sobota, 30 września 2023

Recenzja Wells Valley „Achamoth”

 

Wells Valley

„Achamoth”

Lavadome Prod. 2023

Trochę mnie zaskoczył czeski Lavadome Productions. Label ten kojarzy się raczej z czystym death lub black metalem, a ci tu mi nagle wyskakują z takim kwiatkiem jak Wells Valley. Zespół pochodzi z Portugalii, a „Achamoth” to ich trzecia płyta w dorobku. O ile death metalu na niej nie znajdziemy, to black metal już szybciej, ale taki bardziej z naklejką „post” niż prostą surowiznę. A z „postem” to jest tak, że bardzo często zespoły wpisujące się w ów nurt kombinują na siłę niczym koń pod górkę, i zazwyczaj chuj z tego wynika. Czasem jednak trafiają się prawdziwe perełki. Fakt, iż Czesi zbyt wiele nie wydają, stawiając na jakość niż ilość, dawał zatem nadzieję, że tym razem płyta nie poleci do kosza po trzech utworach. I nie poleciała. Wręcz przeciwnie, bardzo szybko zapętliła mi się w głowie i spędziłem z nią wiele przyjemnych chwil. Wells Valley składają co prawda klocki nieco stereotypowo, łącząc atmosferyczny black metal z mnóstwem wyciszaczy i inspiracji pozametalowych. Jednak ich kompozycje nie są wbrew pozorom banalne. Trzeba przyznać, że płyta potrafi mocno złapać za gardło i utrzymać w napięciu. Nie brak na niej elementów rodem z Półwyspu Skandynawskiego, szorstkich wokali bez przesadnych udziwnień, zimnych, wwiercających się w głowę tremolo, czarowania dysonansami czy fragmentów bardziej technicznych, zarówno w liniach gitarowych jak i, przede wszystkim, dochodzących zza zestawu. Są chwile, kiedy można odnieść wrażenie, że perkusista gra swoje a gitarzyści swoje, co daje bardzo ciekawy obraz zahaczający o improwizację. Drugie oblicze „Achamoth” stanowią elementy akustyczne i ambientowe, na szczęście stosowane w ilościach nie wywołujących przesytu, uspokajające i dające chwile wytchnienia, jednocześnie utrzymujące w nastroju oczekiwania na dalszy ciąg opowiadanej historii. Wszystkie stosowane na tym krążku zabiegi są przemyślane i poukładane z głową, dzięki czemu chce się do tych nagrań wrócić i poszukać kolejnych szczegółów, drobiazgów, które mogliśmy wcześniej przeoczyć. Gdybym miał Portugalczyków do kogoś porównać, to chyba byłby to nasz krajowy Mord’A’Stigmata. Aczkolwiek od razu zaznaczę, że do autorów „Dreams of Quiet Places” nieco im jeszcze brakuje. Nie zmienia to jednak faktu, że „Achamoth” jest albumem więcej niż solidnym i wartym poświęcenia odrobiny czasu. No chyba że przy tego typu nowoczesnym graniu dostajecie z automatu mdłości. Wówczas możecie sobie spokojnie odpuścić.

- jesusatan

Recenzja Slidhr „White Hart!”

 

Slidhr

„White Hart!”

Debemur Morti Productions 2023

Powołany do życia w 2005 roku przez irlandzkiego multiinstrumentalistę Joseph’a Deegan’a Slidhr, niebawem, bo trzynastego października, ponownie ukaże się światu. Zawierać będzie osiem numerów, tego do czego ten tercet zdążył już nas przyzwyczaić, czyli intensywnego black / death metalu. Przez około trzy kwadranse potencjalny odbiorca „White Hart” będzie atakowany za pomocą gęstych riffów, które płyną tu w trochę szybszych niż średnie tempach. W gruncie rzeczy nic nowego ci panowie nie nagrali. Ich muzyka cały czas odznacza się złowrogą i mroczną atmosferą, obfitym brzmieniem oraz znaczną zajadłością. Niezmiennie od pierwszego albumu jest to bezkompromisowa ściana dźwięku, atakująca bez wytchnienia i ukierunkowana na anihilację. Lecz nie tylko toporne akordy oparte na tradycji black i death metalowej w kompozycjach Slidhr można znaleźć. Ten międzynarodowy projekt zadbał również o pewne urozmaicenia dzięki czemu ich utwory to nie tylko barbarzyński łomot, a wielowarstwowe struktury, wypełnione po brzegi dusznymi dysonansami, niekonwencjonalnymi zagrywkami i delikatnymi zmianami szybkości kostkowania, co skutecznie zwiększa dynamikę tego materiału. Poprzez wprowadzenie tych wszystkich progresywnych elementów, nasi wkurwieni grajkowie nadali swoim kawałkom trochę nierzeczywistego wymiaru o delikatnie halucynogennym charakterze. Metal w wykonaniu Slidhr robi ukłon w stronę ujęcia islandzkiego, gdzie tego typu części składowe są na porządku dziennym. Agresywna jazda do przodu, przy użyciu mięsistych riffów i dewiacyjnych tremolo, które sprawnie kondensują linie basu i szalona perkusja, a wyłaniający się spomiędzy nich mocny wokal stawia kropkę nad i. Posępne 45 minut, skierowane przeciwko temu padołowi, na którym przyszło nam żyć. Jeśli lubicie Misþyrming to najnowsza propozycja Slidhr jest dla was jak znalazł.

shub niggurath

Recenzja WÉKERAS „Pochwała Cienia”

 

WÉKERAS

„Pochwała Cienia” (Demo)

NigredoProductions 2023

Wékeras to stosunkowo młody projekt, który występuje pod Szwedzką banderą, choć gdy się bliżej przyjrzymy, okaże się, że to raczej międzynarodowy ansambl, gdyż tworzą go opętane jednostki z Polski, Francji i Niemiec. Pomiot ten sceniczny staż ma niewielki (powołano go bowiem do życia w zeszłym roku), jednak jego muzycy do nieopierzonych leszczy bynajmniej nie należą, wszak doświadczenia swe zbierali choćby w Circle of Chaos, Expulsed Angel, Carbonizer, Putrescine, Envenom, The Satan’sScourge, Devoured Christ, czy Draugmaz. Rok Bestii 2023 przyniósł nam demo owej hordy zwące się „Pochwała Cienia” i muszę przyznać, że to kawałek przepysznego, klasycznie surowego Black Metalu jest. Materiał to zaprawdę bardzo solidny, w którym napotkamy kilka źródeł przyczynowo-skutkowych, które spowodowały, że kwartet ten gra to, co gra. Niewątpliwie słychać tu fascynację zimną, bluźnierczą szkołą skandynawską, miejscami do głosu dochodzi barbarzyński, germański Black/Thrash, a i chore, bestialskie wyziewy rodem z dzikiego, bezlitosnego, undergroundowego nurtu francuskiego także swe piętno tu odciskają. Oczywiście i nasze, charakterystyczne patenty tu usłyszymy, wszak w tej chwili Polski Black Metal to potęga niezmożona, jak ongiś zakon krzyżacki (zresztą tylko głuchy nie usłyszy, że najlepiej wypadają na tym krążku dwa wałki, w których używa się narzecza Piastów, czyli „Ohyda” i „Brzask”). Całość posiada obskurny, piwniczny szlif, a nad dźwiękami „Pochwały Cienia” unosi się ponura, złowróżbna atmosfera, która niekiedy gęstnieje tak, że można by ją kroić nożem. Nie jest to może muza, która (przynajmniej na razie) urywa łeb przy samej dupie, gdyż pewne mankamenty (o których nie będę tu wspominał, bo w bardzo niewielkim stopniu wpływają one na moją ocenę tego materiału) jednak posiada, ale jak na debiutanckie demo jest naprawdę fachowo, a całość wyśmienicie rokuje na przyszłość. Tak więc póki co jest dobrze i nie wiem czemu, ale mam wrażenie graniczące wręcz z pewnością, że w przyszłości będzie jeszcze lepiej. Z całego więc mego zjebanego serduszka życzę tego zespołowi, gdyż niewątpliwie papiery na to mają, wszystkim czytelnikom Apocalyptic Rites, no i sobie, ma się rozumieć.

 

Hatzamoth

Recenzja Trollcave “Malforming Abominations of the Gloomy Depths”

 

Trollcave

“Malforming Abominations of the Gloomy Depths”

Behind the Mountain 2022

Dziś mały skok wstecz, bowiem wydana kilkanaście miesięcy temu nakładem Behind the Mountain debiutancka EP-ka Trollcave tak naprawdę swoją premierę miała pod koniec roku dwudziestego pierwszego. Od tamtego czasu panowie zdążyli nawet zarejestrować dużą płytę, ale nie o niej dziś, tylko o „Malforming Abominations of the Gloomy Depths”. Patrząc na nazwę zespołu spodziewałem się, że odbędę podróż w gęsty, pokryty śniegiem północny las, w którym straszyć będą stwory z pomalowanymi mordziami. Tymczasem, ku mojemu zaskoczeniu, Hiszpanie zabrali mnie do cuchnącego rozkładem grobowca. Muzyka Trollcave to masywny i duszny doom/death metal, i to trzeba od razu otwarcie przyznać, z wyższej półki. Bo czyż najlepszą z możliwych rekomendacją nie jest fakt, iż pierwsze sekundy otwierającego całość „I” momentalnie skojarzyły mi się z genialnym Disembowelment? A takich momentów rzeczone wydawnictwo zawiera więcej. Zwłaszcza gdy miażdżące swoją masą akordy, nierzadko zresztą bardzo płynnie przechodzące z jednego w drugi, podsycane są majestatycznie i mistycznie wybrzmiewającymi klawiszami. Trollcave się nie spieszą, często grzęznąc w tempie wręcz funeralowym, lecz klimat katakumbowej atmosfery przetaczającej się przez ich kompozycje może sprawić, że przez te zaledwie dwadzieścia jeden minut na waszej ścianie pojawi się pleśń. Potężne akordy o błotnistym brzmieniu potrafią zawinąć w nieprzepuszczającą światła kotarę mroku, chwilami częstując też kapkę melancholijną nutą w stylu wczesnego My Dying Bride (patrz: „III”). Gdzie indziej panowie rozpędzą się do prędkości d-beatowej, ale tylko na chwilę i wyłącznie po to, by za chwilę wgnieść nas, niczym w obficie nasiąkniętą ziemię, jeszcze cięższą harmonią. Jest na tej EP-ce też kilka elementów totalnie zaskakujących, jak choćby wejście na blastowe obroty na samo zakończenie. Człowiek za gałkami spisał się w przypadku „Malforming Abominations…” na medal, gdyż utwory te brzmią na wskroś organicznie, można powiedzieć nawet, że demówkowo, co jeszcze bardziej pogłębia ich cmentarny wydźwięk. Trollcave za pomocą środków nieodkrywczych stworzyli coś naprawdę masywnego i niesamowicie wciągającego. Dlatego też jestem poniekąd rozczarowany… Nie. Wkurwiony. Że ten materiał jest tak krótki.  Jeśli jeszcze nie mieliście okazji zapoznać się z tym wydawnictwem, to po stokroć polecam.

- jesusatan

Recenzja MALFORMED „The Gathering Of Souls”

 

MALFORMED

„The Gathering Of Souls”

Extremely Rotten Productions (2023)

 


Lubicie klasyczny death metal tak jak ja? Jeśli tak to najnowsze EP fińskiego Malformed będzie powodem, żeby te 17 minut spędzone z „The Gathering Of Souls” było mile spędzonym czasem, może i nie jeden raz. Choć hasło „fiński death metal” elektryzuje samo w sobie to śpieszę powiadomić, że materiał ten zdecydowanie nie podpina się pod to otagowanie. Pięć utworów zamieszczona na tym wydawnictwie jaw się jako wypadkowa amerykańskiego i europejskiego grania. Kawałki utrzymane są przeważnie w szybkim tempie, osadzonym na thrashującej motoryce, gdzie wisienką na torcie jest szorstki, ale wyraźnie słyszany bas. Najwięcej odniesień można tu znaleźć do francuskiej sceny – skojarzenia z Loudblast czy Mercyless nie byłyby na wyrost. Zaskakiwać mogą nieco okazjonalne, neoklasyczne arpeggia, które w klasyczną, deathmetalową stylistykę średnio się wpasowują, ale tutaj zdecydowanie nie wadzą, ani nie budzą skojarzeń z Malmsteenem czy nawet Santollą. Żwawe, dynamiczne, niespecjalnie rozbudowane utwory dostarczają dokładnie to, czego możnaby oczekiwać od drugoligowej, deathmetalowej załogi sprzed 30 lat. Surowa, daleka od profesjonalnej produkcja tylko potęguje efekt nostalgii. Ie ma tu absolutnie niczego od strony muzycznej czego byśmy nie znali, nie słyszeli wcześniej setki razu, a mimo to propozycja podania wydaje się być wystarczająco apetyczna, żeby słuchać tego materiału z entuzjazmem i radochą. Muzycy Malformed są wystarczająco dobrymi kompozytorami i na tyle sprawnymi grajkami, że z ciekawością można wyczekiwać debiutanckiego krążka. Wszelkie znaki na niebie wskazują bowiem, że nie będziemy mieli do czynienia z kolejnym, generycznym klonem usilnie kopiującym Bolt Thrower, Autopsy czy Asphyx. Jest w tym graniu iskra boża, jest jakiś błysk, jest coś co nakazuje myśleć, że choć jest to granie dalekie od oryginalności, to Finowie mogą dostarczyć płytę, która wypełni tą raczej mało obecnie eksploatowaną niszę. Polecam!

   Harlequin

Recenzja UNFELLED „Pall of EndlessPerdition”

 

UNFELLED

„Pall of EndlessPerdition”

Season of Mist Underground Activists 2023

 


Myślę, że każdemu, oddanemu maniakowi Black Metalowego szaleństwa takie nazwy jak Drudkh, Austere, Woods of Desolaion, Hate Forest, Precambrian, Ill Omen, czy Nazxul mówią bardzo wiele, a przynajmniej powinny. Pierwszy, duży album Unfelled, który teraz mam na tapecie, skierowany jest właśnie do tych, do których te nazwy gadają (no może nie tyle nazwy, ile muzyka tworzona przez te hordy), co specjalnie dziwić nie powinno, wszak ten międzynarodowy ansambl tworzą właśnie persony bezpośrednio z nimi związane i udzielające im swoich talentów. „Pall of Endless Perdition” to zatem 36 minut atmosferycznego, hipnotyzującego, aczkolwiek intensywnego i tradycyjnie surowego Czarciego Metalu, który dodatkowo uzupełniają gustowne, wytworne można by rzec, Pogańskie wibracje. Prawdziwie złowieszcza, pełna wściekłości, mroczna i zaprawiona mizantropijnym feelingiem jest podróż, którą serwuje nam ta horda. Choć bardzo agresywna i wrogau swych podstaw jest muzyka, która wypełnia ten krążek, to jednak zawiera ona także grube warstwy transowych linii melodycznych. Nie są to jednak nędzne, smutne, miękkie pitolenia. Melodyjne aspekty tej płyty są bezduszne, gwałtowne, pełne zdradzieckiej furii, pogardy i piekielnie popapranych, Diabelskich szczegółów pogrzebanych w kakofonii ciężkich, przepojonych ciemnością dźwięków. „Całun Nieskończonego Zatracenia” to pulsujący złem triumwirat i zarazem doskonały w swym dualizmie materiał. Bluźnierczy, dziki, introwertyczny, zimny i bezwzględny, a przy tym pełen złowieszczego klimatu, eterycznych faktur, ukrytych aluzji i wyrafinowanych, wielowarstwowych, atonalnych akcentów, oraz zdobnych, wykonanych z rozmachem ornamentów instrumentalnych. Jeden z lepszych materiałów z klimatycznym Black Metalem, z jaki miałem przyjemność obcować w tym roku. Naprawdę warta zachodu płytka. Ciekawym, co Unfelled zaprezentuje na kolejnym materiale? Mam nadzieję, że odpowiedź na to pytanie usłyszymy już niebawem.

 

Hatzamoth

piątek, 29 września 2023

Recenzja Seraphic Entombment „Sickness Particles Gleam”

 

Seraphic Entombment

„Sickness Particles Gleam”

Everlasting Spew Rec. 2023

Seraphic Entombment miałem przyjemność przybliżyć wam przy okazji wydania trzy lata temu przez rodzimą Morbid Chapel demówki „Quelled”, którą to wałkowałem przez dłuższy czas. Dziś, pod banderą Everlasting Spew, mieszkańcy Alabamy wracają z dużym materiałem i po raz kolejny sprowadzają mnie do parteru. Nowe nagrania są bezpośrednią kontynuacją i rozwinięciem tego, co mogliśmy usłyszeć na wspomnianym demo. Tylko że jest jeszcze duszniej, a gruz sypie się z sufitu na głowę gęściej niż przy potężnym bombardowaniu. Seraphic Entombment we wspaniały sposób kultywują tradycje death/doom metalowe. „Sickness Particles Gleam” to powolna tortura zadawana przy pomocy niespiesznie przelewających się akordów, niezbyt skomplikowanych, za to morderczo masywnych. Zespół zdecydowanie stawia w swojej twórczości na ciężar i klimat śmierci. Kompozycje na ich debiucie do najkrótszych nie należą, bo obracają się w granicach ośmiu minut wzwyż, lecz bynajmniej powtarzalność się ich nie ima. W każdej kalejdoskop harmonii i tempa prezentuje się w kilku obliczach. Panowie na chwilę przygniotą do podłogi totalnym walcem, by zaraz potem przejść w motyw idealny do pokiwania karkiem. Jednak cały czas można odnieść wrażenie, że wokół brakuje powietrza, i to nie tylko z powodu konkretnie zabagnionego brzmienia. Aczkolwiek sound jest tu zaskakująco czytelny, a mimo to tonaż otaczających nas dźwięków wciąga pod powierzchnię niczym wir i nie pozwala się wynurzyć. Takie odczucie potęgują również pojawiające się między utworami ambientowe interludia, będące niczym portal transportujący nas na kolejny poziom głębokości. Całemu procesowi wsysania towarzyszą głębokie, dołujące wokalizy, stylem mogące kojarzyć się z Dead Congregation. „Sickness Particles Gleam” ma wiele zalet, choćby spójność i utrzymywanie równego poziomu. Największą z nich jest jednak umiejętność zaginania czasoprzestrzeni. Podobno zasypanemu żywcem sekunda wydaje się minutą, a minuta godziną. Gruz produkcji Seraphic Emtombment na najwyraźniej odwrotne działanie. Album trwa koło pięćdziesięciu minut, które mijają niczym mały kwadrans. Nie zawiodłem się. Moje oczekiwania wobec zespołu zostały spełnione z nawiązką. Łapcie ten krążek, bo jest cholernie dobry.

- jesusatan

Recenzja Uhritulet „Uhritulet”

 

Uhritulet

„Uhritulet”

Purity Through Fire 2023

Uhritulet to świeżutki jednoosobowy projekt, który do życia powołał fiński multiinstrumentalista o enigmatycznym pseudonimie VP.  Zupełnie nie pierdoląc się w tańcu, od razu jebnął z grubej rury i wydał debiutancki album. Co na nim znalazłem? A wyobraźcie sobie, że oprócz introsa pięć kawałków black metalu w finlandzkim ujęciu. Jak to bywa w przypadku mieszkańców tego kraju to również ten, który odpowiada za powstanie „Uhritulet” na melodiach się zna. Jednakże w tym przypadku podane są one w trochę innej formie. Poza folkowym charakterem posiadają pewną punkową skoczność, co upodabnia trochę muzykę tej kapeli do norweskiego Slegest. Mimo to ich nachalność i infantylność w dwóch pierwszych utworach zaraz po intrze, wzbudzić może tylko moje politowanie. Na szczęście w kolejnych trzech kompozycjach ta maniera znika i numery te nie przypominają już ścieżek dźwiękowych z dawnych seriali wakacyjnych dla dzieci. Robi się nieco poważniej, a to powoduje, że materiał VP zamienia się w bardziej chropowaty black metal, nawiązujący do początków drugiej fali, a swą surowością przypominać może nieco ówczesne podziemne brygady jak na przykład bandę mizantropów z Czarnych Legionów. Oczywiście to tylko skojarzenie, bo produkcja Uhritulet jest czyściejsza i czytelniejsza. Ogólnie rzecz biorąc rzępolenie Fina to łatwa w odbiorze rogacizna, nie nastręczająca żadnych trudności podczas odsłuchu. Wchodzi gładko i w sam raz nada się jako podkład dźwiękowy na niejedną zakrapianą imprezę. Wyróżnić tutaj należy „Yön Soihduissa”, który wieńczy to dzieło i odbiega wyraźnie od reszty, a swoim wolnym, wręcz monumentalnym usposobieniem gniecie konkretnie. Szkoda, że tylko on jeden. Mam nadzieję, że w przyszłości VP postawi na takie właśnie tony. Tym czasem miłośników black metalu w chwytliwej formie zapraszam do zapoznania się z „Uhritulet”.

shub niggurath

Recenzja ARTERY ERUPTION „Straight To The Ass”

 

ARTERY ERUPTION

„Straight To The Ass”

Ossuary Industries 2023

Długo, bardzo długo kazali czekać swym fanom na kolejny, pełny album popierdoleńcy z Artery Eruption. Ostatnie ich chore rzygowiny ukazały się bowiem bez mała 14 lat temu. Niemal straciłem nadzieję, że usłyszę kolejne ich wymioty, a tu proszę. Chłopaki nieco się przeorganizowali, wzięli jaja w garść, konkretnie zabrali się do roboty i stworzyli, nie boję się użyć tego określenia, najbardziej chory i wynaturzony album z Brutal Death Metalem, jaki ukazał się dotychczas w Roku Bestii 2023. No ja pierdolę, w pizdę jeża, kurwa mać, ten album po prostu niszczy w chuj, a wałki pokroju „Anal Only”, „Straight To The Ass”, „God Made Me A Certain And Very Specific Way”, czy „Euphoric Intoxication From An Attractive Ass” sieją pod kopułą takie spustoszenie, że najbardziej perwersyjny seks w kakaowe oko, to przy tym tylko biedna, małżeńska gra wstępna. Dawno bowiem żaden zespól,  nie zaserwował mi tak miażdżących, a zarazem nielicho pozawijanych bębnów, niszczącego brązowe słoneczko, wywracającego flaki basu, rozrywających, intensywnych, a zarazem wysoce popapranych, dystopijnych riffów i growli przesiąkniętych tak sprośnymi czynami, że dorównują im tylko, zamiatane przez Watykan pod dywan, pedofilskie występki księży i biskupów katolickich. Niewątpliwie Artery Eruption to nie od dziś jeden z najbardziej chorych zespołów na scenie Brutalnego Metalu Śmierci, a ich tegoroczna płytka potwierdza to dobitnie (choć w mym prywatnym rankingu „Straight…” nie przebiła wydanej w 2009 roku "Driving My Fist…”). Tak czy srak, niewielu potrafi zagrać tak, jak oni, a wielu, którzy próbują to zrobić, w porównaniu z Erupcją Tętnicy zaliczają spektakularną padaczkę, wyglądając, jak nieudolni, sprośni praktykanci, którzy przypadkowo zaplątali się w domu rozpusty. Nic więcej już nie dodam. Po pierwsze dlatego, że słowa nie oddadzą tego, co dzieje się na tej płycie, a po drugie dlatego, że to po prostu zajebisty album i nie wyobrażam sobie, aby nie znalazł się on w kolekcji każdego maniaka kurewsko perwersyjnego Brutal Death Metalu. Ja już zarzuciłem sieci, aby go złowić,… nieważne jakim kosztem.

 

Hatzamoth

czwartek, 28 września 2023

Recenzja Omnivortex „Circulate”

 

Omnivortex

„Circulate”

Inverse Rec. 2023

Pochodzący z Helsinek Omnivortex to zespół młody, aczkolwiek prężnie działający. Założony w dwa tysiące dziewiętnastym, zadebiutowali rok później, by teraz uderzyć z nowym materiałem. Cóż, nie wiem jak rzecz się miała na „Diagrams of Consciousness”, ale „Circulate” jawi mi się albumem tyleż kolorowym, co nie do końca przemyślanym i spójnym. Ale po kolei. Finowie parają się śmierć metalem, a ściślej ujmując, techniczną jego odmianą. Ich nowy krążek otwiera „Dwells”, utwór utrzymany w średnim tempie z niewielkimi przyspieszeniami, z odrobiną dysonansu na gitarach i harmoniami mogącymi kojarzyć się bezpośrednio z Ulcerate. Nie wiem tylko po co w samym jego środku wyskakuje niczym diabeł z pudełka klimatyczne zwolnienie, które to całkowicie burzy drapieżny charakter utworu. Następnie idzie „Transforming to Pale Mist”… Powiem szczerze, że po dość djentcore’owym wstępie musiałem sprawdzić playlistę, czy czasem nie wkradł mi się jakiś chochlik. Ale nie, wszystko się zgadza, to nadal Omnivortex. Zgadza się, poza muzyką, która to ma się do tego co przed chwilą słyszałem jak pięść do nosa. Tam technika, tu toporne ciosanie. Jest co prawda solóweczka, ale jakaś koślawa, i ponownie akustyczny uspokajacz na zakończenie. Zaraz potem wracamy na właściwe tory, ale w wolniejszym tempie i z większą dawką melodii. I w samym środeczku pojawia się co? Tajest, pitolenie! A następnie bardzo klasyczna, heavymetalowa partia solowa. Czwarty na liście „Slumber in Black” to lekki przynudzacz, przy którym faktycznie można się zdrzemnąć. Zatem plus dla zespołu za trafny tytuł. Nie wspomnę już, co się nawet w nim, nie wiem na chuj, przewija, bo wiecie sami (patrz wyżej). Dalej mamy nawiązanie do death metalu zza wielkiej wody (taaaak, z szablonowym pitu-pitu, a jakże), i w tym momencie płyta zaczęła mnie wkurwiać na maksa. Bo stanowi taki na odpierdol robiony patchwork, w którym totalna tandeta i jałowość przeplata się z całkiem dobrymi akordami. Co prawda każdy z nich z innej parafii, ale są. Co z tego, skoro zaraz wskakuje jakiś melodeath i niszczy resztki w miarę pozytywnych wrażeń. Ja rozumiem, że Finowie starają się urozmaicać swoje piosenki, ale takie rzeczy robi się z głową a nie na chybił trafił. Słuchając „Circulate” sam już nie wiem jaka to z zamysłu miała być muzyka. Pewne jest jedynie to, że w każdym kawałku (jest na albumie jeden wyjątek, hurra!) będzie nastrojowe wyciszenie. Nie no, nie trafia to do mnie w żaden sposób. Może lepiej było posegregować pomysły i nagrać z trzy przyzwoite EP-ki? A tak wyszło niewiadomo co. Beznadzieja.

- jesusatan

Recenzja Solus Grief „What If This Was Everything”

 

Solus Grief

„What If This Was Everything”

Purity Through Fire 2023

No i nie minął nawet jeden rok od debiutu w fizycznej wersji Solus Grief, a już 22 września miała miejsce premiera drugiego albumu tego jednoosobowego projektu z Norwegii. Poprzednia produkcja, choć mocno odbiegała od norweskiego sposobu na black metal, to ujęcie tego tematu przez Praefuro było ciekawe i dość poruszające. Już po wielokrotnym przesłuchaniu „With A Last Exhale” ostrzyłem sobie zęby na kolejną produkcję i bardzo byłem ciekawy co będzie dalej. Nie zawiodłem się, bo ten muzyk stanął na wysokości zadania i uraczył mnie znowu czterema utworami, które zawładnęły mną do reszty. Cały czas jest to szczególnie depresyjny i zarazem atmosferyczny black metal, który całymi garściami czerpie z doom metalu lat 80 i 90. Jednak na „What If This Was Everything” nie są one już tak wyraźne. Co prawda w dwóch pierwszych kawałkach styl ten przeważa i częstuje mnie niezwykle gęstą oraz duszną ścianą dźwięku, która hipnotyzuje niemiłosiernie, ale coraz częściej wyłaniają się tam lodowate i równie transowe tremolo, przyspieszające nieco tempo. Gdy do głosu dochodzą dwa kolejne numery tendencja do gniotących i zawiesistych doomowych riffów prawie całkowicie zanika, a na pierwszy plan wypływają akordy właściwe dla satanicznego grania. Brzmienie co prawda pozostało, jak na poprzednim wydawnictwie, raczej cięższe, co podbija wyraźnie przysadzista sekcja rytmiczna, lecz nie pozbawione jest odpowiedniej ostrości, a szron jaki ze sobą niesie jest dzięki temu grubszy. Wszystkiemu towarzyszą rasowe wrzaski Praefuro, które wypełnione dużym ładunkiem emocjonalnym są perfekcyjnym dopełnieniem tej płyty. Ich pełen smutku, a także wściekłości wydźwięk czyni z „What If This Was Everything” bardziej diaboliczną płytę od jej poprzedniczki. Podobnie ma się sprawa z warstwą muzyczną, której części składowe złożone są bardziej z czarciego traktowania strun niż z doomowego kostkowania. Ich prędkość także jest większa, a wręcz niekiedy przeradza się w istny blizzard, który boleśnie rani uszy. Cóż, najnowsza propozycja Solus Grief jest fantastycznym rozwinięciem koncepcji zapoczątkowanej na „With A Last Exhale” z tym, że norweska dusza Praefuro wzięła górę i postawił on w większej mierze na ukłon w stronę rodzimego black metalu. Muzyka jednak z tego powodu nie zatraciła swego szczególnego klimatu, a niesie ona chmurną atmosferę podobnie jak kończące się lato. Wspaniałe cztery kompozycje, które pomimo tego, iż trwają 47 minut, zlatują szybko i nie męczą swoją długością. Nastrojowy i zarazem agresywny black metal też trzeba umieć zagrać i Solus Griefto się udało. Polecam.

shub niggurath

środa, 27 września 2023

Recenzja Broder „Skarpretterfossilet”

 

Broder

„Skarpretterfossilet”

Extremely Rotten Prod. 2023

O kurwa, ale gnój! Tak dosłownie pomyślałem w chwili gdy włączyłem nowy album Kopenhaskiego Broder. Pierwsze bowiem co dociera do naszych uszu to totalnie zasyfione i zbasowane brzmienie, gruzowe pod każdym względem. Dopiero po chwili ochłonąłem, ale tylko na chwilę, bo przyjąłem drugi policzek od samej zawartości muzycznej „Skarpretterfossilet”. O ile na debiucie bracia Hviid (znani także z Blot & Bod) dopiero raczkowali muzycznie, to przez ostatnie pięć lat rozwinęli się wręcz nieprzyzwoicie. Na ich nowej płycie otrzymujemy bardzo ciekawy amalgamat gatunków. Do ogromnego, bulgoczącego smołą kotła Duńczycy wrzucają składniki niekoniecznie oczywiste. Przede wszystkim zderzamy się tutaj a niesamowicie masywną ścianą dźwięku, z tłuczącą intensywnie perkusją i mocno pracującym basem. Sekcja rytmiczna stanowi niezaprzeczalnie sos, pod powierzchnią którego wybrzmiewają nieco przytłumione gitary. Ale co tam się dzieje… Znajdziemy na tej płycie elementy doom metalowe, miażdżące swoim niechlujnym majestatem, war metalowe akordy podkręcające tempo i siejące istną pożogę, sporo Bolzerowego riffowania, trochę starej szkoły death metalu, kapkę punka i noise’u. Na pewno, nie można powiedzieć, że drugi album Broder jest nijaki, monotonny czy zagrany od szablonu. Kolesie tasują gatunkami, często łamią tempo, płynnie zmieniając harmonie zachowując jednocześnie niesamowitą spójność. Z drugiej strony, nie da się zaprzeczyć, ze początkowo ma się wrażenie, jakby niektóre fragmenty naznaczone zostały piętnem chaosu, co jednak jeszcze bardziej podkreśla dzikość tych nagrań. Do tego dorzucić trzeba kilka słów o wokalach, które są chropowate i ponadprzeciętnie zezwierzęcone. W niektórych miejscach zresztą ich intensywność potęgowana jest poprzez nałożenie na siebie kilku głosów, wybrzmiewających niczym z głębi olbrzymiej groty. Mówiąc o intensywności, to muzyka Broder kojarzy mi się pod tym względem z Concrete Winds, nawet w tych wolniejszych partiach. Największe wrażenie na „Skarpretterfossilet” robi jednak piętnastominutowy kolos, który zasypuje nas wywrotką pokruszonego betonu i zalewa wrzącą lawą. Ja pierdolę, ten krążek jest tak masywny, że czuję się przy nim totalnie malutki. Sprawdzajcie go koniecznie, bo to dla mnie jedno z największych odkryć bieżącego roku.

- jesusatan

Recenzja Cystic „Palace Of Shadows”

 

Cystic

„Palace Of Shadows

Chaos Records 2023

Jak się okazuje, Seattle to nie tylko rozciągnięte swetry, przetłuszczone włosy i grunge, bo stamtąd również pochodzi Cystic. Kiedyś byli tercetem, ale teraz występują jako kwartet. Powstali w 2018 roku i od tamtego czasu podobno zdążyli nieźle namieszać na tamtejszej scenie swoimi demosami i epkami. W sierpniu ukazała się ich pierwsza płyta, na której zamieścili dziewięć zapleśniałych utworów. Już sama okładka tego wydawnictwa wskazuje na to, iż nie będziemy mieli do czynienia z muzyką pokroju Nirvany czy Pearl Jam, ponieważ zainteresowania Amerykanów fruwają wokół metalu śmierci. Te, jeżeli chodzi o ścisłość, siedem numerów, gdyż pierwszy i ostatni to intro i outro, to nic innego jak klasyczny death metal żywcem wyjęty z lat dziewięćdziesiątych. Wiele można by było napisać o „Palace Of Shadows”, ale nie ma co ściemniać. Kompozycje Cystic to proste granie. Zmienne tempa, riffy oparte na thrashowym kostkowaniu, dociążone odpowiednim brzmieniem gitar i sekcją rytmiczną, w której bas pełni główną rolę, a solowe jego przerywniki to norma w tradycyjnym ujęciu tego gatunku. Nie należy zapomnieć o wokalach, których gardłowy i chropowaty charakter doskonale wpisuje się w brudną i stęchłą warstwę dźwiękową tej produkcji. Być może, że kawałki Cystic na chwilę obecną nie wyróżniają się niczym szczególnym od tych, które są nam dobrze znane, gdyż przypominają nieco początki Death i Autopsy, a i szwedzizną momentami też zalatują, to nie można odmówić tym chłopakom niesamowitej energii jaką włożyli w ten materiał. Słychać to za sprawą dość dużego wpływu punka w ich muzykowaniu. W szybszych partiach czy też nagłych galopadach akordy oraz lekko kartonowe werble wyraźnie wskazują na rebeliancki stosunek tej czwórki muzyków do świata. Poza gniotącymi nutami w średnim rytmie jak i śmierdzącą rozkładem wolną agogiką, reszta riffów wydaje się być czysto anarchistyczna, a jej podkute glany mocno walą w ryj. I to jest wartość dodana. Czekam na kolejne nagrania w wydaniu Cystic, bo rozwój tego bandu, mając na uwadze poprzednie jego wynurzenia, jest znaczny. Całkiem prawdopodobne, że z każdą następną propozycją będzie jeszcze lepiej. Tym czasem polecam „Palace Of Shadows” jako ciekawy i nawet smaczny kęs dusznego i zarazem pełnego ikry death metalu rodem z końcówki poprzedniego stulecia.

shub niggurath

Recenzja SHORES OF NULL „The Loss of Beauty”

 

SHORES OF NULL

„The Loss of Beauty”

Spikerot Records 2023

 

Przyznam się Wam bez bicia, że z czwartym albumem długogrającym włoskiego Shores of Null mam sporą zagwozdkę. Panowie z Lacjum tworzą w klimatach Melodyjnego Black/Doom Metalu, porównuje się ich twórczość do dokonań Katatonia, Novembre, Paradise Lost, Enslaved, czy Woods of Ypres, więc teoretycznie powinna mi leżeć ta muza. No właśnie, teoretycznie. Ta płyta ukazuje bowiem, że pomiędzy teorią a praktyką różnica jest bardzo, bardzo głęboka. No to przejdźmy do rzeczonej w poprzednim zdaniu praktyki, gdyż teorię poznaliście już na samym początku tej recki. „The Loss of Beauty” to 55 minut melodyjnego grania z klimatem, który napędzają dziergające wyśmienicie wiosła i emocjonalne, czyste wokale o ciekawej barwie. Nic nie można zarzucić beczkom, czy czterem strunom, gdyż swą pracę wykonują wręcz modelowo, ale to jednak gitary do spółki z gardłowym naprawdę robią tu robotę. Chłodne, acz stosunkowo gęste riffy płyną zwartym strumieniem melancholijnych melodii o wielowarstwowych strukturach, wyważone, ciekawe, niekiedy dyskretne harmonie podkręcają atmosferę, kreatywne, progresywne akcenty i wszelakie, koronkowe niuanse ukazują wyśmienity warsztat gitarzystów, a niekonwencjonalne często, rezonujące w przestrzeni, głębokie, temperamentne linie śpiewu utrzymują napięcie tego spektaklu na odpowiednio wysokim poziomie. Do tego wszystkiego dochodzą jeszcze dodające ciężaru i pikanterii niskie growle, gotyckie akcenty, akustyczne miniatury, dźwięki fortepianu i inne przeszkadzajki (szum wiatru, płacz dziecka itd.). Odniesienia i inspiracje do wspomnianych tu na początku zespołów są rzeczywiście słyszalne (choć oczywiście bez chamskich zrzynek), a ja dodałbym jeszcze do tego, zacnego grona Amorphis, Sentenced i Anathema. Muzycznie zatem wszystko cacy, ale klimat tego krążka delikatnie mówiąc mi nie odpowiada, a mówić wprost jest po chuju. Nie uświadczymy tu bowiem przytłaczających, grobowych wibracji, czy depresyjnego feelingu. Co najwyżej odnajdziemy tu (i to także nie we wszystkich wałkach) pewne nuty zwątpienia, bądź sceptycyzmu. Ogólnie jednak „Utrata Piękna” zawiera taką przyjemną, jesienną, słoneczną, delikatnie tylko przesłoniętą deszczem, przebojową muzę, którą można sobie zanucić pod wieczornym prysznicem. Dla mnie to zdecydowanie za mało, a Wam, jeżeli wystarczą takie jeno lekko zachmurzone, wrześniowo-październikowe klimaty, to czwórka Shores of Null wejdzie Wam bez wazeliny.

 

Hatzamoth

wtorek, 26 września 2023

Recenzja Ossuary „Forsaken Offerings”

 

Ossuary

„Forsaken Offerings”

Darkness Shall Rise Prod. 2023

Zespołów o tej nazwie istnieje co najmniej kilka. Ten konkretny pochodzi z Wiskonsin w Stanach, a „Forsaken Offerings” to ich świeżutka EP-ka, która kilka dni temu ukazała się nakładem Darkness Shall Rise. Ukazała się w trzech formatach, i w zależności od tego jaki nabędziemy, znajdziemy na nim różną porcję materiału. Wersja winylowa zawiera bowiem dwa utwory, kasetowa wzbogacona jest dodatkowo o cover Goatlord, a na cedek wtłoczono jeszcze obie, zarejestrowane we wcześniejszych latach demówki, co daje łącznie ponad godzinę muzyki. Nowe numery nie różnią się zbytnio od tych nagranych kilka lat wstecz, ani pod względem muzycznym ani brzmieniowo. Zespół obraca się w klimatach deathmetalowych, kotwicząc raczej w tempie wolnym lub co najwyżej średnim. Panowie większy nacisk kładą na konkretny riff niż wyścigi czy techniczne popisówy. Gitary mielą tu rytmicznie i ciężko, dość często nawiązując choćby do brytyjskiej huty stali spod znaku Bedediction czy Bolt Thrower. Zwłaszcza, że w swoich utworach zespół przemyca sporą dawkę bujających, zakutych w pancerne szaty melodii. Co jednak istotne, wcale nie oznacza to, że na „Forsaken Offerings”, czy bonusowych demówkach, zajeżdża dosłownie wymienionymi powyżej klasykami. Podobny jest jedynie rdzeń i struktury poszczególnych kompozycji. O tym, że Ossuary szukali inspiracji w innych miejscach niech świadczy fakt, że są na tej płycie także fragmenty kojarzące się z pierwszą płytą Samael. Przede wszystkim jednak Amerykanie potrafią bardzo umiejętnie odtworzyć ducha starej szkoły, unikając kopiowania, a jedynie sklejając swój własny model śmierć metalu z pozbieranych elementów. Podoba mi się brzmienie tych nagrań. Jest odpowiednio przybrudzone i solidnie masywne. Odpowiedni klimat budują także wokale. Nie jest to typowy growl, raczej charkot w nieco wyższej tonacji, trochę przytłumiony i wycofany, co dodaje muzyce pierwiastka gruzowatości. Biorąc pod uwagę całokształt, Ossuary jest zdecydowanie zespołem godnym uwagi i szkoda, żeby taki materiał przepadł w zalewie planktonu.

- jesusatan

Recenzja Mons Veneris „Excesses Of Perpetual Gloom”

 

Mons Veneris

„Excesses Of Perpetual Gloom”

Signal Rex 2023

Niezwykle płodny Mons Veneris od momentu swego powstania w 2003 roku zarejestrował imponującą ilość materiałów, a mianowicie 20 demosów, 8 epek, 5 albumów, pojawił się na 23 splitach i wydał 2 single. Zatem nie wyobrażam sobie, że nikt nie zna tego portugalskiego bandu, a zwłaszcza ci, którym nieobcy jest lo-fi black metal igłównie pewnie fanów tego typu muzykowania zainteresuje fakt, że 27 września ukaże się ich najnowszy maxi pt. „Excesses Of Perpetual Gloom”. Są to trzy numery, jak zwykle w przypadku tej kapeli, obdarzone paskudnym brzmieniem, gdzie mocno przesterowana gitara z wraz z takowym basem i łomoczącą perkusją generują dźwięki, płynące w średnich tempach, które scharakteryzowałbym jako przypominające coś na kształt osobowości histrionicznej. Jest tak dlatego, że w występujących tutaj riffach odnaleźć można pewną teatralność oraz nadmierną chęć zwrócenia na siebie uwagi. Nic w tym złego, bo oprócz tego, że muzyka Mons Veneris nie tylko nawiązuje do twórczości francuskich Czarnych Legionów, to czerpiąc z tej tradycji dodatkowo urozmaica ten gatunek na swój niepowtarzalny sposób. Poza piwnicznymi i nienagannie nieprzyjaznymi riffami dostajemy również szereg pokręconych melodii, którym w nienaturalny sposób przygrywa nie pasująca zupełnie w tych momentach perkusja. Ogólnie rzecz biorąc, zresztą Portugalczycy zdążyli już do tego przyzwyczaić, całość sprawia wrażenie sonicznego bałaganu. Słuchając ich muzyki nie można pozbyć się uczucia dyskomfortu, ponieważ kompozytorzy kierują się tylko własną estetyką i prawami, które delikatnie zadają kłam wcześniej ustalonemu porządkowi odnoszącemu się do tworzenia muzyki. Przypadkowe zmiany tempa, nagłe i nielogiczne przejścia jednego riffu w zupełnie inny, przeróżne kostkowanie, marna, lecz selektywna produkcja, a wszystko upstrzone nazbyt egzaltowanymi wokalami, których jest ich cała gama. Od czarcich warknięć, poprzez opętańcze jęki, aż po czyste zaśpiewy, przybierające formę fenrizowych piosenek z ostatniej płyty Isengard. Jednak w tym nieracjonalnym chaosie zauważyć można pewną metodę. Myślę, że jest to rozmyślny koncept, w jakimś stopniu zaczerpnięty z „Goatlord” w wersji z 1996 roku. Tam spotkać się można również z rozjazdem między poszczególnymi sekcjami, co wraz ze sztucznie dogranymi wokalizami, przechodzącymi niekiedy w falset potęguje nierealność tego wydawnictwa. W przypadku Mons Veneris cała ta masa „absurdów” zaowocowała na wskroś złą muzyką, która w przemyślany sposób zohydzi black metal przypadkowym słuchaczom i chwała im za to. Ciekawe i raczej niespotykane podejście do rogacizny w wydaniu raw. Polecam.

shub niggurath

Recenzja NECRONOMICON EX MORTIS „Necronomicon Ex Mortis”

 

NECRONOMICON EX MORTIS

„Necronomicon Ex Mortis”(Ep)

Independent 2023

Kurczę, zawiodłem się trochę na tej piątce zza wielkiej kałuży, a wszystkiemu winna okładka tego materiału. Zmyliła mnie suka. Trudno, zdarza się. Muszę z tym żyć. A teraz do rzeczy. Panowie z Chicago w tym, co tu słychać próbowali połączyć ze sobą tradycyjny, amerykański Death/Thrash pierwszej połowy lat 90-tych z melodyjną frakcją Metalu Śmierci ukierunkowaną na Skandynawię. Nie pytajcie mnie, co pchnęło ich do takiej próby? Niech pozostanie to ich słodką tajemnicą. Jakkolwiek by nie było, to rezultat ich starań jest raczej mizerny (przynajmniej na razie). Chłopaki wiedzą jednak, do czego służą ich instrumenty, a przygotowanie warsztatowe mają naprawdę bardzo dobre. Słychać to zarówno w partiach wioślarzy, którzy nie stronią tu od technicznego palcowania po gryfach, czy też wycinania kwiecistych solówek o Heavy Metalowym zabarwieniu, jak i w grze sekcji rytmicznej (pałker potrafi przyłożyć, oraz zakręcić, a basista także wywija niezgorzej). Cóż z tego, skoro „Necronomicon Ex Mortis” to produkcja wyjątkowo niespójna i brak jej myśli przewodniej? Taki „Earth Cancer” na ten przykład potrafi dojebać i gdyby cała Ep’ka była utrzymana w tym klimacie, to w mordę jeża byłbym ukontentowany, choć nie jest to w żadnym razie wałek wybitnie niszczący i ma swoje wady. „Nocturnal” już tak nie siedzi, choć jest jeszcze do przyjęcia, lecz pozostałe dwie kompozycje, czyli „Celestial Tomb” i „The Burning” to przy wszystkich sztuczkach technicznych, jakie zostały w nich zastosowane, jeno melodyjne pitolenie, które do niczego nie prowadzi i wywołuje u mnie jedynie nerwowy szczękościsk. Wygląda to trochę tak, jakby zespół stanął w rozkroku i nie wiedział, w którą stronę podążyć. Ja sugerowałbym tę, zaprezentowaną w „Raku Ziemi”, bo to jedyny, słuszny kierunek, choć oczywiście to moja czysto subiektywna opinia. Jak na razie jest jednak mizernie, a wszystko w chuj się rozłazi. Szkoda, bo okładka naprawdę fajna…

 

Hatzamoth

niedziela, 24 września 2023

Recenzja Deathblow „Rotten Trajectory”

 

Deathblow

„Rotten Trajectory”

Sewer Mouth Rec. 2023

Na koniec września wyznaczono datę premiery nowej EP-ki Deathblow. Przyznam, zespół to dotychczas mi nieznany, choć posiada w swoim dorobku już dwie pełne płyty i wcześniejszą EP-kę z dwa tysiące piętnastego. Na „Rotten Trajectory” składają się zaledwie trzy numery, trwające razem osiem minut. Jest to zatem świetny materiał poglądowy jeśli ktoś chciałby się przekonać, co to takiego ten Deathblow. Panowie grają thrash. Bardzo energetyczny, w solidnie podkręconym tempie, z wieloma elementami popychającymi ich twórczość w kierunku crossoveru. Już otwierający całość „Rotten Trajectory” bardzo mocno skojarzył mi się z S.O.D., zwracając uwagę nie tylko swoją skocznością ale i ostrym riffowaniem oraz bardzo dobrą solówką. Dalej jest wcale nie gorzej. Może spod palców Smelltrona i Holgera nie wychodzą megatechnicznie łamańce, ale słychać, że panowie swoje rzemiosło mają opanowane w wysokim stopniu. Przede wszystkim nie ma tu opierdalania, tylko akord idzie bezpośrednio za akordem, a niektóre z nich mocno też odwołują się do Slayer. Dla przykładu w ostatnim „In Plain Sight”, gdzie można odnieść wrażenie, jakby kilka linijek napisał chłopakom nieświętej pamięci Jeff Hanneman. Co prawda w kilku miejscach pojawiają się niepotrzebne wrzutki, typu niby Maidenowe solo pod koniec wspomnianego przed chwilą kawałka, ale te drobne niezgodności i tak nikną w zalewie naprawdę dobrych pomysłów. Wokalnie natomiast jest bardzo solidnie, trochę na nutę przywoływanego już wcześniej S.O.D. . Nie zapomniano też o klasycznych chórkach w refrenach, co zawsze podkręca klimat starej szkoły. Kopie dupsko ta muzyka bardzo rytmicznie, co automatycznie wrzuca Deathblow, przynajmniej w moim rankingu, do worka zespołów typowo koncertowych. Tym bardziej, że wyraźnie zaznaczający tu swoją obecność punkowy sznyt na żywca sprawdza się jak mało co. Jak będziecie mieli okazję, to rzućcie sobie na ten band uchem. Może z kapci was nie wyrwie, ale na pewno nie rozczaruje.

- jesusatan

Recenzja GRAVESEND „Gowanus Death Stomp”

 

GRAVESEND

„Gowanus Death Stomp”

20 Buck Spin (2023)

Nadeszło nowe! Nowojorski Gravesend atakuje właśnie drugą płytą, która podąża ścieżką wyznaczoną na „Methods Of Human Disposal”. Nie da się ukryć, że zespół można potraktować jako małe, sceniczne zjawisko, bo takiej hybrydy grindu, war, death i black metalu ze świecą szukać. Tym razem wydaje się, że tego pierwszego członu najmniej na tym wydawnictwie, punkowy zadzior i dzikość trochę ustąpiły miejsca deathmetalowej masywności, czego wcale nie należy traktować jako zarzut. „Gowanus Death Stomp” niesie za sobą duży ładunek energii i wściekłości, choć nie mogę się oprzeć wrażeniu, że na debiucie, a zwłaszcza na demo było tego więcej. Nie zmienia to faktu, że jest to i tak cholernie wyróżniające się granie na rynku. Kompozytorsku z grubsza dostajemy nieco ponad 36 minut jednego i tego samego, trudno tu wyróżnić któreś utworu, skoro całość i tak działa z niszczycielską mocą. Całość oprawiona jest w odpowiednie, tłuste brzmienie i nie ma tu miejsca na pierdolenie się w tańcu czy chwile oddechu, Gravesend sukcesywnie robi swoje ukazując podłość i zakłamanie tego świata. Trudno pisać elaborat na temat najzwyczajniejszego w świecie ciosu w twarz. Absolutnie zero rewolucji muzycznej i stylistycznej, po prostu nieustanna chłosta tu i ówdzie okraszona nieco wolniejszym, kroczącym fragmentem. Myślę, że kto lubi takie granie ten nie ma się co zastanawiać i powinien brać w ciemno. Jest tu grubo, jest skutecznie i niczego więcej tu nie trzeba jeśli chodzi o tego typu granie. Pełna rekomendacja.

 

                                                                                                                                             Harlequin

Recenzja Misanthropic War „Utter Human Annihilation”

 

Misanthropic War

„Utter Human Annihilation”

Godz ov War 2023

Misanthropic War to zespół, o którym w zasadzie wiadomo jedynie tyle, że pochodzi zza naszej zachodniej granicy i dwa lata temu nagrał demo, które wypuścił na taśmie sumptem własnym. Jakiekolwiek dokładniejsze szczegóły i personalia owiane są słodką tajemnicą. I tak jak panowie są zagadkowi, tak w przypadku debiutanckiego krążka wykładają karty na stół już przy pierwszym podejściu. A może nawet i przed, bo wystarczy jedynie spojrzeć na tytuł tego wydawnictwa by w zasadzie wiedzieć wszystko. „Utter Human Annihilation” to czystej maści wojenny wpierdol. Nie wyobrażam sobie, by można było przejść od pierwszej sekundy do frontalnego ataku w bardziej niedyskretny sposób. Trzynaście ataków wchodzących w skład tego albumu to czysta dźwiękowa anihilacja. Jeśli nigdy wam się nie trafiło stać tuż przy ciężkim karabinie maszynowym podczas akcji, to nic straconego. Włączając ten album wystawieni zostajecie na bezustanne kanonady w bardzo szybkim tempie, z króciutkimi przerwami na przeładowanie. Rytm, jaki dyktują Niemcy jest tutaj podkręcony do granic ludzkiej wytrzymałości, a pracujące z podobną intensywnością co perkusja gitary, rażące brutalnymi death/black metalowymi akordami, ścierają skórę z twarzy niczym gruboziarnisty papier ścierny. Ich podkreślone tłustym basem riffowanie przypomina pracę silnika ciężkiej machiny wojennej, pędzącej przed siebie i plującej śmiercionośnym ogniem. Napór Misanthropic War jest tak silny, że nie ma w ich utworach zbyt wiele miejsca na melodię. Ona się po prostu w tym zaduchu nie mieści. Ta muzyka jest niczym walec, który rozjeżdża wszystko na swojej drodze, równając wszelkie przeszkody z glebą. Dodatkowego jebnięcia dodaje jej masywne brzmienie, spod ciężaru którego nie sposób się wygrzebać. Beczki dudnią głęboko, wiosła mielą na proch, a wokal zalewa uszy rzygając napalmem w kompletnie nieczytelnym tonie. Mimo iż wszystkie kompozycje są do siebie niemal bliźniaczo podobne, trzydzieści cztery minuty składające się na „Utter Human Annihilation” mijają jak z chuja strzelił, a kiedy ofensywa milknie, tak samo szybko jak się rozpoczęła, aż chce się rozpocząć ją ponownie. Można powiedzieć, że debiut Misanthropic War to płyta bez grama finezji. Oczywiście. I taka właśnie ma być. Bo to nie są rurki z kremem, tylko brutalny, nieelegancki wpierdol. Konkretnie dojebany album.

- jesusatan

Recenzja Perverticon „Extinguishing The Flame Of Life”

 

Perverticon

„Extinguishing The Flame Of Life”

Personal Records 2023

Tercet ten już kilka lat istnieje, bo powstał w 2011 roku w Szwecji. Wyżej wymieniony i zarazem ich debiutancki album, pierwotnie wydany w 2013 jako dwunastocalowy winyl przez Moordgrimm, filię Cacophonus Records, wznawia właśnie Personal Records. Dobrze się stało, gdyż Perverticon jak dotąd był mi nieznany, a „Extinguishing The Flame Of Life” to kawał niezłego black metalu. Te 37 minut muzyki, jak dla mnie, zaczyna się kiepsko. Jest tak, bo pierwsze dwa kawałki mocno zalatują typową tamtejszą melodią, skrzętnie ukrytą pod sardonicznymi riffami trochę w stylu Setherial. Na szczęście wrażenie to rozwiewa kolejne sześć utworów, gdzie te chwytliwe nuty zanikają, a chłopaki z miasta Gävle zaczynają szyć tak jak lubię. Co prawda nie jest to moje ulubione norweskie granie, ale to szwedzkie, któremu bliżej do Craft czy też lepszych momentów u Armagedda lub Excessum. Nie jest ono pozbawione zadzierżystości, bowiem dzięki temu, że podarowali oni sobie wodewilowe wycieczki muza ta brzmi dokładnie jak powinna. Jest to typowy dla tego kraju ze stolicą w Sztokholmie black metal, który kąsa mocno zimnym i ostrym brzmieniem, a jego wymowa jest wyraźnie anty. Gra ostro nastrojonych gitar opiera się na thrashowym kostkowaniu, i w związku z tym momentów, w których pojawia się tremolo znajdziemy tu niewiele. Przeważają biczujące akordy, które niekiedy podane są w niezbyt oczywisty sposób. Wpadają one wtedy w pewne zagmatwanie jakie można spotkać na jedynce Sodom lub u Aura Noir, lecz te bardziej skomplikowane zagrywki szybko mijają, stanowiąc tylko małą przerwę przed powrotem muzy na swoje poprzednie i bezkompromisowe tory. Nie słyszałem drugiej produkcji Perverticon, wydanej niedawno, bo w 2019 roku, ale jeżeli chodzi o „Extinguishin The Flame Of Life”, to z całą pewnością mogę stwierdzić, że jest to chłodny i okresowo arogancki black metal, który został zagrany przez tych Szwedów na ich własną modłę. Jest jadowicie, chropowato i bezczelnie. Prosto w ryj, ale w eleganckim stylu.

shub niggurath