręcz prymitywne przyspieszenia obierając z kolei kurs na starą grecką szkołę. To jednak jedynie wierzchołek góry lodowej o nazwie "Devil's Paradise". Albumu, który odkrywa swoje uroki pomału i stopniowo, za każdym razem dorzucając kolejne, przeoczone wcześniej niespodzianki. Mikstura, którą uwarzyli panowie (i pani, zasiadająca w zespole, jak na babę przystało, za garami) jest niebanalna a każdy kolejny utwór jest jak dawka narkotyku wprowadzająca słuchacza w mroczny i tajemniczy świat. Dużą robotę robią tu też klawisze, nie ograniczające się jedynie do tworzenia nastrojowego tła, lecz odgrywające równie ważną rolę, co pozostałe instrumenty. Jeśli dorzucimy do tego jeszcze szczyptę dodatków w postaci orientalnych dzwoneczków, to do całości wlewa się kolejny, niecodzienny posmaczek. Nie wypada zapomnieć także o wokalach. Deathmetalowe growle wzbogacane są czystszymi zaśpiewami, przesterowanymi chórkami czy tajemniczymi szeptami świetnie się wzajemnie uzupełniając. Doprawdy ciężko oprzeć się muzyce, gdy ta otwiera przed nami tak bogaty wachlarz rozmaitości sięgających od agresywnych, mocno rytualnych uderzeń w instrumentalnym ".AM.", poprzez fragmenty przerażające i dziwne, po klimatyczne zakończenie płyty, kojarzące mi się nieco z tytułowym utworem z debiutu The Gathering. Czego by nie mówić, Black Death Cult mimo wielu słyszalnych inspiracji stworzył jedną z oryginalniejszych, a na pewno najbardziej interesujących płyt, które poznałem w tym roku. Jeśli nie chcecie przegapić czegoś wartościowego, sprawdźcie Diabelski Raj koniecznie.

- jesusatan

piątek, 30 października 2020

Recenzja Omegavortex "Black Abomination Spawn"

 

Omegavortex

"Black Abomination Spawn"

Invictus Prod. 2020

Nie da się zaprzeczyć, że okładka debiutanckiego albumu Omegavortex przyciąga. I mimo, iż często jest to pewnego rodzaju zmyłka, tym razem moje czujne oko skauta się nie myliło. Niemcy działali uprzednio od roku 2007 pod szyldem Ambivalence i choć tak naprawdę dziś nie wiadomo, kto z ówczesnego składu kontynuuje muzykowanie pod nowym szyldem, to o nowicjuszach bynajmniej w przypadku autorów "Black Abomination Spawn" nie możemy mówić. I to faktycznie słychać. Czarne Abominacje to trzy kwadranse wkurwionego jak, wyruchany przez wściekłego pawiana w dupę nosorożec, death metalu. Takiego staroszkolnego do szpiku kości, lub do samej okrężnicy, zależy jak patrzeć. Zarówno brzmienie jest tu siarczysto prymitywne, przypominające czasy, gdy death metal wchodził taranem w panujący wówczas thrash, jak i sama struktura utworów kojarzy się z czasami, gdy nikt jeszcze nie myślał o muzycznym hipsterstwie. Omegavortex stosują taktykę polskiej husarii – frontalny atak po całości, bez oglądania się na siły obronne wroga. Germańcy uderzają niezbyt skomplikowanymi riffami, mającymi raczej na celu rozjebać co się da niż zabawiać się w techniczne rozkminy. Walą z grubej rury potężnymi blastami i wściekłymi akordami chwilami przypominając nawet war metalowych klasyków, by za chwilę zahaczyć o klimaty około thrash metalowe. Nie myślcie jednak, że zaznacie tu chwytliwych patentów do ponucenia przy goleniu jajek. Bez względu na serwowane tempo jest brutalnie, staroświecko i bez jakiegokolwiek kompromisu. Wali mi tu dość mocno klimatem podobnym do polskiego thrash/death metalu sprzed trzydziestu lat. Z tego też powodu muzykę Omegavortex porównać można do tego, co kilka lat temu zwymiotowali ich pobratymcy z Beyond. Jeśli się wsłuchać, to nawet brzmienie gitar i efekty zastosowane na wokalu są w przypadku obu kapel mocno podobne. Uwielbiam takie granie i słuchając debiutu Omegavortex doświadczam jak żywo powiedzenia "apetyt rośnie w miarę jedzenia". Pragnę go coraz bardziej i coraz bardziej pragnę zniszczenia, które przynosi. Chłopki kopią bowiem dupę aż miło i nawet jeśli ich utwory nie są jakoś specjalnie zróżnicowane, wręcz schematyczne, a dla niektórych zapewne monotonne, to ja w nie wchodzę niczym rozgrzany pal w dobrze nawilżony (damski) zwieracz. Zatem łykajcie "Black Abomination Spawn" i sprawdźcie sami czy ruchacie, czy jesteście ruchani.

- jesusatan

czwartek, 29 października 2020

Recenzja Witchbones "Akasha 2: The Lost Demos / Akasha 3: Salt, Sea, Blood and Fire"

 

Witchbones

"Akasha 2: The Lost Demos / Akasha 3: Salt, Sea, Blood and Fire"

Morbid Chapel 2020


Nie tak dawno wylewałem tu swoje myśli na temat trzeciej płyty Witchbones, będącej oficjalnym zamknięciem działalności Vardlokkera pod tym szyldem. Jednak dzięki uprzejmości Morbid Chapel Records otrzymujemy jeszcze swojego rodzaju postludium w postaci dwóch demówek, wydanych dawno temu w niskim nakładzie na taśmie i obecnie kompletnie niedostępnych. Jako iż obie pochodzą z tego samego okresu i nie różnią się zbytnio pod względem klimatu, postanowiłem przybliżyć ich zawartość w jednym tekście. Tym bardziej, że przez ostatnie dni i tak w zasadzie słuchałem ich jedna po drugiej, traktując jako twórczość dokumentującą działanie rzeczonego projektu w roku 2019. I sprawiło mi to ogromną przyjemność, gdyż oba materiały to czystej maści wojenny gruz. Choć bardziej powinienem napisać płynny beton, powolnie zalewający i uśmiercający wszystko co zostanie weń wrzucone. Większość war metalowych pozycji opiera się głównie na jednolitym, ostrym nakurwie. Witchbones, mimo iż czerpie z klasyków tego gatunku, jest inny. W ich muzyce całkiem sporo jest chwytliwych na swój sposób riffów i mnóstwo urozmaicaczy w postaci choćby filmowych sampli, jakiegoś przemówienia radiowego, kościelnych zaśpiewów, utworu w klimatach rytualnych czy też może bardziej plemiennych, czy nawet prostego odcharknięcia. No i właśnie to prostackie splunięcie dużo mówi o samej muzyce. Ona ma z założenia wzbudzać obrzydzenie i odrazę w każdym, kto myśli że metal to są rurki z kremem (że zacytuję narodowego klasyka). Obie, trwające łącznie coś koło 40 minut demówki to bajoro, prawdziwe bagno dźwięku, wciągające z pełną mocą i nie dające szans na ucieczkę bez okaleczenia. Szybkie blasty przechodzą tu w totalne doły, blackmetalowe akordy mutują w doomowe walce i jedynie grzmiący z drugiej linii frontu grobowy wokal pozostaje tak samo złowieszczy przez cały czas, gdy gra muzyka. Muzyka o brzmieniu brudnym niczym przeczołgana sto razy w domowej piwniczce córka Fritzla. Amerykanin serwuje nam burze piaskowe na przemian z przymusową kąpielą w basenie wypełnionym parującą lawą. Co najważniejsze te nagrania z czasem niesamowicie dojrzewają i zdają się być co raz to potężniejsze z każdym kolejnym odsłuchem. "Akasha 2 i 3" to chyba najlepsze, co ten projekt z siebie wypluł – materiał maksymalnie surowy, w chuj mroczny i udowadniający, że najczęściej nagrania demo są szczytowym osiągnięciem niejednego zespołu. I szkoda tylko, że kupi to pewnie z dziesięć osób a reszta sobie co najwyżej odsłucha to z bandcampa. Warto wspierać labele wydające tego typu podziemną muzykę i wysupłać czasem kilka srebrników na jakiś cedek, zwłaszcza z tak dobrym matexem jaki wyrzygał Witchbones. No chyba, że ktoś jest mjentkim chujem robiony i preferuje wspomniane wcześniej rurki... z kremem.

- jesusatan

środa, 28 października 2020

Recenzja Seraphic Entombment "Quelled"

 

Seraphic Entombment

"Quelled"

Morbid Chapel 2020


Chwilami patrząc, co się dzieje w tym zjebanym kraju najzwyczajniej w świecie brakuje mi sił. Szukam ucieczki, jakiegoś azylu, czegokolwiek, co pozwalałoby mi choć na chwilę zapomnieć o wszechogarniającej, wkurwiającej rzeczywistości. Jako że muzyka zawsze była w moim życiu na pierwszym miejscu, nawet do tego stopnia, iż małżonka miała wątpliwości czy będę jej towarzyszył przy pierwszym porodzie, czy pojadę sobie na jakiś gig, najczęściej właśnie w niej szukam duchowego ukojenia. I kiedy docierają do mnie takie materiały jak choćby demo Seraphic Entombment czuję, że przenoszę się kilka dekad wstecz, kiedy świat jeszcze nie był taki na maxa zjebany. Ale abstrahując od tematów okołomuzycznych... Nowe wydawnictwo Morbid Chapel to po prostu mniut na moje uszy. Amerykanie wysmażyli tu nieco ponad kwadrans muzyki ociekającej z wolna flegmą i wydzielinami gnilnymi. Na "Quelled" znajdziemy dwa utwory staroszkolnego death metalu obficie oblanego doomową posoką, oparte na niezbyt wyrachowanych akordach, za to zionących na odległość klimatem grobowej krypty. Powolne uderzenia perkusji i płynące niespiesznie, nieco melodyjne, chwilami mocno na fińską modłę riffy to w zasadzie wywar, esencja lat dziewięćdziesiątych. Nie brak tu także fragmentów, przy których noga aż się wyrywa, by potupać sobie radośnie na grobowej płycie. Separhic Entombment przy pomocy prostych środków, młotka i dłuta rzeźbią swoją wizję śmierci a natchnienia dodaje im nieco przesterowany, złowieszczy wokal. Nad obróbką dźwięku też nikt się zbytnio nie pochylił, przez co demo to brzmi nieco tylko lepiej niż nagrania z próby. Nie wiem jak wy, ale ja tego typu granie łykam bez popijania a siarczysty bek chwilę później udowadnia, jak bardzo mój organizm je przyjmuje. Dla maniaków prostoty, piwnicy i odoru stęchlizny ten demos będzie rarytasem. Ja słucham "Quelled" bez opamiętania. Pierdolę rzeczywistość, idę się zamknąć w krypcie.

- jesusatan

Recenzja SLAUGHTER MESSIAH „Cursed To The Pyre”

 

SLAUGHTER MESSIAH

„Cursed To The Pyre”

High Roller Records 2020

Pierwszy, pełny album tych belgijskich maniaków, to bardzo konkretny, oldschool’owy napierdol. Trochę ponad 42 minuty tej soczystej, Thrash/Black/Death Metalowej nawałnicy głęboko zanurzonej w późnych latach 80-tych i początku lat 90-tych potrafi spuścić słuchaczowi solidne wjeby i w sposób zdecydowany robi mi dobrze. „Cursed…” to wysoce skondensowany, szybki, jadowity, brutalny, zalatujący starą pleśnią, zasyfiony materiał oparty na bestialsko nakurwiających garach, chropowatym, wypruwającym wnętrzności basie, piłujących, barbarzyńsko siekących, siarczystych, a przy tym tłustych wiosłach i bluźnierczych, przechlanych, celowo niechlujnych w pewnym stopniu wokalach. Nikt tu niepotrzebnie nie kombinuje, nie poszukuje nowych ścieżek, czy innych form wyrazu. Cel zawartej tu  muzy jest kurwa jasny i przejrzysty od pierwszych sekund trwania tego albumu. Te dźwięki mają niszczyć, bezlitośnie gwałcić i mordować z piekielną furią. Nie jest to jednak bezmyślna, prostacka sieczka. Pojawiają się tu także ciekawe motywy, niebanalne riffy i przejścia, a zespół pomimo całych, zawartych tu pokładów ekstremy nie rezygnuje z bardziej melodyjnych akcentów i odrobiny mrocznego klimatu. Na mój gust twórczość Slaughter Messiah łączy w sobie cechy charakterystyczne dla hord australijskich pokroju Vomitor, Destroyer 666, czy Nocturnal Graves z odrobiną wściekłości z Ameryki Południowej à la wczesna Sepultura i europejską szkołą Thrash/Black/Speed spod znaku pierwszych produkcji Sodom, Kreator, Destruction, Desaster, czy Iron Angel, a wszystko to delikatnie okraszone Death Metalową omastą. Fajnie wyważono brzmienie tego materiału. Jest siara, zło i brud, ale zarazem jest tu także gruby groove, potęga i organiczne, mięsiste gitary. Podoba mnie się ta płyta jak chuj! Świetny, bezlitosny łomot, kontynuujący najlepsze tradycje prawdziwego, cuchnącego siarką i spermą Diabła, bezkompromisowego, pierwotnie złowrogiego Metalu. Chyba se kupię debiut Belgów, a co tam, duży jestem i wolno mi!

 

Hatzamoth

Recenzja RIPPED TO SHREDS „Luan”

 

RIPPED TO SHREDS

„Luan”

Pulverised Records 2020

Ripped to Shreds to międzynarodowy ansambl, którym niepodzielnie włada maniakalny wyznawca Metalu Śmierci, znany także m.in. z udziału w Azath, czy choćby Skullsmasher Andrew Lee. On to w głównej mierze odpowiada za muzykę oraz za proces jej nagrywania i trzeba przyznać uczciwie, że robi to zajebiście, a Death Metal wyssał chyba z cyca matki. W kwietniu tego roku pod sztandarami Pulverised Recordsukazał się drugi długograj tego projektu, który przynosi nam 35 minut bardzo konkretnego napierdalania po same uszy zanurzonego w oldschool’owej, szwedzkiej szkole gatunku. Wszyscy zainteresowani wiedzą,  z czy to się je, zatem nie ma sensu wspominać o chropowatych riffach, brzmiących jak zdezelowana piła łańcuchowa, dopracowanych, złowrogich, piłujących solówkach, rozrywającym basie, brutalnie łupiących beczkach i szorstkich, niczym gruboziarnisty papier ścierny wokalizach, gdyż oczywiście wszystkie te elementy tu usłyszymy. Płytka jest cholernie ciężka, posiada mroczny, zawiesisty feeling i  łapie momentami naprawdę ciekawe rozwiązania rytmiczne. Materiału tego nie wypełnia jednak tylko typowa, okrutna szwedzizna, choć na pierwszy rzut ucha tak się wydaje. Gdy nieco bardziej zagłębimy się w te struktury, dostrzeżemy pewne śmiertelne pierwiastki zza wielkiej kałuży, niemal grindowe wybuchy agresji, czy gniotące niemiłosiernie tekstury idealnie wpisujące się w opasłe, ociężałe, Doom Metalowe standardy.W sferze produkcyjnej dominuje oczywiście brzmienie skandynawskie, choć nieco większy groovei dynamika sugerują, że Andrew zaczerpnął również małe co nieco z amerykańskiego i brytyjskiego ogródka. W tekstach zespół porusza tematy historii, kultury, folkloru i konfliktów dalekowschodnich, co nadaje temu wydawnictwu dodatkowego kolorytu. Bardzo dobry, soczysty album, który fani Death Metalowego mielenia powinni łyknąć bez żadnego pierdolenia. Podoba mi się ta tłusta mikstura przyrządzona na krwistym mięsiwie i starych kościach, w których jednak cały czas jest wystarczająco dużo kalorycznego szpiku. Można się tym nażreć do syta. Do następnego razu panie Lee.

 

Hatzamoth

wtorek, 27 października 2020

Recenzja PYRE OF DESCENT „Peaks Of Eternal Light”

 

PYRE OF DESCENT

„Peaks Of Eternal Light” (Ep)

Terror From Hell Records 2020

Niemiecki Pyre of Descent określa swoją muzykę jako Dark Rock i przyznaję,że to bardzo trafne określenie dźwięków, jakie słyszymy na „Peaks of EternalLight” Klimatycznych zagrywek Rockowych i Post-Metalowych tu sporo, ale uzupełniono je strukturami, wywodzącymi się z klasycznego Doom Metalu i Post-Punkowo-Gotycką nutą, więc produkcja ta posiada całkiem solidny groove. Wiosło szyje ciekawe, klimatyczne, hipnotyzujące, pełzające, aczkolwiek raczej minimalistyczne riffy, bardzo dobre, melodyjne partie solowe płyną swobodnie, malując ponure, zamglone, melancholijne obrazy, beczki i ciepły bas chodzą równo i bez zbytniej ekstrawagancji, a konsekwentnie przygaszone, depresyjne  wokale nadają tej muzie smutnej głębi, lekko psychodelicznego nastroju i niepokojącej aury. Produkcja jest dosyć surowa i delikatnie przykurzona, ale zarazem organiczna. Naprawdę nieźle czaruje dźwiękiem ta grupa i trzeba przy tym zaznaczyć, że mimo nieco lżejszych środków wyrazu, jakich używa ten zespół, mrok jest tu tak gęsty, że można go kroić nożem, a ciemność obficie sączy się z tych kompozycji. Jest w tej muzyce na pewno jakaś cząstka Neurosis, czuć tu także wyraźne dotknięcie Fields of the Nephilim i Tiamat, a pewne tekstury mogą także kojarzyć się delikatnie z The Devil’s Blood, Year of the Goat, czy Pelican. Podoba mi się ta delikatnie transcendentalna pielgrzymka w stronę tajemniczych, nieznanych otchłani, w jaką każdorazowo po włączeniu tej produkcji zabiera mnie Pyre of Descent. W zależności od aktualnego stanu umysłu można dotrzeć w różnorakie, nierzadko mistyczne i zarazem przerażające miejsca, które drzemią ukryte we wnętrzu każdego człowieka. Fajna rzecz i choć do jakiejkolwiek ekstremy bardzo tu daleko to klimat jest na tym wydawnictwie niezgorszy i potrafi zdrowo rzucić się na mózgownicę. Tak, czy siusiak sprawdzić warto.

 

Hatzamoth

Recenzja NERO DI MARTE „Immoto”

 

NERO DI MARTE

„Immoto”

Season of Mist 2020

 

Trzeci, pełny album włoskiego kwartetu Nero Di Marte, który to przez pierwsze pięć lat swej działalności nosił nazwę Murder Therapy, to płyta ciekawa, jednak zdecydowanie nie w moim klimacie. Muzyka, jaka znajduje się na tym wydawnictwie to bowiem nowoczesna hybryda klimatycznego Post-Metalu i Progresywnego Death Metalu z przytłaczającymi, mulistymi strukturami Sludge i elementami Djent. Pokręconego grania tu od cholery, a niektóre partie instrumentalne ocierają się wręcz o wirtuozerię. Techniczne, wibrujące, przestrzenne, popaprane riffy rezonują niepokojąco w towarzystwie ciężkich, solidnie kręcących beczek i matematycznego wręcz basu. Byle wafel by tego nie zagrał, to więcej niż pewne, aby stworzyć takie tekstury dźwiękowe warsztat trzeba mieć opanowany perfekcyjnie, a w parze z nim muszą iść także umiejętności kompozytorsko-aranżacyjne, jak i spora wyobraźnia twórcza. Wokali niestety nie trawię, bo choć pod względem wykonawczym są wręcz perfekcyjne, sporo w nich emocji i zaangażowania, to po pewnym czasie strasznie mnie drażni takie męczenie buły. Na plus można zaliczyć atmosferę, jaka emanuje z tego materiału. Ezoteryczny, ulotny momentami, tajemniczy, nieco kosmiczno-psychodeliczny klimat to zdecydowanie mocna strona „Immoto”.  Można tu odnaleźć pewne cechy Śmiertelnego Metalu á la Gorguts, czy Ulcerate, choć jak na mój gust jest tego, jak na lekarstwo. Zdecydowanie więcej tu za to nawiązań do Gojira, Meshuggah, Isis, czy Mastodon, a delikatne dotknięcie wizjonerów z Tool także da się wyczuć w twórczości Nero Di Marte. Brzmienie oczywiście dopracowane, selektywne i organiczne, ale jest w tym także niezgorszy ciężar i odpowiedni groove. Jak już wspominałem, to nie moja bajka, choć nie mogę powiedzieć, że obcowanie z tą płytką to była strata czasu (a trzeba go trochę poświęcić na przesłuchanie tego albumu, bowiem trwa on 67 minut).Ja do tej produkcji już na pewno nie wrócę, nie dla mnie takie nowomodne mieszanki, ale fani nowocześnie zmajstrowanych i zarejestrowanych dźwięków spędzą z tą płytką zapewne wiele satysfakcjonujących chwil.

 

Hatzamoth

Recenzja FESTERING ULCER WOUND „Stomach History And Gastrointestinal Diseases”

 

FESTERING ULCER WOUND

„Stomach History And Gastrointestinal Diseases” (Ep)

Ulcerated Flesh Records 2020

A teraz przyszła pora, by ruchać gwiazdora, pierdolić go w dupę i zrobić mu na twarz kupę, czyli nadszedł czas, aby zanurzyć się w patologiczne, wynaturzone, krwawe, cuchnące żółcią,  sokami żołądkowymi i ropiejącymi wrzodami żołądka dźwięki tworzone przez brazylijsko-południowokoreański ansambl Festering Ulcer Wound. Panowie w swojej klasie napierdalają naprawdę zajebiście i wszyscy miłośnicy przesterowanego Brutal Goregrind’a podczas słuchania tej krótkiej produkcji nie raz zmoczą sobie majty, a nabrzmiały kutas bez dwóch zdań wychlasta im wszystkie zęby. Beczki nakurwiają tu bowiem bezlitośnie, bas wyrywa wnętrzności, riffy brutalnie rozrywają ciało na strzępy, a ekstremalne, niemal zwierzęce wokale bulgoczą soczyście wymiotując przegniłą flegmą. Nie jest to jednak jedna, wielka, nieczytelna ściana chorych dźwięków. Zespół hołduje tu zdecydowanie starej szkole gatunku, dzięki czemu mimo niezaprzeczalnego okrucieństwa ta produkcja jest w miarę selektywna, dodatkowo ma także specyficzny, hipnotyzujący  feeling i wciąga w swój przesycony wszelakimi chorobami świat, wywołując perwersyjny, zboczony, obsesyjny, szaleńczy trans. Uwielbiam kurwa taplać się w takich dogłębnie zainfekowanych zepsuciem, bezkompromisowych oldschool’owych, Goregrind’owych dźwiękach. Jeżeli zatem bliskie Waszemu sercu są wymiociny Lymphatic Phlegm, Rancid Flesh, Autophagia, Flesh Grinder, Gore, czy Semen, że nie wspomnę o naszych Dead Infection, Squash Bowels i Katedra Patologii, to propozycja Festering Ulcer Wound zrobi Wam dobrze, jak amen w pacierzu. Zatem gwiazdorku osrany, niebawem znów będziesz ruchany.

 

Hatzamoth

niedziela, 25 października 2020

Recenzja DECONSECRATION „Demo”

 

DECONSECRATION

„Demo”

Caligari Records 2020

 

Łooo, panie!!! Ależ chłopaki z Seatle okrutnie gniotą! Nie dziwię się, że Caligari Records wzięła ich pod swoje skrzydła. Materiał demo tego kwintetu zza oceanu to bowiem cztery wałki ciężkiego w chuj, miażdżącego okrutnie, przetaczającego się po słuchaczu z gracją 666-tonowego walca drogowego Death/Doom Metalu, który niszczy i wgniata w glebę z potworną siłą. Ten materiał jest niczym wezwanie do profanacji wszelkich świętości. Gęsta, czarna smoła wylewa się z tych dźwięków przy każdym ociężałym akordzie, a zło, nienawiść, choroby i paskudztwo wszelakiego asortymentu obecne są tu na każdym kroku. Doprawdy doskonała to muza oparta na klasycznych, mozolnych, śmiertelnych wzorcach. Beczki wraz z głębokim, chropowatym basem sieją totalne zniszczenie, ciężkie riffy wywracają wnętrzności, a niski, grobowy, śluzowaty growling sprawia, że prostują się zwoje na mózgu, a z narządów słuchu wypływa zaś niespiesznie ciemna niczym noc, zalatująca miedzią krew żylna. Przypominają mi te dźwięki najlepsze (czyt. najbardziej zanurzone w cuchnącej, bagnistej mazi i najbardziej miazmatyczne) chwile z płyt Gorement, Decomposed, Asphyx, Cianide, Disembowelment czy Incantation. Deconsecration nie kalkuluje, nie udaje, ani nic nikomu nie udowadnia, napierdala po prostu szczerze to, co członkom tej grupy zalega na umyśle i wątrobie, a pokłady czarnej zgnilizny, które się tam znalazły, są zaprawdę przerażająco imponujące. Kurwa, jestem autentycznie rozjebany na atomy! Nie rozumiem tylko, dlaczego nikt nie wydał jeszcze tego materiału na cd? Mam nadzieję, że niebawem to nastąpi, a wówczas z pewnością będę jednym z pierwszych, który zamówi to wydanie. Zajebista porcja Death/Doom Metalowego zniszczenia. Tego mi było trzeba! Polecam!

 

Hatzamoth

Recenzja DEAD CARNAGE „From Hell for Hate”

 

DEAD CARNAGE

„From Hell for Hate”

Immortal Souls Productions 2020

Zabierając się za drugi long czeskiego Dead Carnage, najpierw przestudiowałem notki promocyjne podesłane z wytwórni, z których to dowiedziałem się, że panowie rzeźbią w klasycznym Death Metalu, co było wiadomością zdecydowanie pozytywną. Zerknąłem następnie na zdjęcie zespołu, na którym pręży swe torsy piątka jegomości, których czas specjalnie nie oszczędzał. Widać po nich, że nie są nowicjuszami na scenie, z niejednego, metalowego pieca spleśniały chleb żarli (tworzyli bowiem lub nadal tworzą w Antigod, Disfigured Corpse, Silva Nigra, czy Bloody Obsession) i wypili zapewne morze alkoholu wszelakiego. Kurna, swoje chłopy, bez dwóch zdań. Po tych wstępnych oględzinach wiedziałem już z dużym prawdopodobieństwem, że spodoba mi się ta płytka, i nie pomyliłem się. Chłopaki piłują bowiem tradycyjny, oldschool’owy, korzenny, ociężały Metal Śmierci, który, choć rewelacją żadną nie jest, to w chuj robi mi dobrze. Dead Carnage swoim podejściem do Death Metalu przypominają mi nieco grający w zasadzie to samo od 100 lat Master. Podobnie, jak Paul Speckman, oni również tworzą swe dźwięki w naturalny, autentyczny, szczery sposób,bez jakiegokolwiek ciśnienia, nie oglądając się na innych i mając głęboko w dupie wszelakie mody i trendy, czego efektem są dźwięki, które gniotą solidnie i potrafią spuścić konkretny wpierdol. Nie uświadczysz tu Bracie wyścigów ze światłem, upychania miliona riffów w jednej sekundzie, czy awangardowej masturbacji nad instrumentami. W zamian otrzymujemy natomiast równą, motoryczną, grubą sekcję, tłuste, intensywne wiosła i przeżarty gorzałą, zaflegmiony, nieco niechlujny, naturalny growling. Jest tu również trochę naleciałości z koszernego Thrash Metalu, więc ta produkcja ma niezgorszy, odpowiednio zaostrzony pazur i tnie niczym tatowa brzytwa. Słychać w tym luźne, nienachalne inspiracje klasycznymi dokonaniami Asphyx, Unleashed (zwłaszcza w sferze rytmicznej), Benediction, Bolt Thrower, czy Vader, a zagęszczony groove obecny na tej płycie przypomina produkcje Six Feet Under, Obituary, czy pierwsze płyty Jungle Rot. Na żywca te wałki z pewnością niszczą, innej kurwa opcji nie widzę! Jeżeli zatem moi drodzy cenicie sobie, podobnie jak ja, autentyczny, szczery, oldschool’owy Death Metal, to nie wahajcie się, tylko kupcie ten album, nie zawiedziecie się.

 

Hatzamoth

sobota, 24 października 2020

Recenzja Benediction "Sciptures"

 Benediction

"Sciptures"

Nuclear Blast 2020

Gdybym miał robić rachunek sumienia i wymienić zespoły, które na początku mojej przygody z metalem najmocniej ukształtowały muzyczny gust jesusatana, Benediction uplasowałby się pewnie pewnie gdzieś w drugiej dziesiątce. Nie będę nawet liczył ileż to razy odwoływałem się do pionierów brytyjskiego mielenia w swoich recenzjach. Co prawda, jak to często z dinozaurami bywa, panowie z Birmingham dostali w pewnym momencie zadyszki i mimo iż serce bolało, po bardzo przeciętnej "Killing Music" postawiłem już na nich krzyżyk. Życie jednak pisze cudowne scenariusze, bo oto Brytole powracają w roku bezpańskim 2020 w stylu, którego bym się w życiu nie spodziewał. Pod banderą dość mocno analizującej już ewentualne przychody stajni Nuclear Blast, dziadkowie wydali właśnie płytę, która nieprzyzwoicie mnie zdewastowała. "Scriptures" to ponad czterdzieści minut klasycznego, ale jakże wyjebanego death metalu w jedynym, charakterystycznym stylu. Od pierwszych taktów z zawiązanymi uszami słychać, że to Benediction. I to jest prawdziwe sto procent Benediction w Benediction. Czegoż my tu nie mamy. Mamy niesamowicie rytmiczne riffy, przy których łeb można sobie ukręcić przy samej dupie, niby proste a jednocześnie niesamowicie chwytające za serce i pulsujące w żyłach z niesamowitą mocą. Niczym płynna, brytyjska stal rozgrzewające i nie pozwalające na obojętność. Takie killery jak choćby "Stormcrow", "Iterations of I" czy "In Our Hands, the Scars" to wywoływacze ciar na plecach i nie tylko tam. Jest też przykładne, na szczęście nie przekomputeryzowane brzmienie, jakże podobne do tego, które towarzyszyło zespołowi w latach dziewięćdziesiątych. Jest niesamowity groove i przede wszystkim jest z powrotem ten jedyny, niepodrabialny wokal Ingrama, który rozpoznasz nawet będąc wybudzonym w środku nocy. Benediction najwyraźniej poczuli się znów młodzi, albo inaczej – postanowili udowodnić młodzikom, że siwe włosy jeszcze o niczym nie świadczą. Zwykle bardzo sceptycznie podchodzę do takich powrotów na scenę po latach. Jednak w przypadku Benediction ściągam czapkę z głowy i bije głębokie pokłony. "Scriptures" można spokojnie postawić na półce obok "Transcend the Rubicon" czy nawet "The Grand Leveller". Wspaniały powrót, cudowna płyta. Tyle w temacie.

- jesusatan

Recenzja NYCTOPHAGIA „Nemesis in the Pulpit”

 

NYCTOPHAGIA

Nemesis in the Pulpit” (Ep)

Independent 2020

Teraz zaglądamy głęboko pod powierzchnię, gdyż tam właśnie w przepastnych czeluściach amerykańskiego undergroundu, a konkretnie w teksańskim El Paso egzystuje sobie projekt o nazwie Nyctophagia. Ta trójka jegomości zakochana jest w brutalnym graniu, które bardzo dobrze łączy w sobie klasyczny, Old School Death Metal z elementami tradycyjnego, surowego, energetycznego Grindcore’a i odrobiną krwawego, tłustego Goregrind’a. Kurwa, napierdalają chłopaki naprawdę konkretnie i nie srają po krzakach, a „Nemesis…” zrobiła mi dobrze na wiele sposobów, mimo że to tylko 9 minut grania. Beczki soczyście nakurwiają, bas wywraca wnętrzności, riffy patroszą bezlitośnie, a ekstremalne wokale w różnych odcieniach wylewają na nasze głowy całe wiadra cuchnącej ropy i wszelakiego plugastwa. Nie ma tu żadnej spinki, czy kalkulowania, słychać, że takie granie panowie wyssali z cyca matki i chwała im za to, że szczerze ukazują, co im leży na wątrobie. Gdybym miał przedstawić muzę Nyctophagia bardziej obrazowo, to powiedziałbym, że to połączenie naszego Dead Infection z elementami US Brutal Death Metalu polane esencjonalnym wyciągiem ze stylistyki Gore, który to może kierować nasze skojarzenia w stronę meksykańskiego Disgorge, czeskiego Pathologist, czy ponownie naszych rodaków z Patologicum. Podoba mnie się jak chuj ten szczery, swobodny i wiarygodny napierdol. Mam nadzieję, że zespół znajdzie niebawem jakąś prężną, niezależną wytwórnię, która wyda ich materiały na jakimś fizycznym nośniku (najlepiej na Cd), gdyż jak dotąd wszystko z obozu Nyctophagia ukazało się niestety tylko w formacie digital. Świetna, wyrywająca z buciorów, miażdżąca rozpierducha starej szkoły. Brawo Wy!


Hatzamoth

Recenzja VAGINAL CUM „Fuck the Catholic Civilisation”

 

VAGINAL CUM

Fuck the Catholic Civilisation”

Brutal Sound Productions 2020

No kurwa, ale przepiękny tytuł! Tymi słowami przecudnej urody zatytułowali swój debiutancki materiał nasi rodacy z Vaginal Cum. I w mordę jeżozwierza, bardzo dobrze zrobili, gdyż nie wiem, czy w natłoku wychodzących codziennie wydawnictw zwróciłbym uwagę na ten materiał, gdyby nosił inną nazwę, a materiał to dodajmy naprawdę bardzo dobry. Chłopaki z Vaginal Cum napierdalają bowiem klasycznie skonstruowany i odegrany, wyrywający z buciorów, spuszczający konkretne wjeby Death/Grind’owy rozpierdol. Jadą panowie na pełnej piździe, więc nie spodziewajcie się litości, ni przebaczenia. Blasty sypią się niczym manna z nieba, a okazjonalne, średnie tempa posiadają odpowiedni ciężar i gniotą okrutnie. Riffy patroszą natomiast niczym zawodowy rzeźnik, a dwa ekstremalne wypierdy z gardzieli doskonale uzupełniają tę tradycyjną, brutalną układankę. Całość zamyka się w 16 minutach, więc słuchacz nie zdąży se zwalić kapucyna, nabiera zatem ochoty na znacznie więcej i powtarza sobie ten przesiąknięty old school’ową zgnilizną wykurw co najmniej kilka razy, aż obficie zleje się w galoty (przynajmniej tak odbyło się to w moim przypadku). Brzmi to wszystko grubo, soczyście i zarazem dosyć czytelnie, ale odpowiednia dawka pleśni i brudu także jest tu obecna, więc produkcja ta poniewiera z odpowiednią siłą. I cóż tu kurwa więcej napisać? Podoba mi się propozycja Vaginal Cum, zakupię sobie z pewnością tę płytkę i oczywiście z niecierpliwością będę oczekiwał na kolejną rozpierduchę z Wodzisławia Śląskiego.


Hatzamoth

Recenzja KIRA „Peccatum Et Blasphemia”

 

KIRA

Peccatum Et Blasphemia”

Ossuary Records 2020

Kira zaatakowała ponownie! Ten ansambl z naszego podwórka złożony z doświadczonych muzyków, którzy swe szlify zdobywali w takich grupach jak: Nomad, Ethelyn, Repossession, Deathstorm, Nemrod, czy Skullthrone przy wsparciu Ossuary Records ukazuje swe bluźniercze wizje, które materializują się na wydanym w tym roku, drugim, pełnym albumie, nazwanym „Peccatum Et Blasphemia”. Materiał ten, to prawie 46 minut dobrze skoordynowanego, poczerniałego mocno Death Metalu, który wpierdol spuszcza niezgorszy i może robić wrażenie. Świetną robotę czynią tu wiosła (swego talentu w tej materii użyczył na tej produkcji nawet Seth, jeden z filarów Behemoth i lider Nomad). Ich jadowite, nienawistne, siarczyste riffy z zaakcentowanymi melodyjnymi strukturami sieją konkretne spustoszenie, a wolniejsze, miażdżące pasaże, podczas których gitary szyją gęstym ściegiem gniotą z potworną siłą, a do tego tworzą cudownie duszną, mroczną, miazmatyczną, okultystyczną atmosferę. Bardzo dobre są również dysonansowe harmonie i swobodnie płynące, przesycone pewnego rodzaju melancholią partie solowe, które dodają przestrzeni i wpuszczają w ten piekielny monolit spore ilości powietrza. Nie można nie wspomnieć także o konkretnie szarpiącym wnętrzności basie, którego nieźle momentami pokręcone partie potrafią mocno przeorać beret. Beczki oczywiście napierdalają z pełną mocą niezależnie od tego, czy spuszczają na nasze głowy kanonady blastów, czy wgniatają w podłoże potężnymi, wolniejszymi fragmentami. Demoniczne wokale idealnie pasują do tej diabelskiej muzy, choć wydaje mi się, że czasami zupełnie niepotrzebnie przepuszczane są przez dodatkowe, studyjne efekty (jeżeli się mylę, to dokonam samo ubiczowania i w ramach pokuty pójdę na kolanach do Lichenia lub Częstochowy). Klasyczne w wyrazie Black/Death Metalowe dźwięki sprytnie wzbogacono dodatkowymi środkami wyrazu, od spokojniejszych, bardziej stonowanych momentów poprzez rozległe zastosowanie schowanych na drugim planie orkiestracji, aż do umiejętnie wplecionych patentów skręcających w rejony progresywne. Muza zawarta na „Peccatum…” naprawdę żre (mimo że album ten nie jest żadną jutrzenką gatunku), a posępna, infernalna atmosfera wylewająca się z tych wałków hipnotyzuje i wciąga. Brzmienie jest dosyć surowe, ale zarazem soczyste, choć wg mnie przydałoby się nieco więcej mięcha na wiosłach, ciężar beczek też mógłby być nieznacznie większy, a blachy bardziej wyraziste, ale taką wizję tej produkcji mieli muzycy, więc nie będę się czepiał tych szczegółów, gdyż w gruncie rzeczy to bardzo dobry w swej klasie album, który bez wątpienia znajdzie wielu zwolenników.


Hatzamoth

piątek, 23 października 2020

Recenzja Kyrios "Saturnal Chambers"

 

Kyrios

"Saturnal Chambers"

Caligari Rec. 2020

Dziś będzie o rzeczy dużej i małej zarazem. Małej, bo debiutanckie demo Kyrios to zaledwie dziesięć minut, natomiast jeśli weźmiemy pod uwagę samą muzykę która się na tym wydawnictwie znalazła, to sprawy przyjmują już nieco poważniejszy obrót. Amerykanie traktują nas dwoma (jeśli nie liczyć krótkiego kosmicznego interludium w międzyczasie) utworami oldskulowo eksperymentalnego black metalu. Czyli eksperymentalnego, aczkolwiek nie wyznaczającego żadnych nowych granic. Co mam konkretnie na myśli? Ano to, że dźwięki tworzone przez zespół dość mocno inspirowane są norweskim Ved Buens Ende, czyli brygadą, która mimo iż była mega nowatorska w swoim czasie jakoś do dziś nie została należycie doceniona. Żeby jednak nie było tak jednotorowo czy bezpośrednio, to na tym demosie znajdziemy też sporo nawiązań do wczesnego Emperor czy, przede wszystkim genialnego i niezapomnianego Zyklon B. Na "Saturnal Chambers" mamy podobne podejście do diabelstwa jak w przypadku wyżej wspomnianych hord. Riffy błądzą gdzieś w oparach narkotyzmu, skręcając co chwilę w nieprzewidywalnym kierunku, chłoszcząc a jednocześnie upajając swoim dostojeństwem, podsycanym niebanalnym klawiszowym tłem. W chuj wieje tu chłodem a opętany wokal tą zimową pogodę jedynie potęguje. I może o muzyce zawartej na tej taśmie nie da się napisać nic odkrywczego, ale to dlatego, że ona taka nie jest. Jest mocno oparta na wyżej wspomnianych skojarzeniach, jednak jawi się bardzo szczerą i nieudawaną. Kowboje z Kyrios po prostu wymieszali stare, znalezione w piwnicy farby i wymalowali nimi bardzo ciekawy obrazek. Obrazek, który mi bardzo dobrze zrobił i pozostawił w sporym niedosycie. Mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości światło dzienne ujrzy pełen materiał tych panów. Jeśli dobrze pogłówkują i rozwiną niezłe już pomysły z demówki, to może być grubo.

- jesusatan

czwartek, 22 października 2020

Recenzja Ceremonial Bloodbath "The Tides of Blood"

 

Ceremonial Bloodbath

"The Tides of Blood"

Sentient Ruin Laboratories 2020

Przypływy Krwi zaczynają się niepozornie. Można pomyśleć, że to kolejna, jedna z wielu, war metalowa płyta. Słyszymy intro a zaraz po nim toporne i prymitywne łypanie pod dyktando CKM-u. Nie okłamujmy się jednak, tego typu granie stanowi faktycznie podstawę tego krążka. Gotuje się bowiem w nim od piwnicznego gruzu i kultu cmentarzyska Ross Bay a słyszane już z tysiąc razy riffy, raz po raz przeplatane charakterystycznymi sprzężeniami, wiją się nieustannie w marszowym rytmie niczym robale w padlinie. Rzecz w tym, że szybko okazuje się, iż pod tą grubo ciosaną cmentarną powłoką Kanadole ukryli wiele innych elementów układanki, niekoniecznie inspirowanych wyłącznie Blasphemy czy Archgoat. Jednym z nich mogą być choćby bardzo melodyjne jak na wspomniany gatunek linie gitarowe w końcówce "Hordes of Demon Feeding", niby kompletnie z innej bajki, jednak jakże płynnie wkomponowujące się w całość. To jeszcze nic. Amerykanie chwilami podróżują dalej, docierając nawet pod narkotyczne, mocno fińskie brzmienia spod znaku Oranssi Pazuzu (lub Dolorian, jak kto woli), choćby w "Hammer Throne" czy "Seven Wells". Żeby jednak nie zapomnieć, iż Szatana kochać należy miłością bezwzględną, są na tym albumie także kozy, czyli krótkie interludium w postaci "The Void Staring Back". I co prawda wszystkie te dodatki i urozmaicenia czynią ten krążek ciekawszym i niebanalnym, lecz ani odrobinę nie zmniejszają jego siły rażenia. Ceremonial Bloodbath równie mocno gniotą powolnymi, prawie że doomowymi fragmentami, co dewastują kanonadami rodem z epoki kamienia łupanego. I w tym właśnie chyba cały szkopuł, że owa pierwotna prostota została tu zaprezentowana w jakby innych szatach. Wszystko jest tu niby oparte na starych, sprawdzonych wzorcach, a jednak zagrane inaczej. No posłuchajcie choćby solówek świdrujących w tle we wspomnianym już "Hordes of Demon Feeding". To nie jest li tylko dzikie gryzienie strun a mimo wszystko wierci dziurę w głowie tak samo skutecznie jak pierwowzór. Takich nowych-starych elementów można na tym albumie znaleźć zdecydowanie więcej, jednak nie będę wykładał w tym momencie wszystkich kart na stół. Uważam, że każdy maniak klimatów Blasphemopodobnych powinien sprawdzić ten materiał. Na mnie zrobił naprawdę potężne wrażenie.

- jesusatan

poniedziałek, 19 października 2020

Recenzja Proscription „Conduit”

 

Proscription

„Conduit”

Dark Descent Rec. 2020

 

Warto czasem zajrzeć do konkurencji. Krążek Proscription kompletnie umknął mojej uwadze i gdybym nie przeczytał recki Kuby z Chaos Vault do dziś żyłbym zapewne w błogiej nieświadomości co mnie ominęło. Na szczęście skusiłem się na odsłuch i... poczułem się jakby mnie ktoś pierdolnął kilofem w potylice. Debiutancki album Finów (i Amerykanina) to ponad czterdziestominutowy  deathmetalowy monument. Materiał, który swoją potęgą w zasadzie kasuje od pierwszych taktów większość tegorocznej konkurencji. Mimo iż Proscription to nowa nazwa na rynku, to muzycy wchodzący w skład kamandy z niejednego pieca chleb już jedli i niejednej profanacji dokonali. Takie nazwy jak choćby Maveth, Lantern czy Excommunion znane są i poważane przez każdego szanującego się maniaka śmierć metalu. Chwilę temu wychwalałem tu nowy album Lie In Ruins, zachwycając się potężnymi fińskimi melodiami. Autorzy „Conduit” także krążą wokół wspomnianego stylu, zdecydowanie bardziej go jednak ubarwiając i urozmaicając. Poza akordami w raczej szybszych tempach, jawiącymi się w moich oczach niczym istne buldożery, muzycy nie stronią także od niesamowitych zwolnień pod ciężarem których trudno ustać na równych nogach. Wrzucają  też do kipiącego nieokiełzaną nienawiścią kotła odrobinę Bolzerowego riffowania oraz rytmiki i zagrywek kojarzących się bezpośrednio z Immolation. Połączenie tych składowych tworzy muzyczny napalm, który przykleja się do słuchacza i płonie topiąc skore i wypalając płuca. Co więcej,  każdy kolejny utwór na płycie jest większym molochem od poprzedniego a napięcie rośnie niesamowicie aż do wieńczącego dzieło utworu tytułowego. Ponadto z każdym następnym odsłuchem odkrywamy kolejne smaczki, których nie wyłapaliśmy poprzednio, dzięki czemu album z czasem zyskuje jeszcze bardziej na sile rażenia. Wokalnie mamy tu także  totalny Armagedon. Głęboki rzyg sprawia ze ciężko nawet drgnąć z miejsca a kiedy chwilami nakłada się na siebie kilka jego ścieżek można dosłownie dostać zawrotów głowy.  Całość zatopiona została w masywnym niczym ołów brzmieniu przy jednoczesnym zachowaniu maksimum selektywności, co w zasadzie dopełnia wszystkich  warunków płyty kompletnej.  Finlandia w tym roku szaleje a „Conduit” jest tego kolejnym dowodem. Proscription w pełni rekompensuje mi rozpad Maveth, po którym kilka łez ukradkiem uroniłem. Mógłbym powiedzieć nawet, że nowy zespół Christbutchera i spółki jest niejako kontynuacją wspomnianego powyżej. Oj, będzie ta płyta w czubie mojego tegorocznego rankingu. Zdecydowanie rzecz, której przeoczyć nie wolno!

- jesusatan

niedziela, 18 października 2020

Recenzja GRAFVITNIR „NâHásh”

 

GRAFVITNIR

„NâHásh”

Clavis Secretorvm 2020

Clavis Secretorvm wznowiła Anno Bastardi 2020 pierwszy album długogrający szwedzkiej hordy Grafvintir pierwotnie wydany w 2012 roku w ograniczonych ilościach jako vinylowy placek i cd-r. I bardzo dobrze się stało, gdyż to Black Metal klasy Premium, który wytrzymał próbę czasu, a poprawiony dźwięk i nowa szata graficzna dodały mu splendoru i siły rażenia. „NâHásh” jest niczym podsycający ogień podmuch przeszłości. Jadowity, surowy, potężny i cudownie zimny. Beczki nieubłaganie napierdalają, chropowaty, ziarnisty, intensywny bas posyła w otchłań, grubo cięte, lodowate, srogie, bezwzględne, hipnotyzujące, niespokojnie melodyjne riffy tną ciało aż do kości, a plugawy, bezlitosny, nienawistny, bluźnierczy wokal pluje żółcią i żrącym kwasem. Szwedzi są autentycznie osadzeni w niezłomnym, ponadczasowym, wiernym klasyce, majestatycznym, pulsującym diabolicznie Black Metalu skandynawskiej II fali i jest to niewątpliwie ich wielka siła. Można usłyszeć na tym materiale nawiązania do klasycznych już dziś albumów Setherial, Vinterland, Sacramentum, Naglfar, Dawn, czy Mӧrk Gryning, a i pewnych nawiązań do Dissection też tu nie brakuje. Nie ma tu lizania się po fiutach, płytka jest siarczysta, agresywna, bezwzględna i demoniczna, przepełniona złem, okultyzmem i mroczną, duszną, piekielną atmosferą. Taki Black Metal to ja zawsze i wszędzie. Nie ma co dłużej niepotrzebnie pierdolić w bambus, każdy, kto kocha skandynawski, Czarci Metal osadzony głęboko w latach 90-tych powinien czym prędzej zaopatrzyć się w to wznowienie, gdyż to bardzo dobry materiał, a ponadto wszyscy, którzy przegapili to wydawnictwo w 2012 roku, mają teraz drugą szansę, aby nadrobić zaległości i w pełni cieszyć się tą klasyczną na wskroś, kultywującą najlepsze tradycje gatunku pozycją.

 

Hatzamoth

sobota, 17 października 2020

Recenzja NOCTURNAL PRAYER „Advance on Weakened Foes”

 

NOCTURNAL PRAYER

Advance on Weakened Foes” (Compilation)

Inferna Profundus Records 2020

Pochodząca z kraju klonowego liścia horda Nocturnal Prayer, to projekt, który całym sercem oddany jest klasycznym wzorcom tradycyjnego Black Metalu. W kwietniu tego roku Inferna Profundus Records wypuściła pod swymi mrocznymi skrzydłami kompilacyjne wydawnictwo tego zespołu, które zawiera dwa materiały demo: nagrane w 2019 roku „Grim Sermons of the Nocturnal Prayer” i tegoroczne „May You Lay Waste to Astral Gods with Star Disintegration”. Jak już wspominałem na samym początku obcujemy tu z kanoniczną wręcz postacią Czarciego grania. Gitary rzeźbią zimne, surowe, chropowate, agresywne riffy, a beczki wsparte pierwotnie brzmiącym basem lawirują pomiędzy wściekłymi, siarczystymi atakami, a wolniejszymi, bardziej klimatycznymi, cięższymi partiami. Warstwa instrumentalna skierowana jest tu dosyć mocno w stronę lodowatej Skandynawii, natomiast ponure, nienawistne wokale wydają mi się być inspirowane bardziej Raw Black Metalem sceny francuskiej i portugalskiej. Trzeba przyznać, że bardzo dobrze kompilują się tu te dwa dema i w zasadzie mógłby z nich śmiało powstać debiutancki album. Jad, mizantropia, mrok i przedwieczne zło wylewa się z tych kompozycji w sporych ilościach, jednak są tu także melancholijne, klaustrofobiczne, zagęszczone, z lekka mistyczno-rytualne pejzaże dźwiękowe o hipnotyzującym charakterze i nieco chorych dysonansów, które potrafią solidnie oddziaływać na korę mózgową. Dobry Black Metal, zaciekle agresywny, ale zarazem gorzko melancholijny, zaprawiony okultyzmem i na swój sposób depresyjny. Dźwięk jest tu surowy, nieprzyjemny, szorstki, bezwzględny, niejako instynktowny i pozbawiony sztuczności. Zero marketingowych sztuczek, nieszczerych zagrywek i fałszu. Tylko ciemność, bluźnierstwo i piekielne wizje. Podoba mi się ta przenosząca słuchacza w dzikie, konserwatywne, Black Metalowe lata 90-te kompilacja. Dla wszystkich ortodoksyjnych wyznawców czarnej surowizny pozycja ta będzie z pewnością łakomym kąskiem i zarazem produkcją do obowiązkowego zakupu. Jak wspomniałem już wcześniej, podoba mi się to wydawnictwo, ale ja swych ciężko zarobionych złotówek raczej na to nie wydam.


Hatzamoth

piątek, 16 października 2020

Recenzja Guignol Noir "Mantric Malediction"

 

Guignol Noir

"Mantric Malediction"

Repose Rec. 2020

Dziś na ruszcie mamy nowe wydawnictwo Repose Records, czyli szwajcarski Guignol Noir. Jest to nazwa dla mnie nowa, co poniekąd nie dziwi, gdyż panowie mają na koncie jedynie jakiś wydany cztery lata temu singiel. Najwyraźniej nie spieszyło im się zbytnio by rozwinąć myśl twórczą, jednak jak to mówią na mieście, na dobre rzeczy warto poczekać. A "Mantric Maledictions" to takowych faktycznie należy. Duet z kraju sera i zegarków częstuje nas solidną, bo bez mała godzinną porcją pokręconego death metalu. Piszę pokręconego, bo mimo iż główny trzon muzyki tych gentlemanów wyrasta ze staroszkolnego death metalu, to jego gałęzie rozchodzą się w rozmaitych kierunkach i przyjmują urozmaicone formy. Guignol Noir nie ograniczają się w swoich inspiracjach jedynie do klasyków death czy black metalu. Ich muzyka jawi się dość nowoczesną, lecz w sposób który nie razi, za to mocno intryguje. Materiał ten ma wiele do zaoferowania, zarówno muzycznie jak i wokalnie co chwilę spotyka nas coś zaskakującego i niecodziennego. Pokręcone riffy mieszają się z wybuchami agresji i nieco bardziej nastrojowymi fragmentami. Nie znajdziecie tu bezmyślnego parcia do przodu na złamanie karku. Odkryjecie sporo technicznych zmyłek i logicznie dozowanych rozwiązań. Growle wzbogacane są natomiast czystym śpiewem (w nieco Bolzerowym stylu) lub chórkami pojawiającymi się w tle. Wszystkie te elementy są bardzo wyważone i przemyślane. Mimo iż album ten do najkrótszych nie należy nie nudzi ani przez chwilę, co świadczy o tym, że pomysłów wrzucono do niego cały worek. Dźwięki, które wychodzą spod palców Szwajcarów mogą kojarzyć się z lekka z norweskim Diskord, lub z mocna z Khthoniik Cerviiks. Sposób konstruowania poszczególnych numerów i budowanie atmosfery na płycie jest bardzo podobny do twórczości wspomnianych zespołów. Brzmienie "Mantric Malediction", zwłaszcza gitar jest jak żywcem wyciągnięte z ostatnich albumów Niemców. Nie jest to może jeszcze ta sama liga, ale trzeba przyznać, że debiucik wyszedł Szwajcarom wyjątkowo zgrabnie i daje spore nadzieje na przyszłość. Warto sprawdzić ten krążek, bez dwóch zdań.

- jesusatan

czwartek, 15 października 2020

Recenzja Noxis „Expanse Of Hellish Black Mire”

 

Noxis

Expanse Of Hellish Black Mire” EP

Pulverised Records 2020

Dla takiego death metalu warto szperać i warto słuchać death metalu. Bez pierdolenia i owijania w bawełnę powiem krótko – debiutancka EPka Noxis wyrywa z butów. Już od momentu, w którym usłyszałem pierwszy utwór udostępniony na bandcampie labelu Rotted Life (wydaje kasetową wersję „Expanse Of Hellish Black Mire”) wiedziałem, że jest w tym ich graniu coś zdecydowanie ponadprzeciętnego, coś czego nie znajduje u 99% kapel pałających się obecnie szerokopojętym oldschoolowym death metalem. Już pierwsze riffy otwierającego całość „Dream Infested” zwiastują, że te niespełna 14 minut spędzone z trzema muzykami z Cleveland będzie czasem, w którym serducho zabije szybciej. Zwraca uwagę nieco demówkowe, ale wyraziste i organiczne brzmienie, rodem ze zdartego winylu. Na tym tle rozgrywa się piękna kanonada riffów - jakby środkowe Cannibal Corpse wymieszać z wczesnym Cryptopsy i dodać nieco funkującego feelingu Tomb Mold. Całość zagrana jest z niesamowitą lekkością i zwiewnością, której czasem Kanadyjczykom brakuje. Głęboki growl dodaje tej gnijącej całości nieco bardziej grobowego charakteru. Okrutnie podoba mi się to jak Ci goście operują tempem, z jaką swobodą zwalniają i przyspieszają, wciskając tu i ówdzie a to fajne przejście, a to błyskotliwy riff czy inny motyw. Te 14 minut eksplozji pomysłów, instrumentalnej finezji i muzycznego ognia nakazuje mi twierdzić, że „Expanse Of Hellish Black Mire” to jeden z najlepszych (a może i najlepszy) mały, deathmetalowy materiał wydany w ostatnich latach. Ja jestem tym minialbumem zachwycony i choć Noxis żadnych nowych ścieżek nie przeciera to upatruje w nich zespołu, który będzie w stanie w przyszłości mi dostarczyć dużo bardzo wysokiej klasy death metalu – dobrze napisanego, świetnie zagranego i wyprodukowanego tak jak lubię. A tymczasem dalej będę delektował się tą perełeczką.


Harlequin

środa, 14 października 2020

Recenzja Lie In Ruins "Floating In Timeless Streams"

 

Lie In Ruins

"Floating In Timeless Streams"

Dark Descent 2020

From Finland comes death... Tak reklamuje, bardzo trafnie zresztą, nowy album powracającego po sześciu latach Lie In Ruins amerykańska Dark Descent Records. Jest to krążek numer trzy i jak to się mówi – do trzech razy sztuka. Zespół bowiem chyba wreszcie znalazł przepis na album idealny i faktycznie przynosi śmierć w najczystszej postaci. Nie żeby poprzednie produkcje były słabe, wręcz przeciwnie. Obie reprezentowały solidny poziom, jednak na każdej z nich pojawiały się drobne niedociągnięcia. A to brzmienie kulało, a to długość mi się nie zgadzała na nieco przeładowanym "Towards Divine Death"... Trójeczka nie przynosi wielkich zmian stylistycznych lecz nie powiela popełnianych wcześniej błędów. Po raz kolejny mamy tu typowo fińskie melodie, przy których przypominają mi się szczenięce lata. Lie In Ruins układają je jednak niby z zachowaniem starego ducha tysiąca jezior, lecz mimo wszystko na swój własny sposób. Weterani północnej sceny potrafią wykorzystać zdobyte na polu bitwy doświadczenia i zadają śmiertelne ciosy zarówno poruszając się na pełnej szybkości, wyrzucając z siebie tonę agresji jak i gniotąc bezlitośnie w wolniejszych partiach. Buchająca z tego albumu energia przytłacza swoją mocą a atakujące co chwilę niesamowicie wkręcające się w głowę harmonie wręcz zniewalają. Ogarniająca nas intensywność przełamywana jest przez dwa interludia, które co prawda pozwalają złapać świeży oddech, lecz nie obniżają poziomu napięcia. Niebagatelną rolę na tym materiale odgrywają też wokale, głębokie a jednocześnie odpowiednio czytelne. Pijąc z Ponadczasowych Strumyków po raz kolejny uświadczam się w przekonaniu, że tego typu melodie mogą komponować jedynie mieszkańcy Suomi Perleke. "Floating In Timeless Streams" to ponad czterdzieści minut muzyki której słucha się z zatrzymanym sercem, by jego bicie nie zagłuszyło najmniejszego fragmentu. Mimo iż Leżacy W Ruinach udzielają się w tak znamienitych zespołach jak choćby Corpsessed, Desolate Shrine czy Cryptborn, osobiście stawiam rzeczony krążek na samym szczycie dokonań wszystkich wymienionych powyżej zespołów. Lie In Ruins nagrali bowiem album, który już dziś jest dla mnie klasykiem gatunku.

- jesusatan

Recenzja ESOPHAGUS „Defeated by Their Inferiority”

 

ESOPHAGUS

„Defeated by Their Inferiority”

Realityfade Records 2020

No, i kurwa wszystko jasne! Ta płyta udowadnia dobitnie, że podobnie jak Covid-19, tak i Slaming Brutal Death Metalowa zaraza także dotarła do Ameryki Południowej. Głównym ogniskiem tej zarazy na tę chwilę wydaje się chilijski kwintet Espohagus, którego pierwszy, pełny album zwący się „Defeated by Their Inferiority” to porządny kawałek okrutnego, paskudnego, miażdżącego, kurewsko brutalnego Metalu Śmierci. Wiadomo, jakie są objawy tej choroby. Zarażeni tym wirusem uzależnieni są od rozrywających, wywlekających wnętrzności, grubych, mięsistych riffów, bestialskiego napierdalania na beczkach, ciężkiego, głębokiego, obdzierającego ze skóry basu i kotłujących się świńsko wokali. Panowie z Esophagus wykazują książkowe wręcz objawy chorobowe. Jak wchodzą na obroty, to jadą na pełnej piździe, jak gniotą, to z potworną siłą, a wokalny duet Fabian Muñoz, Hugo Ojeda swym śpiewem dosłownie niszczy. Gdy słucham tych dwóch jegomości, mam wrażenie, że w ich gardzielach gotuje się cuchnąca flegma, a struny głosowe już dawno rozpuściły się pod wpływem zalegającej tam, gęstej, wrzącej wydzieliny. Jak to w przypadku takich albumów bywa, nikt tu prochu ponownie nie wymyśla, ale siła rażenia, moc i barbarzyński feeling są na tej płycie wręcz obezwładniające, jeżeli oczywiście ktoś lubi takie ubabrane w śmierdzącej mazi granie. Ja uwielbiam się raz na jakiś czas taplać w takich paskudnie wynaturzonych, chorobliwie zagęszczonych dźwiękach, więc łykam tę płytkę bez większego problemu i z dużą dozą przyjemności. Brzmienie również klasyczne dla tego typu twórczości. Jest krwawo, zawiesiście, barbarzyńsko i w chuj brutalnie. W swej klasie to naprawdę zabójczy album, jeżeli zatem drogi czytelniku muza tworzona przez zwyrodnialców z Heinous Killings, Abominable Putridity, Disfigurement of Flesh, Extermination Dismemberment, czy Devour the Unborn robi ci dobrze, to płytka Esophagus jest skrojona idealnie pod Twoje patologiczne potrzeby. Bardzo dobry, okrutny, mulisty kawał Death Metalowego mięcha.

 

Hatzamoth