Slegest
„Avstand”
Dark Essence Records 2023
Slegest
to norweska kapela, która już od 2010 roku raczy słuchaczy swoją muzyką.
Począwszy od 2013, kiedy to wydali pierwszą płytę „Løyndom”, nieprzerwanie do
dziś pozostali wierni stylowi w jakim grają. Próżno jak na razie szukać
podobnej kapeli, choć inspiracje z jakich czerpie ten kwartet są wszystkim
fanom metalu znane i w zasadzie jeśli ktoś słucha, przynajmniej od czasu do
czasu grup, których wpływów można się dosłuchać u Stig’a Ese Eliassen’a i
spółki, to muzyka „Najgorszego” będzie wspaniałym dopełnieniem. Ich najnowszy
album ukaże się dwudziestego stycznia i będzie zawierał, tak jak na poprzednich
krążkach mieszankę heavy i rock and roll’a, w której znajdziemy również
elementy znane z doom metalu, a to wszystko sowicie przyprawione, tym z czego
ta kraina słynie, czyli black metalem. Znając już ten swoisty koktajl wiadomo
jakie porównania mogą cisnąć się do głowy. Black Sabbath, AC / DC, Sarke, The
Hellacopters, a nawet momentami The Cult, to niewątpliwie składniki tej mikstury.
Jednak w przypadku „Avstand” będziemy mieli do czynienia z lekko
delikatniejszym obliczem tych Norwegów. Przynajmniej pierwsza połowa tej
produkcji jest dużo lżejsza od jej poprzedniczek. Przez cztery początkowe
kawałki zespół z Leikanger częstuje nas dawką energicznych i melodyjnych
riffów, które wręcz zapraszają do dzikiej zabawy. Wprawdzie jest dość
przebojowo i chwytliwie, niemalże jak na „jedynce” Kvelertak to nie myślcie, że
te numery pozbawione są ostrości. Wyprodukowane są one, zresztą jak cały
materiał bardzo dobrze, ale pozostawiono tutaj odpowiedni procent ziarnistości
i dzięki temu całość jawi się jako bezkompromisowy black ‘n’ roll, który
całkiem nieźle kopie dupy, a chropowaty wokal Stig’a nie ustępuje pola takim
gościom jak Nocturno Culto czy Gard. Black metalowe korzenie są tutaj
oczywiste, a akordy, bujając jak należy, bez problemu zmuszają do machania
głową i na pewno nie jednego maniaka, podczas występu na żywo wciągną do młyna.
Gitary szyją szybkie nuty, nie zapominając o łatwo wpadających w ucho i nieco
nostalgicznych solówkach. Naturalnym beczkom towarzyszy dobrze słyszalny bas,
przypominający niekiedy wiosło trzymane w rękach przez Crowbel’a z Khold. Od
piątego utworu doświadczymy jakby powrotu Slegest z czasów „Løyndom” i trzeciego
z kolei „Introvert”. Teraz będzie wolniej i ciężej. Odezwie się mozolność Black
Sabbath, refleksyjność Sarke oraz brud Motörhead. Te trzy, zdecydowanie
wolniejsze kompozycje nie nużą, bo bogaty aranż jest perfekcyjny. Riffy w
średnich i wolnych tempach o zdecydowanym charakterze, liczne przejścia, a
także niejedna solówka, potrafią przyśpieszyć czas, ponieważ nagle zaczyna się
ostatni „Oh Baby”, będący coverem Status Quo. Świetne to zakończenie,
zaśpiewane z niesamowitym feelingiem, a tekst to istna petarda. Najnowsza
produkcja Slegest, to osiem wałków, klasycznego grania, o eklektycznym
usposobieniu, ale nie pozbawionego pazura i dająca wiele radości słuchającemu. Niestety
kończy się bardzo szybko. Na szczęście nie jest to produkt jednorazowego użytku
i natychmiast można go włączyć od nowa.
shub
niggurath
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz