piątek, 31 lipca 2020

Recenzja Goatvulva "Goat Vulva"


Goatvulva
"Goat Vulva"
Werewolf Rec. 2020

Oto mamy wznowienie kultu kultów, jak to się podobno ostatnimi czasy mówi. Goatvulva to bowiem zespół Nuclear Holocausto Vengeance, człowieka znanego szerzej jako główny mózg Beherit. "Goat Vulva" to trzydzieści jeden utworów pochodzących z nagrań demo zespołu datujących na lata 1989-1992. No i faktycznie jest to kult jak chuj. Chuj i pizda żeby być bardziej precyzyjnym, bo spora część tych utworów to nagrane chyba na Grundigu stojącym pod telewizorem fragmenty niemożliwie lubieżnych kopulacji. Takie chałupnicze wersje sampli z pornoli mówiąc wprost. Jak już nie ma pornoli i zaczyna się "granie właściwe" to też jest kult jak chuj. Bo faktycznie chuja słychać. Dudnienie, przebasowane blasty, przesterowane wrzaski w tle, falujący chwilami dźwięk, czysta kurwa jego mać kakofonia. Aby doszukać się w tym hałasie jakiegoś riffu należy wykazać się podobną wyobraźnią jak w przypadku wyobrażenia sobie kopulującej parki przy wspomnianych wcześniej porno-utworach. Nie no, ja uwielbiam surowiznę, jednak samo hałasowanie dla hałasowania ma z muzyką tyle wspólnego co Teresa Orlowski z wzorem cnót wszelakich. Nie mniej jednak jest to ponoć kult. Jak chuj, że się powtórzę. Ja natomiast chuj na to kładę, bo nie chce mi się tego słuchać i za chuj do tego nie wrócę, ni chuja. Nie wiem na chuj to komu. Chyba że ktoś jest przechuj i chce mieć na półce coś w chuj kultowego, by innym chujom włańczać to podczas chujowych imprez i szpanować jaki to z niego chuj. Ja z trudem dobrnąłem do końca tej kompilacji. Jeśli to ma być kult, to ja go za chuj nie rozumiem. Pewne dla niektórych będę chuj. No i chuj im w dupę.
- jesusatan

Recenzja Tsatthoggua "Hallelujay Messiah"


Tsatthoggua
"Hallelujay Messiah"
Osmose Productions 2020

Pamiętacie debiut Tsatthoggua? Ja pamiętam doskonale, bo Niemcy nieźle mi wówczas skopali dupę. A i okładka w stylu sado-maso była godna szczególnej uwagi. Zresztą pamiętam, że ową płytą podniecało się całe moje podwórko. Bo i było czym. Dziś dzięki mocno podupadłej ostatnimi czasy Osmose Productions mam okazję powrócić do owych pięknych czasów dzięki wznowieniu demówki "Siegeswille" wzbogaconej o utwory z singla "German Black Metal". Razem siedem utworów i dwadzieścia dwie minuty muzyki. Dla mnie cudowna to wiadomość, gdyż nigdy nie miałem możliwości zapoznać się z tymi nagraniami, ale widać co ma wisieć... Mówiąc bez ogródek "Hallelujay Messiah" to black metalowy wpierdol jak ta lala. Niemcy nie pierdolą się w tańcu, tylko gnają z szybkością Blitzkriegu przed siebie ścinając po drodze każdą głowę, która znajdzie się w ich zasięgu. Ostre jak brzytwa, agresywne riffy podkręcane szatkującymi blastami i wściekłym wokalem, idealnie dawkowana melodia, Nocturnusowe klawisze i kipiąca niczym w bulgoczącym garze wściekłość to główne cechy muzyki germańskich oprawców. Nie ma mowy o chwili wytchnienia, tu się nawet nie da złapać półoddechu. Jeśli ktoś potrzebuje bardziej konkretnych porównań, to można powiedzieć, że Tsatthoggua to odpowiedź na wcześniejsze płyty Impaled Nazarene – Szatan, wojna i zniszczenie. Mimo iż ten materiał liczy już sobie ćwierć wieku nadal brzmi niesamowicie świeżo. Aż się łezka w oku kręci na wspomnienie, kiedy to człowiek, gówniarzem będąc, szukał takich właśnie ekstremalnych strzałów prosto w ryj. Kurwa, pięknie to żre i aż się chce wcisnąć "repeat" i napierdalać tą płytę na wysokim woljum od rana do wieczora niszcząc sąsiadom sielankowego grilla. Wielkie dzięki dla Osmose za to wznowienie. Dla mnie pozycja obowiązkowa do zakupu.
- jesusatan

czwartek, 30 lipca 2020

Recenzja Vengeance Sorcery "In Oath To Torment, Unrelenting..."


Vengeance Sorcery
"In Oath To Torment, Unrelenting..."
Fallen Temple 2020

Kiedy pierwszy raz słuchałem tej kompilacji nasunęło mi się natychmiast skojarzenie z Dead Dog's Howl, płytą którą nieco zjebałem jakiś czas temu, także wydaną przez Fallen Temple. Dlaczego? Dlatego że oba te wydawnictwa łączy wspólny mianownik – jest to muzyka wyjątkowo prosta, chamska i o Diable. I tak sobie pomyślałem, że DDH niezbyt to wszystko wyszło a tu jest zupełnie odwrotnie. "In Oath To Torment, Unrelenting..." to materiały demo powstałe w latach 2019-20 umieszczone na jednym krążku. Jakość nagrań z poszczególnych sesji nie odbiega od siebie jakoś drastycznie, dzięki czemu te cztery podrozdziały idealnie łączą się ze sobą i zazębiają w materiał, który równie dobrze mógłby się ukazać jako debiutancki pełniak. Vengeance Sorcery tworzą dźwięki będące kwintesencją storoszkolnego black metalu, muzykę w której ważny był klimat a nie kosmiczne umiejętności. Choć akurat w przypadku tego duetu minimalizm zdaje się być całkowicie zaplanowany i przemyślany. Muzyka zawarta na tej kompilacji utrzymana jest w średnim tempie i spleśniałej, garażowej atmosferze. Beherit, Hellhammer czy Barathrum, którego znajdziemy tutaj aż trzy covery, będą zapewne doskonałym wyznacznikiem skojarzeń bardziej bezpośrednich. Utwory oparte są na sekcji rytmicznej oraz wokalach, głównie chropowatych pomrukach, choć chwilami też pojawiają się fragmenty śpiewane przez niewiastę. Jeśli nie jestem głuchy, to Vengeance Sorcery nie używają gitar, mamy jedynie rzężący bas, śladowe ilości klawiszy i stukającą prymitywnie perkusję przez co materiał ten emanuje klimatem pierwotnego diabelstwa towarzyszącego niektórym nagraniom z wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Wszystko jest tu na wskroś organiczne i naturalne a prostota jest kluczem do sukcesu, albo raczej wrót piekielnych. Może nie jest to granie zbyt oryginalne, może oparte na starym, nieco już podartym szablonie, może chwilami dość monotonne... Ale do cholery, black metal, zwłaszcza tego typu, to nie pornol, gdzie oglądanie piąty raz tej samej sceny zaczyna nudzić. Takie granie albo się kocha na zawsze albo należy sobie poszukać innych rozrywek, nie wiem, na przykład baba z penisem. Mi ta kompilacja zrobiła lepiej niż zimna wódka i zapewne wrócę do niej jeszcze nie raz.
- jesusatan

Recenzja BAXAXAXA „The Old Evil”


BAXAXAXA
The Old Evil” (Demo)
Iron Bonehead Productions 2020

Ten niemiecki hord, złożony w głównej mierze z muzyków kultowego w niektórych kręgach Ungod został reaktywowany po przeszło 25 latach, by zagrać ekskluzywne koncerty na Destroying Texas Fest i na jednym show w Niemczech w 2018 roku. Po tych udanych chyba gigach projekt postanowił kontynuować działalność, czego efektem jest materiał demo, który pierwotnie ukazał się pod koniec 2019 roku, by po kilku miesiącach zostać wznowionym przez Iron Bonehead w trzech formatach (Digital, Digipack cd i 12”vinyl). Pamiętam utwory, jakie znalazły się na wydanym w 2002 roku split albumie z Ungod i po przesłuchaniu „The Old Evil” mogę śmiało napisać, że w twórczości Baxaxaxa w zasadzie nic się nie zmieniło, i bardzo kurwa dobrze, gdyż te zapleśniałe, piwniczne dźwięki, które znalazły się na tej produkcji zdecydowanym ruchem ręki przypadły mi do gustu. To cały czas surowy, prosty, chropowaty, ponury Black Metal, w którym przewijają się patenty rodem z brudnego punka, korzennego Thrash i Speed metalu, inspirowany głęboko klasykami pierwszej fali czarciego grania (Hellhammer, Venom, Celtic Frost, Bathory). Brzydkie, surowe riffy walą trupią zgnilizną, sekcja niczym ciężki młot, tępo napierdala, wgniatając w podłoże, a ohydne, momentami niechlujne wręcz wokale wywołują mdłości. Cały materiał emanuje niepokojącą, obłąkaną, złowrogą, okultystyczną atmosferą podkręcaną mocno przez zimny, transowy, mroczny, mistyczny parapet. Kurcze, naprawdę solidnie przeorało mnie to demo, być może dlatego, że przypomniało mi czasy, w których rządziły pierwsze materiały Samael, Mystifier, Goatlord, Alastis, czy naszego Xantotol. „Stare Zło” udowadnia, że ogień old school’owego, obskurnego, przepełnionego pradawnym złem Black Metalu nadal płonie… i oby płonął jak najdłużej.

Hatzamoth

Recenzja CONGENITAL DEFORMITY „Progenies of the Cemetery”


CONGENITAL DEFORMITY
Progenies of the Cemetery” (Demo)
Unholy Domain Records 2020

W informacji zawartej na stronie wytwórni stoi napisane, że włoskie Congenital Deformity nie zapomniało, że Death Metal powinien być przegniły, obskurny i walić stęchlizną. I faktycznie, słychać, że ten projekt, gdzie żeglarzem, sterem i okrętem jest Michele Labratti, pamięta o tym doskonale, a muzyka, jaka znalazła się na tym Demo, tylko to potwierdza. Cztery zawarte tu wałki, to klasycznie skonstruowany i odegrany Death Metal, w którym pobrzmiewają echa bogów tego gatunku. Tłuste riffy patroszą brutalnie, sekcja młóci bezlitośnie, przeflegmiony growling czule szepcze nam do ucha. Ta muza wręcz cuchnie trupem, wszelakie plugastwo wylewa się z tych dźwięków w sporych ilościach, a ociężałe, Doom Metalowe wtrącenia sprawiają, że materiał ten gniecie z potworną siłą. Fajny, rzetelnie skrojony kawał mięsistego, Śmierć Metalowego szarpania strun, ale niestety po dwóch, trzech, góra czterech przesłuchaniach nie bardzo chce mi się już do niego wracać. Trochę jednostajne to i na dłuższą metę mimo wszystko nieco zbyt monotonne. Nie od razu jednak Kraków zbudowali, więc warto mieć oko na Congenital Deformity, gdyż „Progenies…” to solidny start i zarazem produkcja dosyć dobrze rokująca na przyszłość. Myślę, że następny wymiot Włocha będzie już zdecydowanie ciekawszy, a zapoznać się z tegorocznym materiałem tak, czy siusiak warto.

Hatzamoth

środa, 29 lipca 2020

Recenzja RUIN LUST „Choir of Babel”


RUIN LUST
Choir of Babel”
20 Buck Spin 2020

Nie miałem wcześniej styczności z twórczością tej trójki amerykańców, ale mimo to, nie spodziewałem się aż takiego wykurwu. „Choirs of Babel”, czyli trzecia pełna płyta grupy od pierwszego wałka spuszcza taki wpierdol, że klękajcie narody. Skomasowany, gęsty, bestialski, siejący spustoszenie, surowy Death Metal zapędzający się momentami na jadowite, barbarzyńskie poletko War Metalu dosłownie niszczy obiekty i pali ogniem piekielnym. Każdy, znajdujący się tu utwór pełen jest intensywnych, potężnych, wirujących, pokręconych riffów umieszczonych pomiędzy Black Metalowymi strukturami, miażdżącą, napierdalającą okrutnie sekcją rytmiczną i złowrogim, zaflegmionym cudownie, ryjącym nisko w gnijącym mule growlingiem. Począwszy od nieludzkiego, szalonego otwarcia pierwszego utworu zagęszczone wiosła plujące zabójczymi, śmiertelnymi riffami o atonalnych akordach rezonują z bezlitosnymi beczkami, wyrywającym trzewia basem i barbarzyńsko brutalnymi wokalizami. Niepowstrzymana siła poszczególnych instrumentów, ich spójność, bezpośredni charakter i monolityczna wręcz zwięzłość powoduje, że odnosimy wrażenie obcowania z potwornym, kakofonicznym dysonansem, który niczym ogromny wir zasysa nas do swego mrocznego wnętrza, a następnie w pizdu rozrywa na strzępy i rozrzuca nasze szczątki w chuj, w promieniu wielu kilometrów. Skondensowana, tłusta, krwista produkcja sprawia, że każdy z zawartych tu pięciu wałków z ogromną siłą i mocą przynosi zagładę. Czuć w tym ducha Blasphemy, który tym razem przyodział old school’owe szaty obskurnego, gwałtownego Death Metalu reprezentowanego przez wczesny Incantation, czy Morpheus Descends. Rozpierdol jest tu doprawdy przecudnej urody, a bezkompromisowy charakter tych dźwięków wręcz czarujący. 20 Buck Spin wykopało z czeluści podziemia doskonały, brutalny zespół, którego najnowsza płyta z pewnością zajmie w mojej kolekcji należne jej miejsce pośród albumów Diocletian, Teitanblood, Abominator, Tetragrammacide, czy Necroholocaust. Pozycja obowiązkowa dla ekstremistów maści wszelakiej.

Hatzamoth

Recenzja DeathEpoch "Abysmal Invocation"


DeathEpoch
"Abysmal Invocation"
Putrid Cult 2020

Na to wydawnictwo czekałem z nieprzyzwoitą wręcz niecierpliwością a próbki które docierały do mnie w ostatnim czasie tylko zaostrzyły mój apetyt do granic wytrzymałości. Oto bowiem wuja Morgul, znany wszem i wobec z nieco innej działalności niż muzykowanie, postanowił po dwudziestu pięciu latach pogodzić się ponownie z gitarą i zaprosił do współpracy jednego z najlepszych rzygających wokalistów – Lorda K, który przy okazji także postanowił odkurzyć swoje umiejętności i po dwudziestu latach pobębnić, tudzież ponapierdalać w garnki. Po tym silnym postanowieniu poprawy ci wątpliwej maści gentlemani zapowiedzieli nadejście Apokalipsy w postaci DeathEpoch. No cóż, po takich słowach spodziewałem się wojny totalnej, rzezi w postaci drugiego Blasphemy, Nekkrofukk czy Goathrone. I kiedy w końcu odpaliłem "Abysmal Invocation" to kopara mi z lekka opadła. Głównie dlatego, że chłopaki nie wyrzygali kolejnego typowego war metalowego produktu brzmiącego jak setki innych kapel, tylko zrobili wojnę po swojemu. Co poniekąd szokuje od otwierającego krążek "Abysmal Invocation I" to mnóstwo wszechobecnej elektroniki, ciemnej fali i industrialu. Nie znaczy to, że nie znajdziemy tu typowego wpierdolu, ten jest obecny, jak najbardziej. Takie utwory jak "Genocide IV" czy "Genocide V" rozrzucają ścierwo słuchacza z precyzją miny przeciwpiechotnej, po której piechotą się już raczej nie chodzi. Rzecz w tym, że DeathEpoch przeplatają ciężkie, transowe beaty świdrującymi solówkami, niczym wyjętymi z Revenge, rytmicznymi akordami, licznikami Geigera, wojennymi odgłosami rozjeżdżanych przez gąsienice czołgu czaszek, pociągu wjeżdżającego do obozu śmierci i innymi okropieństwami. W jednym fragmencie pojawiają się nawet skrzypce. Słyszalne są tu także inspiracje późniejszym Beherit, MZ 412 czy Yen Pox. Całość splata wymowny koncept płyty, którym jest... wojna, śmierć i całkowita zagłada. Mimo tej różnorodności stylistycznej słychać, że materiał ten powstał w sposób wyjątkowo szczery i spontaniczny. Nikt tu nie nagrywał poszczególnych ścieżek dziesięć razy, nikt nie kryje pomyłek, dzięki czemu album ten zyskuje na autentyczności. Nie spotkałem się dotychczas z tak śmiertelną miksturą. DeathEpoch potrafią rozgnieść nas niczym przejeżdżający po plecach Tygrys ale także wrzucić do komory gazowej, gdzie śmierć jest o wiele bardziej powolna, bolesna i przerażająca. Aby było jeszcze ciekawiej zespół wspomogli wokalnie tacy śpiewacy operowi jak Vincent Crowley, Kris z Sinistrous Diabolous czy Mark of the Devil, przez co "Abysmal Invacation" wokalnie jawi się tak samo różnorodnie jak muzycznie. Na deser możemy delektować się coverami Sodom i Acheron, nie tylko i wyłącznie odegranymi według pierwowzoru, lecz zawierającymi szczyptę własnej, diabelskiej interpretacji. Przyznam, że początkowo ten album mnie przeraził. Ilością elektroniki i dziwnych urozmaiceń. Jednak po kilku odsłuchach byłem totalnie kupiony. Morgul z Kaosem nagrali coś co wymyka się z ogólnych ram kategoryzacji, coś niespotykanego. Trzeba być kompletnym ignorantem, by obok tego albumu przejść obojętnie.
- jesusatan

Recenzja TYRANT „Hereafter”


TYRANT
Hereafter”
Shadow Kingdom Records 2020

Amerykański Tyrant z Pasadeny w stanie California do najbardziej płodnych zespołów, delikatnie rzecz biorąc, nie należy. Panowie istnieją od 1978 roku (!!!), z przerwami oczywiście, a na koncie mają tylko cztery albumy długogrające. Różnie układa się to kurewskie życie, więc nie będę wnikał, jakie są przyczyny takiego stanu rzeczy i dlaczego zespół pojawiał się i znikał, niczym murzyn na przejściu dla pieszych. Wolę skupić się na faktach, a takim właśnie faktem jest to, że 15.05.2020 r. Tyrant przy pomocy Shadow Kingdom Records opublikował swego najnowszego, czwartego długograja. „Hereafter” to 11 wałków tradycyjnego, klasycznego Heavy Metalu utrzymanego jak zwykle w najlepszych, gatunkowych standardach. Numery zawarte na tym materiale są stosunkowo majestatyczne, płyną raczej w średnich i wolnych tempach, ale nie znaczy to, że to miętkim ptakiem robione piosneczki dla pederastów. Wręcz kurwa przeciwnie. Album ten jest melodyjny i wpadający w ucho, ale zarazem mocny, ciężki, monolityczny i wgniatający w podłoże, mimo że są tu też akustyczne momenty. Brzmią one jednak niezwykle naturalnie i doskonale komponują się z muzyczną zawartością płyty. Beczki młócą po męsku, bas posiada odpowiedni groove, a siła tradycyjnych, mięsistych riffów jest naprawdę spora. Warstwa instrumentalna tej produkcji nie jest może jakoś specjalnie wybitna i nie wychyla się poza doskonale zagraną klasykę gatunku, jednak ta płytka ma jeden ogromny atut (przynajmniej wg mnie). Atutem owym jest osoba Roberta Lowe’a, który dzierży tu posadę wokalisty. Dla nieuświadomionych: Robert Lowe to legendarny, a zarazem, o zgrozo, chyba jeden z najbardziej niedocenionych śpiewaków, który służył swym gardłem min w Solitude Aeturnus i Candlemass. Uwielbiam kurwa mocną, czystą emisję jego głosu, elegancką artykulację, uduchowioną dykcję i zabójczo chwytliwe linie wokalne, które tworzy. To właśnie jego praca sprawia, że „Hereafter” posiada doskonały, lśniący, mocno podnoszący wartość tego albumu, Doom Metalowy szlif. Dla maniaków Heavy Metalu to pozycja obowiązkowa. Ja także uważam, że to świetna płytka i mam zamiar sobie ją kupić.

Hatzamoth

Recenzja ANTHROPOPHAGOUS „Spoiled Marrow”


ANTHROPOPHAGOUS
Spoiled Marrow” (7’Ep)
Blood Harvest 2020

Pora już późna, a ja myślę i myślę, i ni chuja nie mogę ułożyć jakiegoś wstępniaka do tej recki. Darujcie zatem, że bez zbędnego pierdolenia od razu przejdę do rzeczy. „Zepsuty Szpik” nagrany przez amerykańskie trio Anthropophagous, to w zasadzie demo grupy z 2019 roku, które w marcu 2020 ukazało się ponownie w barwach Blood Harvest. Zawartość to cztery wałki surowego, chropowatego Metalu Śmierci utrzymanego w old school’owych klimatach ubarwionego okazjonalnie elementami syfiastego, chorobliwego Grindcore’a. Nakurwiają chłopaki solidnie i ciężko. Obok chwytających za gardło, ołowianych, mięsistych riffów, gniotących, momentami konkretnie zapierdalających beczek, wywracającego wnętrzności basu i niskich, przesiąkniętych zgnilizną growli usłyszymy tu także patenty rodem z obskurnego, cuchnącego grobem Doom Metalu z przeciąganymi nieco, ociężałymi, bardziej zamulonymi, bagnistymi wiosłami na czele. Jakieś, kapkę bardziej melodyjne akcenty też można tu wyłapać, ale zespół nigdy nie odwraca się od obrzydliwej mieszanki zróżnicowanej, makabrycznej brutalności. Momentami kojarzy mi się to co nieco z fińskim Demilich, innym razem dźwięki te przywodzą mi na myśl Duńczyków z Undergang, choć niewykluczone, że to tylko moja chora wyobraźnia podsyła mi takie skojarzenia. Czas już najwyższy podsumować moje dzisiejsze wywody. A zatem: nie jest to może żadna rewelacja, ale zwolennicy zagrzybionego, niefiltrowanego, miażdżącego, paskudnego, korzennego Death Metalu powinni tu mieć sporo radochy, i choć mnie osobiście „Spoiled Marrow” nie posłał na deski, to także będę obserwował dalsze poczynania tej grupy, gdyż początki są dosyć zachęcające.

Hatzamoth

Recenzja BLACK MAGNET „Hallucination Scene”


BLACK MAGNET
Hallucination Scene”
20 Buck Spin 2020

20 Buck Spin rozszerza chyba profil swojej działalności. Label kojarzony do tej pory z nową falą staroszkolnego death metalu podpisał jakiś czas temu kontrakt z industrialnym Black Magnet, a „Hallucination Scene” jest pierwszym owocem ich wspólnej współpracy. Od razu na wstępie napisze, że z żadnym arcydziełem nie mamy tu do czynienia, ale jest szereg powodów dla których po „Hallucination Scene” sięgnąć warto i dlaczego ta płyta może być na swój sposób ważna. W niecałych 26 minutach grupa uchwyciła w zasadzie to za co fani kochają szeroko pojęty industrial przełomu lat 80. i 90.. Na pierwszy rzut ucha wydawać my się mogło, że głównym źródłem inspiracji jest Ministry z okresu 1988-1992 – podobne tempo, sporo podobnego beatowania i rytmizowania, podobnie metaliczny sznyt. Idąc jednak dalej można znaleźć tu szczyptę dosadności Pitch Shifter, pewną psychodelizację w stylu Skinny Puppy z okresu po „Too Dark Park” czy wreszcie ostentacyjną fascynację Trentem Reznrom i dokonaniami Nine Inch Nails z lat 90. Smaczków jest więcej. Wstęp do „Crush Me” brzmi trochę jak zindustrializowane Tangerine Dream, a początek „Hegemon” dowodzi, że i EBM nie jest tej grupie obcy. „Punishment Map” to dla odmiany ukłon w stronę tego bardziej hałaśliwego, brudnego industrialu spod znaku Justina Broadricka. Niesamowite jest to, że na tak krótkim materiale możemy znaleźć tak dużo odniesień do przeszłości. W zasadzie cały ten materiał jest jedną retrospekcją na temat industrialnego grania czasów minionych. Trudno mówić o Black Magnet jako o zespole ze swoim stylem, czy wnoszącym jakąś nową jakość. Wartości tego wydawnictwa upatruje przede wszystkim w tym, że jest to retrospekcja szalenie udana i bardzo autentyczna. Muzykom Black Magnet udało się przenieść ducha tamtych czasów na grunt współczesny i dostarczyć osiem dobrych, wyrazistych kawałków. Czego zabrakło więc poza „własnym ja” zespołu? Mi zabrakło jakiegoś szlagieru, punktu kulminacyjnego, lub 2-3 momentów które spowodowałyby, żebym poderwał tyłek z krzesła. Płyta, pomimo swojej różnorodności jest jednocześnie dość monolityczna, głównie przez tempo i sposób wokalizowania. I chyba właśnie wokal jest tym elementem, który trochę ciągnie ten materiał w dół – jest zbyt jednostajny i zbyt jednorodny w kontekście całości, przez co płyta traci pazur. Ok, jest trochę kombinowania w „Neuroprophet”, jest fajna końcówka „Trustfucker”, ale to trochę za mało, aby stawiać temu wydawnictwu pomniki czy pisać peany pochwalne. „Hallucination Scene” to dobra płyta i fajna płyta. To może też być ważna płyta, o ile znajdzie się grupa naśladowców, którzy podążą jej śladem i ożywią trochę granie w tym stylu, którego przecież aktualnie na rynku jest bardzo mało.
Harlequin

Recenzja AZATH „Through A Warren Of Shadow”


AZATH
Through A Warren Of Shadow”
Pulverised Records 2020

Kolejny, bardzo dobry album wypluło ze swych trzewi Death Metalowe podziemie. Mowa o debiutanckim albumie kanadyjsko/amerykańskiego ansamblu Azath. Ta płytka to pokaz bezkompromisowości, siły i zniszczenia. Panowie nie grają niczego odkrywczego, ale przecież nie o to tu chodzi. Celem tej płyty jest rozrywać na strzępy, miażdżyć czaszki, kąpać się we krwi swych ofiar i przywoływać ciemność. Barbarzyńska sekcja z głęboko dudniącymi liniami basu okrutnie poniewiera, zahaczając wręcz momentami o bestialski, Grind’owy nakurw. Brutalne, gęste, ołowiane riffy, jakie wychodzą spod paluchów wioślarzy patroszą bezlitośnie i jednocześnie precyzyjnie, a niskie, bluźniercze, złowrogie growle przepięknie uzupełniają te mordercze dźwięki. Azath nie bawi się tu w żadne upiększanie, polerowanie, czy spuszczanie się nad każdym akordem. Ta płyta to intensywny, nieskażony niczym, walący zgnilizną, siarą i diabelską spermą, jebany, niszczycielski Old School Death Metal!!! Skojarzenia z Morbid Angel (zwłaszcza jeżeli chodzi o to, co robią wiosła), Immolation, Terrorizer, Napalm Death, Autopsy, czy Deicide jak najbardziej na miejscu. Osobiście, ze względu na niesamowicie zwarty i lawinowy wręcz charakter tych dźwięków dołożyłbym do tych skojarzeń jeszcze Hate Eternal. Zespół dorzuca jednak swoje trzy grosze do tych wyrazistych, zacnych inspiracji i odciska na tych dźwiękach swoje wyraźne piętno, dzięki czemu nie odnosimy wrażenia, że wpierdalamy nieświeże, wielokrotnie odgrzewane kotlety. Zagęszczony, monochromatyczny, duszny, przytłaczający, przesycony aromatem grobowej krypty sound, w jaki ubrano te kompozycje, sprawia, że „Through…” to prawdziwa rzeź niewiniątek, co zresztą specjalnie nie dziwi, gdyż zespół tworzą doświadczeni muzycy, którzy patroszyli brutalnie w takich zespołach, jak: Lord Gore, Begrime Exemious, Ripped to Shreds, Skullsmasher, Torture Rack, czy Draghkar. Podoba mi się ta konsekwentna, bezlitosna, krwawa, mroczna, nekrotyczna, przegniła rozpierducha starej szkoły. Świetny Old School Brutal Death Metal. Kupować i nie pierdolić!

Hatzamoth

Recenzja NECRO CHAOS „Spiral of Obscurity”


NECRO CHAOS
Spiral of Obscurity” (Ep)
Helldprod Records 2020

Bardzo konkretny materiał wysmażyło nam to portugalskie trio, naprawdę konkretny i nierozwodniony żadnym zbędnym pitoleniem. „Spiral…” to bowiem cztery wałki Old School Death Metalu o zdecydowanie konserwatywnym podejściu. Równe, ciężkie, młócące w większości wypadków w średnich tempach beczki, zrywający skórę pasami, wyeksponowany, piłujący bezkompromisowo bas, klasycznie rozrywające, mięsiste riffy i nasączony flegmą, brutalny, zapleśniały growling. Sami zatem widzicie, że klocki to doskonale znane i wielokrotnie wykorzystywane. Kompozycje wypełniające tę produkcję także nie wyróżniają się niczym szczególnym, a mimo to słucha się tego z olbrzymią przyjemnością (przynajmniej ja tak mam) i bananem na ryju. Jakże jednak mogłoby być inaczej, skoro w twórczości Necro Chaos wyraźnie słyszalne są echa wczesnego Morbid Angel i Autopsy, a nawiązania do muzyki Death z czasów „Scream Blood Gore” są tu bardziej niż częste. Tradycyjne na wskroś, ale zarazem bardzo skutecznie poniewierające to granie. Szkoda, że jak na razie wyszło to tylko na kasecie, gdyż uważam, że utwory te zasługują na to, aby wtłoczyć je na srebrny krążek i mam nadzieję, że wkrótce ktoś to uczyni, choćby w limitowanej ilości. Zachęcająca i dobrze rokująca na przyszłość produkcja. Z pewnością będę obserwował dalsze poczynania zespołu i mam nadzieję, że niebawem Necro Chaos potwierdzi swoją wartość, a najdoskonalszym tego sposobem będzie nagranie kolejnego, najlepiej pełnego tym razem (mam nadzieję) wydawnictwa. Czekam zatem na wieści z Portugalii…

Hatzamoth

wtorek, 28 lipca 2020

REcenzja INTERNAL ROT „Grieving Birth”


INTERNAL ROT
Grieving Birth”
Blastasfuk Grindcore 2020

Czasami człowiek potrzebuje najzwyczajniej w świecie soczystego, brutalnego jebnięcia, które pozwoliłoby wyrzucić z siebie całą złość i frustrację na otaczający nas świat i oczyścić szare komórki z zalegającego tam gówna. Jeżeli akurat jesteście w takiej potrzebie, to polecam drugą, dużą płytę australijskiego Internal Rot. Ten materiał przeczyści Was bowiem dogłębnie i usunie z Waszych jaźni wszelkie, zalegające tam masy kałowe niczym stara, dobra lewatywa. „Grieving Birth” to trochę ponad 23 minuty pieprzonego, wulgarnego Grindcore’a, czyli podkręcona do wysokich prędkości polka galopka na wiosło, gary i wokal. Nie ma tu żadnych trików, technologicznych sztuczek, czy niepotrzebnego kombinowania. To 22 wałki okrutnego, nieustępliwego, intensywnego, nieskażonego, plugawego, agresywnego, Grind’owego napierdolu doprawionego jedynie dla smaku ledwie zauważalną nutką surowego Death Metalu. Grubo napierdalają te kangury i nie biorą jeńców. Jest wściekle, brutalnie, tłusto i po mordzie. Cała ta bestialska machina wojenna napędzana przez szalone, zagęszczone bębny, dławiące, drapieżne riffy z całą masą sprzężeń zwrotnych i niskie, przeflegmione przepięknie ryki gardłowego, z których wylewa się cuchnąca żółć sieje totalne spustoszenie i niszczy z siłą potężnej fali uderzeniowej wywołanej nuklearnym jebnięciem. Chłopaki nie stosują żadnych półśrodków, tylko szczerze nakurwiają ile wlezie. „Grieving…” to potwornie ziarnista płyta, ale co ciekawe niesamowicie słuchalna, a przemoc, która wylewa się z tej produkcji, dosłownie uzależnia. Ten oparty na najlepszych wzorcach i klasykach gatunku materiał jest przeznaczony zdecydowanie dla pasjonatów, którzy wiedzą, jak konsumować tradycyjny Grindcore bez uszczerbku dla zdrowia. Tę muzę albo się kocha, albo od niej spierdala w pizdu. Ja uwielbiam takie korzenne, chamskie, rasowe pierdolnięcie, Internal Rot zatem w chuj robi mi dobrze. Polecam ten album wszystkim pojebanym, podobnym do mnie wykolejeńcom, dla których Grindcore, to prawie religia.

Hatzamoth

Recenzja ESCUELA GRIND „Indoctrination”


ESCUELA GRIND
Indoctrination”
Armageddon Label 2020

Escuela Grind znaczy tyle, co Grind School lub jak kto woli Szkoła Grind. No i wszystko kurwa jasne nieprawdaż? Zespół o takiej nazwie na pewno nie gra bowiem muzyki biesiadnej, tzn. podlaną odpowiednio substancjami wyskokowymi biesiadę odjebać przy tym można, ale będzie to raczej chamska rozpierducha, a nie kulturalny grill. Na wydanym w tym roku, chyba pierwszym albumie długogrającym (choć pewności nie mam) zespół zabiera nas do owej placówki edukacyjnej i pokazuje definicje tej muzyki. Destyluje podstawy gatunku, nauczając początkujących i przypominając weteranom, czym cechuje się ten odłam muzyki ekstremalnej. Wszystko, co zawarte jest na „Indoctrination” to wręcz kanoniczny, tłusty, wysokooktanowy Grind’owy rozpierdol, poczynając od dźwięków poszczególnych instrumentów, na sprzężeniach, szumach i samplach ocierających się o brudny Noise skończywszy. Przewijają się tu także wstrząsające słuchaczem prądy zaczerpnięte z Powerviolence i przesiąkniętego Metalem Hardcore’a, co jeszcze mocniej nakręca spiralę agresji obecną na tym wydawnictwie. Niewątpliwie twórczość swą Escuela Grind opiera na najlepszych wzorcach gatunku, a skojarzenia ich muzyki z wczesnym Napalm Death, Assuck, Insect Warfare, Wormrot, Phobia, Nasum, Pig Destroyer czy Rotten Sound są jak najbardziej na miejscu. Ten krążek to porywający huragan wypełniony dynamiczną, zagęszczoną, surową, dźwiękową furią, która opiera się na intensywnie, ciężko mielącej sekcji, wściekle rozrywających wiosłach i jadowitych wokalizach. Oryginalności tu tyle, co alkoholu w wodzie z kranu, ale szczerość, energia i autentyczny, totalny wkurw, jakimi emanuje ta płyta, sprawiają, że materiał ten niszczy w chuj wszystko, co łazi i spierdolić nie zdążyło. Jeżeli zatem w tych popapranych czasach masz ochotę na gniewną, głośną, wściekłą, politycznie zaangażowaną, pokazującą środkowy palec muzykę, to „Indokrtynacja” nadaje się do tego idealnie, gdyż może to być doskonałe odreagowanie dla wielu frustracji związanych z zastaną obecnie rzeczywistością, z którą wszyscy mamy teraz do czynienia.

Hatzamoth

Recenzja Inverted Mind "Three Faces of Madness (A Drama In Three Acts)"


Inverted Mind
"Three Faces of Madness (A Drama In Three Acts)"
Defense Rec. /Mythrone Prom. 2020

Nie jestem fanem sludge stonerowego grania, jednak kilka pozycji z tego gatunku podbiło moje serce na tyle, że znalazły swoje doczesne miejsce w mojej dość wybiórczej płytotece, że wymienię choćby takie nazwy jak The Moth Gatherer czy Saturnalia Temple. Nazwa Inverted Minds obiła mi się o uszy przynajmniej kilka razy, jednak do tej pory muzyka tego zespołu była mi nieznana. No i to dziewicze z nią spotkanie wypadło bardziej niż przyzwoicie, bo Krakowiacy niewiele ustępują wyżej wymienionym zespołom. Zacznijmy od tego, że trzeci album Inverted Mind podzielony jest, jak tytuł wskazuje, na trzy części, odsłaniające kolejne fragmenty konceptu. Przy odpowiedniej oprawie graficznej, a takową tu znajdujemy, już sam ten fakt jest dość intrygujący i na pewni nie codzienny. A jaka jest sama muzyka? Trzeba przyznać otwarcie, że nie jest źle. Przede wszystkim chłopakom nie brakuje pomysłów na urozmaicanie swoich kompozycji, bo w każdej znajdziemy wiele ciekawych elementów, rozpoczynając od toczących się powolnie, acz zapadających mocno pod kopułę akordów, przez zróżnicowane wokale i zaskakujące chwilami swoim ciężarem niecodzienne rozwiązania. Krajanie bardzo roztropnie dozują napięcie swoich muzycznych wizji, wrzucając na scenę a to garść meodii, a to ciutkę trującego zioła zapomnienia, a to pęczek prawdomówności. Tak, ta muzyga gada to, co jej autorom w głowach zagrało, czuć że wszystko tu wypływa prosto z serca i dzięki temu bardzo ładnie się zaplata tworząc album, obok którego nie da się przejść obojętnie. Sporo na nim motywów, które samoistnie zapadają w pamięć i nucą się w głowie. Nawet pierwotnie odpychające fragmenty z czasem ugłaskują naszą oporność i ostatecznie wkradają się do naszego łóżka. I w zasadzie jedynym minusem tej płyty są czyste wokale, które nie do końca mnie jednak połechtały. Chyba cały urok w tym jednostajnym, chwilami monotonnym krzyku, który przecież też potrafi przy zmiennej tonacji wyrażać emocje na tyle, że te jęki i stęki i Soilworkowe zaśpiewy są niepotrzebne. Mówiąc szczerze, gdybym nie dostał tego krążka do recenzji, to pewnie nie zwróciłbym na niego uwagi. I mówiąc tak samo szczerze – jednak warto było poświęcić tym nagraniom kilka chwil, bo czasem coś z pozornie innej bajki  potrafi nieźle pobujać. Zwłaszcza w chwilach totalnego przesytu brutalizmem i wojną totalną. Myślę, że jeszcze kiedyś do tej płyty wrócę. Natomiast fanom gatunku zalecam zakup obowiązkowy, bo jest to na pewno pozycja gwarantująca satysfakcję. Beż różnicy czy wolicie na Glempa, czy najeźdźca, germański oprawca...
- jesusatan

czwartek, 23 lipca 2020

Recenzja HALUCYNOGEN „Zaraza”


HALUCYNOGEN
Zaraza”
Independent 2020

Oj, srodze zawiodłem się na tej produkcji. Spodziewałem się czegoś zdecydowanie lepszego, biorąc pod uwagę, że głównym kompozytorem i zarazem frontmanem tej eskadry jest Maniek znany doskonale choćby z Misteria. Nie można także wykluczyć, że uroiłem sobie coś w mojej chorej łepetynie i moje oczekiwania były zbyt wysokie, ale od tak doświadczonych muzyków spodziewałem się dostać zdecydowanie więcej, a tymczasem jak to mówił stary Kiemlicz w „Potopie”, „Głód tu i mizeria” (i bynajmniej nie chodzi tu o popularną potrawę robioną z ogórków). „Zaraza” to bowiem mieszanka bardzo przeciętnego, siłowego Death Metalu z Thrash’owymi elementami podanymi w nowoczesny sposób i odrobiną wtrętów rodem z mocnego, metalizowanego Hardcore’a. Dominują wolne i średnie tempa, które co prawda mają odpowiedni ciężar, dociskają i gniotą niezgorzej, jednak riffy są mało interesujące, w pewien sposób przewidywalne i jak dla mnie po prostu nudne. Wokale też jakieś takie rzadkie i pokaleczone (Maniek, coś ty odpierdolił?), choć od strony czysto technicznej nie mogę im nic zarzucić, a o tekstach się nie wypowiadam, bo jak wiadomo polska język, trudna język i pewnie sam bym ich lepiej nie ułożył, jednak przy paru frazach trudno nie uśmiechnąć się pod nosem (a może właśnie o to autorowi chodziło?). Odnoszę wrażenie, że zespół chcąc być na siłę „inny” od wszystkich, przekombinował i zapędził się w kozi róg. Kurwa, no ni chuja mi się to nie klei i nawet nie chodzi o to, że to nie do końca moje wibracje, ta płyta jest po prostu tak interesująca, jak 3878 odcinek „Klanu”, a do tego trwa zdecydowanie za długo (49 minut) i aby dotrwać do końca tego albumu, stoczyłem heroiczną wręcz walkę z samym sobą, gdyż trochę za połową tego materiału byłem już bardzo bliski odpuszczenia i wyjebania tego w kibel. Jakoś jednak wytrwałem, ale musiałem podreperować się Red Bull’em z wódką, bowiem zamuliła mnie muzyka serwowana przez Halucynogen. Jeżeli chodzi o produkcję, to jest ok., dźwięk jest tłusty, mocny i doprawiony nieco brudnym pyłem. Niestety dobre brzmienie nie pomoże, jeżeli same kompozycje są co najwyżej przeciętne. Dobra, nie będę dłużej pastwił się nad tą płytą. Nie mam cierpliwości do takiego topornego grania, więc nie mam zamiaru więcej zawracać sobie dupy „Zarazą”.

Hatzamoth

środa, 22 lipca 2020

Recenzja N.N.M. "Neanderthal Noise Machine"


N.N.M.
"Neanderthal Noise Machine"
Dying Victims 2020

Nie będę ukrywał, że w pierwszej chwili nazwa Neanderthal Noise Machine niezbyt dobrze mi wróżyła a na pewno moje myśli biegły w zupełnie innym kierunku niż muzyka autorstwa tych trzech pojebanych Włochów. Zdecydowałem się jednak włączyć ten mini i momentalnie wyskoczyłem z kapci, których potem szukałem przez kolejne dwadzieścia minut. Neandertale grają muzykę... starą. Można powiedzieć taką będącą pierwowzorem tego, co chwilę później funkcjonowało pod pojęciem "metal" w pełnym tego słowa znaczeniu. Powiem najprościej jak potrafię – jeśli jesteście sobie w stanie wyobrazić połączenie wczesnego Venom z Motorhead to będziecie na bardzo dobrym tropie. Na "Neanderthal Noise Machine" znajdujemy sześć metalowych utworów z rock'and'rollowym kopem prosto w środek owłosionej dupy. Makaroniarze grają tak, jakby jutro miał się skończyć świat a ich jedynym marzeniem było, by metal zatoczył koło i powrócił do korzeni, więc zawracają kijem Wisłę. Ten ich kij to jednak nie w kij dmuchał, bo efekt tej teoretycznie syzyfowej pracy jest wyborny. Głowa sama rwie się do headbangingu a stopy (bose, bo z kapci wyskoczone) tańcują po podłodze niczym białe skarpetki na teledysku Shakin' Stevensa. Tańcują do porywających, momentalnie zapadających w pamięć riffów, prymitywnie dudniących beczek i śmigających to z lewej to z prawej solówek. Lirycznie natomiast Włosi gustują w dziwkach, co zapewne już niedługo przysporzy im niezliczoną ilość groupies. Bez kitu, tu wszystko brzmi po staremu i niebywale dobrze naśladuje znane wszem i wobec pierwowzory. Nawet wokal chwilami kojarzyć się może z Lemmym. Nagrania natomiast rejestrowane były pewnie na setkę, albo po setce czy dwóch. Skoro tak genialnie mi się tego słucha na trzeźwo, to aż się boję co to będzie jak zapodam ten matex znajomym po kilku głębszych. Sprawdźcie koniecznie ten mini, bo to jest petarda! A ja poproszę dużą płytę, najlepiej na jutro.
- jesusatan

ps. W projekcie tym udziela się kilku jegomości z szerzej znanych włoskich bandów, jednak w tym przypadku jest to w chuj nieistotna i niczego nie zmieniająca informacja.

wtorek, 21 lipca 2020

Recenzja Standvast "Oersymboliek"


Standvast
"Oersymboliek"
Werewolf Prom. 2020

Mam dziś przed sobą drugi album holendersiego Standvast wydany pierwotnie na początku roku w formie cyfrowej a obecnie wypuszczany w świat w wersji fizycznej przez rodzimą Werewolf Promotion. Debiut zespołu umknął mojej uwadze, więc nie mam bezpośredniej skali porównawczej, ale "Oersymboliek" to kawał solidnego czarciego grania. Duet nie kombinuje zbytnio, nie bawi się w unowocześnianie na siłę, lecz czerpie bezpośrednio ze skandynawskiego, zwłaszcza norweskiego black metalu z lat dziewięćdziesiątych. Na najnowszym wydawnictwie znajdujemy dziewięć kompozycji utrzymanych w żwawym tempie i charakteryzujących się chłodną melodią. Niektóre z nich oparte są na świdrujących tremolo z pojawiającym się w tle, ledwo zaznaczającym swoją obecność klawiszem. Pozostałe dominuje punkowy D-beat i riffy kojarzące się bezpośrednio z Darkthrone, lub nawet głębiej – z Celtic Frost. Zresztą w pewnym momencie pojawia się nawet klasyczne "Ugh!", a jak jest "Ugh!" to najczęściej źle być nie może. Ta swoista przeplatanka sprawia, że płyta nie jest jednostajna i w każdym utworze możemy natknąć się na coś, co przykuje nasz słuch na dłużej. Całość natomiast spięta jest klamrą chłodnego klimatu z odpowiednią dawką aresji. "Oersymboliek" nie przelatuje przez głowę niezauważony tylko głośno zaznacza swoją obecność. Jednocześnie czuć, że ta muzyka jest szczera. Panowie nie bawią się w niepotrzebne kombinowanie, nie silą się jednak także na udawany prymitywizm. Tam gdzie trzeba wyraźnie słychać, że warsztat u nich nie kuleje a prostota jest jedynie kluczem w dłoniach twórców. Nie znajdziemy tu bowiem kompozycji opartych na dwóch chwytach czy jednolitego bzyczenia. Pomysłów przy tworzeniu tego materiału Holendrom na pewno nie zabrakło. Jeśli do tego wszystkiego dorzucimy przyzwoity wokal, jedynie chwilami odbiegający od black metalowego stylu, czyste lecz nie przesadnie klarowne brzmienie, to otrzymujemy krążek na solidnym, a nawet wysokim poziomie. No i chyba właśnie o to zespołowi chodziło. Dla mnie w pytkę płytka.
- jesusatan

Recenzja VANANIDR „Damnation”


VANANIDR
Damnation”
Purity Through Fire 2020

O szwedzkim Vananidr, a w zasadzie o jego muzyce miałem już okazję napisać kilka słów w tym szacownym magazynie przy okazji wydania ich pierwszej płyty długogrającej. Z tego, co pamiętam było to całkiem do rzeczy melodyjne granie z zimnym, mglistym klimatem, którego słuchało się przyjemnie i bezproblemowo. Początek roku 2020 przyniósł nam kolejny, trzeci już album tego skandynawskiego trio, który panowie zatytułowali „Damnation”. W przypadku tej produkcji śmiało można powiedzieć, że to kontynuacja i zarazem dopracowanie stylu zapoczątkowanego na „Vananidr”. Cały czas obcujemy więc z jadowitym, mocnym, melodyjnym Black/Death Metalem, nad którym unosi się nieco melancholijna, zimna, zamglona, mroczna aura. Sacramentum, Dissection, czy Setherial byłyby w tym przypadku dobrymi odnośnikami. W porównaniu z debiutem, trzecia płytka Vananidr jest jednak materiałem bardziej bezpośrednim i jadowitym. Pod wieloma względami „Potępienie” prezentuje organiczny styl II fali Black Metalu oparty na piekielnych, napierdalających brutalnie bębnach z dynamicznym basem, przesyconych lodowatymi melodiami, kąśliwych, zadziornych riffach umocowanych solidnie w Death Metalu i agresywnych, cierpkich, złośliwych wokalach. Wiodącą rolę, podobnie zresztą jak na debiucie odgrywają tu wiosła, chwytliwe i mocne, plujące ognistymi riffami z klimatycznymi, dopracowanymi solówkami o wysokim stopniu technicznego zaawansowania. Pomijając wszystkie szczegóły bardzo mocną stroną zespołu jest po prostu umiejętność pisania dobrych, chwytliwych, żrących konkretnie, energetycznych, zróżnicowanych utworów. Brzmienie mimo swej surowości jest zarazem pełne i przestrzenne, więc płytka ma odpowiednią moc i siłę wyrazu. No i niby wszystko cacy, tyle że nie do końca. W zasadzie każdy, kto zna charakterystykę i dźwięk drugiej fali skandynawskiego Black Metalu ze wskazaniem na Szwecję po kilku minutach słuchania tej płyty poczuje się trochę tak, jakby zakładał stare i znoszone, ale wygodne buty. I cóż z tego zapyta wielu z Was? Zimna gorzała też zawsze smakuje podobnie, a każdy ją chleje. Niewątpliwie macie rację. Jeżeli nie przeszkadza Wam zatem zabawa w starej, dobrze znanej i wyeksploatowanej już, ale odmalowanej na nowo piaskownicy, to „Damnation” jest płytą skrojoną idealnie pod Wasze potrzeby.

Hatzamoth

Recenzja VITRIOL „To Bathe from the Throat of Cowardice”


VITRIOL
To Bathe from the Throat of Cowardice”
Century Media Records 2019

Kurwa, jak to się stało, że przegapiłem tę płytkę? Doprawdy nie mam pojęcia, jak to możliwe, że produkcja ta ukrywała się przede mną bez mała dziesięć miechów? Zapewne, jakiś sługa boży wrzucił mi ją za regał, licząc, że przepadnie na wieki. Mylił się jednak bardzo, oj bardzo. Nieważne zresztą, nie będę tu teraz tego roztrząsał, wolę skupić się na meritum sprawy, czyli na muzyce zawartej na pierwszej, pełnej płycie Vitriol. „To Bathe from the Throat of Cowardice” to nieco ponad 44 minuty intensywnego, zagęszczonego, wściekłego, gwałtownego, bezlitosnego Death Metalu, który sponiewierał mnie konkretnie, spuszczając nielichy wpierdol. Jebnięcie ma ta płyta naprawdę solidne, a gdy dodamy do tego imponujące umiejętności techniczne jej twórców (wyśmienite harmonie, otwarte akordy, dysonansowe strumienie, zabójcze partie solowe), jakie na niej słyszymy, to otrzymamy doskonały wręcz album, który dla maniaków Śmiertelnego Metalu będzie z pewnością smakowitym ochłapem krwawego, mięsistego, soczystego wykurwu. Głównym punktem programu są tu zdecydowanie wiosła, które szyją grubym, rozrywającym precyzyjnie ściegiem technicznych, wyrywających wnętrzności riffów. Do gitarowego poziomu dostosowują się także pozostali grajkowie, zatem zróżnicowane beczki miażdżą bezlitośnie a chropowaty, brutalnie hulający bas do spółki z niskim, przeflegmionym growlingiem przecudnej urody sprawiają, że pękają gałki oczne i białko ścina się w krwiobiegu. Ta płytka podoba mi się jeszcze z jednego powodu. Technika jest tu środkiem do osiągnięcia celu, a nie celem samym w sobie. Warsztat techniczny tych panów jest doprawdy imponujący, ale jeszcze bardziej imponujący jest sposób jego użycia na tym albumie. Słychać tu patenty zbliżające muzę Vitriol w stronę twórczości Hate Eternal, Nile, czy Origin, jednak kanoniczne wręcz elementy charakterystyczne dla old school’a spod znaku Morbid Angel także są tu obecne. Produkcja jest surowa, gęsta i niezwykle zwarta, delikatnie obsypana zgrzytającym w zębach gruzem, ale zarazem zaskakująco selektywna. Wszystkie instrumenty są zatem dobrze słyszalne, a każdy ze znajdujących się na albumie wałków niszczy bezkompromisowo, z potworną siłą i zarazem chirurgiczną precyzją. Myślę, że wszyscy Death maniacy przychylą się do mego wniosku, że to płyta zajebiaszcza i co rozumie się samo przez się, materiał do obowiązkowego zakupu.

Hatzamoth

Recenzja INFER „Aeon of Deathless Blight”


INFER
Aeon of Deathless Blight”
Nigredo Records 2020

Słowacki Infer, który powstał w 2002 poznałem przy okazji wydania w 2005 roku ich płytowego debiutu zatytułowanego „In Cold Being”. Materiał tamten jakoś specjalnie mnie nie zachwycił. Był to rzetelny, przeciętny Black/Death Metal, który co prawda wchłaniało się bezproblemowo, jednak wydalało się go z pamięci równie szybko i łatwo. Późniejsze ich produkcje liznąłem tylko szczątkowo, więc nie mogę ich w pełni oceniać. Nadszedł jednak czerwiec Anno Bastardi 2020 i w mojej skrzynce wylądował do recenzji najnowszy, czwarty już długograj zespołu. Odpaliłem zatem z umiarkowanym zaciekawieniem najnowsze dzieło zespołu i po mrocznym, otoczonym mgiełką tajemnicy, prawie trzyminutowym wprowadzeniu dostałem w ryj brutalnym, jadowitym Death/Black Metalem, który momentalnie posłał mnie na deski. Podniosłem się z nich co prawda szybko i sprawnie, gdyż twardy ze mnie skurwiel i w bojach zaprawiony, jednak przyznać trzeba uczciwie, że „Aeon…” to zdecydowanie najmocniejsza jak dotąd produkcja Słowaków i wpierdol potrafi spuścić niezgorszy. Czyni to przy pomocy napierdalającej bezkompromisowo sekcji wspomaganej ciężkim basem, zagęszczonych, wypruwających wnętrzności riffów i bluźnierczych, złowieszczych wokaliz. Do tego surowego, bezlitosnego rdzenia zespół dokłada agresywne, zjadliwe, piłujące solówki, trochę wolniejszych, gniotących okrutnie struktur i odrobinę zimnych, mrocznych melodii, które nadają tej płycie zdecydowanie diabolicznego, piekielnego feelingu. Słychać, że ekipy Treya Azagthotha i Gene’a Palubickiego odcisnęły tu swoje wyraźne piętno, można odnaleźć także nawiązania do naszego Behemoth’a, oraz pewne wpływy Marduk, czy Belphegor. „Aeon of Deathless Blight” brzmi siarczyście, brutalnie i tłusto. Produkcja jest stosunkowo gęsta i zwarta, ale jednocześnie wystarczająco przestrzenna, dzięki czemu ta płytka poniewiera z potworną siłą. Na żywca te wałki zapewne będą niszczyć wszystko w chuj. Nie jest to jednak absolutnie żadne odkrycie, czy jutrzenka gatunku. Jest to bardzo dobry, doprawiony Czernią, siejący konkretne spustoszenie Śmiertelny Metal, który niejednego fana takich dźwięków przyprawi o spocone dłonie i wzwód w galotach. Mnie także podoba się ta płytka i mam nadzieję, że Infer utrzyma obrany na niej kierunek, gdyż słychać tu dobitnie, że do dobra droga. Tak trzymać Panowie!

Hatzamoth

poniedziałek, 20 lipca 2020

Recenzja GRIDE „Hluboká Temná Modř”


GRIDE
Hluboká Temná Modř”
L'inphantile Collective 2020

Strasznie przejebany miałem ten tydzień, więc gdy w piątkowy wieczór usiadłem wreszcie w spokoju z ulubionym alkoholem w dłoni, zapragnąłem, aby moje nadwyrężone zwoje mózgowe przeczyścił jakiś soczysty rozpierdol. Z pomocą przybyła mi L'inphantile Collective, która wznowiła niedawno wydaną pierwotnie w 2019 roku, ostatnią jak na razie w bogatym dorobku grupy Ep’kę czeskich ekstremistów z Gride. Prócz podstawowej części, składającej się z siedmiu wałków dorzucono tu jeszcze utwory z wydanego w 2014 roku 10” splitu z Sidetracked, oraz trzy skoczne piosenki z 2009 roku, które pierwotnie mogliśmy usłyszeć na siedmiocalówce dzielonej z Thema Eleven. Razem zebrało się zatem 28 minut muzy, która pozwoliła mi się cudownie zrelaksować, a jej bezkompromisowa natura doskonale oczyściła mój zjebany łeb z całego, zalegającego tam gówna. Muzyka, którą już od wielu lat wykonuje Gride, to bowiem wysokooktanowa, brutalna, ofensywna mikstura poszarpanego Grindcore’a i agresywnego Fastcore’a podlana elementami Powerviolence i przyozdobiona elementami Death Metalu. Zresztą szufladki i etykiety nie mają tu żadnego znaczenia, możecie sobie tę muzę nazwać jak chcecie, najważniejsza jest tu wiarygodność i niekłamane podejście do tematu, które przekłada się na czystą, niezaprzeczalnie szczerą rozpierduchę, która niszczy obiekty. Nie jest to jednak jeno bezmyślne nakurwianie, oj kurwa, co to, to nie! Obcujemy tu momentami z niemal matematyczną złożonością wszelkiego rodzaju start-stopów i różnorodną kolorystyką napierdalającego solidnie wykręcone figury zestawu perkusyjnego, który ma podporę w kręcącym tu i tam, okrutnym basie i miażdżących, poniewierających riffach, które także potrafią odjebać nielichą ekwilibrystykę. Wydaje się to wszystko stosunkowo proste, ale gdy wgryziemy się w te dźwięki, to okazuje się, że bardzo wiele dzieje się w muzyce Gride i nie wszystko jest tu takie oczywiste, jak na pierwszy rzut ucha się wydawało, mimo że panowie zasadniczo nie oddalili się zbyt daleko od klasyki doprawionego śmiercią Grind’a. Podoba mnie się przeokrutnie ta psychotyczna, gniotąca zajebiaszczo mikstura stworzona u naszych czeskich sąsiadów. Mam zatem nadzieję, że nie jest to ostatnie słowo masakratorów z czeskich Budziejowic, czego Wam drodzy konsumenci Grind’owej strawy i oczywiście sobie życzy Wasz…

Hatzamoth

Recenzja UNBORN SUFFER „Commit (ment to) Suicide”


UNBORN SUFFER
Commit (ment to) Suicide”
Selfmadegod Records 2020

A teraz słów kilka na temat najnowszej, szóstej już w dorobku, pełnej płyty zespołu z mego rodzinnego miasta, czyli z Bydgoszczy. Mowa tu oczywiście o Unborn Suffer, który to od 2001 roku skutecznie, nieubłaganie i z godną podziwu konsekwencją rozsiewa pomiędzy niewinnymi owieczkami ohydną, Death/Grind’ową zarazę. Nie będę nikogo oszukiwał, to nie jest żaden wyjątkowy album. „Commit (ment to) Suicide” zawiera bardzo solidny, brutalny, szczery, miażdżący Death/Grind zagrany z jajem, werwą i przekonaniem. Chłopaki nie próbują zawrócić kijem Wisły, nie wymyślają też na nowo receptury na proch, tylko napierdalają z oddaniem, co im w duszy gra, i bardzo kurwa dobrze, gdyż podoba mi się to, co odnajduję w ich jebanych duszyczkach. Dominują tu skondensowane, zwarte strzały pomiędzy węch, a wzrok kierowane do konkretnego grona odbiorców, oparte na gniotących okrutnie bębnach, dobrze słyszalnym, chropowatym, zdzierającym skórę basie, mięsistych, masywnych riffach i brutalnych, zróżnicowanych wokalizach. Niezależnie od tego, czy zespół jedzie na pełnej piździe, czy też metodycznie wgniata słuchacza w glebę, napierdol jest tu solidny, a efekt tej muzy jest tak samo niszczący. Nie brakuje tu także odrobiny bardziej eksperymentalnych brzmień wspomaganych samplami, które z jednej strony wpuszczają tu trochę odświeżającego, humorystycznego powiewu, a z drugiej nadają niektórym wałkom morderczego, wynaturzonego, zalatującego z lekka patologią klimatu. Panowie pokazują tu także, jak bardzo szanują polityków, uwielbiają księży i w ogóle miłość do całego, plugawego świata wręcz wylewa się z tego krążka. Dobre, soczyste, mięsne, ale zarazem organiczne brzmienie sprawia, że płytka ma odpowiednią moc, siłę rażenia i potrafi spuścić niezgorszy łomot. Podsumowując zatem: Unborn Suffer nie zawiódł i nagrał kolejny, bardzo solidny w swej klasie album, który fanom muzyki młodzieżowej spod znaku Death/Grind zanurzonego w oparach twórczości Mortician, Napalm Death, Assück, Brutal Truth, czy Parricide z pewnością nie raz zrobi dobrze i ponownie zapewni zespołowi szacun na dzielni.

Hatzamoth

Recenzja ANGELGOAT „The Lucifer Within”


ANGELGOAT
The Lucifer Within”
Morbid Chapel Records 2020

Angelgoat to jednoosobowy hord z Serbii, który za pośrednictwem Morbid Chapel Records zapragnął w tym roku zaprezentować nam swój trzeci show zatytułowany „The Lucifer Within”. Występ to wybitnie klasyczny i zakorzeniony tak głęboko, jak to tylko możliwe w surowym, bluźnierczym, satanicznym Black Metalu lat 90-tych. Słychać, że Unholy Carnager, który włada niepodzielnie tym projektem najlepiej czuje się właśnie w takiej stylistyce, więc konsekwentnie podąża ową mroczną, okultystyczną ścieżką, nie zbacza z niej nawet na milimetr, i trzeba przyznać, że doskonale wie, co robi. Intensywna sekcja sieje piekielne spustoszenie, jadowite, agresywne riffy pozostawiają głębokie, obficie krwawiące bruzdy, a wściekłe wokale przepełnione są nienawiścią i gniewem. Jak zatem widzicie, wszystko jest tu zbudowane z doskonale już znanych elementów, a mimo to ten bluźnierczy konglomerat czerpiący pełnymi garściami ze skandynawskiego, Czarciego Metalu sprzed ponad dwóch dekad i klasycznych już dziś albumów pokroju „Diabolical Fullmoon Mysticism”, „Pure Holocaust”, „A Blaze in the Northern Sky”, „The Oath of Black Blood”, czy „Whore of Bethlehem” chłoszcze bezlitośnie batogiem wykonanym z drutu kolczastego, rwąc na strzępy ciało i duszę. Podoba mi się ten barbarzyński, bezkompromisowy, zagęszczony, jadowity wypierd z odbytu Szatana, który niewątpliwie maczał tu swe czarne prącie. Zło, ciemność, bluźnierstwo, łańcuchy, pasy z nabojami i 9-cio calowe gwoździe. Taki Black Metal to ja zawsze i wszędzie. Brzmieniowo oczywiście tradycyjna, siarczysta surowizna przy jednoczesnym zachowaniu mocy i selektywności poszczególnych instrumentów. Zdecydowanie dobrze zrobiła mi ta płyta, podpisuję się zatem pod „The Lucifer Within” wszystkimi czterema kopytami i z ciekawością czekam na kolejne, szatańskie wymiociny z obozu Angelgoat.

Hatzamoth

piątek, 17 lipca 2020

Recenzja Witchcraft / Aske - Dead Christ Prayer


Witchcraft / Aske
"Dead Christ Prayer"
Nuclear War Now! 2020

Od kilku dni słucham sobie dwóch nowiuśkich splitów z NWN! i oba sprawiają mi ogromną frajdę. O materiale Antichrist i Goatsmegma możecie przeczytać gdzieś obok, tutaj natomiast mamy kawałek wosku okupowany przez dwie fińskie, nieznane mi dotąd, choć działające już od jakiegoś czasu brygady. Strona A należy do Witchcraft, hordy, która doczekała się już sześciu demówek i kilku innych pomniejszych rzygów. Ich wkład w rzeczone wydawnictwo to wysryw z samego dna piekieł. Finowie częstują nas bardzo garażowym brzmieniem przypominającym bardziej materiał z próby niż profesjonalnej sesji nagraniowej. Mamy tu bezlitosny death/black metal, wściekle piłujące gitary i jednolicie rzygający wokal w towarzystwie nieco zdezelowanej, rozklekotanej perkusji. Witchcraft grają muzykę chamską i bezkompromisową. Tu się nie tańczy, tu się chwali imię Jego i napierdala w święte obrazy czym popadnie. Za każdym razem gdy słucham takiej bezlitosnej, wojennej napierdalawy zastanawiam się, czy o tej muzyce można jeszcze napisać coś nowego. Otóż nie! Bo ona z założenia opiera się czy wręcz kopiuje stare, sprawdzone wzorce i wypisywanie o niej wymuszonych bredni byłoby czystą obrazą. Śmierć, pożoga i nie ma zmartwychwstania! Pięć strzałów i do domu! Po krótkim przerywniku w postaci introsa do ataku rusza Aske. Szczerze mówiąc oczekiwałem kolejnego nuklearnego grzyba, lecz ku mojemu zaskoczeniu Aske zaatakowali mnie surowym black metalem, jak żywcem wyciągniętym z lat dziweięćdziesiątych. Nic dziwnego, gdyż okazuje się, że zespół datuje swoje początki w roku '91 i doczekał się grubo ponad dziesięciu pomniejszych wydawnictw. Ich kompozycje charakteryzują bzyczące gitary wyśpiewujące swoje minimalistyczne melodie w towarzystwie dudniących jednostajnie, niczym na "Transilvanian Hunger" garów i cykających talerzy a nieco cofnięty wokal sprawia, że na szybach naszego pokoju pojawia się szron. Melodie w wykonaniu Finów może i są banalne, lecz w tym cały ich urok, budzący sentyment i przypominający czasy, gdy srało się w gacie przy dźwiękach "Aske", ale tego Grishnackhowego. Zresztą sama nazwa zespołu nie wzięła się raczej znikąd, bo echa Burzum dość głęboko odbijają się w twórczości zespołu. No cóż, ten split to tylko dwadzieścia pięć minut, niby mała rzecz a cieszy. Zatem – słuchać i kupować, nie wybrzydzać, bo to dobra rzecz.
- jesusatan

czwartek, 16 lipca 2020

Recenzja Antichrist / Goatsmegma - split


Antichrist / Goatsmegma
Split
Nuclear War Now! 2020

Bardzo mnie zaskoczył ten split a konkretniej obecność na nim Kanadoli z Antichrist, gdyż jest to moim zdaniem zespół bardzo niedoceniany tudzież mało znany. Nagrali jeden jedyny album, w niczym zresztą nie ustępujący klasycznym pozycjom wojennego łomotania, dziewięć lat temu, po czym poszli w pizdu do piachu i nawet nie wiedziałem, że się reaktywowali. Niezmiernie cieszy mnie ten powrót, tym bardziej, że pięć zamieszczonych na tym splicie utworów prezentuje band w wyśmienitej formie. Jest to pięć odsłon nuklearnej zawieruchy na najwyższym poziomie. Muzyki, która nie przysporzy gatunkowi ani jednego nowego fana, natomiast właścicieli masek gazowych zadowoli bardziej niż Sasha Grey swoim głębokim gardziołem Co my tu mamy... Szybkie tempa przeplatane gniotącymi, rytmicznymi zwolnieniami, bębny dudniące niczym spadające z nieba bomby, chaotyczne riffy i plujący żółcią wokal. Wiadomo co i jak i świadomym tłumaczyć niczego nie trzeba. Podobnie jest w przypadku estońskiego Goatsmegma, których to album wydany nakładem Morbid Chapel miałem przyjemność opisać jakiś czas temu. Radioaktywne intro plus pięć pocisków atomowych wystrzelonych w kierunku wroga, z pieśniami o Szatanie na ustach. Nie ma zabawy, są bezlitosne kanonady, riffy szarpane zapewne pilnikiem do metalu, jazgot i totalna rozpierducha. Nasi wschodni sąsiedzi idealnie dostosowują się poziomem do Kanadyjczyków, dzięki czemu omawiany split jest bardzo równy i bezczelnie bezkompromisowy. Podczas słuchania tych utworów pękają ściany i tynk wpada Aniołowi do zupy. Czuć odór palonych ciał i słychać błagalny płacz grzeszników. Tak, wiem, powiecie że to już wszystko było z milion razy. No i chuj mnie to obchodzi. Każdy, kto ma ochotę na pół godziny konkretnego ataku, niech zakłada pasy z nabojami na klatę i pentagram na szyję. Pozostali mogą wypierdalać. Wojna!
- jesusatan