piątek, 30 września 2022

Recenzja Hostia „Nailed”

 

Hostia

„Nailed”

Deformeating Prod. 2022

Tak coś czułem, że recenzowana na tych łamach chwilkę temu EP-ka „Resurrected Meat” była jedynie przedsmakiem tego, co właśnie nadchodzi. I to nadchodzi z taką mocą, że kryjcie dzieci i ryglujcie drzwi. Nowy pełniak Hostii to piętnaście ciosów zadanych w dwadzieścia cztery minuty. Że krótko? Owszem, krótko i niebywale treściwie. Sam zastanawiałem się, czy aby tej recenzji nie zawrzeć jedynie w lakonicznym stwierdzeniu, iż jest to „Wpierdol jak ta lala”. Trochę bym nim jednak chłopaków skrzywdził, choć bynajmniej nie mija się ono z prawdą. Rzecz w tym, że Hostia wcale nie jest taką hostią kościelną, którą każdy baran łyka spod ołtarza a ona za każdym razem smakuje tak samo. Na „Nailed” zespół nadal drepcze, albo raczej zapierdala, swoją ścieżką, lecz bynajmniej się nie powiela, co przy gatunku jakim jest death/grand sprawą tak oczywistą nie jest. Tym bardziej cieszy mnie fakt, że panowie potrafią w tym, teoretycznie hermetycznym gatunku, nadal eksplorować i urozmaicać swoje kompozycje. Nie, bynajmniej nie chodzi mi o jakieś koślawe mariaże, awangardy czy wysublimowane pomysły. Tu nadal rządzi prostota. Wioślarze napierdalają na swoich instrumentach chwilami chyba szlifierką, by za chwilę przejść bardzo naturalnie w mega rytmiczny riff, nie pozostawiający jakiejkolwiek innej opcji niż ruszenie w tan. Niezmiennie wszystko dzieje się na wysokich obrotach, urozmaicanych konkretnym akordowaniem przy którym człowiek łapie się za czuprynę niczym ludek zdobiący okładkę „From Enslavement to Obliteration”, i bynajmniej nie wymieniam tego tytułu na chybił trafił. Inspiracje płynące z wczesnych Napalmów czy Terrorizer są tu nad wyraz słyszalne, ale to przecież żadna nowość. Nie mniej jednak totalnie mnie te wariacje rozpierdalają, tak samo jak wiadrowe chwilami brzmienie beczek czy totalnie dzikie, a zarazem mocno zróżnicowane wokale Pacha, będące niczym nitro wtryśnięte do całości. Ta muzyka ma niesamowity groove, jest bezwzględnie dzika i opętana, zarażająca swoją zwierzęcością w zastraszającym tempie. Posłuchajcie sobie choćby mojego ulubieńca „Zajebię cię” i spróbujcie nie pośpiewać sobie tego mijając na ulicy „ulubionego” sąsiada. No i rzecz o której wspomniałem na samym początku. Każdy następny album chłopaków z Mazowsza jest inny. A każdy rozpierdala z taką samą mocą, pozostawiając po sobie spaloną ziemię. Obok debiutu Kill Division, „Nailed” to w moim rankingu najlepszy album death/grand jaki słyszałem w ostatnim czasie. Tak że ten, co ja chciałem powiedzieć? A, wiem!  Wpierdol jak ta lala!

- jesusatan

Recenzja NECROM „All Paths Are Left Here…”

 

NECROM

„All Paths Are Left Here…”

Osmose Productions 2022

Necrom to zespół, który tworzy czwórka prawdziwych weteranów Ukraińskiego undergroundu. Dość powiedzieć, że ci jegomoście pełnili (lub nadal pełnią) kluczowe funkcje w takich bandach, jak Nokturnal Mortum, Mistigo Varggoth Darkestra (tak, tak, męczy tu struny Knjaz Varggoth), Horror God, Fleshgore, Ezophagothomia, Posthumous Blasphemer, czy Sermon of Mockery. Skoro więc zostaliśmy sobie przedstawieni, to czas już najwyższy, bez zbędnego pierdolenia przejść do tego, co najważniejsze, czyli muzyki zawartej na pierwszym pełniaku grupy i odrobić zadanie domowe, nieco ją Wam przybliżając.A uważam, że muza to naprawdę zacna. Płytkę tę wypełnia bowiem 45 minut rasowego, szwedzkiego Old School Death Metalu z cudownym klimatem Sunlight Studio. Dosłownie serce rośnie, słysząc, z jaką werwą i zaangażowaniem nakurwiają ci panowie. Organiczne, surowe beczki uderzają w słuchacza z siłą mechanicznego młota do wbijania mostowych pali, a ziarnisty, masywny  bas o grubych, ząbkowanych krawędziach rwie skórę pasami. Tej tradycyjnie bestialskiej sekcji rytmicznej towarzyszy ściana chropowatych gitar, piłujących solówek i maniakalne, przepastne, agresywne, zabrudzone krwią i wnętrznościami growle. Zespól doskonale radzi sobie z impulsywnymi, nakładającymi się riffami, a melodyczne struktury poszczególnych wałków, oparte o pedał HM-2 nie odzierają tej płyty z brutalności, a wręcz przeciwnie, uwypuklają jej ostrze i dodają spore ilości żrącego jadu. Są tu także momenty, zawierające gęste sygnatury rodem z miażdżącego Doom Metalu, które poparte umiejętnie użytym, nasączonym ciemnością i pokrytym pajęczynami klawiszem cisną potwornie. Brzmi to trochę tak, jakby Carnage, Entombed z ery „Clandestine”, Dismember i wczesny Grave weszli razem do studia i nagrali kawał paskudnego, podlanego brudnym, dzikim Punkiem, destrukcyjnego Metalu Śmierci. Może pomyślicie, że pierdolę głupoty, ale ten na wskroś kanoniczny Death Metalowy, skandynawski rozpierdol w wykonaniu Necrom, jest zarazem zaskakująco dojrzały i do  pewnego stopnia nawet wyrafinowany (oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu). Siedzi mi ta płytka niesamowicie. Jest tak być może dlatego, że duża rzesza zespołów czuje się w dzisiejszych czasach wręcz w obowiązku stworzyć coś nowego i awangardowego, a tymczasem Ukraińcy z dumnie podniesionym czołem nagrali album wyzywająco staromodny, lecz zarazem przekonujący i w chuj niszczący. Cóż, i to chyba wszystko z mojej strony. Zajebista płytka, którą każdy, szanujący się fan skandynawskiego Metalu Śmierci powinien mieć w swej przepastnej kolekcji. Tylko bez wykrętów proszę.

 

Hatzamoth

środa, 28 września 2022

A review of Hedonist „Sepulchral Lacerations”

 

Hedonist

"Sepulchral Lacerations"

Dawnbreed Rec. 2022

It’s poetry... The poetry of war... With these words the demo of Canadian Hedonist opens before us. Let me tell you that of all the samples that were intros to all sorts of releases, this one seems to be one of the most apt. Maybe it's because to me the definition of death metal war machine has from the dawn of time been British Bolt Thrower. It is impossible to count the bands on which this stainless steel colossus has made its mark. Another heir to the legacy of the Coventry-based crew is the aforementioned Hedonist, which on a mere twenty-minute demo perfectly cultivates the traditions started by the islanders. The Canadians clearly draw heavily on the work of the authors of the Fourth Crusade, which can be heard primarily in the characteristically melodic way of riffing and the sound of the guitar, at times almost taken straight from the albums of the aforementioned classics. So the heaviness is mixed here in perfect proportions with catchy harmonies, both crushing to a pulp and gripping at the same time. There is no speed contest here. The guys carve at a rather average pace, although there's no denying that their tank is slightly ahead of the Challenger on the battlefield. And this is perhaps where all the charm of "Sepulchral Lacerations" lies.  Hedonist make a kind of version 2.0, a tweaked with their own ideas counterpart to the original. Because in addition to the obvious skeleton, they made some of their own improvements to the, already almost perfect design. Thanks to them, it can't be said of Hedonist that they are only blind imitators, but eminently teachable students who can apply the master's teachings to their own battle plans. I like almost everything on these recordings. There's gravity, there's an amazing flow, there are shiver-inducing moments, there's a perfect analog sound. The only thing to complain about here, although it will still be a picking holes in it, is the rather flat and a bit too shallow vocals. If you just tweak the singer a bit, Hedonist's subsequent recordings could really make quite a stir on stage. Considering that this is the band's first session, I can't imagine a better start. And if there is even the slightest progress when the next one is recorded, I'm scared to death if my knees can withstand it, or if they will automatically fold up like a pocket knife. I hope to find out very soon, especially since the release of Dawnbreed is a reissue of originally turned loose already a year ago material.

- jesusatan

Recenzja Kathaaria „To Be Shunned By All… As Centres Of Pestilence”

 

Kathaaria

„To Be Shunned By All… As Centres Of Pestilence”

EAL Productions 2022

Narodziny tego bandu datuje się na 1999 rok, a akt ten dokonał się na germańskiej ziemi. W jego skład wchodzi dwóch panów, którzy udzielali się między innymi w takich kapelach jak The Ruins Of Bevarast czy Pagan Altar. Jako duet pod nazwą Kathaaria nie są zbyt płodni, bo od momentu powstania nagrali dwie demówki i jednego longa w 2008. Ta podobno legendarna formacja powraca w tym roku z kolejnym pełnym wydawnictwem, na które składa się sześć utworów, dających czterdzieści osiem minut muzyki. Dźwięki płyną tutaj głównie w średnich i szybkich tempach, tylko niekiedy zwalniając. W nowoczesnym podejściu do riffowania słychać dość duże wpływy Deathspell Omega i czasami Shining. Zatem jak się każdy może domyślić w przypadku tych Niemców mamy do czynienia z modernistycznym podejściem do black metalu. Na „To Be Shunned By All…” znajdziemy mnóstwo połamanych akordów, wzbogaconych o wysmakowane tremolo. Występują tu również szybsze kanonady, przeradzające się w obowiązkowe na tego typu produkcjach dysonanse, z których z rzadka wyłaniają się diaboliczne choć krótkie solówki w stylu Trey’a Azaghtoth’a. Wszystkiemu towarzyszą całkiem ciekawe wrzaski gościa odpowiedzialnego za mikrofon. Wokalista bez wysiłku wydobywa z siebie stonowany growl, uatrakcyjniając materiał. Słuchając tego krążka nudzić się raczej nie można, gdyż granie potomków Karola Wielkiego jest dość pokombinowane, a struktura kawałków całkiem złożona. Pełno tu przejść z jednego tempa w drugie, tak samo ma się rzecz w przypadku riffów, które zmieniają się nieustannie co nadaje wałkom dodatkowej agresywności. Nie brakuje też charakterystycznego dla tego stylu plumkających gitar, które na dobre zadomowiły się w zreformowanym czarcim rzępoleniu. Wszystko ładnie i pięknie. Tylko nic z tego nie wynika. Długość kompozycji nuży. Diabła ani jakichś negatywnych emocji dopatrzyć się w tym nie mogę. Muzycy, owszem na swym rzemiośle się znają, ale żeby zaraz black metalem to nazywać, to chyba lekka przesada. Poprawnie i pomysłowo odegrana jakaś tam muzyka i tyle. Słucha się tego bez żadnych szczególnych doznań, choć zapewne wielbiciele wszystkiego co określić można jako „post”, coś na tej produkcji znajdą.

shub niggurath

Recenzja Onslaught Kommand „Demo I”

 

Onslaught Kommand

„Demo I”

Godz ov War 2022

Wiecie co jest zajebistego w takich materiałach jak demówka Onslaught Kommand? To, że dosłownie w pół minuty po ich odpaleniu wiadomo na jakim lądujemy kontynencie. I to nawet jeśli nie jest ona utrzymana stuprocentowo w utartej formule. Jednak sposób, w jaki ci konkretni panowie wyrażają za pomocą tworzonych przez siebie dźwięków wkurwienie nie pozostawia, przynajmniej średnio ogarniętym odbiorcom, żadnych złudzeń. Tak, autorzy tej taśmy mają  w swoich dowodach osobistych wpisane Chile. Lecz mimo iż jest to kraj górzysty, nie odkrywają bynajmniej żadnych przysłowiowych „Himalajów”. Łupią za to prosty, do bólu szczery death metal z lekka udekorowany czarną polewą i okraszony delikatnie thrashowym sznytem. „Demo I” to zaledwie dwanaście minut muzyki nie wnoszącej do gatunku absolutnie nic nowego. Ba, można powiedzieć, iż są to piosenki banalne. Oparte na sprawdzonych patentach, zasłyszanych już milion razy riffach i zagrane nieco od szablonu. No ale komu to przeszkadza, skoro przepełnione są gniewem, trującym jadem i cmentarnym odorem? Kompozycje Onslaught Kommand brzmią mocarnie i surowo. Wielka w tym zasługa podbitej sekcji rytmicznej, maksymalnie zbasowionej i wbijającej się w łeb z mocą kafara. Towarzyszące jej, przebijające się z tła gitarowe harmonie i krótkie solówki chwilami wydają się jednie dodatkiem, a unoszący się nad całością mocno zachrypnięty wokal dopełnia istoty zniszczenia. Trzeba przyznać, że Chilijczycy nie ułatwiają nam zadania i aby odkryć w pełni ich twórczość należy przebić się przez wspomniane brzmienie. Bo jeśli podejść do „Demo I” powierzchownie, to wrażenia będą podobne do słuchania koncertu zza ściany. A kryje się za nią sporo mocnych akordów, choć nie zaprzeczę, iż z gatunku grubiej ciosanych. Nie znajdziecie na tej taśmie zbyt wielu melodii czy śpiewanych refrenów. Jej zawartość to zbity monolit deathmetalowy, bardziej z tych siłowych niż technicznych. I chyba właśnie dzięki wspomnianej wcześniej nieprzyswajalności wciągnął mnie na dłużej. Mówiąc obiektywnie, żadne to jest mistrzostwo świata, czy nawet regionu, ale im dłużej się tym bawię, tym mniejszą mam ochotę odłożyć ten materiał na półkę. Zresztą sprawdźcie sobie sami, długo wam nie zejdzie.

- jesusatan

Recenzja ABADDON INCARNATE „The Wretched Sermon”

 ABADDON INCARNATE

„The Wretched Sermon”

Transcending Obscurity Records 2022

Kurwa, Abaddon Incarnate powrócił z nową produkcją, choć tak naprawdę nigdy się nie rozpadł. To ja z niewiadomych przyczyn straciłem kontakt z tymi brutalami z Irlandii. Ostatnia płytka tego zespołu, z którą miałem przyjemność obcować, to wydana w 2009 „Cascade”. Następnej w kolejności „Pessimist” z roku 2014 w ogóle nie zauważyłem, co jest o tyle dziwne, że zawsze darzyłem tę grupę sporą estymą i pasował mi ich, nasycony dzikością napierdol. No nic, obiecuję odpokutować za to przeoczenie, a tymczasem przejdźmy do wydanego w tym roku, szóstego już pełnego (a jeżeli na poczet pełnych krążków zaliczymy  materiał koncertowy „Live Pessimism”, to siódmego) albumu grupy zatytułowanego „The Wretched Sermon”. Spieszę więc donieść Wam, że w przypadku tej niszczącej machiny ze szmaragdowych wysp praktycznie nic się nie zmieniło. Abaddon Incarnate to nadal surowy w swym podejściu, zaprawiony korzennym, agresywnym, nieustępliwym w chuj Grindcore’m, bezkompromisowy Metal Śmierci. „Nieszczęsne Kazanie” to seria trzynastu nieubłaganych, brutalnych, niszczących w pizdu wałków. Każdy z nich wypełniony jest rozrywającymi gitarami, miażdżącym wnętrzności, ołowianym basem, zaciekłą pracą bębnów, szalonymi solówkami i wściekłymi wokalizami, które sprawiają, że materiał ten uderza z piekielnym okrucieństwem. W tej twórczości nie ma miejsca na litość, czy filozoficzne wycieczki. Na tym albumie rządzi przemoc, zło i czysta nienawiść. Wiosła wypluwają tu chwilami kolosalne wręcz ilości masywnych, szybkich riffów, które przeplatane morderczymi liniami basu sprawiają, że niebo wali nam się na głowy, a zęby pękają u podstawy. Nieco wolniejsze z kolei faktury, często trochę zapętlone i nieoczywiste posiadają natomiast zajebisty ciężar, oraz paskudne, brudne krawędzie i gniotą aż miło. Co prawda współczesne oblicze Abaddon Incarnate jest zdecydowanie bardziej poukładane, wszak bagaż doświadczeń ma ten zespół ogromny i brakuje mi czasami tego pierwotnego, zabarwionego chaosem barbarzyństwa, jakie cechowało ich pierwsze albumy, ale i tak „The Wretched Sermon” (choć nic nie pozostawiono tu przypadkowi) to iście piekielna Bestia odegrana z pasją i zaangażowaniem. Tak więc można powiedzieć, że zespół ten dał mi na swej najnowszej płycie w zasadzie wszystko to, czego po nich oczekiwałem, czyli 36 minut jadowitej, kreatywnej rzezi na niezmiennie wysokim poziomie. Wyśmienity, Death/Grindowy rozpierdol. Jak dla mnie, pozycja do zakupu obowiązkowego.

 

Hatzamoth

poniedziałek, 26 września 2022

Recenzja Thūn „II”

 

Thūn

„II”

Self-released 2022

Jak wielki wkład mają Angole w historię death/doom metalu uświadamiać chyba nikogo nie trzeba. Starczy wspomnieć takie nazwy jak My Dying Bride, Paradise Lost czy Anathema, co by nie zagłębiać się w pomniejsze. Stąd też naszło mnie, by sprawdzić drugi album pochodzącego z Londynu Thūn. A tak jakoś się łudziłem, że może, zgodnie z notką prasową, znajdę coś ciekawego w temacie. Frontowa grafika co prawda nie zachęcała, bo szczerze mówiąc dawno nie widziałem takiej tandety, ale ponoć nie po okładce się książkę ocenia. „II” to niecałe czterdzieści minut w siedmiu częściach. Ufff…. No jak by to, kurwa, delikatnie ubrać w słowa. Może tak, że wspomniana okładka w porównaniu z muzyką to całkiem dobry kawałek sztuki. Brytyjskie trio stara się rzeźbić dźwięki melancholijne, wzmacniając je garścią death metalu. Rzecz w tym, że te ostrzejsze elementy są tak beznadziejne, wymyślone na kolanie, że żal słuchać. Zresztą, ja nie wiem, czy ci kolesie w ogóle słuchali co nagrywają? Przecież tutaj nic się nie klei. Perka biega gdzieś wokół muzyki wystukując (to chyba awangardowe miało być) jakieś z dupy rytmy, nie do końca idące w parze z gitarami. Ha, gitary chwilami próbują złapać ton pod Anathema czy Katatonia, ale jest to tak miałkie i rozwodnione, że chyba sam bym wymóżdżył ciekawsze patenty. Ponadto solówki… Choć to słowo to w tym przypadku trochę profanacja, przynajmniej w odniesieniu do niektórych. No pokaleczone są masakrycznie, pełne jakichś kiksów, nierównych zagrań. Chyba że znów miało tak być, to ja przepraszam. Następujące po sobie linie melodyczne kompletnie się nie zazębiają, przez co kolejne numery brzmią jak zbiór przypadkowo poukładanych po sobie pomysłów z beczek różnych. Wystarczy posłuchać dosłownie jednego utworu, no nie wiem, akurat w tej chwili leci „Kiss the Ground”, by mieć totalny mętlik w głowie. Z kolei w „Zero Growth” mamy, całkiem niezły nawet fragment akustyczny, na który, ni a gruchy ni z pietruchy, wpierdala się solówka i zaraz potem perkusyjna kanonada, niszcząc cały klimat w pizdu. Wokale mamy dwa. Growlujący i skrzeczący. Oba w chuj poniżej średniej przyzwoitej. Gdzieniegdzie pojawia się też czysty śpiew, trochę pod Holmesa, i zastanawiam się, dlaczego nie częściej, bo przy ogóle chyba do tego elementu można się przyczepić najmniej. Nad brzmieniem pastwić się już nie zamierzam. Bo i tak w ostatecznym rozrachunku „II” to tragedia. Sam nie wiem jak dałem radę odsłuchać te nagrania pełne dwa razy. Wam nie polecam. Koło death/doom w przyzwoitym wydaniu to coś nawet nie leżało. Szkoda na to czasu.

- jesusatan

Recenzja LOST TRIBES OF THE MOON „Chapter II: Tales of Strife, Destiny, and Despair”

 

LOST TRIBES OF THE MOON

„Chapter II: Tales of Strife, Destiny, and Despair”

Independent 2022

O w pizdę palec, prawie 78 minut trwa ta płytka. Iście mordercza długość dla niezaprawionego w boju  słuchacza, no ale Doom Metal rządzi się swoimi prawami. Dwa najdłuższe wałki z tego krążka, czyli epopeje: „A Chapter from the Book of Blood” (21:22) i „Drawning od the Three…” (23:23) mogłyby w zasadzie spokojnie stworzyć samodzielny album, ale to już temat na inną rozmowę. Wracamy zatem na właściwe tory. Jak już na początku mimowolnie wspomniałem, drugi album Zaginionych Plemion Księżyca zawiera szeroko pojętą muzykę Doom Metalową. Poza wyraźnymi powiązaniami z klasyką gatunku spod znaku Black Sabbath, czy Saint Vitus zespół z pełną swobody sprawnością porusza się także po bardziej Prog-Rockowych rewirach, mogących kojarzyć się w pewien sposób choćby z twórczością Rush,czy też Deep Purple nie stroniąc od nieco bardziej luźnych struktur wypełnionych rozszerzonymi, instrumentalnymi wariacjami, czy segmentami żywych, przestrzennych syntezatorów. Napotkamy tu również mocne kontrasty, gdzie niemal akustyczne faktury dźwięków z mistycznym klimatem zderzają się z zagęszczonymi, tłustymi, przygniatającymi pasażamii szaleństwem wirujących solówek, by ostatecznie pogrążyć się w wolniejszym punkcie kulminacyjnym.Jak widzicie, mocno rozbudowana i czerpiąca z wielu wpływów to muzyka. Pomimo swego bogactwa jest ona jednak spójna i zwarta bez choćby chwili rozwarstwienia, a przede wszystkim jest ona zaskakująco naturalna i tworzy jakby kolejne rozdziały zapomnianej, okultystycznej księgi. Bardzo swobodnie płyną te dźwięki w przestrzeni i wyśmienicie się ich słucha, choć należy pamiętać, że przeznaczone są one zdecydowanym ruchem ręki dla zwolenników ciężkich, ale jednak klasycznych brzmień. Mimo że zgłębienie tego albumu pochłania dużo czasu, to jednak uważam, że warto to zrobić (i to najlepiej za jednym podejściem), gdyż kryje się w nim naprawdę cała masa różnorakich smaczków i ornamentów, które potrafią zrobić wrażenie. Można je bowiem przy każdym, kolejnym odsłuchu tej płyty odkrywać niemal na nowo i delektować się nimi na wiele różnych sposobów, w zależności od potrzeb. Na temat tej płyty można by pisać długo i namiętnie i zawsze znalazłoby się coś do dodania. Ja mój wywód zakończę tak. Jeżeli drogi czytelniku uwielbiasz pławić się w tradycyjnych dźwiękach z pogranicza Doom i Heavy Metalu zanurzonych w oparach Prog-Rocka, to „Chapter II…” jest płytą, przy której wielokrotnie osiągniesz prawdziwą rozkosz. Wiem, co mówię, sam tego doświadczyłem. Kawał zajebistej, ciężkiej, klasycznej muzy.

 

Hatzamoth

niedziela, 25 września 2022

Recenzja Old Coven “Mysteries of the Dark Occult”

 

Old Coven

“Mysteries of the Dark Occult”

Under the Sign of Garazel 2022

Old Coven to zespół ze Stanów (a Ty byłeś kiedyś w Stanach?), któremu stuknęło właśnie dziesięć lat. Nie jest to twór specjalnie płodny, bowiem trzy demówki i pełniak trudno uznać za szczyt pracowitości. Zapewne z tego też powodu nowy materiał, wydawany właśnie przez Garazela, na pięknie wiśniowym winylu, że tak napomnę, jest moim pierwszym kontaktem z twórczością tego hordu.  No i już po tej krótkiej randce wiem, że się bardzo polubimy. „Mysteries of the Dark Occult” to w wersji podstawowej trzy utwory, zamykające się w piętnastu minutach. Trzy utwory grania bardzo staroszkolnego. Panowie zaczerpnęli głęboko w lata osiemdziesiąte / dziewięćdziesiąte  i wysmażyli doskonałe blackmetalowe danie w obfitej thrashowej polewie. W zasadzie wszystko jest tu zrobione po dawnemu. Brzmi to jak za dobrych czasów, kiedy to jeszcze zaawansowanym komputerom do studio był wstęp wzbroniony, ukierunkowane jest na konkretne riffowanie a nie mulistą ścianę dźwięku, pozbawione niepotrzebnych innowacji i, przede wszystkim, cuchnące Diabłem. Panowie nie silą się na wyszukane rozwiązania czy romanse z nowomodą. Stukają sobie przeważnie w średnio szybkich, niekiedy punkowych rytmach i częstują muzyka przy której wchodziłem w wiek dorosłości. Słychać w tych nagraniach echa Sodom, mocno czuć norweskiego ducha. Żeby nie było zbyt oczywiście, Old Coven potrafią także zaserwować niezwykle nastrojową partię solową, a takowe pojawiają się w każdej z kompozycji, przy której można polecieć nad zaśnieżonymi górami Skandynawii. Proporcje dwóch wspomnianych wcześniej składowych zostały tu wymieszane w ilościach dla mnie idealnych, dzięki czemu obcowanie z „Mysteries of the Dark Occult” to czysta przyjemność ale i podróż sentymentalna. Wspomniałem o prostocie, ale nie myślcie sobie czasem, że znajdziecie tu totalną surowiznę albo typowego black’n’rolla. Naprawdę sporo na tej EP-ce dobrych i przemyślanych harmonii. Dzięki nim Old Coven wchodzi mi jak rozgrzany nóż w masełko. Niby nic wielkiego, a ile radości. No a jeśli macie jakiekolwiek wątpliwości, to zerknijcie sobie na okładkę. Ona w zasadzie mówi wszystko. Na koniec dodam jeszcze, że strona B tego wydawnictwa to zapis trzech  starszych numerów w wersji live. Mnie takie dodatki akurat nie bawią, ale uważam, że wspomniany kwadrans materiału studyjnego jest wystarczającą motywacją, by się w ten kawałek wosku zaopatrzyć.

- jesusatan

Recenzja Morbific „Squirm Beyond The Mortal Realm”

 

Morbific

„Squirm Beyond The Mortal Realm”

Mement Mori (2022)

Finowie z Morbific zdrowo namieszali na deathmetalowej scenie ubiegłorocznym „Ominous Seep Of Putridity”. Ich szalenie naturalny, bagienny i uroczo nieporadny death metal doskonale oddawał ducha czasów minionych, a zarazem idealnie wpisywał się w panujące obecnie trendy wyróżniając się przy tym pewną dozą muzycznej amatorszczyzny (w pozytywnym tego zwrotu znaczeniu). Pochlebne recenzje nakazywałyby więc mieć jakieś oczekiwania wobec kolejnego materiału. Nieco ponad rok po debiutanckim krążku otrzymujemy oto od Finów materiał numer dwa zatytułowany „Squirm Beyond The Mortal Realm” i cóż – elementu zaskoczenia tym razem brak. Nie zmienia to jednak faktu, że dostaliśmy naprawdę fajny, deathmetalowy ochłap, z którym można spędzić kilka fajnych okrążeń. Panowie z Morbific przede wszystkim nabrali przez rok większego obycia z instrumentami i jako kolektyw wydają się być lepiej naoliwioną maszyną. Ich inspirowane Autopsy, pełzające wcielenie death metalu nabrało większej biegłości i swobody, przez co w wielu momntach nowe utwory jawią się jako bardziej dynamiczne i żwawe. Następstwem tego jest nieco mniej bagienny i mulisty charakter całości. To co było podstawowym atutem debiutu jest tutaj podane na trochę mniejszą skalę i przebija się przede wszystkim w wolniejszych i bardziej klimatycznych fragmentach. Osobiście nie odczuwam z tego tytułu rozczarowania ani niedosytu, bo idzie za tym jakość. „Squirm...’ jest więc brudne, deathmetalowe, niechlujne, bardzo swobodne, a przy tym klimatyczne kiedy trzeba. Słuchać, że kompozytorsko chłopaki z Morbific poszli mocno do przodu, a album jako całość nie jest jednorodną, nieprzemyślaną, bezkształtną masą. Łyżką dziegciu na nowym wydawnictwie jest niestety brzmienie. Mam wrażenie, że bas został nieco wykastrowany, dużo tu wysokich tonów jak na death metal osadzony w takiej estetyce. Słuchając tego materiału mam wrażenie jakby był przepuszczony przez jakiś megafon, albo grany w pokoju wygłuszonym przez szyby. Niby daje to pewien efekt klaustrofobii, ale finalnie nieco męczy ucho. Szkoda, bo muzyka naprawdę się broni. Nie będzie to żaden album roku, nie będzie to też pewnie powiew (nie)świeżości jak w przypadku debiutu, ale to i tak jest kawał dobrego grani. Mimo pewnych utyskiwań technicznych polecam, warto.

 

                                                                                                                                             Harlequin

Recenzja Severed Headshop „The Fuckening”

 

Severed Headshop

„The Fuckening”

Everlasting Spew 2022

Dziś, drogą randomowego wyboru, trafili do mnie ze swoją nową EP-ką na tapetę  panowie z Hameryki. Straszne z nich śmieszki, bo zdjęcia promocyjne porobili sobie w czarnych koszulach przyozdobionych krawatami w kolorach z katalogu Dulux i bukiecikami wrzosów w klapach. Ponadto pozy w jakich się na rzeczonych fotografiach pojawili nasuwają lekkie obawy co do ich orientacji, ale niech im tam będzie. Nie moja brocha. Przejdźmy zatem bezpośrednio do zawartości „The Fuckening”. Znajdziemy tu pięć kompozycji brutal death metalu z odrobiną wstawek grindcorowych jak i elementów bardziej nowoczesnych. No dobra, ale czy znajdziemy coś, co zadziała jak magnes? W moim przypadku niekoniecznie. To, co do mnie dociera to takie trochę granie z generatora. W dodatku skutecznie odpychające przez swoje wypolerowane brzmienie. I jest to niestety główna przyczyna, dlaczego nie jestem w stanie przekonać się do tego gatunku. Poza tym nie da się ukryć, iż muzyka Severed Headshop jest dość szablonowa. Z zegarmistrzowską precyzją przewidzieć można w którym miejscu panowie ruszą z kopyta, gdzie wyhamują a w którym miejscu pojawi się chwytliwy, rytmiczny akord. Fajnie, że nie jest to granie monotonne i zwrotów akcji całkiem tu sporo, lecz zbyt wiele w tych nagraniach elementów oczywistych. Wszystko, co zawarte zostało na „The Fuckening” zostało już wcześniej zagrane choćby przez Dying Fetus, czy częściowo także Misery Index. Sposób czerpania inspiracji wydaje mi się jednak zbyt dosłowny. Poza popierdoloną końcówką zamykającego całość „…And the Night Was Dark as Fuck” w zasadzie nic mnie tu nie zaskoczyło. Nie jest to może beznadziejne, bo dałem radę zrobić z Severeh Headshop trzy okrążenia bez większego ziewania, ale do mistrzostwa jednak daleko. Podejrzewam, że fani zwłaszcza pierwszego z wymienionych ciut wyżej zespołów łykną tą EP-kę bez większego marudzenia, ale dla mnie przeżyta właśnie przygoda definitywnie się zakończyła. Jak mnie najdzie ochota na klasyczny, brzmiący gładziutko death metal czy death grind to odpalę sobie coś „z tamtych lat”, bo mi to najzwyczajniej w świecie styka. Ale jak ktoś pragnie więcej, to proszę się częstować.

- jesusatan

Recenzja ASTRAL SPECTRE „Phantom Nightmare” / „The OathIsBroken”

 

ASTRAL SPECTRE

„Phantom Nightmare” / „The OathIsBroken” (2cd)

Northern Silence Productions 2022

 



Już raz w tym roku włodarze Północnej Ciszy dosyć poważnie mnie zaskoczyli, wydając debiutancki album kanadyjskiego zespołu The Gates, o czy zresztą pozwoliłem sobie napisać na łamach Apocalyptic Rites. Można powiedzieć, że teraz zrobili to ponownie, wydając komplet materiałów niemieckiego, jednoosobowego projektu Astral Spectre, choć już w zdecydowanie mniejszym stopniu. Hord ten pogrywa bowiem, wg oficjalnej notki prasowej Black/Heavy Metal, choć ja skłaniałbym się raczej do stwierdzenia, że stojący za zespołem Tenebros rzeźbi tradycyjny Heavy/Rock przyozdobiony jeno poczerniałymi krawędziami, gdyż Czarci Metal traktowany jest przez niego raczej marginalnie. Owa czerń przebija tu głównie z delikatnie bardziej agresywnych wokali o nawiedzonym szlifie, które docierają do słuchacza gdzieś tam, z piekielnych otchłani i równych, przykrytych nieco całunem ciemności pasaży. Przy czym, jeżeli chodzi o Black Metalowe struktury występujące w tej muzie, to inspiracje czerpane są tu zdecydowanie z wczesnych lat tego gatunku, czyli z jego I fali i nieśmiertelnych produkcji Celtic Frost, Venom, czy Bathory. Kręgosłupem twórczości Astral Spectre jest natomiast niezaprzeczalnie tradycyjny Heavy/Rock z przełomu lat 70-tych i 80-tych. Otrzymamy tu zatem w głównej mierze psychodelicznie brzmiące, zajeżdżające kwasem, rockowe patenty sprzed bez mała pięciu dekad płynnie łączące się z wczesnymi wpływami NWOBHM podjeżdżającymi pod początki Iron Maiden. Dla wielu będzie to z pewnością szalone i ciężkostrawne połączenie, ale trzeba przyznać, że Tenebrosowi udaje się całkiem sprawnie splatać ze sobą leżące na dość mocno odległych od siebie biegunach, metalowe style w harmonijną całość, dodając do tego także inne aspekty. Takim dodatkiem, który robi robotę, są niewątpliwie niemal wszechobecne, przykurzone delikutaśnie organy Hammonda. Dodają one zawartym tu wałkom nieco przestrzeni, ale nade wszystko sprawiają, że nad całością unosi się progresywno-psychodeliczny, halucynogenny klimat. Dosyć ciekawie prezentują się także zanurzone w oparach korzennego Doom Metalu senne, melancholijne partie instrumentów dętych, drewnianych (flet, klarnet, saksofon), które meandrują pomiędzy ponurym wokalem, a Heavy/Rockowymi fakturami. Brzmienie obu materiałów jest koszerne i surowe (zwłaszcza znajdującej się na drugim dysku demówki), jednak pasuje ono do tej zalatującej sympatycznie naftaliną i grzybem muzyki. Początkowo bardzo przyjemnie słuchało mi się tego nieco innego podejścia do rockowo/metalowej materii, jednak po kilku razach zaczęła mnie ta płytka jednak męczyć. Muzykę Astral Spectre trzeba więc sobie chyba w pewien sposób dawkować, gdyż kilkukrotnie powtórzona całość bardzo szybko potrafi zamulić. Komu mogę zatem polecić wydawnictwa Astralnego Widma? Myślę, że te wibracje (przynajmniej po części) będą odpowiadać fanom twórczości Midnight, Vultus, czy Nite, no i oczywiście jakiejś tam części maniaków zakochanych w klasyce (choć myślę, że w przypadku tej grupy problemem może być wokal). Ostateczną decyzję, czy w ogóle zabierać się za tę płytkę pozostawiam zatem Wam, drodzy czytelnicy. Ja uważam, że mimo wszystko warto. Na zakończenie z kronikarskiego obowiązku zaznaczę jeszcze tylko, że w Northern Silence dostępna jest wersja 1 płytowa, zawierająca jedynie „Phantom…”, jak i 2 płytowa, gdzie dodatkiem na drugim dysku jest demo „The Oath…”. Dokonało się.

 

Hatzamoth

piątek, 23 września 2022

Recenzja Deathsiege „Throne Of Heresy”

 

Deathsiege

„Throne Of Heresy”

Everlasting Spew Records (2022)

Izreal potęgą metalowej sceny nigdy nie był, ale zespoły takie jak Orphaned Land czy Sonne Adam dość skutecznie zapisały się w pamięci miłośników ciężkiego grania, niezależnie co o tych formacjach myślimy. Tego, czy debiutujący właśnie Deathsiege dołączy do tego grona jeszcze nie wiem, ale wiem, że „Throne Of Heresy” to książkowy przykład solidnej płyty, która dobrze roku na przyszłość. Półgodzinną zawartość ekipy z Tel Awiwu najprościej bym opisał jako mocno odchudzoną wersję Angel Corpse. Porównanie elektryzujące, ale zapomnijcie nawet o tym ,że to podobny poziom, nic z tych rzeczy. Izraelici tłuką solidny, poprawny, mocno zblackowany death metal, któremu trochę brakuje szaleństwa ekipy Helmkampa, czy choćby nawet Perdition Temple, czy chilijskiego Cambion. Na upartego można by się tutaj doszukiwać odniesień do Destroyer 666, ale jednak pierwiastek deathmetalowy jest tutaj większy niż w przypadku kapeli z antypodów. „Throne Of Heresy” jest nienagannie wykonane i zagrane i pomimo że ani przez moment nie zbliżyłem się do bycia zafascynowanym tym materiałem, to przesłuchałem go bez skrzywienia i kręcenia nosem. Po prostu solidna robota – tylko tyle i aż tyle. Dla mnie to zdecydowanie za mało, żebym chciał do tego wracać, ale nie znajduję też ani jednego powodu, żeby odsłuch tego krążka komukolwiek odradzić. Póki co Deathsiege jest jednym z wielu zespołów, które mają poukładane swoje klocki, ale jeszcze nie mają pomysłu, żeby zbudować z nich coś swojego czy błyskotliwie odważnego, by móc wybić się przed szereg. Na ten moment można posłuchać, ale nie jest to niezbędne.

 

                                                                                                                                             Harlequin

Recenzja Mother Of Graves „Where The Shadows Adorn”

 

Mother Of Graves

„Where The Shadows Adorn”

Wise Blood Records 2022

Mother Of Graves to młodziutka kapela, której skład zawiązał się w 2019 roku w Indianapolis. Po wydaniu dwóch singli i epki wraz z nadchodzącą jesienią, która pogrąży ten zasrany świat w smutku, nadchodzą z pełnym albumem, aby uświetnić tą specyficzną porę roku. Wszyscy rozmiłowani w rozmarzonych dźwiękach powinni być zadowoleni, gdyż „Where Tha Shadows Adorn” będzie ich godnym towarzyszem na zbliżające się słoty. Stanie się tak za sprawą ośmiu utworów, przypominających swym wydźwiękiem takich mistrzów gatunku jak wczesna Anathema, Katatonia, Amorphis i Paradise Lost. Taką właśnie muzykę grają Amerykanie. Jest to doskonale zaprezentowany doom / death metal z dużą dozą gotyckiej melancholii. Nie należy się jednak spodziewać tutaj jakiegoś kopiowania. Muzycy bowiem są doskonale obyci ze swoimi instrumentami, a i też własny rozum mają. Zatem ich kawałków w żaden sposób o plagiat posądzić się nie da. Po prostu ich charakter może powodować takie, a nie inne skojarzenia. Na tej dobrze wyprodukowanej płycie, zgodnie ze standardami właściwymi dla tego gatunku, ciężkie i niekiedy przytłaczające zatroskaniem akordy płyną w zmiennych tempach. Przeważają oczywiście te wolne i średnie, ale chłopaki potrafią też nieznacznie przyśpieszyć, jak na przykład w czwartym „Emptiness Of Eye”, skręcając tym samym w rejony bliższe czystemu death metalowi. Poza tymi nielicznymi momentami całość podąża przed siebie, kreśląc przysadziste i markotne klimaty, wprowadzając słuchacza w pełen liryzmu stan, który słodko kołysze i rozckliwia na przemian. Jednakże nic w tym złego, bo do tego służy właśnie taka twórczość. Niewątpliwy wkład podczas rejestracji tego materiału miał Dan Swanö, którego miksy dodały wszystkiemu odpowiedniego kształtu i brzmienia. Znowu zapomniałem o wokalach. Petarda, jakbym w czasie się cofnął. Gość bez wysiłku monumentalnym growlem wyśpiewuje słowa przez co „Where The Shadows Adorn” nabiera też apokaliptycznego wyrazu. Świetna pozycja. W sam raz na dni, które niebawem nadejdą i zamkną na pół roku Europę w ciemnościach.

shub niggurath

Recenzja Reveler / Necrotum „Officium Mortuorum”

 

Reveler / Necrotum

„Officium Mortuorum”

Morbid Chapel 2022

Przed chwilą zajmowałem się drugim krążkiem Necrotum, a dziś czas na małe uzupełnienie w postaci splitu tegoż z Reveler. I to właśnie Amerykanie (choć aby być rzetelnym, dodać należy, iż w składzie znajduje się także rumuński bębniarz) otwierają to wydawnictwo prezentując się w trzech aktach. Pierwszy z nich stanowi niemal dwuminutowe intro z samplem z jakiegoś filmu po czym przechodzimy do rzeczy. Kompozycje zespołu to raczej oszczędny i niezbyt złożony metal śmierci. Nie ma tu technicznych popisów czy szukania nowych ścieżek. Całość opiera się na staroszkolnym, motorycznym riffowaniu w średnim tempie. Niby nic wielkiego, ale trzeba przyznać, że momenty są, zwłaszcza w  „Inbred Revulsions” kiedy to wchodzi skłaniający nóżkę do potupania motyw udekorowany na koniec niezłą, bardziej melodyjną solóweczką. Zresztą partie solowe są na tej stronie splitu chyba najjaśniejszym punktem, bo wbrew obecnej w piosenkach Reveler prostocie okazuje się, iż jest ona zaplanowana z premedytacją, a muzycy warsztat opanowany mają należycie. Do tego mamy grobowy wokal, wypluwany przez Cruciatusa w równie marszowym tempie w jakim gra muzyka. Tak trochę czuję niedosyt, bo twórczość tego tercetu brzmi dość ciekawie i chętnie posłuchałbym więcej. Niestety będę musiał poczekać na ich kolejne nagrania, które na pewno sprawdzę.  Necrotum także zaczynają introsem, i w sumie nie wiem po co, chyba dla zasady, bo jest on kompletnie nijaki i równie dobrze mogłoby go nie być. Następnie mamy dwa numery w jakże charakterystycznym dla Rumunów stylu. I właśnie stylistycznie obie załogi bardzo do siebie pasują, gdyż „Void Spawn” i „Depths of Ascension” to podobnie prosty, silnie inspirowany starą szkołą death metal. Trochę siłowy, trochę przypominający pracę drwala. Za pomocą prostych harmonii zespół sukcesywnie prze do przodu, bez pośpiechu, bez filozofowania, utartą ścieżką wydeptaną wcześniej przez klasyków. Brzmi to bardzo solidnie i okraszone jest raczej standardowym growlem, wydobywanym gdzieś z głębi przewodu pokarmowego. Bez wątpienia zawartość „Officium Mortuorum” należy do dość prymitywnych, choć jednocześnie masywnych, ale jednak ma w sobie to coś, co nie pozwala zakończyć przygody z tym splitem już po jednym odsłuchu. Do mnie przykleił się on na zdecydowanie dłużej niż materiał długogrający Necrotum. Maniacy tego odłamu śmierć metalu bankowo będą usatysfakcjonowani.

- jesusatan

A review of VENATOR „Echoes from the Gutter”

 

VENATOR

"Echoes from the Gutter"

Dying Victims Productions 2022

 

When it comes to the first full-length album by Austrian quintet Venator, things are as simple as it can get. Therefore, it will be short and succinct. For the keyword for this material is Heavy Metal. And all is fucking clear! So anyone whose nipples harden at the sound of the words classic Metal simply has to get this material, because there is no chance they won’t like it. The Austrians fervently revere the traditional music of the 1980s and draw inspiration from both the NWOBHM and the American school in handfuls. Not surprisingly, there's a feeling and vibe over this album that is familiar to the work of Iron Maiden, Omen, Jag Panzer, Judas Priest, Satan, or Angel Witch. There may not be any great fireworks here, but it's really a very good album that presents the authentic sounds of Heavy Metal's heyday. "Echoes from the Gutter" is even a celebration of those times. Everything here is lively, feisty, full of vigor, but at the same time natural and sincere. Drums gallop merrily driven by expressive lines of hard, sonorous bass. Stylish riffs and almost canonical solos cut catchy melodic patterns, at which it's hard not to swipe your mane and go dancing with a nod. The whole thing is held by the snout by excellent vocal parts, which at the same time assimilate perfectly with the instrumental content of this album. This album is extremely energetic, hooky, meaty as hell and you want to listen to it again and again, which is undoubtedly its great strength. After all, how can one not come back to such songs as "Red and Black", "Seventh Seal", "Howlat the Rain", "Manic Man", or "Nightrider". It is thanks to albums like Venator's debut that the flames of classic Heavy Metal shine with an immortal glow all the time. A truly exquisite one that should, or rather needs to be on the shelf of every Heavy Metal maniac.

 

Hatzamoth

środa, 21 września 2022

Recenzja Necrotum „Undead Symbiosis”

 

Necrotum

„Undead Symbiosis”

Morbid Chapel 2022

Do Necrotum podchodziłem trochę na raty. Za pierwszym razem nieco się odbiłem gdzieś w połowie krążka. Najzwyczajniej nie miałem nastroju na tego typu muzykę. Wróciłem jednak po miesiącu, dla świętego spokoju, i tym razem zaiskrzyło. Chyba z powodu banalnego. Necrotum jest właśnie nieco banalny, przewidywalny i nieodkrywczy. Czasem jednak mam ochotę posłuchać sobie takiego death metalu, bo tym właśnie gatunkiem zajmują się panowie z Rumunii. Kompozycje na „Undead Symbiosis” są w zasadzie proste jak konstrukcja cepa. Necrotum bazują na prostych, siermiężnych akordach, słyszanych już miliony razy. Kompozycje nie są zbytnio rozbudowane, można nawet powiedzieć że w większości schematyczne. Każda z nich utrzymana jest w średnim tempie, oparta na dwóch – trzech riffach, którym wtóruje wystukująca nieskomplikowane, niespieszne a czasem d-beatowe rytmy perka, jedynie chwilami nieco zwiększająca obroty. Pod tym względem twórczość Necrotum kojarzy mi się poniekąd z Six Feet Under, z jedną zasadniczą różnicą. Jest faktycznie nieco bardziej urozmaicona, przede wszystkim przez wchodzącą często na pierwszy plan bardziej melodyjną nutą gitarową albo krótką solówką. Właśnie te wejścia przełamują towarzyszącą utworom motorykę i stanowią odskocznię od dość monotematycznego tła. Jeżeli chodzi o wokale to mamy tutaj klasyczny, głęboki, mało czytelny growl, jedynie w niektórych partiach wspomagany przez ekspresje w ciut wyższych rejestrach. Ktoś mógłby powiedzieć – nuda. I, chciał nie chciał, prowadząc z nim dyskusję musiałbym się pod pewnym względem zgodzić. Bo na tej płycie nic nie zaskakuje. Nie ma fragmentów stawiających podniesienie adrenaliny czy zmuszających do natychmiastowego powstania z pozycji siedzącej. A mimo to, nigdy w życiu nie powiedziałbym, że to album słaby. W tej jego schematyczności tkwi chyba największy urok. Oczywiście pod warunkiem, o jakim wspomniałem na samym początku. Takie granie trzeba po prostu lubić i mieć na nie ochotę. Ja, poza szlagierami z ekstraklasy mam też okresowo ochotę zajrzeć ligę niżej, by sprawdzić, co ciekawego tam się dzieje. I w takiej sytuacji Necrotum jest jak znalazł. Nie jest to może ta sama klasa co Demoted (z którym to zespołem autorzy „Undead Symbiosis” związani są personalnie) ale kilka okrążeń z tymi nagraniami bynajmniej nie będzie czasem straconym. Bo to konkretny old skul pełną gębą. Zresztą potwierdzeniem tego jest cover Grave zagrany na deser. Zatem smacznego.

- jesusatan

A review of RAPTORE „Blackfire”

 RAPTORE

„Blackfire”

Dying Victims Productions 2022

Once again we take a look, what's up with Dying Victims Productions? So you probably already know what kind of music we will be dealing with. After all, most of you know very well what kind of climates this label prefers. And this majority is of course right. We will once again enjoy the classic music of the 80's, and its paths will be led by Argentine Raptore (currently residing in Spain), with the help of their second full-length album entitled "Blackfire". And the album is truly a noble one, and I suspect that most fans of traditional string plucking will jump out of their shoes at these sounds. "Blackfire" is a whopping 31+ minutes of feisty, fundamental Heavy/Speed Metal. This album is full of unbridled, raw energy, which is boiling from every song, and kicks really hard. The gentlemen don't calculate, they just fervently play what's in their souls, celebrating with reverence the conservative standards of the genre. Most of the time, it's a full-frontal fucking ride. Originally furious drums speed as if running amok (and sitting behind them is a gentleman with the strangely peculiar-sounding name of Smolski), galloping basses rumble ominously under the skull, and creative guitarists let their fingers fly freely over the strings, attacking us every now and then with frenzied, sawing solos and fiery, catchy riffs that are staying in our brain for longer. There's no bullshit, the guitar lines on this album are awesome. At times, their playing is so charged and energetic that if they could be touched, a person would surely be electrocuted. I haven't mentioned the vocals yet, but I'm already making up for it, as these are so manic, essential and dedicated to the cause that at times the hair on your ass grows and your molars grind. Oh, yes, the vocalist takes no prisoners. He slaps and chains, though his manner takes some time to get used to. The production may not be crystal clear by today's standards, but it's perfectly balanced. I would love to test this material live, because I have a feeling bordering on certainty that in the live version Raptore's music is cruel, and such tracks as "Triumphal March to Hell" simply destroy (in their own extremely classical way, of course). And what else is there to add? Another next to Animalize, Armory, or Venator strong shot from the DyingVictims camp. Normally a fire in the ass...and a black one at that.

 

Hatzamoth

poniedziałek, 19 września 2022

Recenzja / A review of Blessed Offal “Machinations of a Doomed Planet”

 

- FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


Blessed Offal

“Machinations of a Doomed Planet”

Cynical Impulse 2022

Cholera! Byłem przekonany, że Blessed Offal już dawno poszedł do piachu. Ostatni raz jakiekolwiek znak życia dali bowiem niemal dziesięć lat temu, wydając split z Innumerable Forms dla Hell Massacre Records. Aż tu nagle, zupełnie przypadkowo, trafiłem na informację, że zespół nie dość że wciąż funkcjonuje, to na początku roku wydał nawet debiutancki album. Nic jednak dziwnego w tym, że ten fakt mnie ominął, skoro taśmę, na dodatek w ścisłym limicie stu sztuk, wypuściła kompletnie mi nieznana, bo dopiero startująca Cynical Impulse. Mniejsza jednak z tym. Taśmę zdobyłem i oto mogę w pełni delektować się dźwiękami zawartymi na „Machinations of a Doomed Planet”. A jest się faktycznie czym zachwycać. Blessed Offal zawsze miał swój własny styl, mimo iż zakorzeniony głęboko w klasyce death metalu, to jednak z tym charakterystycznym dla siebie sznytem. Materiał o którym mowa to cztery trwające circa czterdzieści minut kompozycje, zarejestrowane jeszcze na przełomie 2015/16 roku. Cztery smoliste kolosy, cztery deathmetalowe buldożery, czterej jeźdźcy Apokalipsy. Co tu się dzieje, to jest prawdziwy majstersztyk. Zacznijmy od tego, że Amerykanie w genialny sposób potrafią budować niebywale duszną atmosferę i klimat zła. Doskonale wiedzą w którym miejscu przyspieszyć a gdzie mocno wyhamować, by do ich, dość długich przecież, kompozycji nie wkradała się monotonia. Tutaj co chwilę tasują się kruszące swoją potęgą i majestatem akordy, płynnie wypływające z siebie harmonie mieszają w głowie i powodują, że wokół zaczyna jakby brakować powietrza. Atmosferę mistycyzmu potęgują nałożone na gitary efekty, chwilami przypominające odrobinę styl Disembowelment, gdzie indziej do złudzenie przypominające nawet instrumenty smyczkowe. Posłuchajcie „Preemptive Anthropomancy” a przyznacie mi rację. Ponadto sposób, w jaki złowieszcza aura wisząca nad naszą głową przy spotkaniu z „Machinations of a Doomed Planet” się zmienia, przypomina ekstremalne anomalia pogodowe. Znajdujemy się w oku cyklonu, intensywnie bombardowani blastującymi beczkami i intensywnym riffowaniem, by po chwili wszystko, poza czarnymi chmurami, odeszło w niepamięć, pozostawiając po sobie złowieszczą ciszę, nie wróżącą jednak absolutnie nic dobrego. Nadmienić też trzeba, iż linie wokalne to absolutny top gatunku. Barwa i głębia jaką operuje RAS może autentycznie wywoływać ciarki na plecach. Jeśli jeszcze dodamy, że pod względem brzmienia jest to najbardziej dopracowany, najcięższy materiał zespołu, bezwzględnie organiczny a zarazem stuprocentowo selektywny, to już chyba nikt nie będzie zadawał zbędnych pytań. Bez wątpienia ten krążek ma w sobie wiele elementów, których nie da się wychwycić jedynie po kilku odsłuchach. Sam odbyłem z nim kilka sesji i za każdym razem wychwytuję coś nowego, coś co wcześniej przeoczyłem. Może zbyt wcześnie na takie opinie, ale coś czuję, że ten album może znaleźć się w moim prywatnym rankingu w bardzo ścisłym topie tego roku. Dlatego, że słuchając tych nagrań czuję się chwilami bezbronny niczym dziecko. Czuję się marionetką w rękach Blessed Offal i wcale nie odczuwam z tego powodu dyskomfortu. Podsumuję moje wywody zatem bardzo krótko. Sprawcie sobie tą kasetkę za wszelką cenę, bo jej zawartość niejednemu może przewartościować system. Dla mnie jest to rzecz genialna.

- jesusatan

 

 

Blessed Offal

"Machinations of a Doomed Planet".

Cynical Impulse 2022

 

Damn! I was convinced that Blessed Offal has been pushing up the daisies for long. After all, the last time they gave any sign of life was almost a decade ago, releasing a split with Innumerable Forms for Hell Massacre Records. And then suddenly, quite by accident, I came across information that the band is not only still functioning, but earlier this year even released a debut album. However, there's nothing surprising that the fact passed me by, since the tape, in the strict limit of one hundred copies, was released by Cynical Impulse, a completely unknown to me label. But nevermind. I did get the tape and here I can fully enjoy the sounds contained on "Machinations of a Doomed Planet". And there is indeed much to delight in. Blessed Offal has always had its own style, although rooted deep in death metal classics, but with that distinctive twist. The material in question is four compositions lasting circa forty minutes, recorded back in late 2015/16. Four tarry colossi, four deathmetal bulldozers, four horsemen of the Apocalypse. What's going on here is a real masterpiece. Let's start with the fact that the Americans brilliantly know how to build an incredibly suffocating atmosphere and climate of evil. They know perfectly where to speed up and where to slow down hard, so that monotony does not creep into their, after all, rather long compositions. Here, every now and then chords shuffle, crushing with their power and majesty, smoothly flowing harmonies stir in your head and make you seem to run out of air around you. The atmosphere of mysticism is heightened by the effects superimposed on the guitars, at times reminiscent a bit of Disembowelment style, elsewhere even deceptively reminiscent of string instruments. Listen to "Preemptive Anthropomancy" and you'll admit I'm right. Moreover, the way the ominous aura hanging over our heads upon encountering "Machinations of a Doomed Planet" changes is reminiscent of extreme weather anomalies. We find ourselves in the eye of the cyclone, intensely bombarded with blasting drums and intense riffing, so that after a while everything, except for the black clouds, is gone, leaving behind an ominous silence, which, however, augurs absolutely nothing good. It should also be mentioned that the vocal lines are the absolute top of the genre. The timbre and depth that RAS operates can genuinely send shivers down your spine. If we also add that in terms of sound this is the most polished, heaviest material of the band, absolutely organic and at the same time 100% selective, no one will probably ask unnecessary questions. Undoubtedly, this album has many elements in it that cannot be grasped after only a few listens. I myself have had several sessions with it, and each time I catch something new, something I had previously overlooked. Maybe it's too early to make such an opinion, but I feel something that this album may be in my personal ranking in a very close top of this year. That's because listening to these recordings I feel at times as vulnerable as a child. I feel like a puppet in the hands of Blessed Offal, and I don't feel uncomfortable about it at all. So I will summarize my argument very briefly. Get your hands on this cassette at all costs, because its contents may reevaluate the system for many. For me it is a brilliant thing.

- jesusatan