środa, 18 stycznia 2023

Recenzja Slegest „Avstand”

 

Slegest

„Avstand”

Dark Essence Records 2023

Slegest to norweska kapela, która już od 2010 roku raczy słuchaczy swoją muzyką. Począwszy od 2013, kiedy to wydali pierwszą płytę „Løyndom”, nieprzerwanie do dziś pozostali wierni stylowi w jakim grają. Próżno jak na razie szukać podobnej kapeli, choć inspiracje z jakich czerpie ten kwartet są wszystkim fanom metalu znane i w zasadzie jeśli ktoś słucha, przynajmniej od czasu do czasu grup, których wpływów można się dosłuchać u Stig’a Ese Eliassen’a i spółki, to muzyka „Najgorszego” będzie wspaniałym dopełnieniem. Ich najnowszy album ukaże się dwudziestego stycznia i będzie zawierał, tak jak na poprzednich krążkach mieszankę heavy i rock and roll’a, w której znajdziemy również elementy znane z doom metalu, a to wszystko sowicie przyprawione, tym z czego ta kraina słynie, czyli black metalem. Znając już ten swoisty koktajl wiadomo jakie porównania mogą cisnąć się do głowy. Black Sabbath, AC / DC, Sarke, The Hellacopters, a nawet momentami The Cult, to niewątpliwie składniki tej mikstury. Jednak w przypadku „Avstand” będziemy mieli do czynienia z lekko delikatniejszym obliczem tych Norwegów. Przynajmniej pierwsza połowa tej produkcji jest dużo lżejsza od jej poprzedniczek. Przez cztery początkowe kawałki zespół z Leikanger częstuje nas dawką energicznych i melodyjnych riffów, które wręcz zapraszają do dzikiej zabawy. Wprawdzie jest dość przebojowo i chwytliwie, niemalże jak na „jedynce” Kvelertak to nie myślcie, że te numery pozbawione są ostrości. Wyprodukowane są one, zresztą jak cały materiał bardzo dobrze, ale pozostawiono tutaj odpowiedni procent ziarnistości i dzięki temu całość jawi się jako bezkompromisowy black ‘n’ roll, który całkiem nieźle kopie dupy, a chropowaty wokal Stig’a nie ustępuje pola takim gościom jak Nocturno Culto czy Gard. Black metalowe korzenie są tutaj oczywiste, a akordy, bujając jak należy, bez problemu zmuszają do machania głową i na pewno nie jednego maniaka, podczas występu na żywo wciągną do młyna. Gitary szyją szybkie nuty, nie zapominając o łatwo wpadających w ucho i nieco nostalgicznych solówkach. Naturalnym beczkom towarzyszy dobrze słyszalny bas, przypominający niekiedy wiosło trzymane w rękach przez Crowbel’a z Khold. Od piątego utworu doświadczymy jakby powrotu Slegest z czasów „Løyndom” i trzeciego z kolei „Introvert”. Teraz będzie wolniej i ciężej. Odezwie się mozolność Black Sabbath, refleksyjność Sarke oraz brud Motörhead. Te trzy, zdecydowanie wolniejsze kompozycje nie nużą, bo bogaty aranż jest perfekcyjny. Riffy w średnich i wolnych tempach o zdecydowanym charakterze, liczne przejścia, a także niejedna solówka, potrafią przyśpieszyć czas, ponieważ nagle zaczyna się ostatni „Oh Baby”, będący coverem Status Quo. Świetne to zakończenie, zaśpiewane z niesamowitym feelingiem, a tekst to istna petarda. Najnowsza produkcja Slegest, to osiem wałków, klasycznego grania, o eklektycznym usposobieniu, ale nie pozbawionego pazura i dająca wiele radości słuchającemu. Niestety kończy się bardzo szybko. Na szczęście nie jest to produkt jednorazowego użytku i natychmiast można go włączyć od nowa.

shub niggurath

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz