wtorek, 31 stycznia 2023

Recenzja Solus Grief „With A Last Exhale”

 

Solus Grief

„With A Last Exhale”

Purity Through Fire 2023

 


Solus Grief to nowy jednoosobowy projekt, który nie pierdoląc się w tańcu i nie bawiąc się w żadne dema i epki w roku poprzednim zarejestrował pełny album, a pod koniec lutego wyda go Purity Through Fire. Zważywszy na to, że gość odpowiedzialny za „With A Last Exhale”, jest Norwegiem i udziela się także w kapeli Kvad, która również w 2022 nagrała całkiem niezły debiut, to wypadałoby się spodziewać czegoś co najmniej przyzwoitego. I tak jest w istocie. Dzieło, które popełnił ten potomek wikingów to cztery kawałki atmosferycznego black metalu, dające czterdzieści minut muzyki o dość smutnym, ale też niekiedy podrywającym się do agresywnych ataków, charakterze. Pomimo, że mamy tutaj do czynienia ze skandynawskim sposobem na antychrześcijańskie muzykowanie, to nie uświadczymy zbyt często tremolo. Dzieje się tak bowiem twórca „With A Last Exhale” sięga po zupełnie inne środki wyrazu. Co prawda ekspresja jest w pełni black metalowa, lecz typ riffowania zaczerpnięty jest raczej z doom metalu lat 80. i 90. poprzedniego wieku. Są to ciężkie i zawiesiste akordy, które nie niosą ze sobą hipnotycznego transu, a bujają nostalgicznie, budując klimat cichej i spokojnej nocy polarnej, podczas której czasami zaczyna wiać mroźny wiatr. Budowa utworów nie jest liniowa, Praefuro zadbał o to, żeby harmonie nieustannie się zmieniały i chyba dzięki temu te długie utwory zupełnie nie nudzą, a także zlatują całkiem szybko. Oprócz tasujących się głównych nut, nasz multiinstrumentalista wplata w swoje kompozycje szereg subtelnych zagrywek i wspomnianych, ale rzadko pojawiających się tremolo, które kiedy już wystąpią, to są tylko tłem dla głównej linii melodycznej podobnie jak dyskretnie użyte klawisze, podsycające nastrój zimnej oraz depresyjnej nocy. Na uwagę zasługuje również sekcja rytmiczna, a zwłaszcza wyraźnie słyszalny bas, który dociąża ostre gitary. Wokale, to przeszywające, pełne bólu i złości krzyki, doskonale komponujące się z całością. Czegóż chcieć więcej. Miłośnicy nastrojowego black metalu z doomowymi naleciałościami, który również potrafi pokazać zęby, będą wpiekłowzięci. Ja jestem. Fantastyczny prolog do, mam nadzieję, kolejnych odsłon w wykonaniu Solus Grief.

shub niggurath

Recenzja KONTAGION „[RE!KOVERY]”

 

KONTAGION

„[RE!KOVERY]”

Sudden Strike Records 2022

 


No, w kurwę jego zajebaną mać! Panie i Panowie, łobrzygatelki i łobrzygatele, ogłaszam wszem i wobec, będąc zdrowym na umyśle i wątrobie, że wydany pod koniec zeszłego roku, czwarty album bydgoskiego Kontagion niszczy w chuj, ora mózgownicę i w mordę jeżozwierza nie bierze jeńców, mimo że cały ten materiał wypełniają covery (co można było poniekąd wywnioskować po jego tytule). Z jednej strony trochę szkoda, że nie usłyszeliśmy tu autorskich kompozycji grupy, a z drugiej prezentacja tych wałków, a w zasadzie ich dekompozycja i ponowne złożenie w nowe, zdecydowanie inne, nierzadko wyjątkowo psychodeliczne oblicze robi doprawdy piorunujące wrażenie. Darujcie, ale nie będę analizował aspektów technicznych, czy aranżacyjnych tej płytki, gdyż wiadomo, że Sfen i jego ekipa synogarlicy z dupy nie wypadli, doświadczenia swoje na przestrzeni lat zebrali i grać potrafią. Bardziej skupię się zatem na emocjach, jakie wywołał u mnie ten krążek, zawsze bowiem twierdziłem, że muzyka, to nie matematyka i najważniejszą role grają tu właśnie namiętności, uniesienia i doznania, jakie targają nami podczas kontaktu z daną płytką. Tak więc covery Godflesh, Sodom, Sepultura, Korn sprawiły, że niemal rozpadłem się na kawałki. Chyba tylko Łyskacz, który wówczas spożywałem, sprawił, że zdołałem zachować swą fizyczną formę i nie rozleciałem się w pizdu na drobne kawałki. Całe kurwa szczęście, bo kto, poza moją biedną żoną chciałby je zbierać? Tak naprawdę jednak, to po całości dojebały mi wałki Cypress Hill, Pitch Shifter, Public Image Ltd. i okrutnie ciężka, wręcz bitumiczna wersja piosenek Crowbar (ja pierdolę, „Existence is Punishment w wykonaniu Kontagion normalnie zrobiła mi z mózgu krwiste sashimi). Nie znaczy to, że pozostałe covery prezentują się jakoś gorzej. Wszystkie przerobione są wybornie i wymiatają bez dwóch zdań, a te, które wyszczególniłem, zrobiły mi po prostu niemal fizyczną krzywdę, więc zrozumiałe jest, że najbardziej wbiły się one w moje zakończenia nerwowe. Dobra, pora już jednak kończyć ten mój wywód, aby co niektórzy się nie porzygali (a jeżeli nawet, to nie horyzontalnie, bo zapaskudzą wszystko wokół i będzie pierdolnik, jak ta lala, a ja tego sprzątać nie zamierzam). Wyśmienity krążek, choć na następnym oczekuję już utworów własnych bydgoskiego ansamblu. Szkoda tylko, że „[RE!KOVERY]” ukazało się jak na razie tylko w wersji cyfrowej. Może warto pomyśleć nad jakąś limitowaną wersją cd? Jeżeli takowa się kiedyś ukaże, to jako jeden z pierwszych się po nią zgłoszę. Wyborne granie. Świetna robota chłopaki!

 

Hatzamoth

niedziela, 29 stycznia 2023

Recenzja Sonic Poison „Eruption”

 

Sonic Poison

„Eruption”

Me Saco Un Ojo / Pulverised Rec. 2023

Często bywa tak, że jak się człowiek naczochra, to szuka wpierdolu. Niektórzy startują na koncercie do większych od siebie, inni szukają dymu z przypadkowymi przechodniami, no takie tam…  Nieco bardziej ogarnięci, choć też ciut wstawieni, jak dziś ja, szukają obicia mordy w sensie stricte muzycznym. Stąd też sięgnąłem po krążek zawierający szesnaście ciosów w dwadzieścia dwie minuty. Prawda, że brzmi obiecująco? No i trafiłem na dobrego herbatnika. Na brudasa jakiegoś, bo wystarczy rzut ucha i jesteśmy poniewierani w totalnie syfiastym, punkowym brzmieniu z bardzo brzydko chodzącymi gitarami, gdzieś tam znikającymi na chwile w tle, zagłuszanymi przez ekspresje wokalne rodem z wczesnego Napalm Death, obłożonymi przeszkadzającym efektem. Kompozycje Sonic Poison, jak łatwo obliczyć, do najdłuższych nie należą i koncentrują się na przekazywaniu agresji w sposób niezbyt wyrafinowany. Fantazji w nich niewiele. Można nawet powiedzieć, że to charakterystyczne dla grindcore’a napierdalanie, dość rytmiczne, zwłaszcza w bardzo typowych, inspirowanych pionierami gatunku fragmentach. Wali z tych nieradiowych piosenek wściekłością, wkurwem i żonobiciem. Czasem w tle przemknie jakaś krótka solówka, absolutnie nie potwierdzająca technicznych umiejętności autorów „Eruption”, bardziej wjebana dla zasady niż podkreślenia muzycznego kunsztu. Pojawiające się na tych nagraniach wokalne dialogi  też nie występują w postaci symbiozy a raczej przekrzykiwaniu się, niczym w drugorzędnym programie politycznym produkcji rodzimej. Panowie zazwyczaj pędzą prosto przed siebie, serwując bardzo proste harmonie przeznaczone dla tych, którzy pragną wspomnianego powyżej obicia mordy. I takowe otrzymują. Odpalcie sobie Erupcję po sporym spożyciu, najlepiej w towarzystwie kolegów z podwórka, a gwarantuje wam, że pozabijacie się w dzikim tańcu wokół skąpo zastawionego stołu. Ten album to idealna przystawka do solidnego drinkowania, muzyka która przyspieszy krążenie alkoholu we krwi i wywoła niekontrolowane odruchy różnymi częściami ciała. Niby niewiele, nieodkrywczo, a jak bawi.

- jesusatan

Recenzja HEAVING EARTH „Darkness of God”

 

HEAVING EARTH

„Darkness of God”

Lavadome Productions 2022

Długie siedem lat przyszło nam czekać na nowy, trzeci album Czechów z Heaving Earth, ale jak na mój gust, było warto, jak chuj warto! „Darkness of God” to bowiem płyta doskonała i  niszcząca z niesamowitym okrucieństwem, choć uprzedzam od razu, że niełatwa w odbiorze, wymagająca od słuchacza więcej niż odrobiny skupienia i poświęcenia jej należytej uwagi. Jest to zatem album z gatunku tych, które nie są łatwe do strawienia, ale gdy już wejdą, to można upajać się każdym, zawartym tu dźwiękiem i smakować z ekstatyczną niemal rozkoszą każdy, nasycony niesamowitą brutalnością aspekt tej płytki. W porównaniu z poprzednimi produkcjami zespołu sporo się jednak zmieniło. Przede wszystkim mocno przemeblowany został skład grupy, co w prostej linii przełożyło się na zmiany muzyczne. Heaving Earth cały czas napierdala oczywiście Brutalny Metal Śmierci, ale jego środek ciężkości został znacznie bardziej przesunięty w stronę technicznej odmiany tego gatunku i brzmień znanych z miażdżących płyt Ulcerate, Ad Nauseam, Mithras, czy Gorguts. Tym samym głębokie inspiracje Immolation, Morbid Angel, czy Hate Eternal, choć nadal obecne zostały zredukowane, że tak powiem, do niezbędnego minimum. Fundamenty Old School Brutal Death Metalu zostały tu oczywiście zachowane, ale konstrukcja tej płyty jest zdecydowanie bardziej skomplikowana i popaprana, a chwilami balansuje niemal na granicy szaleństwa. „Ciemność Boga” to krążek totalnie destrukcyjny, a dzieje się na nim tyle, że chwilami można dostać fiksum dyrdum (lub jak kto woli pomieszania zmysłów). Bębny sieją tu bestialski wręcz rozpierdol, a przy tym ich struktury rytmiczne są konkretnie pokręcone i przyprawiają niekiedy o zawrót głowy. Podobnie ma się sprawa z rozrywającym na strzępy, precyzyjnym basem o niemal matematycznych strukturach, którego popisy solowe powodują, że kopara opada z głuchym mlaśnięciem. Masywne, techniczne, gęste niczym ołów riffy poniewierają straszliwie, a ich interakcje z niesamowitymi, zharmonizowanymi partiami solowymi tworzą zawiesisty, miazmatyczny klimat owładnięty całunem ciemności. Podkreślają go dodatkowo umiejętnie zastosowane, ciężkie, chore, smoliste dysonanse, które po prostu w pizdu rozkurwiają system. Dzieła zniszczenia dopełniają niskie, nienawistne growle, które budzą grozę i jednocześnie trzymają krótko za ryj nieźle poplątaną, a niekiedy wręcz obłąkaną warstwę instrumentalną tego krążka. Pozornie rywalizujące ze sobą dźwięki przechodzą tu w pojebane melodie, które płynnie owijają się wokół siebie, niczym para węży w tańcu godowym, a najbardziej nawet popaprane, wstrząsające, atonalne akordy i nagłe zmiany tempa i metrum wydają się krokiem logicznym i pożądanym. Kurczę, powalił mnie ten materiał. Namiętnie słucham go już ponad tydzień przynajmniej dwa razy dziennie i każdorazowo odkrywam na nim co raz to nowe, śmiertelne smaczki, które umknęły mojej uwadze przy poprzednich odsłuchach. O tak, ta płytka zazdrośnie strzeże swych tajemnic i udostępnia je tylko cierpliwym maniakom najbrutalniejszej ze sztuk. Wyśmienitą robotę zrobił tu także Andrea Petrucco, który miksował ten album. To dzięki niemu ten techniczny, szalony, brutalny album jest doskonale zbalansowany, zwarty i jednorodny, a zarazem intensywny i zabójczo gwałtowny. O tej produkcji można by napisać nielichy elaborat. Ja jednak tego nie zrobię, aby nie odbierać Wam przyjemności zgłębiania tych dźwięków, a uwierzcie mi, ta płytka jest warta każdej, poświęconej jej sekundy. Dobra wystarczy już tego pierdolenia. Doskonały, niepokojący, wgniatający w glebę album. Dla fanów Technicznego Brutal Death Metalu pozycja do obowiązkowego zakupu. Nie wolno Wam tego przegapić. Jestem pod wrażeniem.

 

Hatzamoth

Recenzja Eisenkult „Vulgäre, Deutsche Hassmusik”

 

Eisenkult

„Vulgäre, Deutsche Hassmusik”

Purity Through Fire 2023

W marcu ukaże się najnowsza płyta tej niemieckiej kapeli, a że to będzie ich już trzecia z kolei produkcja, to chyba nikomu tego tercetu bliżej przedstawiać nie trzeba, bowiem muzycy Eisenkult udzielają się również w takich formacjach jak Mavorim czy też Totenwache, a te są zapewne wszystkim znane. To co rzesza fanów metalu otrzyma na jakże wymownie zatytułowanym nowym albumie jest tak właściwie kontynuacją i zarazem rozwinięciem dotychczasowej twórczości. Podobnie jak w przypadku poprzedniego „…Vom Himmel, Hoch Herab” będzie to dziesięć numerów utrzymanych w black metalowym tonie, lecz zagranych na mocno teutońską modłę. Dość wyraźne wpływy początków drugiej fali delikatnie zanikają na „Vulgäre, Deutsche Hassmusik”. Choć miejscami zimne tremolo występują, to są jednak w małym odwrocie. Częściej zastępowane są przez stanowcze thrashowe riffy oraz wręcz industrialne akordy, znane z kompozycji Rammstein. Momentami robi się naprawdę marszowo, a towarzyszące tym defiladowym zagrywkom słowa wykrzykiwane niemczyzną podkreślają ten typowy dla naszych sąsiadów zza zachodniej granicy charakter. Przełamują go niekiedy folkowe elementy, które z chęcią także w przeszłości stosowali panowie z Eisenkult. W poszczególne utwory, których konstrukcja wyróżnia się zmienną motoryką, wpleciono również szczególne dla tego bandu barokowe klawisze, podkręcające melodyjność tych paseistycznych chwil. Uwagę zwraca użycie polifonicznych partii wokalnych, których dostajemy całą gamę. Od złowieszczych blackowych warknięć różnej maści, przez buńczuczne i lekko growlujące germańskie deklamacje, aż po czyste chóralne zaśpiewy, przywodzące komiczne wokalizy Die Toten Hosen. Dość ciekawa to pozycja, łącząca w sobie wiele różnorakich odmian czarciego grania i nie tylko. Nudzić się słuchając „Vulgäre, Deutsche Hassmusik” raczej nie można. Ci trzej Niemcy doskonale się o to postarali urozmaicając swoje utwory do granic możliwości, stosując wszystkie dostępne tempa, rodzaje riffowania, a także różne stopnie melodyjności. Posłuchajcie sobie, może Wam się spodoba.

shub niggurath

Recenzja Mondocane / Goatworship „Enigmata / The Eminent”

 

Mondocane / Goatworship

„Enigmata / The Eminent”

Drakkar Prod. 2023

Mondocane to teoretycznie młody twór, bo jego początki sięgają zaledwie dwa lata wstecz. Jednocześnie bardzo pracowity, gdyż w tym czasie zdążył już wypuścić dwa pełne albumy i EP-kę. Dziś, bynajmniej nie zwalniając tempa, częstuje nas kolejnym wydawnictwem. Nieco nietypowym, bowiem poza prezentacją obecnej formy zespołu, udowadniającym, iż jego mózg to człowiek z dość głębokimi już muzycznymi korzeniami. No ale po kolei. Pierwsze trzy kawałki na „Enigmata / The Eminent” to nowe, autorskie kompozycje Mondocane właśnie. Jeżeli komuś podobały się wcześniejsze nagrania Szweda, to i tym razem zawiedziony nie będzie, gdyż są one w prostej linii kontynuacją tego, co dane nam było usłyszeć dotychczas. Można powiedzieć, że dzięki charakterystycznemu brzmieniu, pracy perkusji oraz wokalowi, zespół ten jest już mocno rozpoznawalny, a nawet poniekąd oryginalny. Czerpiąc głęboko z klasyki skandynawskiego black metalu, nie przełamując żadnych barier, skutecznie miesza ze sobą pokrywający wszystko szron z odpowiednią dawką melodii. Nie sili się przy tym na wyścigi z wiatrem, gdyż tradycyjnie utwory utrzymane są w średnim tempie, ze zdecydowanym naciskiem na siłę i chwytliwość a nie ekstremę. Największą zaletą Mondocane jest chyba to, że po prostu potrafią odpowiednio poskładać ze sobą pasujące do siebie elementy tak, by miały odpowiednią moc a zarazem odpowiedni groove i harmonię. Do mnie to trafia po raz kolejny. Utwory następne to z kolei nagrania autorstwa tego samego człowieka, jednak sięgające datą roku milenijnego, kiedy ów działał jeszcze pod nazwą Goatworship. Dość ciekawa to wycieczka w przeszłość, dokumentująca najwcześniejsze poczynania Gorm’a. Ta część splitu to muzyka zdecydowanie bardziej chaotyczna i surowa. Chwilami bardzo mocno cytująca niektórych klasyków drugiej fali, jednocześnie głęboko zakotwiczona w graniu bardziej klasycznym, zwłaszcza thrash metalowym. Starczy posłuchać choćby riffowania w pierwszym na liście „Symphony of the Stars” by przenieść się w lata osiemdziesiąte. Wspomniałem o chaosie… Te trzy numery są  zdecydowanie bardziej zróżnicowane, pełne przejść z riffu w riff, naszpikowane zmianami tempa oraz sposobu kostkowania. Nie zawsze wszystko mi się tu zazębia, aczkolwiek zaprzeczyć się nie da, iż w tym szaleństwie mieszka coś dzikiego. Coś, co przypomina mi lata młodzieńcze, kiedy to zespoły wrzucały do jednego kotła wszystko co im do głowy wpadło, łącznie z klawiszowymi pasażami. Abstrahując od gatunku, nagrania Goatworship w kategorii kombinowania kojarzą mi się lekko z wczesnym Phlebotomized, gdzie kolorystyka stosowanych środków zdecydowanie przewyższała podstawową gamę barw szkolnego zestawu farbek plakatowych. Brzmienie oczywiście mamy tu mocno uproszczone, co jeszcze bardziej podkreśla garażowy charakter tych utworów. Tak na dobrą sprawę, to Goatworship przemawia do mnie z jeszcze większą siłą niż Mondocane. Dlatego też uważam ten split za wyjątkowo udaną pozycję. Zdecydowanie polecam i rozczarowań nie przewiduję.

- jesusatan

sobota, 28 stycznia 2023

Recenzja Funeral Winds „Stigmata Mali”

 

Funeral Winds

„Stigmata Mali”

Osmose Prod. 2023

No proszę… Minął nieco ponad rok od wydania „Gruzelement”, a tu Funeral Winds serwuje nam kolejnego pełniaka.  Widać po dłuższej przerwie w latach 2007-2018 Hellchrist Xul, czyli człowiek odpowiedzialny za ten bałagan w całości, rozkręcił się na dobre, złapał wiater w żagle, poczuł zew krwi, czy tam zwał jak zwał. No nagrywa systematycznie. Nic, tylko się cieszyć, bowiem black metal w jego wykonaniu jest faktycznie black metalem, a nie jakąś koślawą jego imitacją. Nie inaczej jest w przypadku „Stigmata Mali”. Ten krążek to nic innego jak trzydzieści pięć minut czystej czerni. Surowej, pierwotnej, antychrześcijańskiej i jadowitej niczym czarna wdowa. Chłop nie wymyśla koła na nowo, on najzwyczajniej w świecie kultywuje najwspanialsze tradycje surowego black metalu z pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych, nie przejmując się oryginalnością czy innymi pierdołami. Można w tych kompozycjach doszukiwać się od cholery inspiracji czy porównywać je do klasyków gatunku. Rzecz w tym, że sam Funeral Winds ten gatunek tak na dobra sprawę współtworzył i wierny jest swoim najwcześniejszym ideałom po dziś dzień. Jeśli jednak miałbym wskazać podobieństwa palcem, to nowy album nieco bardziej niż poprzednie kojarzy mi się z Mayhem i ich genialnym „De Mysteriis Dom Satanas”. Wsłuchajcie się w te akordy, pracę sekcji rytmicznej… Wszystko tu pracuje precyzyjnie jak w szwajcarskim zegarku. I wszystko brzmi perfekcyjnie, jakby zostało zarejestrowane z trzydzieści lat temu. Muzyka Funeral Winds to wściekłość. Ona jest ostrzem wbijanym w bok chrystusowy, octem wcieranym w jego usta, kolcami korony cierniowej wbitej do kości na jego skronie. Na „Stigmata Mali” znajdziecie zarówno drapieżność jak i ponurą melodię. Chorobliwie złowieszcze i cholernie zimne wokale. Znajdziecie Diabła. W tych dźwiękach czai się zło. Niewiele jest zespołów które potrafią dziś przekuć w dźwięki ideały towarzyszące ikonom black metalu na początku drugiej fali. Funeral Winds się nigdy nie zmienił. Nigdy nie zapomniał czym ta muzyka powinna być. Funeral Winds to black metal.

- jesusatan

Recenzja ANGUISH / MORTAJAS „The Archdemon’sDecline / UnViaje Sin Final”

 

ANGUISH / MORTAJAS

„The Archdemon’sDecline / UnViaje Sin Final” (Split)

Sun & Moon Records 2022


No i przyszedł czas, aby ponownie zajrzeć do Sun & Moon Records. Nie wszystko, co do tej pory wydał ten label z Transylvanii, trafiało co prawda w moje gusta, ale jak wiadomo De Gustibus Non Est Disputandum, więc co jakiś czas sprawdzać trzeba, co tam w trawie ryczy, gdyż tylko w ten sposób można nieraz wyłowić z natłoku wydawnictw niejedną perełkę. Split, który jest przyczyną mego początkowego wywodu, do żadnych klejnotów co prawda nie należy, ale to solidne, mocne, dobre wydawnictwo, które zadowoli z pewnością fanów Doom Metalu. Prezentują się na nim nieco szerzej już znany, szwedzki Anguish (w którym udzielają się m.in. muzycy Ondskapt) i powołany do życia 13 lat później, Chilijski Mortajas. Przechodząc więc do rzeczy, bez specjalnego srania po krzakach, pierwsze trzy wałki należą do  Szwedów. Ich Necro Doom, który jak dla mnie jest po prostu klasycznym Doom Metalem,  przyprawionym sowicie śmierdzącym padliną Metalem Śmierci gniecie konkretnie i fachowo. Soczyste beczki poparte grubym basem o lepkich krawędziach miażdżą zawodowo, ciężkie, smoliste riffy hipnotyzują i zarazem poniewierają, a że czynią to metodycznie i bez pośpiechu, tym większa jest siła ich oddziaływania. Zaprawione w odpowiednim stopniu mrokiem i aromatem cmentarnych kadzideł wokale oraz gustownie użyty parapet podkreślają zawiesistą, grobową atmosferę, jaka panuje w trzech wykonywanych tu przez Anguish wałkach. Dobra, wgniatająca w glebę muzyka ze śmiertelnym posmakiem. Jest co posłuchać. Druga część tego wydawnictwa to również trzy utwory, które wykonuje wspomniany już wcześniej, szczycący się krótką historią Mortajas z Chile. W przypadku tej grupy mamy do czynienia z klasycznym, przyjaznym słuchaczowi Doom Metalem głęboko inspirowanym twórczością Candlemass, Black Sabbath, Saint Vitus, czy Solitude Aeturnus. Jest to wiec tradycyjna układanka złożona z masywnej, gęstej sekcji, wibrujących, ciężkich, stosunkowo melodyjnych riffów i mocnych, soczystych, konwencjonalnych wokaliz. Ładnie chłopaki szyją, a ich muza ma charakterystyczny, ponury drive i napełniony ciemnością feeling. Na pewno sprawdzę ich duży album, gdy tylko się go dorobią. To w zasadzie wszystko. Fajerwerków może tu i nie ma, ale to fajny krążek z naprawdę dobrym graniem. Warto więc poświęcić mu trochę czasu.

 

Hatzamoth

piątek, 27 stycznia 2023

Recenzja Kommandant „Titan Hammer”

 

Kommandant

„Titan Hammer”

ATMF 2023

Kommandant to niemłoda już kapela powstała bowiem w 2004 roku w Chicago. Na swoim koncie mają kilka singli, sporo splitów, a „Titan Hammer” jest ich piątym albumem. To co dostaliśmy za jego pośrednictwem, bo płyta ta ukazała się 20. stycznia, jest dość stanowczym w swym wyrazie black / death metalem. W muzyce tego kwintetu dominują szybkie tempa, które tylko niekiedy delikatnie odpuszczają, aby po krótkim zwolnieniu wrócić na poprzednie tory. Są nimi jednostajne riffy o niezłomnym charakterze, spomiędzy których wyłania się zdecydowany bas oraz perkusja o fantastycznych werblach. Jednak nie tylko monotonia występuje na tym materiale. Oprócz głównych akordów dostajemy również mnóstwo ostrych tremolo, od czasu do czasu pojawi się szaleńcza solówka, a także krótka kąśliwa zagrywka. W szybszych partiach zalewa nasze narządy słuchowe ściana niby chaotycznego hałasu, ale to tylko złudzenie, gdyż są to motywy znane z twórczości Diocletian i tak jak ci Nowozelandczycy tak i nasi Jankesi potrafią zakręcić słuchaczem za pomocą połamanych i powykręcanych udziwnień, które wprowadzają do twórczości Kommandant pewną dozę obłędu. Poza wspomnianymi muzykami z Australazji, na „Titan Hammer” słychać wiele wpływów europejskich. Szczególnego rodzaju usposobienie umieszczonych tutaj kawałków przywdziewa szaty zespołów znanych z lat 90. ubiegłego stulecia. Mam tu na myśli głównie scenę skandynawską ponieważ wyraz poszczególnych riffów, a także maniera z jaką wokalista wykrzykuje słowa jednoznacznie wskazuje na pewne podobieństwa czy też skojarzenia z „Kronet Til Konge” Dodheimsgard i „Blood Must Be Shed” Zyklon-B. Złowrogość płynąca z tej produkcji jest niezaprzeczalna i poza iście wojowniczą specyfiką pełno tutaj również zadzierżystości, którą cechuje się „jedynka” Mayhem jak również muzykowanie w wydaniu Marduk. Najnowsza propozycja tego amerykańskiego bandu jest w moim mniemaniu najlepszą pozycją w ich dyskografii i ci, którzy romansują na co dzień z kostucha ubraną w czarne ciuchy, powinni po nią sięgnąć.

shub niggurath

czwartek, 26 stycznia 2023

Recenzja Necropole „Yoga”

 

Necropole

„Yoga”

Northern Heritage 2022

Co niektórzy zapewne bardzo mocno się zdziwili, kiedy to dwudziestego trzeciego grudnia, zupełnie bez zapowiedzi, ukazał się drugi album jednoosobowego projektu z Ariege, Necropole. Żadnych tam trailerów, wideoklipów promocyjnych czy nawet wrzucania mających wzbudzić zainteresowanie, nic nie przedstawiających zdjęć na profilach społecznościowych. I już to mi się spodobało! Z muzyką Francuza spotkałem się natomiast po raz pierwszy przy okazji wydanego cztery lata temu debiutu „Solarite”. Kto ów materiał zna, zapewne nie zdziwi się, kiedy napomknę, że na następcę czekałem dość niecierpliwie. No i jest, „Yoga”. Co cieszy najbardziej, to praktycznie brak zmian, przynajmniej stylistycznych. Necropole to nadal głęboko zakorzeniony w kulturze skandynawskiej black metal, aczkolwiek umiejętnie urozmaicany wpływami nie tylko wewnątrzgatunkowych odłamów, ale i kapką grania jeszcze sprzed eksplozji drugiej fali. Tej klasyki może nie ma tu wyraźnie uwypuklonej, ale kto wsłucha się w pracę gitar, ten będzie doskonale wiedział, co mam na myśli. Zawarte na tym krążku siedem kompozycji to jednak zdecydowana dominacja szorstkiej melodii. Kompozycje są głęboko przemyślane, zbudowane głównie na przechodzących z jednego w drugi riffach tremolo, mamiących swoją harmonią, chwilami wprowadzających nawet w lekki stan nostalgii, by po chwili eksplodować lodowym gniewem. Necropole bardzo ciekawie zestawia ze sobą w niektórych miejscach kontrasty, nie jedynie je przeciwstawiając, ale bardziej łącząc w ten sposób, że wzajemnie z siebie wynikają. Nie jest to łatwe, dlatego też dźwięki zawarte na „Yoga” mogą faktycznie mocno zniewolić a nawet uzależnić. Zwłaszcza, że towarzyszący im wokal, będący czymś bardziej zbliżonym do panicznego krzyku lub nawoływania niż klasycznego skrzeku, intryguje nie mniej niż sama muzyka i na pewno nie można nazwać go pospolitym. Ponadto brzmienie, względem debiutu zostało nieco poprawione, odrobinę bardziej wyczyszczone, co pozwala cieszyć się wszelkimi detalami, a jednak nadal spełniające reguły kanonu. Wspomniałem, że Francuz tworzy muzykę na kształt drugiej fali z północy kontynentu. Wierzcie mi jednak, ciężko wskazać jednoznacznie  zespoły które stanowiły dla niego główne źródło inspiracji. Bo można albo wymienić ich z dwadzieścia (rozkładając kompozycje na czynniki pierwsze), albo… żadnego. I w tym chyba tkwi właśnie największa siła Necropole. Facet gra po staremu, ale po swojemu. Ten album trwa czterdzieści minut, ale przelatuje niczym woda przez otwarte dłonie, powodując, że chce się jeszcze, i więcej… Bierzcie i pijcie zatem z tego wszyscy. Wspaniały klasyczny black metal, Necropole, akt drugi.

- jesusatan

Recenzja PATRISTIC „Apologetica”

 

PATRISTIC

„Apologetica” (Ep)

Pulverised Records 2022

Patristic, to świeży twór na metalowej scenie, jednak świeżakami w żadnym razie nie są muzycy tworzący ów projekt.Duet ten stworzyli bowiem panowie, którzy swe lepkie od krwi paliczki maczali w Hideous Divinity, SVNTH, Bedsore, a niegdyś także w Hour of Penance. No i tych dwóch jegomości umyśliło sobie, że będą napierdalać bezlitosny, bluźnierczy Black/Death Metal i kurwa, powiadam Wam, swój zamysł zrealizowali w 666 %. Debiutancki materiał zespołu to bowiem trzy wałki gęstego, sowicie oblanego czernią Metalu Śmierci, który niszczy bez wątpliwości, dylematów, czy wyrzutów sumienia. Nakurw jest tu zaiste wyborny, ale także wyrafinowany technicznie, co biorąc pod uwagę zebrane na przestrzeni lat doświadczenia tworzących tę grupę person, dziwić nie powinno. Tak więc praktycznie od samego początku obcujemy tu z zawiesiście napierdalającymi, pokręconymi nielicho beczkami i smoliście szyjącym, precyzyjnym basem o niemal matematycznych liniach. Struktury rytmiczne są na tym wydawnictwie naprawdę solidnie popaprane, ale zarazem ich siłę rażenia można porównać do schodzącej w dół, śmiercionośnej, śnieżnej lawiny. Wiosła zawierające spore pokłady żrącego jadu rzeźbią brutalne, poniewierające w chuj riffy uzupełniane dysonansowymi uderzeniami, chorymi, atonalnymi akordami i surowymi, diabelskimi fakturami dźwiękowymi o posmaku siarki. Wokale natomiast, to bluźniercze szaleństwo w swej najczystszej postaci. Mimo że „Apologetica” to bezkompromisowa rozpierducha przecudnej urody, to jednak mam do tego materiału pewne zastrzeżenia, żeby nie było przesadnie słodko. Chwilami, przy całym swym, niezaprzeczalnym bestialstwie jest on nieco zbyt syntetyczny. Jak na mój gust przydałoby się mu więcej organicznego mięcha, mocniej zalatującego zepsuciem, co przełożyłoby się w prostej linii na jeszcze większe właściwości niszczące tego krążka (choć i bez tego są one niesamowite). Słychać w tych piosenkach pewne odniesienia do młodzieżowej twórczości Behemoth, Aosoth i Deathspell Omega, czy pewne niejasne nawiązania do Ulcerate, lub Altarage, jednak nikt nie zniża się tu do taniego naśladownictwa, a inspiracje same w sobie nie są niczym złym, zwłaszcza jeżeli tak, jak w przypadku Patristic są tylko pewnego rodzaju wyznacznikiem muzyki posiadającej swój charakter oraz indywidualny szlif. Warto wg mnie obserwować poczynania tego projektu, bo tworzą miły Rogatemu, soczysty napierdol. Niewątpliwie wiele, o ile nie wszystko wyjaśni się, gdy panowie wyplują ze swych trzewi jakiś dłuższy wymiot. Jak na razie jednak jest bardziej niż obiecująco.

 

Hatzamoth

środa, 25 stycznia 2023

Recenzja Act of Impalement „Infernal Ordinance”

 

Act of Impalement

„Infernal Ordinance”

Caligari Rec. 2023

Amerykański Act of Impalement istnieje już ponad dziesięć lat, ale dopiero w drugiej połowie swojej dotychczasowej kariery wzięli się intensywniej do roboty wydając dwa duże materiały, z których to najnowszy właśnie się u mnie kręci. Kręci się już trzeci raz a ja w sumie zastanawiam się… po co? Cholera, czy ja naprawdę ostatnio nie mam nic lepszego do roboty niż bawienie się tej jakości death metalem, kiedy w poczekalni leżą dziesiątki innych albumów do odsłuchu? Podobnie jak w przypadku omawianego tu przed chwilą Masse Mortuaire, tak samo Act of Impalement to przeciętne do bólu granie na śmiertelną modłę. Chociaż nie, no trochę bym chłopaków skrzywdził. Różnica polega na tym, iż wśród dziewięciu utworów zamieszczonych na „Infernal Ordinance” znajdą się fragmenty nieco bardziej chwytliwe czy wyraziste. Jest tu kilka chwil, kiedy nóżka sama zaczyna chodzić (patrz: „Bogbody”), zwłaszcza gdy panowie łomoczą w tempie średnim. Kiedy przyspieszają, ich kompozycje stają się nijakie i tracą swój urok. Nawet niezłe pomysły na riffowanie, takie solidne i dosadne, tracą swoją moc właśnie w chwili, gdy Act of Impalemet zrywają się do galopu. Mam wówczas wrażenie, jakby zaczynało brakować im wykończeniówki, tym bardziej, że gdzieniegdzie przewijają się typowe uzupełniacze, czyli harmonie prowadzące donikąd, z których w późniejszym etapie faktycznie nic nie wynika. No weźmy pod lupę taki „Atomic Hecatomb”. Bardzo obiecujący początek do pomachania łbem, potem konsekwentnie do przodu, by  zjebać pod koniec klimat najbardziej chyba na świecie oklepany d-beatem. Albo dwa numery dalej jesteśmy przy „Death Hex” i mamy tak koślawy trzecioligowy riff, z wtrąceniem na bas i marszowe bębny, że aż się słuchać odechciewa. No dobra, może jestem zbyt krytyczny, bo panowie się zapewne starają, ale nie potrafię nazwać szamba perfumerią. Aby album miał jakąkolwiek siłę przebicia musi stanowić solidny amalgamat, a tu jest jedynie zlepkiem pomysłów, lepszych i gorszych, nie do końca do siebie pasujących, zwłaszcza pod względem jakościowym. Bo stylistycznie to z death metalu raczej nie wychodzimy. Coś kiepsko trafiam z tym gatunkiem na początku roku. Act of Impalement leci do kosza a ja szukam dalej…

- jesusatan

Recenzja Iron Void „IV”

 

Iron Void

„IV”

Shadow Kingdom Records 2023

Długą drogę przebył ten band do momentu nagrania swojego pierwszego albumu. Powstał w West Yorkshire w 1998, aby dwa lata później zawiesić działalność. W 2008 roku został reaktywowany, a w 2014 udaje się temu składowi zarejestrować debiut. Pod koniec stycznia ukaże się ich czwarty long. Jak te poprzednie będzie on zawierał sporą dawkę doom metalu w klasycznym ujęciu. Fani takiego muzykowania zapewne nie będą zdziwieni, że już od pierwszych taktów zostaną zalani dość przebojowym „Grave Dance”, który buja nieziemsko. Kolejny, delikatnie nostalgiczny „Living On The Earth”, kontynuuje tą przysadzistą jazdę, nieco jednak uskrzydloną przez wokale, wydobywające się z gardła Sealey’a jakby bez wysiłku. W następującym po nim „Pandora’s Box” zaskakuje on dodaniem do swojego głosu lekkiego przybrudzenia co doskonale pasuje tym wyraźnie stonerowym rytmom. Piaty „Blind Dead” motoryką i intonacją śpiewu pobrzmiewa rozkosznie Candlemass. Szósty „She” to pięciominutowa przerwa, aby złapać trochę wytchnienia, zagrana głównie na czystych strunach balladka. W trzech ostatnich Anglicy dopełniają dzieła, spuszczając nieco z tonu, bo robi się troszeczkę nudniej, tak jakby zabrakło trochę chłopakom pomysłów, choć nadal dobrze się tego słucha. Cóż, najnowsza produkcja Iron Void to kawał bezpretensjonalnego doom metalu, bezspornie opartego na podwalinach usypanych przez Black Sabbath i Pentagram, ale czerpiącego też swe inspiracje z NWBHOM. Co prawda „IV” nie przebija poprzedniego „Excalibur”, lecz i tak jest świetnym wydawnictwem, które pomimo ciężkich i grubych riffów, wchodzi bez żadnego problemu. Jest melodyjnie, momentami walcowato, gitary potrafią zerwać się także i do kłusu, a perkusja z precyzją wystukuje rytm. Jak dla mnie to trochę taki Solitude Aeturnus, tylko na zwolnionych obrotach i o kilka kilogramów cięższy. Chuj z porównaniami. Zainteresowanym polecam.

shub niggurath

wtorek, 24 stycznia 2023

Recenzja Mierko “Moments of Light and Dark”

 

Mierko

“Moments of Light and Dark”

Wolfspell Rec. 2022

Wiecie jakie płyty z gatunku atmosferyczny black metal lubię najbardziej? Nieprzekombinowane. Nie mówię, że minimalistyczne, choć czasem i za pomocą bardzo ograniczonych środków można zbudować zajebisty klimat, o klasę przewyższający popisy wirtuozerów maści wszelakiej. Umiejętnością najbardziej u mnie cenioną jest jednak zachowanie odpowiedniego balansu między surowością a stosowaną ornamentyką. Mierko to solowy projekt z Finlandii. Można powiedzieć, że początek drogi muzycznej Abhot’h’a Xelpunanic’a, aczkolwiek ów pan zarejestrował już album dungeon/synth’owy pod nazwą Haxan Dreams. Nie było to jednak nic wartego uwagi, w przeciwieństwie do „Moments of Light and Dark”. Jakże trafny to tytuł. Kompozytor faktycznie maluje swoją muzyką w czerni i bieli, bardzo wyraźną kreską, odrzucając na bok wszelkie zbędne koloryzacje. Jak nietrudno się po moim wstępie domyśleć, mamy tu do czynienia z nastrojowym, wciągającym swoim klimatem black metalem. Swoistym lepem na muchy jest w przypadku Mierko umiejętność mamienia smutną, nostalgiczną melodią na wielokrotnym zapętleniu. Od razu jednak zaznaczę, że poszczególne utwory, niekiedy sięgające długością dwunastu minut, nie są wlekącym się w nieskończoność motywem. Autor zdecydowanie wie, kiedy zmienić linie gitar, gdzie podrasować wokale szronem a gdzie dać upust swoim siedzącym głęboko w sercu żalom. Śnieżne tremolo podkreślane są chwilami za pomocą delikatnych śladów smyczkowych, a bijące z muzyki uczucie przygnębienia jest wszechogarniające. Chwilami zdaje się ono walczyć wewnętrznie z gniewem, zwłaszcza gdy do głosu dopuszczone zostają najsurowsze, agresywne partie. Taka przeplatanka to po raz kolejny potwierdzenie trafności doskonale dobranego tytułu, gdyż gra kontrastów jest na tych nagraniach mocno intrygująca. Cały czas towarzyszą jej jednak te wciągające harmonie oraz północny ziąb. Mimo iż tekstów nie przeczytałem (dajcie spokój, z moim wzrokiem, nawet w okularach to zbyt spora gimnastyka), coś pod skórą mi mówi, iż przekaz płynące z debiutu Mierko jest bardzo osobisty. Czuć w tych dźwiękach zaklęte uczucia, prawdziwe emocje. Może szczerość twórcza sprawia, że tak samo emocjonalnie da się je odbierać, jeśli poświęci się im oczywiście odpowiednie miejsce i czas. Debiut Mierko to muzyka do samotnej kontemplacji. Bez niej, to jak robić wino bez drożdży,  nic z tego nie wyjdzie. Jeśli zatem lubicie chłodne, atmosferyczne granie i macie akurat wolny wieczór, dajcie sobie chwilę na ten materiał. Uważam, że warto.

- jesusatan

Recenzja Ad Omega „Aphelic Ascent”

 

Ad Omega

„Aphelic Ascent”

Drakkar Productions 2023

Ad Omega jest młodym tworem, bo powstałym w 2019 roku na terenie Włoch. Od tamtej pory zmajstrowali już trzy epki i jednego pełniaka. Dziesiątego lutego powrócą ze swoją drugą płytą. To co na niej się będzie znajdować jest black metalem we współczesnym ujęciu, mocno momentami przypominającym dokonania takich grup jak Deathspell Omega czy Misþyrming. Słuchając tych najnowszych ośmiu kawałków potencjalni słuchacze będą obcować z dźwiękami o znacznym zagęszczeniu, które płyną w średnich tempach, niekiedy zalewając odbiorców szybszymi kanonadami. Podczas odsłuchu „Aphelic Ascent” robi się dość duszno, bowiem muzyka Włochów wypełniona jest dysonansowymi riffami, których hipnotyczna w nieprzejednany sposób fala, ustawicznie atakuje nasze zmysły. Między głównymi akordami twórcy wplatają w tą materię sporo niepokojących gitarowych zagrywek jak między innymi krótkie chorobliwe tremolo, niby przypadkowe i wwiercające się w uszy pobrzękiwania oraz depresyjne solówki. Temu wszystkiemu towarzyszą gęste bębny oraz nieubłagany ryk wokalisty. Całość posiada mroczny i zarazem obcy człowiekowi klimat, którego nieprzychylność dodatkowo podkreślają posępne podkłady klawiszowe. Ogólnie rzecz biorąc generowane tutaj nuty męczą swoją jednostajnością, a wrażenie, że już kiedyś coś takiego było jest nieodparte. Mocno mi się wydaje, że album ten utonie w morzu, jakże popularnego ostatnio dysonansowego black metalu, ponieważ nie wyróżnia się on niczym szczególnym. Ot typowe numery dla tego typu muzykowania, nie wnoszące do gatunku nic szczególnego ani nie posiadające odpowiedniego diabelskiego pierwiastka. Jest dość płytko, bez emocji i wręcz nudno. Poprzednia produkcja Ad Omega przynajmniej posiadała tą szczególną zadzierżystość, a użyte tam wokalizy jak również ostrzejsze brzmienie gitar, wygrywających bliższe Skandynawii tremolo, nie odbierały powietrza. Było dużo chłodniej i dlatego pewnie się tak spać nie chciało jak w przypadku „Aphelic Ascent”.

shub niggurath

Recenzja DEPRESSED MODE „Decade of Silence”

 

DEPRESSED MODE

„Decade of Silence”

Inverse Records 2022

Trzeci, pełny album fińskiego Depressed Mode to płytka, z którą mimo najszczerszych chęci nie dam rady zakolegować się na dłużej. Przesłuchałem ją trzy razy i na więcej nie mam ochoty. Nie dlatego, że to jakiś totalny kał, bo muzycy zespołu wiedzą, do czego służą ich instrumenty, ale muzyka, jaką wykonują, najzwyczajniej na świecie nie kręci mnie w najmniejszym nawet stopniu. Melodyjne, nowocześnie wyprodukowane, mocno przystępne  granie, zatopione głęboko w nadętej symfonice, leżące gdzieś na przecięciu Death, Doom i Black Metalu to nie moja bajka, a takie właśnie dźwięki wypełniają po brzegi same „Dekadę Ciszy”. Wiosła szyją co prawda nie najgorzej i mają pewne pokłady agresji, a partie solowe są przemyślane i dopracowane, ale ostatecznie ich grze brakuje większej wyrazistości i haczyków, które trwale zakorzeniłyby się pod czaszką. Podobnie sprawa przedstawia się z sekcją rytmiczną, której dodatkowo brakuje solidnego jebnięcia. Innym problemem tej płytki jest jej straszne nadęcie. Album ten przeładowany jest symfoniką przeciętnych lotów, a kilka różnych styli wokalnych obojga płci także nie wpływa wg mnie pozytywnie na ten materiał. Poważnym grzechem „Decade of Silence” jest także długość wałków, w których poszczególne sekcje po prostu się powtarzają, lub wiją bezradnie, trafiając ostatecznie w ślepą uliczkę. Zespół próbuje co prawda sprytnie ukryć i zatuszować te mankamenty, rzucając w słuchacza Black Metalową siarką, minorowym klawiszem lub dla kontrapunktu kobiecym wokalem wzmacnianym falującymi skrzypkami. Nie ze mną jednak te numery. Starego niedźwiedzia nie da sił złapać na sztuczny miód, podobnie jak i starego wróbla nie weźmie się na plewy. Zamykający tę przeciętną produkcję, ciężki, monumentalny „Aeternus” nieco podnosi w ostatecznym rozrachunku jej wartość, ale tak, jak jedno gówno w lesie nie czyni jeszcze z niego szamba, tak i ten utwór nie uczynni z tego albumu arcydzieła. Dobra, kończę już ten wywód, męczę się bowiem z recenzją tej płyty prawie tak samo, jak męczyłem się z jej zawartością muzyczną. Mnie to granie nie przekonuje, ale wszyscy, którzy lubią melodyjne, Fińskie rzeźbienie spod znaku Mors Principium Est, Eternal Tears of Sorrow, Omnium Gatherum, czy współczesnych produkcji Amorphis mogą sięgnąć po propozycję Depressed Mode. Jest duże prawdopodobieństwo, że przypadnie im ona do gustu.

 

Hatzamoth

niedziela, 22 stycznia 2023

Recenzja Messe Mortuaire „Nocturnal Demonic Visitation”

 

Messe Mortuaire

„Nocturnal Demonic Visitation”

Iron Bonehead 2023

Przyznać się, kto pamięta francuski Sepulchral? Goście nagrali na początku lat dziewięćdziesiątych dwa demosy i materiał na six-way-split, po czym rozpłynęli się w powietrzu. Dziś wracają z nową nazwą, by pod skrzydłami Iron Bonehead ukazać światu wersję fizyczną zarejestrowanej w zeszłym roku EP-ki. No cóż, żadnego Sepulchral nie pamiętam, ale fakt, iż nie doszły mnie o nich słuchy w erze największej popularności gatunku jeszcze nic nie znaczy. Mało to odnajduje się zaginionych perełek, lub przynajmniej zapomnianych zespołów, których ówczesne nagrania na łeb biją współczesne wydawnictwa? Z taką też nadzieją podchodziłem do pięciu kompozycji, a właściwie trzech, jeśli nie liczyć intro / outro, zamieszczonych na „Nocturnal Demonic Visitation”. Całość to zaledwie dwadzieścia minut. I bardzo dobrze, to ja też będę się streszczał. W tym konkretnym przypadku przywoływanie zapomnianej historii członków Messe Mortuaire jest zabiegiem czysto marketingowym. Jeśli ich nagrania sprzed trzydziestu lat prezentowały taki poziom jak nagrania najnowsze, to nic dziwnego, iż utonęli w planktonie, gdyż sami planktonem byli. I są. Mamy tu niespieszny, dość duszny, grobowy metal. Trochę ślamazarny, zagrany z niezbyt wielkim polotem, że o wirtuozerii nie wspomnę. No, ale przecież umiejętności techniczne to nie jest wymóg konieczny, zwłaszcza jeśli bawimy się w nekropolię prostymi środkami. Pod tym względem niby wszystko się zgadza. Są niezbyt złożone akordy, solidne demówkowe brzmienie, mruczący gdzieś tam  w tle swoje złowieszcze frazy wokal… Kompozycje raczej nieskomplikowane, bez filozofowania, średnie tempo z chwilowymi zrywami do blastu, po czym powrót do ugniatania. Tylko że po trzech rundach materiał ten trochę wychodzi bokiem i słuchać dłużej już się go nie chce. To wszystko jest na wskroś banalne i szablonowe. Brak w tym jakiegokolwiek polotu czy prób interpretacji gatunku na własny sposób. Żeby jeszcze cokolwiek zostawało w głowie, albo kojarzyło się pozytywnie z którymś z lubianych klasyków, ale w chwili gdy wybrzmiewają ostatnie takty outro, ja nie pamiętam niczego i nerwowo dłubię palcem w uchu. Messe Mortuaire to typowy przedstawiciel przeciętnego death metalowego grania o którym zapomina się szybciej niż mruga okiem. Jak komuś się nudzi, to niech sobie sprawdzi. Ja w te dwadzieścia minut wolę zrobić sobie i mojej młodszej latorośli budyń.

- jesusatan

sobota, 21 stycznia 2023

Recenzja Tulus „Fandens Kall”

 

Tulus

„Fandens Kall”

Soulseller Records 2023

Tego tercetu nikomu chyba przedstawiać nie trzeba, bo komponują od trzydziestu dwóch lat i każdy odbiorca black metalu powinien doskonale się orientować co to za jedni. Co prawda nie rozpieszczają zanadto swoich wyznawców, ponieważ ich właśnie nadchodzący nowy album, jest dopiero siódmym w długiej karierze. Dla porównania ich koledzy z Darkthrone mają tychże dwadzieścia, ale mniejsza z tym. Po przesłuchaniu, zapowiedzianego na 17 lutego „Fandens Kall” jestem lekko skonfundowany, gdyż tak naprawdę wprawił mnie w niemałe osłupienie, ale po kolei. Pierwsza płyta Norwegów „Pure Black Energy” była typowym jak na tamte czasy black metalowym rzępoleniem. Oczywiście mieli oni swój odrębny styl, lecz ogólny wydźwięk był jednoznaczny. Na następnym „Mysterion” ugruntowali swój styl, wprowadzając przy okazji kilka nowych elementów jak syntezatorowe tła, gdzieniegdzie operowe chórki, pojawił się też wyraźnie słyszalny bas. Trzeci krążek „Evil 1999” to kontynuacja poprzednika, jednak brzmienie stało się gęściejsze, a charakter całości był jakby agresywniejszy. Po ośmiu latach milczenia wracają z „Biography Obscene” i zadziwiają wszystkich. Nagle w ich muzyce można było znaleźć wiele innowacji, do których zaliczyć trzeba użycie skrzypiec, saksofonu, pianina i podążających za głównym wokalem głosów żeńskich. Aranże były tam bardziej rytmiczne, przez co poszczególne numery zatraciły nieco wcześniejszą hipnotyczność. Słychać tam wkradającą się po cichu progresywność poprzez zastosowanie pokombinowanych i połamanych zagrywek. Piąty „Olm Og Bitter” jest trochę zachowawczym powrotem do korzeni, choć nie brakuje na nim nietuzinkowych dla tego typu metalu momentów. Kolejny „Old Old Death” jawi się trochę jako Khold na przyśpieszonych obrotach w szybszych partiach i jako Sarke w tych wolniejszych. Black metalowa typowość tutaj zanika, a wkracza masa pomysłów, przypominających raczej mroczny rock ‘n’ roll niż black metal. No i w końcu przychodzi czas na najnowszy „Fandens Kall”. Po pierwszym odsłuchu miałem wrażenie, iż Tulus przepoczwarzył się zupełnie w brata bliźniaka, czyli Khold. Bardzo podobne riffy, motoryka, zastosowane środki wyrazu oraz wokalizy Gard’a, który we właściwy sobie sposób artykułuje słowa na kształt wydawania rozkazów, cedząc je z niesamowitą nienawiścią. Jedynymi różnicami w porównaniu do „Svartsyn” są „odchudzona” sekcja rytmiczna i z racji użycia jednej gitary, mniej zwarta struktura dźwięku tejże. Jednakże poza rzeczonymi tercet z Oslo nie zatraca aż tak bardzo swej tożsamości. Po wnikliwym i ponownym odsłuchu zaczyna wychodzić na powierzchnię prawdziwe oblicze tego albumu. Oprócz symptomatycznych pierwiastków zaczerpniętych z „lustrzanego odbicia”, raczą słuchacza tym czym zaczęli przyzwyczajać na czwartej produkcji. Pomiędzy nutami, płynącymi w średnich i wolnych tempach, bo szybsze kanonady zdarzają się raczej rzadko, zapodają również sporo klimatycznych zwolnień, zdarzają się również wstawki na pianinie jak i kobiece śpiewy. Niekiedy wręcz black ‘n’ roll’owe riffy przeradzają się w pływające akordy, zza których dobiegają do naszych uszu nie do końca „czyste” struny, zagęszczając w danym momencie architekturę utworu. Ustawiczne wprowadzanie nowych pomysłów, które mają źródło w pokrewnych gatunkach i tym samym wstrzykując pewną nieschematyczność do granego przez Tulus black metalu, dostaliśmy ciąg dalszy „Old Old Death”, lecz potężniejszy i jeszcze dojrzalszy. Dziwne jest to, że w przypadku takiego muzykowania, rozwój nie oznacza nic złego, ponieważ nie jest zupełnie rażący i odbywa się w ramach wyznaczonych wartości, nie odciskając żadnego piętna na black metalu, który mógłby go jakoś zdyskwalifikować. Cały czas jest to siarczysty bleczur, tylko ze smakiem poddany transformacji. Co z tego, że Khold i Tulus się wzajemnie przenikają, dwie ostatnie płyty Darkthrone także mocno romansują z Sarke. Wyjścia nie ma, czy to się komuś podoba, czy nie. „Fandens Kall” to „dorosły” black metal, nie wkraczający w minimalnym nawet stopniu w „post”. Gdyby w tak trafny sposób Metallica nagrywała thrash do dzisiaj, to bym miał ich wszystkie materiały na półce.

shub niggurath

Recenzja RATOS DE PORÃO „Necropolítica”

 

RATOS DE PORÃO

„Necropolítica”

F.O.A.D. Records 2022

 


No ja pierdolę, kurwa mać! Po ośmiu latach ciszy ze swym czternastym (!!!), dużym albumem powracają na scenę kultowcy z Ratos de Porão. Tak, kultowcy, w ich przypadku nie boję się użyć takiego określenia. Panowie z niewielką przerwą napierdalają już ponad 40 lat, nigdy nie dali dupy, zainspirowali swą muzyką całą masę zespołów (że wspomnę choćby ich rodaków z Sepultura), nie zmiękła im rura i do teraz potrafią zajebać tak, że aż wióry lecą. Kultowy status należy im się zatem jak psu buda i niech nikt nie waży mi się twierdzić, że jest inaczej, bo żywcem będę pasy darł.Już któryś raz z rzędu słucham ich tegorocznego wydawnictwa i normalnie nie mogę wyjść z podziwu. Brazylijczycy robią na tym krążku taką rozpierduchę, że aż zwieracze puszczają i szkliwo na zębach pęka. Tłusty, przesycony agresją Thrash Metal/Crossover osadzony na korzennym Hc/Punku, jaki prezentują na tym krążku Canarinhos, po prostu niszczy w chuj, i to bez ostrzeżenia. „Necropolítica” to 10 intensywnych strzałów prosto w ryj zbudowanych na bazie soczystych, klasycznie nakurwiających, szybkich beczek, rozrywających linii chropowatego basu, poniewierających straszliwie, zadziornych, gęstych riffów, szorstkich solówek i potężnego, mocarnego gardła pana Jõao Gordo. Praktycznie każdy wałek z tej płytki spuszcza wjeby jak ta lala (nawet trochę nietypowy jak dla nich, z lekka hipnotyzujący „O Vira-Lata” ma niesamowitą moc), a takie „Aglomeração”, „Necropolítica”, czy miażdżący „Alerta Antifascista” to prawdziwe petardy, które urywają łeb przy samej dupie. Gdy słucha się tych dźwięków, to aż „duch się poniewiera, że czasami dech zapiera” i człek „chciałby się wydrzeć, skoczyć, ręce po pas we krwi ubroczyć”.Oczywiście w poprzednim zdaniu posłużyłem się słowami S. Wyspiańskiego, ale dokładnie takie uczucia mną targają za każdym razem, gdy zarzucam sobie najnowszą propozycję Ratos de Porão.Z tekstów wylewa nie nienawiść i całe cysterny gówna napolitykę i polityków (w szczególności, co zrozumiałe, na inspirowany neofaszyzmem brazylijski rząd pod wodzą Jaira Bolsonaro). I jeżeli chodzi o warstwę liryczną, to zdecydowanie się z nią zgadzam. Ja też twierdzę, że polityka to największa z brudnych kurew. Tak więc wściekły to album i zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że najbardziej brutalny ze wszystkich dotychczasowych produkcji kwartetu z São Paulo. Rządzi tu złość, gorycz i niezadowolenie z kierunku, w którym od kilku lat podąża ich ojczyzna. Nie ma co gadać, zajebisty, niszczycielski materiał. Mam dwa życzenia z nim związane. Po pierwsze primo, mam nadzieję, że Szczury z Piwnicy nie każą mi czekać na swój kolejny krążek aż 8 lat, a po drugie secundo, niech bogobojni, judeo-chrześcijańscy nacjonaliści odpierdolą się od tego pięknego kraju z Ameryki Południowej, jakim niewątpliwie jest Brazylia.

 

Hatzamoth

piątek, 20 stycznia 2023

Recenzja Sequestrum „Pickled Preservation”

 

Sequestrum

„Pickled Preservation”

Extremely Rotten Prod. 2023

Zapewne kilka osób pamięta jeszcze historię sprzed circa piętnastu lat, która działa się w Łódzkiem i dotyczyła odnalezienia ciał zapeklowanych w beczkach dzieci. Tak mi się luźno skojarzyło kiedy spojrzałem sobie na okładkę ukazującej się właśnie nakładem Extremely Rotten Productions EP-ki kopenhaskiej załogi Sequestrum. Tu mamy co prawda słój, ale liczy się efekt, a nie narzędzia, co nie? No dobra, dość gadania, skupmy się na muzyce. Lubicie Mortician? To dobrze, bo Duńczycy chyba też. Przynajmniej struny wiszą im tak samo luźno, po same kolana, niczym fujara u Piętaszka. Siedem kawałków, trwających od trzech sekund ( „Guts” to taki prawie cover Napalmowego „You Suffer”) po trzy minuty czterdzieści sekund, łącznie dających ciut ponad kwadrans zwyrodnialstwa. Oryginalność? Aaa nie, mam was! Nie powiem „zero”! Niewiele jej, ale jednak. W czym się przejawia? Otóż poza oklepanym umpa-umpa, czy niespiesznym mieleniu, zapewne co by się wspomniane luźne struny nie poplątały, mamy tutaj wstawki brzmiące bardzo stonerowo, czy wręcz rockowo. Niektóre patenty nawet lekko kojarzyć mogą się z Kyuss. No ale to takie rodzynki w serniku z rozkładającego się ciała. Chociaż stój! Oni przecież nie pozwalają gnić, tylko robią pikle. No to rodzynki w piklach. Nie zmienia to faktu, że przez jakieś dziewięćdziesiąt procent tego materiału panowie starają się nam obrzydzić świat i wywołać wymioty z samej okrężnicy. Zresztą im już się cofa, a przynajmniej wokaliście, który to wydaje z siebie odgłosy bynajmniej nie przystające do rodzinnego obiadku przy jednym stole. Rzyganie, krztuszenia i głębokie bulgotliwe śpiewy. Kwasy trawienne to tu chyba nawet nosem idą. Konia z rzędem kto da radę spisać choćby jeden werset ze słuchu. Poza utworem „Guts”, bo pochwalę się wam, że angielski chyba trochę znam i udało mi się w tym przypadku na szybko zanotować na karteczce tekst, uwaga, w całości! Sequestrum bawią się muzyką, to doskonale słychać, a ta ich radosna twórczość i mnie się udzieliła, bo mam ochotę poskakać niczym Fernando z Haemorrhage z nogi na nogę, z uniesionymi w górę jak u wiszącego szympansa łapami. Jest rytmicznie, nie do końca monotonnie, a w sumie nawet zaskakująco różnie, są fajne sample, jest po staremu. Przypominają mi się przy tym trochę czasy podstawówki / ogólniaka, kiedy to popierdalałem w bluzie „I Reek of Putrefaction”. No dobra, to jeszcze dodam, że na koniec mamy cover Impetigo „Dis-Orga-Nized” i już chyba mogę kończyć, bo każdy wie co na „Pickled Preservation” znajdzie. Zatem smacznego.

- jesusatan