Tomb Mold
„The Enduring Spirit”
20 Buck Spin (2023)
Głośno
ostatnio o kanadyjskich informatykach z Tomb Mold, którzy ostatni ni stąd ni
zowąd zaatakowali czwartym, studyjnym pełniakiem, udostępnionym szerokiej
gawiedzi do odsłuchu online na długo przed premierą fizycznego nośnika. Takie
zjawisko jest w obecnych czasach mało popularne i chyba świadczy o tym, że
muzycy są pewni swego, znają wartość materiału i liczą, że tym, którym się ono
spodoba po prostu kupią nośnik. Niżej podpisany do grona tombmoldowch
bałwochwalców nie dołączy raczej, bo choć swego czasu mocno katowałem „Manor Of
Infinite Forms”, to kolejny duży materiał najzwyczajniej mnie rozczarował. „The
Enduring Spirit” zdecydowanie jest nowym rozdziałem w dorobku Kanadyjczyków,
ale pewną linię rozwojową w kontekście poprzedniej płyty słychać tu wyraźnie.
Coraz mniej tu gruzu, coraz mniej podziemnych meandrów, a coraz więcej
progrockowych i progmetalowych inklinacji. Coraz więcej też schuldineryzmów
odnajdziemy w tych dźwiękach i pewnie byłoby to ok, gdyby szła za tym muzyczna
treść. A tej w twórczości Tomb Mold nie słyszę. Ale po kolei. Pierwsze dwa
kawałki brzmią trochę jak odrzuty z „Planetary Clairvoyance” i niczym
interesującym nie zaskakują. Schody zaczynają się od trzeciego „Will Of
Whispers”, który wyraźnie zdradza fascynację twórczością Cynic. Deathmetalowa
pseudoballada oflagowana hawajskimi motywami, przestrzennymi gitarami i
rozbudowaną formą wydawała się być na początku tragikomicznie zrujnowany przez
monotonny growl Klebanoffa, który pasuje tutaj jak pięść do nosa. Ale
abstrahując już od najsłabszego punktu zespołu, czyli wokalu (Klebanoff
rzeczywiście mógłby kandydować w kategorii najnudniejszy, deathmetalowy
growling) należy zwrócić uwagę na ciekawą formę utworu oraz wiele nowinek,
które w twórczości Tomb Mold się do tej pory nie pojawiały. Przestrzenne,
rozmarzone gitary balansują gdzieś na pograniczu cukierkowatości neo-progu spod
znaku Pendragon, melodyki przedostatniego Death i niespiesznej nostalgii znanej
z side-projektu Derricka Velli Dream Unending. Zaskakująco fajnie to funkcjonuje,
brzmi dość świeżo, a puzzle poukładane są dobrze. Ale tu natrafiamy na kolejny
schodek, bo kolejne utwory w mniejszym lub większym stopniu powielają trochę
ten artrockowo-neoprogowy schemat. Gdy ekipa
z kraju klonowego liście zaczyna już malować tymi rozmarzonymi gitarami
odnoszę wrażenie, że nie potrafią powiedzieć dość. Owszem, melodie są
ładne,harmonie ie są przypadkowe, ale finalnie mam wrażenie, że nie prowadzą
one donikąd. Nawet zamykający płytę 11-minutowy kolos w postaci „The Enduring
Spirit Of Calamity” choć zdecydowanie najlepszy na tym wydawnictwie wydaje się
nie do końca dźwigać nowy koncept i nowe pomysły. Nie pomaga też wokal, który
mógłby nadać tym dźwiękom głębi, historii, coś opowiedzieć, a finalnie jest
doklejonym, bezbarwnym burczeniem, które bardziej jest wartością ujemną niż
dodaną. Podczas gdy spora część krytyki rozpływa się nad tym wydawnictwem ja
odnoszę wrażenie, że jest ono trochę jak ta okładka – trochę cukierkowate,
pstrokate, ni jest dużo, ale chuj wie co to jest, do tego chyba trochę
infantylne i naiwne. Fajnie, że jest inaczej, mi „The Enduring Spirit” w
ogólnym rozrachunku podoba się bardziej niż „Planetary Clairvoyance”, ale
zupełnie szczerze sądzę, że byłaby z tego lepsza EPka niż jest pełniak.
Harlequin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz