Black Altar / Vulture Lord
“Deathian Manifesto”
Odium Rec. 2022
Jak tak spojrzeć w kalendarz, to wychodzi na to, iż obaj
bohaterowie tego splitu na scenę weszli już ponad ćwierć wieku temu. W takiej
sytuacji nie jestem pewien, czy przedstawiając ich sylwetki bym im niechcący
nie uwłoczył. Pominę zatem niepotrzebny wstęp i przejdę od razu do rzeczy.
Wydawnictwo otwiera rodzimy Black Altar prezentując się w czterech odsłonach
(choć tak naprawdę to w dwóch, bo pozostałe to intro i outro). W zasadzie nie
wnoszą one nic nowego do stylu zespołu, gdyż Shadow należy do tego typu
wojowników, co to jak wsiądą na konia, to dopóki walczą go nie zmieniają. Możemy
zatem cieszyć ucho bardzo solidnym black metalem rodem z lat
dziewięćdziesiątych, z rejonów północnoeuropejskich. Zdecydowanie wieje tu
chłodem i oldskulem. Poza nordyckimi tremolo wkrada się tu także odrobina
bardziej chwytliwego riffowania, choćby pod koniec „Acrilegious Congregation”,
czy nieco bardziej nastrojowego w połowie „Nyx”. Brzmienie, jak przyzwoitość
nakazuje, jest prawilnie zimne a wokal szorstki, podkreślający agresywny
charakter tych nagrań. Nie jest to nic nowego, jednak zespół ten zapewne nie
powstał by przenosić góry, tylko by kultywować muzykę, która królowała
trzydzieści lat temu. A że nadal robią to na wysokim poziomie, to tylko zdjąć
czapki z głów. Kolejne cztery numery to już norweski Vulture Lord. Ta część
„Deathian Manifesto” jest zdecydowanie szybsza i mocno podkręcona na starego
thrashowego ducha. Więcej tu fragmentów przy których nie pomachać łbem to jak
nie wypić zimnego browara w gorący dzień. Panowie grzeją mocno i konkretnie,
płynnie przechodząc z akordu w akord i wplatając w swoje utwory bardzo
klasyczne partie solowe. Kto zna ten wie, że muzyka tej brygady charakteryzuje
się niezwykłym groovem, i nie inaczej jest tutaj. Słuchając na przykład takiego
„Hark! The hymn of War” pięść sama się zaciska wędrując w górę a baniak kręci
niczym dziecinny bączek. Taka mikstura thrashu i black metalu to coś, co łykam
bez zadawania zbędnych pytań, mimo iż jest to kotlet odgrzewany po raz enty. Bo
przecież dobrze pobierane lekcje u Celtic Frost (a wpływy tychże są tu także
słyszalne) zawsze gwarantują określoną jakość. Nadmienić też należy, że trzeci
numer na „drugiej stronie” pochodzi chyba z innej sesji, na co wskazuje
zdecydowanie surowsze brzmienie. A i sam jego charakter jest inny, bardziej
frontalny i zdecydowanie mniej melodyjny. Na koniec mamy jeszcze przydługaśne
outro z cytatem z klasycznego „The Masque of the Red Death” i game over. Cóż,
nie sądzę, by to wydawnictwo zmieniło czyjkolwiek stosunek do Black Altar czy
Vulture Lord. Natomiast jeśli ktoś z tymi hordami nie jest za pan brat, to ma
doskonały materiał poglądowy w pigułce.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz