piątek, 30 czerwca 2023

Recenzja Gawthrop „ Deterioration”

 

Gawthrop

„ Deterioration”

Sentient Ruin Laboratories 2023

Podróży muzycznych odcinek kolejny. Tym razem gościmy, uwaga, proszę usiąść, w Korei Południowej. Byliście kiedyś? Mi coś świta, ale nazwy zespołu który mi wówczas przygrywał sobie za Diabła przypomnieć nie mogę. Nie będę się więc zadręczał i przejdę do Gawthrop. „Deterioration” to kompilacja dwóch pierwszych demówek zespołu, nagranych odpowiednio w dwa tysiące dziewiętnastym oraz dwudziestym drugim, którą to Sentient Ruin Laboratories postanowiło przedstawić światu w wersji winylowej. Natomiast muzyka, jaka na tym krążku znajdziemy to ciężki jak jasna cholera doom / death metal, z naciskiem na ten pierwszy człon. Jeśli pamiętacie i lubicie choćby takie nazwy jak Thergothon czy Winter, to będziecie się tym wydawnictwem zajadać tak mocno, że dopadnie was grzech obżarstwa. W zasadzie obie sesje brzmią tak, jakby zostały nagrane jedna po drugiej. Nie ma tu żadnego przeskoku, ani pod względem brzmienia, ani jakiegoś specjalnego rozwoju muzycznego. Sześć umieszczonych na woskowym placku kompozycji to bardzo powolny i niebywale masywny potwór. Koreańczycy niespiesznie rozwałkowują nas na miazgę za pomocą ołowianych akordów, często zapętlonych, co nie znaczy, że monotonnych, wgniatających w glebę swoją rytmiką i tonażem. Towarzyszący temu procesowi zamulony, charczący w tle wokal dodaje całości odrobiny upiorności i sadystycznego okrucieństwa. Nad całością rozpościera się z kolei lekki, sludgeowo/stonerowy dym, zmuszający do zaciągnięcia się tymi dźwiękami i odpłynięcia w strefy wewnętrznych, negatywnych wizji. Panowie nie silą się na jakieś niepotrzebne urozmaicenia, jeśli nie liczyć śladowych sampli po ichniemu. Tutaj wszystko jest w zasadzie proste jak konstrukcja siedmiotonowego młota. Ma być ciężko, prosto i spełniać swoje mordercze zadanie. Zdecydowanie nie są to tony które powinny wam towarzyszyć w momencie chwilowej depresji, bo wówczas sięgnięcie po sznurek jest jedynie kwestią chwili. Ta muzyka potrafi przytłoczyć i dobić, i jest w tym temacie bezlitosna. Sprawdzajcie zatem na własne ryzyko. Choć i tak wiem, że nikt potem mi nie powie, że nie ostrzegałem.

- jesusatan

Recenzja KHNVM „Visions Of A Plague Ridden Sky”

 

KHNVM

„Visions Of A Plague Ridden Sky”

Neckbreaker Records / Bitter Loss Records 2023

Założona w 2018 roku przez gościa z Bangladeszu, który ukrywa się pod pseudonimem Obliterator, KHNVM powraca właśnie z trzecim krążkiem. Wiedząc, że poprzednie ich produkcje całkiem nieźle namieszały na scenie śmierć metalowego grania, tym z większym zainteresowaniem sięgnąłem po materiał, zalegający już jakiś czas w skrzynce odbiorczej. No i się nie zawiodłem, bo death metal w wykonaniu tego projektu jest bardzo sugestywny. W dźwięki płynące tutaj, muzycy wpletli pewien szczególny ładunek emocjonalny, który dodał temu materiałowi niebywale niepokojącego i mistycznego klimatu. To co na „Visions Of A Plague Ridden Sky” zapodaje KHNVM, to nic innego jak po prostu totalnie duszny i niezwykle mroczny death metal, który dość mocno posmarowano smołą. Muzyka tego bandu jest brutalna i miażdżąca. Akordy płyną głównie w średnich tempach, co podkreśla zdecydowany charakter twórczości tej kapeli. Poza zwyczajowym kostkowaniem w poszczególne utwory wtłoczono trochę dysonansowych zagrywek, upiornych tremolo czy też wstawek na czystych strunach, które przybliżają nam kulturę wschodu. Czyni to najnowszą propozycję Obliterator’a nieco bardziej wysublimowaną niż pierwsza lepsza łupanina, która poza gęstą i grobową atmosferą, ma również do zaoferowania kilka ciekawych momentów, będących małymi technicznymi popisami, które skutecznie podkręcają niesamowitość ostatniej płyty tej grupy. Całość może delikatnie przypominać skrzyżowanie Incantation z Grave Miasma, a specyfika growlowaniu oraz towarzysząca jej szczególna miarowość oraz rytualizm przywołuje wspomnienia z Necros Christos. Tak więc ten artysta z Bangladeszu i na co dzień mieszkaniec Berlina, zrezygnował całkiem wyraźnie z grania w stylu Sinister na rzecz raczej liturgicznego pisania piosenek. Dobrze się w sumie stało, gdyż dzięki temu death metal w wykonaniu KHNVM stał się ciekawszy i pociągający.

shub niggurath

Recenzja BUZZARD „Gambler”

 

BUZZARD

„Gambler”  (Re-Issue)

Relics from the Crypt 2023

Chyba kiedyś już o tym wspominałem i być może się powtarzam, ale niesamowitą pracę wykonują ludzie z Relics from the Crypt (jakby ktoś nie wiedział, jest to pododdział Dying Victims Productions). Kopią oni bezustannie w przepastnych czeluściach klasycznych odmian metalu i zawsze dokopują się do wydawnictwa, które warte jest wznowienia. Tym razem ich wybór padł na belgijski zespół Buzzard, którego początki sięgają 1979 roku, a opus magnum stanowi nagrany w 1984 roku album (jedyny pełny zresztą) zatytułowany „Gambler”. Od pierwszych wręcz sekund obcujemy tu z rasowym, korzennym Hard & Heavy, jaki królował wówczas na kontynencie. Oczywiście znajdziemy także na tej płycie sporo elementów związanych z ówczesnym ruchem brytyjskim, jednak Myszołów grał nieco szybciej, niż większość zespołów z tamtej epoki wplatając w struktury swoich wałków patenty charakterystyczne dla raczkującego wówczas Speed Metalu. Hałaśliwe, energiczne i zadziorne to granie z tekstami o życiu metalowca i protookultystycznych tematach. Dowiemy się wiec z tych liryk, że oni są „Crazy Guys” oraz  „Heavy Rockers”, a także że musimy uważać na „Nosferatu” i że „Midnight Countess is Black”, i co oczywiste, że „She Is Out for Your Blood”. No i fajnie, gdyż jak klasyka, to pełną gębą. Nie ma półśrodków i lizania się po fiutach. Wracając jednak do stricte muzycznej zawartości tego krążka, to znajdziemy tu cały, przepyszny wachlarz surowych, tradycyjnych zagrywek począwszy od dziarsko bijących bębnów i rześkiego, ziarnistego basu poprzez zaczepne, napastliwie chwytliwe riffy o porowatych, drapieżnych konturach, piłujące tępo i boleśnie solówki, na tradycyjnie niechlujnych, cudnie przepitych, zawadiackich, ale i odpowiednio agresywnych wokalizach kończąc. Mnie reedycja „Hazardzisty” bardzo pasuje, wszak wychowanym jest na Hard & Heavy sprzed czterech dekad, a mimo to nie dane mi było słyszeć wcześniej tej bardzo dobrej, jak na czasy, w których powstała płyty. Polecam więc ten krążek wszystkim starym wyjadaczom, którzy zęby zjedli na klasyce, gdyż oni w należyty sposób docenią ten materiał, a zarazem polecam go także młodzieży, aby usłyszała, jak grało się prawie 40 lat temu, poczuła ten feeling (choć nie wiem, czy to w ogóle możliwe) i aby uświadomiła sobie, że to nie Behemoth, Mgła, czy broń boże współczesny Decapitated wymyśliły Metal.


                                                   Hatzamoth

wtorek, 27 czerwca 2023

Recenzja / A review of Fugitive „Maniac”

 

- FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


Fugitive

„Maniac”

20 Buck Spin 2023

 


Jakże myląca jest debiutancka EP-ka tych pochodzących z Texasu młodzieńców. A przynajmniej jej rozpoczęcie, które jak żywo kojarzyć może się z Obituary i ich „Frozen In Time”. Panowie przedstawiają się bowiem za pomocą numeru instrumentalnego, bardzo rytmicznego i bezpośrednio kojarzącego się z „Redneck Stomp”. I kiedy zaczynamy myśleć, że oto mamy do czynienia z naśladowcami ekipy Tardych, od drugiego numeru wszystko toczy się zupełnie innym torem. Mianowicie bardzo mocno idzie w punkowy thrash. A przynajmniej typowy dla tego gatunku d-beat. Wzrasta natężenie rytmicznych riffów powodujące silny przypływ adrenaliny. Kolejne trzy kompozycje to bowiem mieszanka wysokooktanowa, łatwopalna i we wszech miar toksyczna. Infekuje umysł i ciało, zniewala i czyni z nas marionetkę, tańczącą jak jej pan i władca zagra. Niby jest to melodia słyszana już milion razy, ale niczym zaczarowany flet, nie jestem w stanie się jej oprzeć. Chłopaki grają swój crossover, oparty na wspomnianych gatunkach z takim jajem, że nie znajdziecie tu ani chwili na odpoczynek czy na złapanie oddechu. Pamiętacie S.O.D.? To podkręćcie sobie ich tempo jeszcze z razy dwa, dorzućcie krótkie, pozawijane solówki, okraście sporą dawką Slayera, wplećcie w tło jakiś Nuclear Assault i będziecie mieli to, czym jest „Maniac”. Oczywiście skojarzeń z innymi klasykami można mieć tu co niemiara, bo ta EP-ka to nic innego jak odgrzewany kotlet. No ale, kurwa, nośność „Maniac” nie mieści się chwilami w skali. Ta prostota rozpierdala. Perka stuka garażowo, gitarzyści szarpią struny prymitywnie jak u GG Allina a wokalista wrzeszczy swoje kwestie w sposób bardzo jednowymiarowy. Ale weź przyjdź na koncert takiego zespołu, a pod sceną zobaczysz prawdziwe piekło. Bo takowe chce się rozpętać nawet w domowym zaciszy, tylko że mebli szkoda. Na koniec Fugitive serwują nam jeszcze cover „ Raise the Dead”, wiadomo kogo, będący swoistą wisienką na torcie. Niby to tylko siedemnaście minut, ale zarazem wpierdol jak ta lala. Ufff, ciężko mi się będzie po tym pozbierać…

- jesusatan

 

 

Fugitive

"Maniac"

20 Buck Spin 2023

 

How confusing the debut EP of these Texas-born youngsters is. Or at least its beginning, which is vividly associated with Obituary and their "Frozen In Time". The gentlemen introduce themselves with an instrumental track, very rhythmic and directly associated with "Redneck Stomp". And just when we start to think that here we are dealing with imitators of the Tardy brothers, from the second number everything takes a completely different course. Namely, it goes very much into punk thrash. Or at least the d-beat typical of the genre. The intensity of rhythmic riffs increases, causing a strong adrenaline rush. Indeed, the next three compositions are a high-octane, flammable and by all means toxic mixture. It infects the mind and body, enslaves and makes you a puppet, dancing as its lord and master plays. Seemingly it is a tune heard a million times before, but like an enchanted flute, I am unable to resist it. The guys play their crossover, based on the aforementioned genres with such guts that you won't find a moment to rest or catch a breath here. Do you remember S.O.D.? Then crank up their tempo a further two times, add short, off-kilter solos, garnish with a hefty dose of Slayer, weave some Nuclear Assault into the background and you've got what "Maniac" is all about. Of course, associations with other classics can be had here in abundance, as this EP is nothing more than an old chestnut. Well, but the fucking strongn capacity of "Maniac" is off the scale at times. The simplicity fucks things up. The drums tapps garagely, the guitarists pluck strings primitively like at GG Allin's and the singer screams his lines in a very one-dimensional manner. But come to a concert of such a band, and you will see a real hell in front of the stage. Because such wants to be unleashed even at home, only that you respect the furniture. At the end Fugitive serve us a cover of " Raise the Dead", you know whose, being a kind of icing on the cake. Apparently, it's only seventeen minutes, but at the same time it packs a punch. Phew, I'm going to have a hard time recovering after this....

- jesusatan

Recenaja Grotesqueries „Vile Crematory”

 

Grotesqueries

„Vile Crematory”

Caligari Records 2023

 


Pamiętacie niejakiego Maksa Kolonko, który był swego czasu reporterem którejś ze stacji telewizyjnych i stacjonował w USA? Każdą swą relację kończył, używając w wieśniacki sposób amerykańskiego akcentu, słowami: „Boston… Massachusetts”. Stamtąd właśnie pochodzi młodziutki Grotesqueries, założony trzy lata temu. W poprzednim roku wydali ciepło przyjętą epkę, a już niedługo, bo trzydziestego czerwca ukaże się ich debiutancka płyta. Fani staroszkolnego death metalu zapewne będą ukontentowani, gdyż muzyka tego kwintetu to zadziwiająca mieszanka Gorguts, Morbid Angel, do której dodano trochę mielonego mięsa w stylu Carcass oraz odrobinę szwedzkiego marynowanego śledzia. Gęste dźwięki płyną tutaj w zmiennych tempach, gwarantując bezustanną zmianę intensywności. Generują je ziarniste gitary wspomagane przez bulgoczący bas i wycofaną momentami perkusję. Wszystkiemu towarzyszy nieziemski growl, wyśpiewujący wszelkie obrzydliwości. Drylujące czaszkę riffy, miażdżące zwolnienia i nierzeczywiste solówki. Całość zebrana do kupy tworzy swoisty koktajl, złożony z różnych ujęć metalu śmierci. Za sprawą Amerykanów dostajemy sporo stęchłego powietrza, obrzydliwości, krwistych flaków, a także specyficznego klimatu jaki wypływa z akordów jednoznacznie kojarzących się z ekipą Trey’a Azagthoth’a. To oryginalne kostkowanie oraz jego złowrogi wydźwięk nie pozostawi nigdy nikogo obojętnym. Wprowadza ono do grania Grotesqueries dodatkowego pierwiastka, który niesamowicie podkręca wyjątkowy charakter tego krążka. Czyni to, że „Vile Crematory” jest nie tylko, śmierdzącą zgnilizną, death metalową łupaniną, ale również zalatuje piekielną smołą. Chłopaki w ten sposób udowadniają, że technika gry na wiosłach nie jest im obca, a sprawne połączenie poszczególnych elementów, owocuje ciekawymi aranżacjami, dzięki którym nikt nie będzie się nudził, słuchając tego albumu. Świetny death metal. Na pierwszy rzut ucha zwyczajny, lecz z każdym kolejnym spotkaniem z nim, staje się nieco bardziej skomplikowany i zaskakujący. Dla współczesnego odbiorcy może okazać się zbyt szorstki i przytłaczający.

shub niggurath

Recenzja A DIADEM OF DEAD STARS „Emerald Sunsets”

 

A DIADEM OF DEAD STARS

„Emerald Sunsets”

III Damnatio Records 2023

 


Ciekawą wizję muzyki ułożył w swej głowie grecki Pielgrzym, odpowiadający w całości za A Diadem of Dead Stars. Nazwał ją Misty Lowland’s Black Metal, ale co najważniejsze, jegomość ten z miasta Volos położonego nad zatoką Morza Egejskiego nie poprzestał jeno na wizjonerstwie, tylko swe majaki, widziadła i koncepcje przekuł w dźwięki i od 2014 roku konsekwentnie kroczy obraną przez siebie ścieżką. Tegoroczne wydawnictwo rzeczonego projektu, zatytułowane „Emerald Sunsets” jest materiałem z gatunku kompilacyjnych i zawiera dwa utwory z Ep’ki „The Furrow of Woes”, jeden z sesji demo „The Light That Burns” i singlowy „…Of Green Pastures…”, tak więc niejako zebrano tu wszystkie wałki, jakie powstały w latach 2020-2021, co niewątpliwie ucieszy społeczność, która cały czas preferuje fizyczne nośniki dźwięku. Muzycznie zaś mamy do czynienia z klimatyczną, instrumentalną w 90% muzą (występują tu bowiem w niewielkich ilościach monumentalne  chorały, jak i podniosłe śpiewy i deklamacje) czerpiącą pełnymi garściami z Black Metalowej spuścizny (i to nie tylko greckiej). Nazwanie tego, co znajduje się na „Szmaragdowych Zachodach Słońca” po prostu Atmospheric Black Metalam uważam jednak za zbytnie uproszczenie. Owszem, Diadem Martwych Gwiazd bezsprzecznie obraca się wokół diabelskiego rdzenia i przyswaja zeń bardzo dużo, jednak usłyszymy także na tej produkcji zamglone zdecydowanie mocniej, okryte całunem tajemnicy Post-Black Metalowe tekstury dźwiękowe, odrobinę kosmicznych patentów zaczerpniętych z szeroko pojętej muzyki elektronicznej, jak i elementy charakterystyczne dla nurtu Folk/Neoclassical Music. Nie uświadczymy tu jednak moi drodzy żadnej cepeliady, czy też łzawego pitolenia, gdyż podstawą tej muzyki jest wiosło, które rzeźbi wyśmienicie, a jego skumulowane partie pełne są bogactwa i wysmakowanego szydełkowania. Te dźwięki mają więc czarci pazur i nierzadko zalatują siarką, choć wszystko na tym wydawnictwie podporządkowane jest budowaniu odpowiedniej atmosfery. I to właśnie owa mizantropijna, nostalgiczna w dużej mierze aura, jaka unosi się nad tą płytką spina muzyczną zawartość tego materiału niczym klamra i wierzcie mi, można się w oparach tej transcendentalnej wędrówki zapodziać na dłużej. Wszyscy więc, którzy swą atencją darzą albumy Drudkh, Wolves in the Throne Room, Saor, Empyrium, Agalloch, czy też pierwsze wydawnictwa Ulver, mogą w zasadzie „Emerald Sunsets” zamawiać w ciemno. Satysfakcja gwarantowana.

 Hatzamoth              

sobota, 24 czerwca 2023

Recenzja Cortege „Vandari”

 

Cortege

„Vandari”

A.D.G. Rec. 2023

Mimo, iż rodzimy Cortege obecni są na scenie, z kilkuletnią przerwą, już od roku dziewięćdziesiątego szóstego, i dochrapali się trzech demówek oraz dwóch pełnych wydawnictw, to „Vandari” jest moim pierwszym spotkaniem z muzyką tego zespołu. Najczęściej w takich sytuacjach mój mózg podświadomie wysyła mi sygnał, że taki band może być co najwyżej średni, skoro jego nazwa nigdy nie obiła mi się o uszy. A jednak kilka lat człowiek w tym grajdole siedzi. No ale nie zaprzeczę, że żadnej stuprocentowej reguły tu nie ma, więc bez zbędnych oczekiwań, na chłodno odpaliłem sobie „Vandari” i patrzyłem, co się będzie działo. A dzieje się całkiem sporo, choć w dość mocno ograniczonych ramach. Kosztujemy tu czystego death metalu, z minimalistycznymi, śladowymi wręcz, wpływami gatunków okołobiegunowych. Na szczęście inspiracje rybniczan pochodzą głównie z epoki staroszkolnej, co poniekąd trąciło, tradycyjnie zresztą, moją strunę sentymentu. Powiem jednak wprost. Otwierający całość „Reluded” mnie nie zachwycił. Może ze względu na zbytnią powtarzalność głównego motywu. Ale później było już tylko lepiej. Panowie niczego nowego na siłę nie wymyślają. Tutaj wszystko oparte jest o stare i sprawdzone wzorce. Słychać w tych kompozycjach sporą garść Morbid Angel, zarówno patrząc na sposób riffowania jak i partie solowych. Pod względem agresji i wściekłości, przede wszystkim w szybszych partiach, można z kolei pomyśleć o zespole Bentona. Gdzieniegdzie z kolei sekcja rytmiczna jak żywo kojarzy mi się ze… Strapping Young Lad. A na dokładkę dorzuciłbym jeszcze, że muzyka Cortege dość mocno śmierdzi naszymi rodzimymi klasykami, żeby wymienić jedynie Vader, Decapitated czy Yattering. Te dwanaście, trwających do kupy niemal pięćdziesiąt minut, numerów to taki solidny przegląd klasyki. Znajdziecie tu galopady, melodyjne zwolnienia i, przede, wszystkim, średnie tempa z naprawdę mocarnymi riffami. A olbrzymią zaletą tego krążka jest to, że on naprawdę rośnie w miarę jedzenia, a rzeczone pięćdziesiąt minut mija za każdym razem coraz szybciej. Jeśli miałbym mówić o minusach, to pewnie w pierwszej kolejności wskazałbym na brzmienie, któremu przydałoby się nieco więcej podbicia, bo chwilami jeździ to nieco płasko. Z drugiej jednak strony, kto mnie zna, ten wie, że lepiej mi wchodzi niedopracowanie niż nadprodukcja. Marudzić zatem nie mam nad czym. Może i Cortege nie sprawią, że ściany się zatrząsa a mury runą, ale też i nie wywołają u aniołków zluzowania zwieraczy. Innymi słowy, nie jest to mistrzostwo świata, ale przy gównie to nawet nie leżało. Bardzo solidny materiał, który, jeśli poświęcić mu chwilę, niejednemu zrobi dzień, by nie powiedzieć tydzień. Ja se czasem wrócę.

- jesusatan

Recenzja Fjoergyn „Judasmesse”

 

Fjoergyn

„Judasmesse”

Trollzorn Records 2023

To moje pierwsze zetknięcie z tą kapelą, która została założona w 2003 roku na terenie Turyngii. Od tamtego momentu nagrali pięć albumów, a „Judasmesse”, który ukazał się drugiego czerwca jak by nie patrzeć jest ich szóstym długograjem. Zaglądając na Metallum i dowiadując się, że Fjoergyn para się epickim i symfonicznym black metalem wyjaśniło mi, dlaczego nigdy się z nimi nie spotkałem. Zapoznałem się jednak po łepkach z ich poprzednimi wydawnictwami i dzięki temu mogę stwierdzić, że nie jest w sumie z nimi tak źle. Co prawda mam z tymi Niemcami mały problem, ale po kolei. Obecnie kwintet z Jeny zrezygnował nieco z orkiestralnych zapędów i postawił raczej na dość stanowcze riffy o delikatnie mechanicznym wydźwięku, przeobrażając się chwilami w taki black metalowy Rammstein. Jest wtedy nawet zadzierżyście i diabelsko. Niestety, a może stety, teutońska ambicja nie pozwoliła im na poprzestaniu na prostych akordach. W swą muzykę wplatają również mnóstwo elementów z innych podgatunków metalu. Na „Judasmesse” pojawia się trochę klasycznych heavy solówek, post blackowych nastrojowych zwolnień z melodeklamacjami, symfonicznych podkładów kojarzących się choćby z Arcturus, a także różnorakich sampli, które kierują ten materiał chwilami w bardziej eksperymentalne rejony. Poza satanicznym trzonem, przypominającym nieco także dokonania Satyricon na „Rebel Extravaganza”, w koncept tego albumu wtłoczyli wiele wyszukanych tematów zagranych przy użyciu saksofonu, kotłów, instrumentów dętych czy też syntezatorów. Uogólniając, najnowsza propozycja Fjoergyn jawi się jako koktajl złożony z chłodnego industrialnego black metalu oraz awangardowych, aczkolwiek ciekawych pomysłów. Może czasami jest zbyt marzycielsko i teatralnie, ale występujące tu aranżacje są na wysokim poziomie i czuć w nich niewątpliwie talent kompozycyjny. To, że mało się to wszystko ze sobą skleja jest małym szczegółem, powodującym dyskwalifikacje „Judasmesse” jako drobniutki przerost formy nad treścią, która dusi się sama w sobie. Black metal w nowatorskim i w moim odczuciu nieco pretensjonalnym ujęciu. Dla miłośników wzniosłych brzmień, którym będzie się wydawać, że słuchają skomplikowanej muzyki, a wcale tak nie jest.

shub niggurath

piątek, 23 czerwca 2023

Recenzja XALPEN „The Curse of Kwányep”

 XALPEN

„The Curse of Kwányep”

Black Lodge Records 2023

Z Chilijską hordą Xalpen mięliście już do czynienia, o ile zapoznaliście się z moją recenzją ich pierwszego długogrającego krążka „SawkenXo’on”. Wszyscy, którzy wówczas sięgnęli po ten album, mogą także śmiało zamawiać sobie ich pełną dwójeczkę „The Curse of Kwányep”, którą to swą pieczęcią ponownie sygnuje Black Lodge Records. Osiadłe podobno w tej chwili w Szwecji trio ponownie serwuje słuchaczowi jadowity Black Metal będący połączeniem klasycznej, skandynawskiej szkoły II fali gatunku z dzikim, bestialskim odłamem południowoamerykańskim. Królują tu więc zimne, surowe riffy, rozrywające linie basu, siarczyste beczki, jak i bluźnierczy scream. Chłodne, przesiąknięte ciemnością melodie kierują nasze myśli w stronę diabelskiej Szwecji pokroju Dark Funeral, Setherial, czy Watain, barbarzyńskie, okrutne, złowrogie partie mogą kojarzyć się natomiast z Kratherion, Slaughtbbath, Atomicide, Ejecutor, czy Force of Darkness. Jest to zatem w linii prostej naturalna kontynuacja i rozwiniecie stylu znanego już z „Sawken…”, jednak mimo to „Klątwa Kwányep’a” (czyli Boga-szamana zamieszkującego ziemię w epoce mitycznej. On to wg legend sprowadził na ziemię z północnego nieba śmierć, jaką znamy) podoba mi się zdecydowanie bardziej. Sprawiają to rytualno-obrzędowe elementy, jakie napotkamy na tym krążku, oraz transowe, nawiedzone wibracje i mistyczno-okultystyczny feeling, jaki unosi się nad tymi dźwiękami. Poza tym o piekło całe lepiej prezentują się tu wiosła. Ich niekiedy niezgorzej popaprana struktura, taktownie użyte atonalne akordy, jak i same riffy poniewierają konkretnie i robią robotę, zwłaszcza że ich brzmienie jest smoliste i ciężkie, a jednocześnie wali siarą jak ta lala. Wyśmienicie rzeźbi tu także pałker, zwłaszcza mocno plemienne rytmy, jakie potrafi zaprezentować, podkręcają wydatnie ceremonialną aurę tej płyty. Doprawdy, bardzo dobry materiał. Nie rozumiem tylko, po chuja Wacława na wersji cd znalazł się bonusowy wałek, czyli cover Angeles del Infierno „Diabolica”? Może to i dla hordy jakiś ważny zespół, a może panowie chcieli pokazać, że potrafią zagrać klasyczny Heavy? Mało to istotne. Istotne za to jest to, że utwór ten ni cholery nie pasuje do zawartości tego krążka, irytuje, rozbija jego zwarty charakter i najzwyczajniej w świecie psuje ostateczny odbiór tego materiału. Proponuję więc olać go ciepłym strumieniem moczu i w ogóle go nie słuchać, aby nie rujnować sobie przyjemności obcowania z tym naprawdę udanym krążkiem.

 

Hatzamoth


Recenzja Organ Dealer „The Weight Of Being”

 

Organ Dealer

„The Weight Of Being”

Everlasting Spew Records 2023

 


Nie wiem jak u was, ale ja uważam, że grindcore to muza dobra na każdy stan ducha. A jak jest zagrany dobrze, to cieszy jeszcze bardziej. Drugi krążek rzeźników z new Jersey wpisuje się w tą drugą kategorię. „The Weight Of Being” to porcja nieco ponad 20 minut bardzo konkretnego, uczciwie nakurwiającego grindu na nieco australijską modłę. Jest szybko, jest agresywnie, słychać thrashowe akcenty. Skojarzenie z The Kill było pierwszym, które mi się nasunęło, ale nie ma mowy tutaj o kalkowaniu. Chodzi raczej o ekspresję, wściekłość i ogólny wydźwięk. Muzycy Organ Dealer w przeciwieństwie do ekipy z kraju kangurów dużo mocniej sięgają po elementy charakterystyczne dla metalowego grania ze wschodniego wybrzeża USA – i mówię tutaj zarówno i metalu śmierci jak i hardcorze. Nie, żeby członkowie Dilera Narządów opuszczali krok w spodniach do kolan i walili breakdownami na prawo i lewo, ale jest w tym graniu jakiś taki fajny groove, mięsistość, która sprawia, że „The Weight Of Being” jest tłustym, dynamicznym ochłapem muzyki. Trochę jakby The Kill nieśmiało chciało grać pod Kill Division. Porównanie do obu kapel wydają się być wystarczającą rekomendacją dla tego wydawnictwa. Nie wyważa ono żadnych ram gatunkowych, nie serwuje niczego, czego byśmy wcześniej nie słyszeli wcześniej, ale robi to na tyle dobrze i skutecznie, że nie przelatuje jak sraczka pozostawiając coś po sobie w głowie. Bardzo fajny materiał, do którego chętnie się będzie wracało. Polecam!


  Harlequin

czwartek, 22 czerwca 2023

Recenzja Eternal Rot „Moribound”

 

Eternal Rot

„Moribound”

Godz ov War / Memento Mori 2023

Stare przysłowie mówi, że trzeci album jest dla zespołu testem ostatecznym, by udowodnić swoją klasę, lub popaść w marazm, tudzież zacząć się powtarzać. Z nieukrywaną zatem przyjemnością zasiadłem w komisji weryfikacyjnej pochylając się nad nowym wydawnictwem naszego milusińskiego szlamorzygu, czyli Eternal Rot. Tym razem materiał sygnowany jest zarazem logówką Godz ov War (wersja LP) jak i Memento Mori (CD). Zatem zrobiło się światowo. Czy idzie z tym w parze znaczny rozwój muzyczny? Na szczęście niekoniecznie. Piszę „na szczęście”, bowiem styl zespołu od samego początku trafiał w me gusta, a jak coś jest dobre, to na cholerę to zmieniać. Na „Moribound” nadal taplamy się niespiesznie we wszelakich wydzielinach ropnych, na cmentarnym, mocno podmokłym i cuchnącym trupem gruncie, wśród tańczących koślawo ghouli. Nie da się zaprzeczyć, że muzyka Eternal Rot jest rozpoznawalna, niemal po jednej nutce. Panowie wypracowali swój styl i sukcesywnie go udoskonalają. Tak, bo ja przecież nie powiedziałem, że na tym albumie nie ma nowych pierwiastków. Zgadza się, trzon stanowi duszny, miażdżący i niebywale masywny death / doom metal, oparty na monotonnym rytmie mogącym faktycznie kojarzyć się z marszem zombiaków. Gitary mielą w sposób nieskomplikowany, stanowiąc swoisty walec, powolnie rozjeżdżający wszystko co pojawi się na jego drodze. Na miejscu są także bagienne wokale oraz dudniący wyraźnie bas. Co jest nowego? Otóż znajduję tu dość sporą garść wyraźniejszych niż dotąd inspiracji stonerowo sludgeowych, pojawiających się niespodziewanie w trakcie zawartych na krążku utworów niczym wypływająca na powierzchnię obgryziona czaszka w wielkim kotle kanibali, która następnie ponownie idzie na dno ustępując miejsca wesołemu bulgotowi brunatnej mazi. Kolejnym elementem, choć niekoniecznie dorzuconym na „Moribound”, bo towarzyszącym chłopakom już od jakiejś chwili, są żywe bębny Psychoradka. Trzeba przyznać, że człowiek ten zdecydowanie użyźnił i tak mocno organiczne brzmienie zespołu. Jest jeszcze kilka pomniejszych drobiazgów, ale nie zamierzam nikomu psuć zabawy, bo tych nagrań trzeba po prostu posłuchać. Choć ostrzegam, że dawka zawartych w nich obrzydliwości jest ponadprzeciętna. Jeśli poprzednie dokonania Eternal Rot do was trafiały, to i tę padlinę łykniecie bez popijania i z uśmiechem się obliżecie. Egzamin zatem uważam za zdany, powiedziałbym nawet, że z wyróżnieniem. Bierzcie zatem i gnijcie przy tym wszyscy.

- jesusatan

Recenzja Minas Morgul „Nebelung”

 

Minas Morgul

„Nebelung”

Trollzorn Records 2023

Minas Morgul powstał całkiem niedaleko, bo we Frankfurcie nad Odrą, lecz stało to się dość dawno, bo skład ten zawiązał się już w 1997 roku. Od tamtego czasu, z mniejszymi lub większymi przerwami, ci Niemcy dobrnęli w swej twórczości do ósmego krążka. „Nebelung” to świeżutka odsłona ich spojrzenia na pagan black metal. Po raz kolejny dostałem od nich niemało muzyki, gdyż najnowsza produkcja naszych zachodnich sąsiadów, to dziewięć utworów, które łącznie stanowią prawie trzy kwadranse grania w wyżej wymienionym stylu. Można ten gatunek lubić bądź nie. Niekiedy niektórzy wykonawcy w jego obrębie nieopatrznie brną w jakieś folkowe wygłupy. W przypadku Minas Morgul tak nie jest i znowu to udowodnili. Ostre i zimne gitary wygrywają poważne riffy, bujając przy tym należycie za pomocą rytmicznych akordów, które swej zadzierżystości posiadają w sobie delikatną i niezobowiązującą melodię. Przybliża to trochę Teutonów do norweskiego muzykowania. W bardziej punkowych i chwytliwych momentach mogą przypominać trochę Slegest, a w tych wybrzmiewających mizantropią Kirkebrann czy też Visegard. W ich muzyce nie brakuje także klimatycznych zwolnień, ale takich, które w żaden sposób nie mogą się kojarzyć z melancholijnym pitoleniem, gdyż są to raczej pełne emocjonalnego ładunku chwile, podkreślające smutek istnienia i co za tym idzie jego bezcelowość. Na „Nebelung” napotkać można również wzniosłe i czyste zaśpiewa, które nie pozwalają zapomnieć, że przecież mamy tutaj do czynienia z pogańską wersją black metalu. Najnowsze wydawnictwo Minas Morgul jest chyba najmocniejszym w karierze tej kapeli, chociaż poprzednim też niczego nie można zarzucić. Niemcy nieprzerwanie grają szorstką muzykę, pełną tnących riffów, chłodnych tremolo, podpartą fantastycznie chodzącą sekcją rytmiczną i wreszcie zwieńczoną chrapliwymi wokalami, które wyśpiewywane w języku twórców dodają arogancji tutejszym kawałkom. Bardzo udana płyta, która może delikatnie ociera się o mainstream, ale nie pozbawiona jest należytych form wyrazu, które skutecznie przyciągną do niej odpowiedniego odbiorcę.

shub niggurath

środa, 21 czerwca 2023

Recenzja ISOLE „Anesidora”

 

ISOLE

„Anesidora”

Hammerheart Records 2023

Bardzo rzadko mi się to zdarza, ale po wysłuchaniu tegorocznej, ósmej w dorobku Szwedów płyty długogrającej najzwyczajniej w świecie zabrakło mi języka w gębie. Pierwszy mój kontakt z muzyką tych panów miał miejsce w Szczecinie (oczywiście w Domu Kultury „Słowianin”), podczas ich koncertu bodaj w 2014 roku, gdy to na gig ten nie dotarła z przyczyn niezależnych gwiazda wieczoru, czyli Esoteric. Isole wyśmienicie wówczas wypełniło lukę po Angolach dając show, który pamiętam po dzień dzisiejszy. Zaprawdę doskonały był to występ, ale zostawmy już ten wątek i skupmy się na teraźniejszości, a konkretnie na wspomnianym, ósmym już w dorobku grupy krążku zatytułowanym „Anesidora”. A naprawdę, wierzcie mi, jest się na czym skupiać (i nie myślę tu bynajmniej o stawianiu klocka). Płytkę tę wypełnia bowiem po brzegi same wyborny, klasyczny Doom Metal z epickim zacięciem. Większość z Was już zapewne wie, że napotkamy tu ciężkie beczki podparte wyraźnie tłustym, gniotącym ile wlezie basem, zagęszczone, monumentalne riffy nasączone melancholijnymi, cmentarnymi melodiami, wyjebane w kosmos, wysmakowane solówki o narracyjnym zacięciu i w chuj wyśmienite, rezonujące przecudnie, mocne, czyste wokale, które dla mnie są po prostu kurwa jebanym majstersztykiem. Jakby tego było mało, w te tradycyjne, miażdżące fundamenty umiejętnie wpleciono doskonałe partie parapetu stylizowane miejscami na kultowe organy Hammonda, tyrające okrutnie beret, gardłowe growle, hipnotyzujące pasaże dźwiękowe oparte najczęściej o organiczne, akustyczne linie wiosła, jak i wgniatające w glebę tekstury przesuwające okazjonalnie środek ciężkości tego krążka bardziej w stronę śmiertelno-pogrzebowej odmiany gatunku. Nie można także pominąć całej wysublimowanej ornamentyki gitarowej, czy też strukturalnych deseni aranżacyjnych, zakorzenionych nierzadko w progresywnych fakturach dźwiękowych. Owe dodatki nie są jednak niepotrzebnym nikomu pitoleniem, czy popisami umiejętności technicznych poszczególnych muzyków. Są one zastosowane z gruntownym znawstwem tematu, podkreślają i zagęszczają dodatkowo i tak już niewesołą, chmurną atmosferę tego krążka. Całość jest jednak przemyślanym dogłębnie, potężnym, Doom’owym walcem o hipnotyzującej naturze, który miłośnicy Candlemass, Solitude Aeturnus, Solstice, Saint Vitus, czy While Heaven Wept mogą łykać w ciemno niczym pelikany. Chwilę temu Hammerheart Records wznowiło na cd cały katalog  wydawniczy Isole, więc można przy tej okazji uzupełnić ewentualne zaległości, a jeżeli muzyka tej grupy nie specjalnie Wam leży, to proponuję zainteresować się projektem, w którym także maczają palce ci muzycy, a mianowicie Ereb Altor, gdyż to także kawał wyśmienitej muzy.

 

Hatzamoth

Recenzja Hallucinate „From The Bowels Of The Earth”

 

Hallucinate

„From The Bowels Of The Earth”

Caligari Records (2023)

Ho ho ho, no to się trafiło. Debiutancki album niemieckiego Hallucinate to materiał na niemałą rozprawkę o muzyce. Grupa nie tak dawno zwróciła moją uwagę mocno obiecującą demówką, a teraz atakuje pierwszym pełnym krążkiem, który mnie frapuje od samego początku. Zacznijmy od tego – to nie jest death metal nastawiony na pierdolnięcie i nakurw. Miłośnicy kolczatek, pasów z nabojami, kataniarze, kapturowcy, miłośnicywywózki gruzu jak i wszelkiej maści płaczliwie romantyczni fani Opeth niczego dla siebie tu nie znajdą. Hallucinate gra, nazwijmy to „psychodeliczny” death metal po linii późnego Exectation, Ghastly (do nich chyba najbliżej im) czy Morbus Chron przy czym też byłoby to dużym uproszczeniem. Niemcy, w przeciwieństwie do w/w zespołów w zasadzie cały czas grają death metal bez uciekania się w jakieś pozagatunkowe naleciałości, ale ten ich death metal jest tak wybitnie niedeathmetalowy, że aż wzbudza to mój podziw. „From the Bowels Of The Earth” to cholernie akustyczna płyta, która płynie, pulsuje i rozpływa się nad każdym dźwiękiem. Ta muzyka wydaje się być tak ulotna i nieuchwytna, jak jakaś tańcząca panna na łące, którą zakochany podlotek próbuje dogonić z bukietem kwiatów. Riffy pięknie meandrują jak we wspomnianych wcześniej kapelach, bas żyje swoim życiem, jest brudny, szorstki, a zarazem cudownie płynący, nadający całości jeszcze większej głębi. Nawet jak Niemiaszki podkręcają tempo to wydaje się, że grają cholernie leciutko i zwiewnie, raczej wysysając duszę niż wyrywając łeb razem z bebechami. Od pierwszego akordu otwierającego płytę „An Universe Obscure” miałem wrażenie, że będę obcował z czymś niezwykłym. Banalny akord, który pogłosem przesteru balsamuje moje zwoje mózgowe zwiastuje, że panowie z Hallucinate w pełni wiedzą co i jak chcą zagrać. Słuchając tego krążka raz po raz nie mogłem wyjść z podziwu jak mądrze i skutecznie poprowadzi tą konwencję death metalu do przodu, nie skręcając przy tym w bok. Tak, jest to granie, które raczej zwiastuje kierunek łagodzenia muzyki, ale czy to źle? Dopóki nie robi się słodko, płaczliwie i romantycznie to mi to pasuje. Jeśli więc komuś dwójka Morbus Chron i późniejsze ich dokonania wydają się zbyt opethowo-akustyczne, jeśli dwójka Ghastly i trójka Execration wydają się wam zbyt rozwodnione, to „From The Bowels Of the Earth” wydaje się być ultymatywną wersją tego czym tamte krążki powinny były być. Ne wiem czy to jest już ściana, czy można iść dalej. Ghastly skręciło do brudnego lasu pełnego grzybów, Execration powróciło do nieco bardziej przyziemnego grania, bardziej wykalkulowanego niż fantazyjnego. Niemcy natomiast tym albumem pozamiatali w temacie tego typu muzyki. Najdziwniejsze jest to, że sporą część finalnego efektu osiągnięto dość prostymi środkami, bo nie nazwałbym grania ekipy z Oldenburga przesadnie technicznym, efekciarskim, korzystającym z jakichś niestandardowych środków wyrazu. Finalny rezultat jest raczej efektem funkcjonowania kolektywu jako jednolitego organizmu. Tak, jest tutaj sporo prostych riffów, ascetycznych rozwiązań, które zostały poukładane w taki a nie inny sposób. Można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że panowie z Hallucinate zrobili krok do tyłu, żeby zrobić pięć kroków do przodu. I nawet jeśli nie znajduję na „From The Bowels Of The Earth” pojedynczego wałka, który wyrwał by mnie z butów, nawet jeśli nie znajduję tu tylu karkołomnych pasaży instrumentalnych, które mogłyby tu pasować doskonale, na które gdzieś tam czekałem, a których tu nie ma, to trudno mi nie zdjąć czapki z głowy by nachwalić to nagranie jako całość. Nie jest to muza dla każdego. Nie jest to też muzyka na każdą porę dnia i nastroju. Czasem wydaje się zbyt lekka, za mało agresywna, ale finalne jawi się jako wysmakowana. Od kiedy usłyszałem „From The Bowels Of The Earth” myślę o niej. Intryguje mnie. Zachwyca, a zarazem prowokuje mnie do myślenia czy można by było to zagrać inaczej i dokąd to może zmierzać. A wartościowa muzyka to ta, która nie przelatuje jak sraczka i zostawia coś po sobie. Im więcej tym lepiej, nawet jeśli część tych odczuć jest niewygodna czy nieprzyjemna. Hallucinate to właśnie zrobiło. Słucham tej płyty i myślę, nie słucham i też o niej myślę. I niech to pozostanie najlepszą rekomendacją dla tego wydawnictwa.


                                                                               Harlequin

wtorek, 20 czerwca 2023

Recenzja Demonized „Abyss Vanguard”

 

Demonized

„Abyss Vanguard”

Osmose Productions 2023

Pamiętacie meksykański Demonized? Może być, że nie, bo po wydaniu debiutanckiego albumu w 2003 roku zniknęli. Po dwudziestu latach powracają w nowym składzie, do którego dokoptowali między innymi Gene Palubickiego z Angelcorpse i za spwrawą Osmose Productions już trzydziestego czerwca zaprezentują swój najnowszy mini „Abyss Vanguard”. Oprócz introsa będą to cztery kawałki nienawistnego i poczerniałego death metalu. Potencjalny słuchacz, który zakupi ten materiał, zetknie się z dwudziestoma minutami dość intensywnej muzyki, napisanej z myślą o kulcie diabła. Szybkie tempo, zmasowane riffy, powykręcane solówki, ciężka sekcja rytmiczna oraz upiorne wokale. Lubujący się w twórczości wyżej wspomnianego Angelcorpse czy też Morbosidad powinni być w siódmym piekle, ponieważ te cztery kompozycje wgniotą ich w glebę bądź z niej zmiotą. Gwałtowność zawartych tutaj dźwięków jest bowiem sroga. Akordy pędzą przed siebie niczym nuklearny podmuch, a towarzysząca im perkusja i jej kolega bas, podkreślają ten brutalny atak na istniejący porządek świata. Meksykanie sieją czyste bluźnierstwo, wypowiadając wojnę, którą może wygrać tylko jedna strona. Nie ma tutaj miejsca na zawiłe zagrywki i silenie się na techniczne popisy. To najzwyczajniejsza manifestacja siły i satanistycznej pogardy dla tych, którzy owcami się nazywają. Demonized jest niczym wilk wpuszczony między nie, tylko w jednym celu, aby je rozszarpać na strzępy. Wspaniałe granie i przecudny to niepohamowanego death metalu kawałek. Lawina złowrogich nut ku chwale Czarnej Kozy! Aarrrgh! Zmieli Was i wypluje. Wszystko w temacie.

shub niggurath

Recenzja DREAMS OF GRAY „The World After”

 

DREAMS OF GRAY

„The World After” (Ep)

Independent 2023

Dreams of Gray to tak naprawdę Luiz Rivera, który niejako wykorzystując przeciągającą się niemoc twórczą swego głównego bandu (Abolisher), postanowił wydać pod nowym szyldem kilka wałków, które jego zdaniem nie pasowałyby do koncepcji prezentowanej przez Znoszącego. Znalazł aż trzy takie piosneczki (a przynajmniej tyle nam zaprezentował) i tak oto powstała Ep’ka „The World After”. Cóż, materiał ten nie zawiera muzyki, która powodowałaby perwersyjny uśmiech zadowolenia na mej twarzy, niemniej jest to bardzo fachowe granie, które niewątpliwie znajdzie swoich zwolenników. Luiz i wspomagający go przyjaciele pogrywają sobie bowiem w klimatach Melodyjnego Death/Thrash Metalu o raczej współczesnym szlifie brzmieniowym. Tak więc bębny (choć nieco sterylne) podparte chropowatym basem zapewniają pewną porcję ciężaru, riffy są kąśliwe i zadziorne, partie solowe dobrze poukładane i odpowiednio wygłaskane (w pozytywnym tego słowa znaczeniu), a wokalizy w sam raz nasycone agresją. Najbardziej przekonujące są tu partie wiosła, które prócz Death i Thrash metalowych patentów odważnie sięgają do klasyki Heavy Metalu, a w ostatnim utworze zapędzają się także przez pewien czas na Doom Metalowe poletko. Odsłuch nie nastręcza większych problemów, dźwięki te płyną swobodnie i w zgodzie z naturą, można je zanucić przy goleniu, lub pod prysznicem, o ile ablucje te wykonamy góra w 10 minut po zakończeniu odsłuchu (urządzeń pod napięciem większym, lub mniejszym nie polecam bowiem pod prysznic zabierać, gdyż Was, bądź je w ostatecznym rozrachunku trafi szlag). Brzmienie, jak już wspominałem, z gatunku współczesnych. Może nie przesadnie wypolerowane, ale zmierzające raczej w stronę czytelnej, dynamicznej selektywności. No i to w zasadzie wszystko, co można powiedzieć o tej 13-minutowej produkcji. Szału na scenie Dreams of Gray tym na pewno nie zrobi, ale niewątpliwie zaznaczy na niej swe istnienie. Czy w późniejszym czasie zespół ugruntuje swą pozycję w segmencie Melodic Death/Thrash? Szanse na to mają dosyć spore, choć na tę chwilę to raczej wróżenie z fusów.

 

Hatzamoth

 

niedziela, 18 czerwca 2023

Recenzja Funeral Fullmoon “Unholy Kingdom of Diabolic Emperors”

 

Funeral Fullmoon

“Unholy Kingdom of Diabolic  Emperors”

Inferna Profundus Rec. 2023

Z czym wam się kojarzą Chile? To znaczy, muzycznie. No, tu pewnie padło by kilka odpowiedzi, ale w ciemno zakładam, że wszystkie minęły by się z tym, co serwuje nam projekt kolesia o wdzięcznym i łatwym do zapamiętania synonimie artystycznym: Magister Nihilfer Vendetta 218. Czyli, że magistra zdobył bez ściągania w roku dwa tysiące osiemnastym, a jeśli ktoś zaprzeczy to zemsta będzie okrutna. No to se zdobył, a zaraz potem zaczął grać black metal. I to dość intensywnie, gdyż „Unholy Kingdom of Diabolic Emperors” to już, jeśli nie liczyć drobnicy, trzeci pełniak tego wykształciucha. Wcześniejszych nagrań nie dane mi było doświadczyć, lecz z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę postawić tezę, iż nie różniły się one znacząco od nowego materiału. Dlaczego? Bo to, co na nim znajdziemy, to w chuj prymitywny i surowy black metale na wzór drugiej fali skandynawskiej. A jeśli taką muzykę czuje się sercem, to o jakiejkolwiek ewolucji nie powinno być mowy. A Pan Magister najwyraźniej ją czuje, bo te niespełna pół godziny przy których właśnie popijam piwko to czysty smród sztańskiej dupy. Proste riffy, często zapętlone, absolutnie nieoryginalne (bo i kurwa po co?), dudniąca, mocno rozklekotana perka, która nawet jak na warunki garażowe brzmi w chuj prostacko, gdzieś tam pojawiający się w tle bas. Można powiedzieć, że samouczek dla adepta prawdziwego czarnego metalu. Na chuj tu się silić na jakieś chwytliwe akordy, po co szlifować brzmienie albo nagrywać w sposób profesjonalny, w jakim celu urozmaicać na siłę utwory, skoro owe wystarczająco agresywnie i złowrogo brzmią oparte na trzech chwytach? Przecież tak właśnie miał brzmieć black metal w czasach kiedy to Darkthrone nagrali i wysłali do Peaceville taśmę z  „A Blaze In The Northern Sky”. Chilijczyk zakotwiczył w tamtym okresie i ani myśli gdziekolwiek się ruszać. Nagrał sobie, co mu w Szatan podszeptywał, Inferna Profundus to puściło w świat, i pewnie z dwadzieścia osób to kupi a reszta winyli będzie się kurzyła w magazynie, albo pójdzie na wymianę. Mi się ten materiał podoba. Bo jest ekstremalnie zły, a jednocześnie nie przekracza cienkiej linii za która zamiast muzyki jest wyłącznie chaos i bezimienne bzyczenie.

- jesusatan

Recenzja Miserere Luminis „Ordalie”

 

Miserere Luminis

„Ordalie”

Sepulchral Productions 2023

Miserere Luminis to kanadyjski projekt, który już jakiś czas istnieje na scenie. Powstał w 2008 roku, by rok później wydać debiutancki album. Po tym fakcie wpadł w stupor, z którego się właśnie wybudził i niebawem wyda drugą płytę. Znajdzie się na niej pięć utworów utrzymanych w tonie atmosferycznego black metalu. Jest to granie chyba typowe dla Quebecu, jeżeli chodzi o ten rodzaj rzępolenia, gdyż z black metalem w gruncie rzeczy nie ma wiele wspólnego. Nie ma tu zimnych gitar, wściekłości i wszelakiego obrzydlistwa. Jest za to sporo stonowanych dysonansów, spomiędzy których wyłaniają się piskliwe zagrywki. Są również fortepianowe tła, klimatyczne zwolnienia, a i niekiedy kontrabas usłyszeć też można. Wszystkiemu towarzyszą francuskojęzyczne wokale, nacechowane dość dużym ładunkiem emocjonalnym. Te poszczególne elementy po zebraniu do kupy, dają całkiem złożone numery, płynące w średnich i wolnych tempach, które roztaczają iście przygnębiający oraz melancholijny krajobraz. „Ordalie” raczej bliżej do swoistego gotyckiego muzykowania niż do black metalu. Struktura utworów jak i ich aranżacje są przemyślane i dowodzą, że tercet ten wie co robi, jednakże ja nie odnajduję w nich czarciego pierwiastka. Poza paroma momentami, zawierającymi akordy właściwe dla nowoczesnego post black metalu, zwłaszcza tego we francuskim ujęciu, to przeważa tutaj boleściwa gotyckość, która swym usposobieniem nawet nieźle wpędzić w depresję lub rozmarzenie potrafi. Jeśli zdecydujecie się na sięgnięcie po ten album, spotkacie się z dobrze zagranymi i zmiksowanymi dźwiękami, o niespotykanym dramatyzmie, które w swej istocie są niesamowicie mroczne i zarazem piękne. Dla tego albumu jako black metal 0/10. Jak dla wydawnictwa, które jest muzycznie interesującym 8/10.

shub niggurath

Recenzja SÍR „Your Star Will Collapse”

 

SÍR

„Your Star Will Collapse”

Sun & Moon Records 2023

Wszystkie informacje, jakie otrzymałem i jakie sam znalazłem, sugerowały, że SíR, czyli nieco enigmatyczny hord z Węgier wykonuje Depressive Black Metal. Nie wiem, jaką muzykę zawierał pierwszy materiał tego projektu, jednak jeżeli chodzi o jego debiutancki, tegoroczny, pełny album, to określenie tych dźwięków jako Depressive Black Metal należy traktować z dużym przymrużeniem oka. Owszem, na „Your Star Will Collapse” słychać pewne inspiracje czarcim graniem, ale kierują się one zdecydowanie bardziej w stronę klasycznej, surowej I fali, aniżeli późniejszej fali numer dwa, jaka wybuchła ongiś w Skandynawii, zalewając świat cały i jego okolice. Prócz owej, pierwszofalowej, korzennej diabelszczyzny niewątpliwym źródłem natchnienia dla twórcy wydaje się być także tradycyjny, koszerny Heavy/Doom Metal, jak i bardzo mocno zakwaszony Psychodelic Rock z przełomu lat 70-tych i 80-tych. Tak więc większość tego materiału wypełniają ciężkie, konserwatywne faktury dźwięków, spomiędzy których odważnie wypływają transowe, hipnotyzujące, psychotyczne, rockowe rozwiązania sprzed ponad czterech dekad. Równie wiekowe są srogie, siarczyste, szatańskie wersety przewijające się na tej płycie, które dodają jej mroku i kanonicznie ponurego wydźwięku. Nad całym tym materiałem unosi się także wyraźny dotyk gloryfikującego ciemność Elvisa (chodzi mi oczywiście o Glena Danziga), co również dodaje jej charakterystycznego smaku i aromatu. Jedne z wymienionych powyżej elementów występują tu w bardzo dużych ilościach, inne pojawiają się tylko na chwilę, zostawiają swój ślad i znikają, a jeszcze inne wydają się tylko mglistym cieniem zaczerpniętym z astralnych podróży w przeszłość, bądź introspekcyjnych przemyśleń artysty. Na swój sposób ekstrawagancki i nietuzinkowy to krążek, który wydaje się być kierowany w stronę słuchacza lubującego się w psychodelicznych eksploracjach własnej podświadomości, ubranych w klasycznie Rock/Metalowe dźwięki. Jeżeli więc macie ochotę na takie podróże, to „Your Star Will Collapse” nadaje się do nich niemal idealnie.

 

Hatzamoth

środa, 14 czerwca 2023

Recenzja Formless Oedon „Streams of Rot”

 

Formless Oedon

„Streams of Rot”

Memento Mori 2023

“Ależ piękny, klasyczny death metal!” chciałoby się zawołać kiedy ta płyta dobiega końca. No, to już wszystko wiecie, więc czytać dalej nie trzeba.  Ale gdyby ktoś czuł wewnętrzną potrzebę… Formless Oedon pochodzą z Filipin, i nie będę ukrywał, że był to argument, który skusił mnie by zapoznać się z ich debiutem. Bo to jednak jakaś odskocznia od obu Ameryk czy Skandynawii. Na „Streams of Rot” znajdziecie trzydzieści pięć minut muzyki, której za żadne skarby świata nie można nazwać oryginalną. Panowie podsuwają nam pod nos odgrzewanego kotleta panierowanego w mieszance Amerykańskiego i Europejskiego śmierć metalu z okresu, kiedy gatunek ten święcił największe tryumfy. Co należy zaznaczyć, główny nacisk został w tej muzyce położony na mordercze riffy. Jeśli nawet perkusista zasypie nas blastem, to jest to tempo które nie zmiata wszystkiego na swojej drodze i bynajmniej nie zagłusza, ani nie odwraca uwagi od najciekawszych rzeczy. A te dzieją się właśnie na gitarach. Mamy tu prawdziwy kalejdoskop naprawdę dobrych akordów mogących kojarzyć się z tak wieloma klasykami, że ich wyliczanie sobie odpuszczę. Chwilami mam wręcz wrażenie, że niektóre fragmenty zostały bezczelnie podpierdolone, tylko zagrane wspak albo w bok. Nie zmienia to jednak faktu, że Filipińczycy śmierć metalem oddychają i doskonale wiedzą, jak ta muzyka powinna brzmieć. W swoich siedmiu kompozycjach udało im się doskonale odtworzyć ducha lat dziewięćdziesiątych. Naprawdę sporo tu momentów do pomachania łbem, sporo przejść i zmian czyniących poszczególne piosenki niebanalnymi. Co ważne, nie ma tutaj żadnej sinusoidy, czy elementów nudnych albo niepotrzebnych. Panowie dokładnie sobie wszystko poustawiali przed wejściem do studia, co zaowocowało albumem bardzo dojrzałym i wciągającym. Realizator dźwięku swoją robotę także wykonał profesjonalnie, gdyż nagrania te brzmią na wskroś organicznie. W katalogu Momento Mori jest to moim zdaniem jedna z najmocniejszych pozycji tego roku, przynajmniej do tej pory. Maniacy starego death metalu powinni być w pełni usatysfakcjonowani. Ja jestem. Tylko że nazwy zespołu z logówki nie odczytałbym nawet gdyby Rita Faltoyano miała mi dać w kakao.

- jesusatan