środa, 31 stycznia 2024

Recenzja Spectral Voice „Sparagmos”

 

Spectral Voice

„Sparagmos”

Dark Descent Rec. 2024

Taką miałem cichą nadzieję, że zeszłoroczny split z Undergang był pewnego rodzaju zapowiedzią nowego dużego materiału Spectral Voice. Jak by nie patrzeć, od premiery „Eroded Corridors of Unbeing” minęło siedem lat, czas na nowe był zatem najwyższy. Na dobre rzeczy warto jednak czekać, a „Sparagmos” bez wątpienia do takich należy. Ten krążek to prawdziwy, czteroutworowy walec, który przez czterdzieści pięć minut dusi słuchacza i wysysa z niego ostatki życia. Sposób w jaki Amerykanie budują na tym albumie napięcie zaliczyć można jedynie do kategorii mistrzostwa świata i okolic. Przeważają tu masywne doomowe harmonie, bardzo silnie nawiązujące do genialnego Disembowelment. Ten charakterystyczny ton powolnie pulsującej w tle gitary powoduje, przynajmniej u mnie, autentyczne ciary na plecach. Można powiedzieć, że „Sparagmos” to piękna bestia, kusząca swoimi wdziękami, klimatycznym mrokiem i zapętlonym akordem, by za chwilę podnieść łeb i eksplodować energią. Sporo na tej płycie elementów funeral doomowych, potęgujących jej przygnębiający nastrój, kontrastowanych dla odmiany klasyką death metalu, choćby spod znaku Incantation. Kompozycje Spectral Voice są niczym balansowanie na granicy totalnego gradobicie i pobitewnej ciszy. Oczywiście nie jest to zabieg odkrywczy, jednak stosowany w tym przypadku z ponadprzeciętnym wyczuciem i umiejętnością. „Sparagmos” gniecie swoim majestatem, a bolesne niemal fizycznie napięcie zdaje się rosnąć z minuty na minutę. Poza tym mnóstwo na tym krążku drobnych dodatków w tle, dzięki czemu, bez sięgania po odległe stylistycznie gatunki, Spectral Voice stworzyli materiał niezwykle bogaty i zajmujący, okraszony kapką melancholii zahaczającej o brytyjskich klasyków death/doom . Równie różnorodnie jest w tytule ekspresji werbalnych. Poza growlami w różnych odcieniach pojawiają się także nieco Bolzerowe zakrzyki, ale i delikatniejsze środki przekazu. Nie wspomniałem o brzmieniu. To, jest masywne, dudniące, niczym odlane w ołowiu, a jednocześnie organiczne i selektywne, by żaden szczegół nie był w stanie umknąć naszej uwadze. „Sparagmos” jest płytą praktycznie doskonałą, opętlającą z perfekcją trzymetrowego Boa i nie pozwalającą na najmniejszy ruch nim nie wybrzmią ostatnie sekundy „Death’s Knell Rings In Eternity”. Zarazem jest to prawdopodobnie najlepszy materiał jaki wyszedł spod palców Jankesów, i to biorąc także pod uwagę ich dokonania pod szyldem Blood Incantation. Nowy rok dopiero się zaczął, ale dla mnie album ten już jest jednym z kandydatów do podsumowań za jedenaście miesięcy. Cudo!

- jesusatan

Recenzja ZMORA „Noc Trupiej Bieli. Noc Przeklętych Wichrów”ZMORA „Noc Trupiej Bieli. Noc Przeklętych Wichrów”

 

ZMORA

„Noc Trupiej Bieli. Noc Przeklętych Wichrów”

Werewolf Promotion 2023

Wszyscy, którzy widząc to wydawnictwo, już zatarli z radości łapki, sądząc, że to nowy album Zmory muszą na razie jeszcze trochę wstrzymać konie. Myślę jednak, że i ten materiał, który w ręce moje i Wasze trafił (bądź dopiero trafi) dzięki niezmordowanej Werewolf Promotion, sprawi sporo radości wszystkim, którym bliska sercu jest twórczość tej hordy. „Noc Trupiej Bieli. Noc Przeklętych Wichrów” to bowiem wznowienie na srebrnym dysku materiału demo z 2011 roku wzbogacone o bonusy w postaci tychże utworów w wersji rehearsal, nagranych w Roku Bestii 2012. Ponownie więc zanurzymy się w surowy, prosty (ale nigdy prostacki), mizantropijny, koncepcyjnie czysty i wolny od jakichkolwiek udziwnień, ale jakże zarazem wciągający i hipnotyzujący Black Metal, który potrafi wręcz opętać umysł słuchacza. Wyśmienita zaprawdę jest muzyka Zmory, choć zdecydowanie koszerna, a chwilami niemal archaiczna (w pozytywnym tego słowa znaczeniu), a jej klimat powala na glebę. Cała warstwa instrumentalna nawiązująca do pierwszych produkcji Burzum, czy materiałów demo Manes oparta jest na niespiesznych, ascetycznych, a zarazem wgniatających w podłoże bębnach, tradycyjnie szorstkich, zawiesistych liniach basu, jadowitych, zimnych, transowych riffach, i delikatnym dotknięciu parapetu, a wokale są tak ponure, obskurne i maniakalnie złowrogie, że aż człowieka ciarki przechodzą. Przez każdy wałek przewijają się poza tym nasączone gęstym mrokiem, zalatujące lodowym grobem, niepokojące, sączące się niczym trucizna akcenty melodyczne, które tworzą iście nienawistny, mazisty, piwniczny feeling. Strasznie ryje beret ten materiał, jak babcię kocham, a biorąc pod uwagę, że babcia długo gryzie już piach, to wychodzi na to, że muzyka wielkopolskiej hordy jest niesamowicie sugestywna i nasze myśli kieruje w stronę przytulnych, choć zamarzniętych, emanujących zamierzchłym złem nekropolii. Nie wyobrażam sobie, aby jakikolwiek maniak Black Metalu przeszedł obojętnie obok tego wydawnictwa. Wracam więc  rozkoszować się nim ponownie i myśleć o przytulnym, obskurnym cmentarzu, który w swoim czasie i po mnie wyciągnie swe zimne łapska.

 

Hatzamoth

wtorek, 30 stycznia 2024

Recenzja Heretique „Bestias Hominum”

 

Heretique

„Bestias Hominum”

Iron, Blood And Death Corporation 2023

Kończy się styczeń, a rok poprzedni cały czas nie daje o sobie zapomnieć, gdyż jeszcze co jakiś czas pojawiają się produkcje z jego końca. Tak też jest w przypadku gliwickiego Heretique, który zarejestrował swojego trzeciego pełniaka w drugiej połowie grudnia. To co zawiera „Bestias Hominum” jest mocno poczernionym thrash-death metalem, który nacechowany jest dość dużą dawką energii. Muzyka Ślązaków płynie wartko, tnąc swym nieznośnym brzmieniem narządy słuchowe, kalecząc je niebywale. Agresywne i rytmiczne riffy, wspomagane przez sekcję niskotonową oraz wściekłe wokale przypominają swym usposobieniem przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Tak jak wtedy szybkie akordy mieszają się z cięższym kostkowaniem, tworząc chropowatą teksturę, która zostawia za sobą w tyle czasy dobrze wyprodukowanego thrashu. Dostajemy w zamian brudną i butną muzykę, w której pomimo sporego ładunku bestialskości znaleźć można również sporo melodii. Nie jest to jednak nic zdrożnego, gdyż chwytliwość tych nut nie odciąża „Bestias Hominum”, ale nadaje mu dodatkowej mocy. Ten szczególny akcelerator powoduje, że poszczególne kompozycje wpadają do uszu ze zdwojoną siłą i zakorzeniają się w jaźni na długo. Bezkompromisowy thrash-death metal, osadzony na tradycyjnych fundamentach, lecz momentami potraktowany w progresywny sposób. Poza biczującymi zaciekle riffami, wypełniony ciekawymi, piskliwymi zagrywkami jak i również inteligentnymi solówkami, które nasuwają skojarzenia z najlepszymi chwilami Morbid Angel i nadają tym samym temu albumowi niepokojącej atmosfery. Świetna płyta, zagrana z animuszem i niezwykłą lekkością, co nie pozbawia jej w żadnym razie gęstej czerni, ponieważ jest ona tu obecna w każdym dźwięku.

shub niggurath

Recenzja SCHREIGARM „The Mysteries of Fate”

 

SCHREIGARM

„The Mysteries of Fate”

Werewolf Promotion 2023

Schreigarm to duet, który w został powołany do życia w lutym 2020 roku w niemieckim Neuss, jednak oboje muzycy tworzący ów ansambl pochodzą z Ukrainy. Panowie ponad 36 miechów pracowali nad swoim pierwszym, pełnym albumem, który ostatecznie ukazał się z pieczęcią wilkołaka w ostatnim dniu października roku 2023. Warstwa liryczna ma charakter sagi i opowiada niełatwym losie wojownika w czasach przedchrześcijańskich od narodzin poprzez pierwsze krwawe bitwy i gorycz pożegnań, aż po śmierć i jego odrodzenie. Muzycznie natomiast panowie rzeźbią w klimatach około-Black Metalowych (jest tu bowiem tyle samo ocierającej się o II falę, rasowej diabelszczyzny, co i struktur Post-Black Metalowych) i są to dźwięki, które skłaniają się raczej ku tej bardziej melodyjnej frakcji czarciego grania, uzupełnianej od czasu do czasu akcentami Melodic Doom/Death Metalu i pogańskimi konotacjami. Ten ogólny opis nie brzmi może jakoś specjalnie zachęcająco, ale wierzcie mi, jest na tej płycie czego posłuchać, a i klimat tej muzy jest niezgorszy. Beczki wspierane wydatnie soczystym, precyzyjnym basem potrafią zajechać pod żebra siarczystym, skondensowanym blastem, przyłożyć ciężko sążnistym zwolnieniem, jak i odważnie zastosować nieco lżejsze, bardziej atmosferyczne rozwiązania rytmiczne, spoglądające niekiedy w stronę nurtu progresywnego. Wyśmienitą robotę robią na tym albumie także gitary. Prócz sporych ilości klasycznych, surowych, acz melodyjnych riffów usłyszymy tu także wyśmienite, dopracowane partie solowe o narracyjnym charakterze, ciekawe pasaże emanujące obrzędowym feelingiem, doskonałe, zwarte harmonie, czy jadowite sekwencje melodyczne wywołujące ciarki spływające wzdłuż kręgosłupa. To jednak tylko ta bardziej słyszalna część pracy wioślarzy, a pod jej powierzchnią, niejako w tle, na drugim planie,  wnikliwi słuchacze odnajdą całą masę subtelnych, bogato zdobionych ornamentów strunowych, rytmicznych niuansów, czy spajających wszystko, wijących się łuków melodycznych. Równie rozwinięte, co baza instrumentalną sątu partie wokalne. Agresywny, demoniczny scream nasycony ciemnością przeplata się na tym krążku z wibrującym, czystym, wybornie wykonanym, śpiewem o ciekawej barwie. Ów chwilami polifoniczny śpiew naprawdę potrafi czarować, a do spółki z gustownym dotknięciem klawisza, czy harfy żydowskiej sprawia, że słuchacz zapada się w emocjonalnych głębiach muzyki tego zespołu. „Tajemnice Losu” to płytka, która balansuje na krawędzi tradycyjnego, rogatego grania, a bardziej współczesnymi rozwiązaniami (zarówno brzmieniowymi, jak i kompozycyjnymi). Nie wiem, jak wszystko potoczy się dalej, ale start panowie niewątpliwie mają dobry, więc uważam, że warto ich sprawdzić.

 

Hatzamoth

niedziela, 28 stycznia 2024

Recenzja Burial Moon „Burial Moon”

 

Burial Moon

„Burial Moon”

Signal Rex 2023

Debiutancki mini międzynarodowego Burial Moon włączyłem sobie głównie dlatego, iż okładka tego wydawnictwa momentalnie skojarzyła mi się z grafika z debiutu…  doskonale się domyślacie kogo. Podobieństwo jest bowiem uderzające. Nie, żebym liczył, iż muzycznie chłopaki też pójdą tą ścieżką, ale ze zwykłej ciekawości. Zatem co tu mamy… Tematycznie wszystko się nawet zgadza. Burial Moon to bardzo surowy black metal wyraźnie zainspirowany wydarzeniami z lat dziewięćdziesiątych na Półwyspie Skandynawskim. Albo, pośrednio, graniem portugalskim, czyli Black Cilice i te sprawy. Zatem hord balansuje na cienkiej linii, za która tak naprawdę więcej jest dudnienia i bzyczenia niż samej muzyki. I niestety, znacznie się przechyla w przepaść. Rozumiem ortodoksów, którzy tego typu zapętlonymi harmoniami się podniecają, bo poniekąd stanowią one zaprzeczenie ugrzecznionego grania spod znaku mainstreamu. Dla mnie jednak tego typu akty stanowią jedynie pewnego rodzaju, trochę zużytą już, ciekawostkę i głębsze się w niej zanurzanie traktuję jako zbędne. „Burial Moon” to cztery numery, wszystkie w zasadzie do siebie podobne. Gitary szumią nawet bardziej niż bzyczą, toporne bicie perkusji wybrzmiewa w tle nieco tylko bardziej finezyjnie niż na „Transilvanian Hunger”, a bas, nawet jeśli gdzieś tam się pojawia, to i tak najczęściej tonie w tej trochę  bezkształtnej ścianie dźwięku. Rolę wiodącą stara się odgrywać wokal. Tylko że w tym przypadku nie jest to klasyczny wrzask, lecz podniosłe zaśpiewy czystym głosem. Ani to nie brzmi monumentalnie, ale rytualnie, choć faktycznie inaczej niż w większości przypadków. Do kompletu mamy jeszcze partie klawiszowe, ograniczające się do płynącego niemal bez przerwy, ledwo słyszalnego tła, kompletnie dla mnie bezużytecznego. Przeleciał mi ten dwudziestominutowy album przez głowę dwukrotnie i nic w niej nie pozostawił. Z drugiej strony też nie rozdrażnił. Zatem jeśli miałbym podsumować „Burial Moon” jednym zdaniem, to jest to materiał kompletnie mi obojętny. Niczego nowego na nim nie znajdziecie, bo przeznaczony jest zapewne wyłącznie dla tych najbardziej „złych”, którzy nawet szum wiertarki, o ile jest czarna, uznają za kvlt. Ja podziękuję.

- jesusatan

Recenzja Proton Burst „La Nuit”

 

Proton Burst

„La Nuit”

I, Voidhanger Records 2024

Jeśli lubicie metal eksperymentalny i nie znacie Proton Burst, to będziecie mogli zapoznać się z kultowym już dzisiaj krążkiem, który pierwotnie był opublikowany w 1994 roku, a 22 stycznia wznowiło je na winylu I, Voidhanger Records. Zostało ono poszerzone o,jak dotąd nigdzie nie wydane, nagrania z festiwalu Saint Amand Rock ‘95 i demo z 1993. Jeżeli chodzi o zawartość dźwiękową jest to zatem dość obszerna rzecz, gdyż jej całość to około 90 minut muzyki, która jest swoistym połączeniem thrashu z różnymi przejawami tonów elektronicznych. W każdym z kawałków występują wyrafinowane elementy noisu, ambientu czy izolacjonizmu, którym momentami Francuzi przeciwstawiają szalone riffy. W przypadku syntetycznych nut są to wysoce niepokojące chwile, składające się z miarowej pracy sekcji rytmicznej, której towarzyszą często powykręcane syntezatorowe pasaże, drony, sample i melodeklamacje, których artykulacja bynajmniej nie należy do najprzyjemniejszych w odbiorze. Z tych schizoidalnych i mrocznych tekstur, od czasu do czasu, wybuchają nieokiełznane ataki tłustych gitar, które zalewają nas brutalnymi i nieco industrialnymi akordami. Ten odświeżony debiut Proton Burst to awangardowa i wymagająca gędźba, nosząca w sobie duże pokłady psychodelii, połamanych i skomplikowanych struktur w stylu Voivod, mechanicznej lawy jak u Ministry oraz oryginalnej improwizacji wypełnionej posępnym złem. Materiał ten jawi mi się jako metalowy odpowiednik poznańskiej grupy Krew, która pod koniec lat osiemdziesiątych snuła swoje opowieści o Frycu Fryderyku Killerze i w tamtych czasach była przykładem na to, jak daleko można się posunąć, wykorzystując ametodyczność przy komponowaniu muzyki i warstwy lirycznej. „La Nuit” to bardzo ciekawa płyta, ale tylko dla cierpliwych i wymagających słuchaczy, u których dzisiejsze rzępolenie spod znaku „prog” czy „post” może jedynie wywołać uśmiech na twarzy. Niemniej jednak polecam wszystkim.

shub niggurath

Recenzja COGNIZANT „Inexorable Nature OfAdversity”

 

COGNIZANT

„Inexorable Nature OfAdversity”

Selfmadegod Records 2023

Siedem już lat minęło od czasu, gdy Cognizant zniszczył swym pierwszym albumem systemy nerwowe, jak i narządy wewnętrzne  wielu słuchaczy. Nie będę marudził i utyskiwał, że to długo, bo to zrozumiałe. Najważniejsze jest to, że dwójeczka tych wykolejonych brutali wreszcie jest i powiadam Wam, „Inexorable Nature Of Adversity” to krążek, który po prostu rozpierdala w pizdu! Futurystyczni filozofowie z Teksasu ponownie zafundowali nam absolutnie porywający festiwal miażdżących, zapętlonych rytmów, matematycznie dokładnych, grubo łamanych partii rozrywającego basu, technicznych, pokręconych riffów i szalonych, brutalnych growli. Ten album od samego początku jest bezapelacyjnie wściekły i krańcowo niszczycielski, a misternie tkane, dysharmonijne partie wioseł, czy nieprzerwane serie dzikich, zabójczych, dysonansowych struktur, które bezustannie napędzają ten materiał przyprawiają o niekontrolowane zawroty głowy i żołądkowe fiksum dyrdum. Cała zresztą warstwa instrumentalna, jak i wokalna tej produkcji, to kurwa jebany majstersztyk. Wiem, że teraz się powtarzam, ale Techniczny Grindcore/Death Metal, jaki wykonuje Cognizant roznosi wszystko w perzynę z niewysłowionym okrucieństwem. Tez zespół to prawdziwa maszyna do zabijania, a ich drugi album to starannie przemyślana i przygotowana eksplozja popapranych dźwięków, gdzie nie ma przypadku, a każdy strzał jest przerażająco precyzyjny i trafia w cel z chirurgiczną precyzją. Prócz swej niezaprzeczalnej i niepohamowanej brutalności, ta płytka jest także niesamowicie hipnotyczna i wciągająca. Trwa tylko trochę ponad 16 minut, ale gwarantuje Wam, że jak już zacznie kręcić się w Waszym odtwarzaczu, to za jednym podejściem zrobi od kilku do kilkunastu okrążeń i tak będzie za każdym razem, gdy zdecydujecie się po nią sięgnąć, a będzie się to zdarzało często, gdy wpadniecie w szpony wypaczonej muzyki tworzonej przez Cognizant. Takie płytki nie ukazują się codziennie. Pora już jednak najwyższa zmierzać do brzegu. Dla mnie „Nieubłagana Natura Przeciwności Losu” to materiał wyśmienity. Jeden z najlepszych (o ile nie najlepszy) krążków w tym elitarnym, ale i niesamowicie wymagającym gatunku, jaki pojawił się w 2023 roku. Mało kto potrafi stworzyć tak popaprany i bestialski zarazem materiał, że o jego odegraniu już nie wspomnę. Perfekcyjna masakra, ale i zarazem masakryczna perfekcja.

 

Hatzamoth

sobota, 27 stycznia 2024

Recenzja Kult Mogił „Fenêtres de L'enfer”

 

Kult Mogił

„Fenêtres de L'enfer”

Independent 2024

Zazwyczaj jest tak, że zbyt wygórowane oczekiwania względem danego materiału powodują rozczarowanie. Nie jest to jednak regułą, czego najlepszym przykładem jest nowy mini Kultu Mogił. Ja pierdolę, jak ten zespół się niesamowicie od „Anxiety Never Descending” rozwinął… Już poprzedni album pozamiatał mną bardzo mocno, ale, wierzcie mi, te nowe pięć kompozycji to jest jeszcze większa pożoga. Jeśli spytacie mnie, za co kocham death metal i dlaczego ten gatunek muzyczny zawsze był dla mnie na piedestale, to w zasadzie mógłbym wskazać na ten krótki materiał palcem i powiedzieć „Właśnie, kurwa, za to!”. Już samo otwarcie to prosty między oczy. Panowie wchodzą na pełnej, w wyraźnie Morbidowym stylu, by za chwilę zacząć tasować paluchami po gryfie i rzeźbić takie akordy, że szczęka z hukiem spada na glebę. Nie spieszcie się jednak ze schylaniem, bo zęby da się pozbierać z podłogi dopiero gdy wybrzmią ostatnie takty „De Dodes Rop”. Ten materiał kosi od początku do końca. Tutaj wszystko jest tak przemyślane, że nie ma chwili na złapanie oddechu. Nawet w przypadku niezbyt licznych zwolnień, bo chłopaki przez większość czasu zapierdalają ostro naprzód. Chuj z tym, że nie jest to granie odkrywcze, bowiem oparte zostało na najlepszych wzorcach, których wyliczanie nie ma tutaj najmniejszego sensu. I to nie dlatego, że jest ich zbyt wiele, ale dlatego, że summa summarum Kult Mogił stworzył z nich swoja własną mozaikę. Stworzył materiał niebywale agresywny a jednocześnie chwytliwy. Dziki, a zarazem  melodyjny. Z mnóstwem mocnych akordów i odrobiną bardziej nowoczesnych smaczków (jak choćby przechadzający się w tle dysonans w „Navis Stultorum”). Nawet wieńczący dzieło, przywołany już przeze mnie uprzednio utwór akustyczny, pełen jest napięcia i pewnego rodzaju dostojeństwa. Nie można także zapomnieć o wokalach, które bardzo ekspresyjnie wyrażają tu liryki zaczerpnięte z książki Carlosa Fuentesa „Terra Nostra”. „Fenêtres de L'enfer” to poziom światowy. Na chwilę obecną materiał ten dostępny jest wyłącznie w wersji cyfrowej, ale oczekujcie fizycznych kopii w najbliższych miesiącach.

- jesusatan

Recenzja AŪKELS „Meddjan Sklāit Ten”

 

AŪKELS

„Meddjan Sklāit Ten”

Werewolf Promotion 2023

Każdy, kto czytał moje wypociny odnoszące się do dwóch poprzednich płyt projektu Aūkels, czyli „Raynkaym” oraz „Ebwaidilīsnā” wie doskonale, że obie one trafiły w mój muzyczny punkt G. Z otwartymi ramionami powitałem zatem wydany pod koniec grudnia zeszłego roku, trzeci w dorobku krążek tego dowodzonego samodzielnie przez Pana W. zespołu zwący się „Meddjan Sklāit Ten”, na który tym razem składa się 8 wałków i prawie 70 minut muzyki. Gdy widzę tak długie albumy, to najczęściej zapala mi się czerwona lampka ostrzegawcza, jednak w przypadku twórczości Aūkels nie przeszkadza mi to w najmniejszym nawet stopniu. Dźwięki tego ansamblu chłonąć mogę wręcz godzinami i wiecznie mi ich mało. Dość już jednak o mnie. Czas przejść do rzeczy najważniejszej, a więc do zawartości „Meddjan…”. Najogólniej rzecz ujmując, jest to kontynuacja drogi zapoczątkowanej w 2020 roku. Diabeł jednak tkwi w szczegółach, więc mimo wspólnego, mocno zdefiniowanego rdzenia każda z produkcji, jakie wyszły spod ręki W. pod szyldem Aūkels była nieco inna i nie inaczej jest także i tym razem. Trzeci pełniak rzeczonej grupy jest chyba najagresywniejszą jak na razie ich płytą. Riffy są surowe, intensywne, mają ostre krawędzie i tchną wczesnozimowym chłodem, bębny biją ciężko i z konkretną gęstością, bas również rzeźbi grubo i sążniście, a z agresywnych wokali bije mizantropia i wibracje, które bynajmniej nie skłaniają do radowania się życiem. Bardziej bezpośredni charakter tego krążka nie odziera go wcale z klimatu, a powiedziałbym nawet, że wręcz przeciwnie. Cały czas panuje tu charakterystyczna dla kompozycji tego projektu hermetyczna, metafizyczna atmosfera mistycznej tajemnicy, jak i pewnego rodzaju wewnętrzne, ezoteryczne napięcie. Winę za taki stan rzeczy ponoszą głównie wyśmienite partie operującego z tyłu parapetu, doskonale asymilujące się z zawartością instrumentalną, sample odgłosów natury, wyważone, akustyczne miniatury, czy ulotne, niemal zniewalające deklamacje pewnej wieszczki o poetyckim wydźwięku pradawnej przepowiedni. Każdy dźwięk jest tu zresztą przemyślany i każdy oplata, hipnotyzuje i wciąga słuchacza w mistyczny świat kreowany na „Meddjan Sklāit Ten”. Wiedzcie jednak, że wcale nie jest to album na jedno posiedzenie. Tej płycie trzeba poświęcić trochę czasu i atencji, gdyż przy pobieżnym jeno przesłuchaniu nie odkryjemy tej obezwładniającej melancholii, jaką zaimpregnowane są melodie poszczególnych wałków, bogactwa gitarowych (a niekiedy i rytmicznych)struktur, haftów, niuansów i inkrustacji, które sięgają odważnie tam, gdzie wzrok nie sięga, nieco lżej brzmiących kontrapunktów, że nie wspomnę już o tekstach w naszym rodzimym narzeczu, które potrafią nieco ucisnąć i dać do myślenia. Ponownie muzyka W. zrobiła mi we łbie konkretny kocioł i sprawiła, że przynajmniej przez kilka dni będę chodził nieobecny i pogrążony w swych myślach, a wszyscy wokół będą myśleli, że mam focha. Chuj z nimi, niech se motłoch myśli co chce. Ja wiem jedno. „Meddjan…” to kolejne cacuszko w dyskografii Aūkels. Tak więc brać, kupować, grosza nie żałować.

 

Hatzamoth

piątek, 26 stycznia 2024

Recenzja The Feral Ghosts „Black Sun”

 

The Feral Ghosts

„Black Sun”

Seeing Red Records 2023

The Feral Ghosts to post-punkowa kapela pochodząca z Chicago. W pierwszej dekadzie grudnia 2023 wydali swój drugi album. Zawiera on siedem utworów utrzymanych w wyżej wymienionym stylu. Jeśli o tym sposobie na muzykę mowa to wiadomo, że dźwięki płynące z tego krążka, reprezentują sobą posępność i mroczną depresję, które przeniesione na pięciolinię zaowocowały zmetalizowanym gothic rockiem lat osiemdziesiątych poprzedniego stulecia. Ciężka sekcja rytmiczna, kontrastująca ze zgrzytliwą gitarą oraz przygnębiający wokal to już cechy charakterystyczne dla tego gatunku, pomijając oczywiście elektroniczne jego odmiany. W tym przypadku mamy jednak do czynienia z graniem łudząco przypominającym takie fenomeny jak The Sisters Of Mercy, Fields Of The Nephilim czy Live Like Blood. Tak jak w przypadku tych załóg, tak też słuchając „Black Sun” dostajemy zdecydowane takty w połączeniu z melodyjnymi akordami, a także niskim śpiewem, które połączone ze sobą generują chmurną, ale też romantyczną atmosferę. Tylko że, podejście do tematu The Feral Ghosts jest nieco bardziej zdecydowane i momentami agresywniejsze, co kieruje ich kompozycje w nieco cięższe rejony. Za pośrednictwem „Black Sun” obcujemy z współczesnym i co za tym idzie, bardziej naszpikowanym negatywnymi emocjami gothic rockiem, który niekiedy potrafi także popłynąć w dysonansowe zagrywki. Dość dołująca płyta, która poprzez odrzucenie tego znamiennego „entuzjazmu” przy tworzeniu muzyki względem klasyków, przywdziewa delikatną maskę Sonsombre, choć potrafi również zaskoczyć lżejszymi riffami jak chociażby The Editors. Fani Castle Party będą zachwyceni. Ja też jestem i polecam.

shub niggurath

Recenzja HERMITAGE „Balance”

 

HERMITAGE

„Balance”

Werewolf Promotion 2023 

Tych, którzy nie wiedzą, informuję, że Hermitage, to jednoosobowy hord ze Zjednoczonego Królestwa, który bardzo sprawnie porusza się w rejonach surowego, acz klimatycznego Black Metalu. „Balance” to już czwarty album tego projektu, który od samego początku wspierany jest mocno przez naszą Werewolf Promotion, która to i najnowszą ich produkcję firmuje swoim logotypem. No i w zasadzie chyba wszystko jasne, niemniej jednak, choć w kilku słowach postaram się Wam nieco bardziej przybliżyć zawartość owej płyty, zwłaszcza że to granie naprawdę solidne, które z pewnością spodoba się niejednemu maniakowi czerni z zaznaczonym lekko, pogańskim klimatem. Podstawą muzyki Hermitage jest jednak przede wszystkim nienawistny, zimny, Czarci Metal inspirowany II falą skandynawskiej rogacizny, co samo w sobie jest bardzo słuszną koncepcją, pod którą podpisuję się wszystkimi czterema kopytami oraz swym nasieniem. Jest to jednak, jak już wspominałem frakcja atmosferyczna, która charakteryzuje się raczej długimi utworami, niemniej podstawy są tu niezmienne. Beczki wsparte ziarnistym basem stanowią tu więc kręgosłup rytmiczny, który potrafi fachowo przygnieść do gleby, lecz jednocześnie wydatnie zalatuje siarką, riffy, od których wieje chłodem mają w swym wnętrzu nienawiść i złowieszcze wibracje, a podstawą wokalną jest ponury, bluźnierczy scream, który powiedzieć, że robi tu robotę, to tak, jakby pominąć go kłopotliwym milczeniem. Zarówno klasyczna w swym wyrazie warstwa instrumentalna, jak i obskurne, nacechowane gniewem i pierwotnym jadem wokalizy niszczą wszystko, co kojarzy się z kolesiem, który kiedyś tam nieproszony zdechł na krzyżu, nie wiadomo w czyim imieniu. Mamy tu także odrobinę czystych zaśpiewów, czy nieco bardziej melodyjnych akcentów przywodzących na myśl „Blood, Fire, Death,” „Hammerheart”, czy „Following the Voice of Blood”, bądź „Immortal Pride” wiadomo kogo, jednak podstawą tej płyty jest niezmiennie Black Metal, który wielbię od dawna. Bluźnierczy, złowróżbny i pierwotnie zły. I do takich płyt, to stary Hatzamoth uśmiechnie się zawsze, wszak są one solą tego gatunku, a w przypadku Hermitage, jest to zdecydowanie sól ziemi czarnej. Czy może więc być lepsza rekomendacja? Nie sądzę.

 

Hatzamoth

środa, 24 stycznia 2024

A review of Iron Curtain „Savage Dawn”

 

Iron Curtain

"Savage Dawn"

Dying Victims Prod. 2024

 

Equally a year after the release of the "Metal Gladiator" EP, Spain's Iron Curtain returns with their fifth full material. The gentlemen have been wandering around the scene for sixteen years, so I'm convinced that to the vast majority of heavy metal music geeks any broader presentation of the band is superfluous. So let's get straight to the point. "Savage Dawn" is a continuation of the path started on "Road To Hell". Classic speed / heavy metal from the likes of Iron Angel, Running Wild or Exciter, this is exactly what you would expect from a crew from the Iberian Peninsula. What has always been Iron Curtain's great strength is the absolute sincerity and joy that comes from virtually every sound. You can hear that the gentlemen   sucked heavy metal with their mother's milk, so changing trends or prevailing fashions will not change their approach to metal even a bit. And if the creator has fun while composing the material, it is very likely that the same will be true of the recipient. And here it works out exactly right. These eight (if you don't count the intro / outro) songs are pure heavy metal fun, with a heavy dose of singable melodies, excellent solos and catchy choruses on classic metal themes. There really is a lot of good riffing here, sometimes heavily groovy, elsewhere rubbing lightly against glam rock playing. However, in the case of such music, probably no one in love with it is bothered by the lack of any innovations or unnecessary quirks. On the contrary, these elements are the least desirable here. This is music for purists of 1980s creativity. Which, of course, does not mean that the Spaniards' work is aimed at a hermetically sealed audience. I assure you that with a good beer, even the biggest orthodox of more contemporary genres will raise a toast and sing the joyful verses of "Savage Dawn" with you.  Such heavy metal is what I like, respect, recommend.

- jesusatan

Recenzja REAP „Born From Plague”

 

REAP

„Born From Plague”

Selfmadegod Records 2023

 

W przypadku amerykańskiego ansamblu Reap po raz pierwszy wyskoczyłem z buciorów, gdy zobaczyłem jego skład. Kyle Christman (Horrific Demise, Sarcophagy, Human Filleted, Purulent Infection, Gorgasm), Von Young (Colossus, Deaden, Lividity), Jimmy Javins (Necrotic Disgorgement, Horrofoc Demise). Jak sami widzicie, bez dwóch zdań, zacni to, zaprawieni w bojach i znający się na swojej robocie brutale. Drugi raz natomiast zgubiłem swe kierpce, gdy usłyszałem, co stworzyli ci jegomoście. Nie wiem, w jakich okolicznościach spotkali się ci panowie i kiedy postanowili ze sobą kolaborować, ale musieli być wówczas okrutnie wkurwieni, gdyż to, co wyszło z ich współpracy, po prostu powala na łopatki i nie pozwala się z nich dźwignąć. Brutalny, w chuj agresywny Grindcore/Death Metal, jaki znajdziemy na ich pierwszym pełniaku wydanym przez Selfmadegod Records, to zaprawdę powiadam Wam muza, która zmiata z powierzchni ziemi wszystko, co znajdzie się w jej zasięgu i zjebać pod kamień nie zdąży. „Born From Plague” to zaiste rozpierdol przecudnej urody, dorównujący swym bezbrzeżnym okrucieństwem klasycznym już dziś albumom spod znaku Terrorizer, Napalm Death, Extreme Noise Terror, Nasum, Rotten Sound, Lust of Decay, Cephalic Carnage, Fleshgrind, czy Lividity. Napisać, że bębny na tym krążku są miażdżące, to tak, jakby nic nie napisać. One zwyczajnie swą intensywnością roznoszą w pizdu całokształt rzeczy, co nie znaczy, że cały czas nakurwiają na pełnej piździe. Grubo ciosany, tłusty bas mieli wnętrzności, po czym wywleka je przez kakaowe oko, ciężkie, soczyste riffy bestialsko rozrywają na strzępy, a warstwę wokalną można jedynie porównać do krwawo-ropnych plwocin lub cuchnących zgnilizną martwiczych wydzielin. Żeby było weselej, muzycy Reap nie zaprezentowali tu czegoś, czego byśmy już nie słyszeli. Ta płytka oparta jest na klasycznych rozwiązaniach, ale klocki te poukładane są tak sprytnie, a zarazem fachowo, że muza, która się na niej znajduje, poniewiera konsystencją i gwałtownością przekazu. Moc i niszczycielską siłę tego albumu podkręca także bez wątpienia jego dynamiczne, mięsiste, a zarazem niesamowicie organiczne brzmienie. Organoleptycznie, namacalnie niemal czuć każdy riff, każde szarpnięcie basowych strun i wgniatające w glebę uderzenia perkusji, że o wokalnych wymiotach nie wspomnę. Jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy debiut płytowy na scenie Grindcore/Death Anno Bastardi 2023. Masakra jak się patrzy. Każdy fan brutalnej muzy chyba wie, co należy zrobić i zna adres sklepu? Niecierpliwie będę wypatrywał dalszego ciągu „Zrodzonego z Plagi”. Mam tylko nadzieję, że to oczekiwanie nie potrwa zbyt długo.

 

Hatzamoth

wtorek, 23 stycznia 2024

Recenzja Hauntologist „Hollow”

 

Hauntologist

„Hollow”

No Solace 2024

No i w końcu wszyscy się doczekali. Wreszcie mamy debiut projektu The Fall’a i Darkside’a, który po zeszłorocznym i obiecującym singlu, zawiera osiem kawałków, składających się na niemalże trzy kwadranse muzyki. Nie wiem tylko jak go rozpatrywać. Czy jako całość, która jawi się nieco jak „mieszanka wedlowska”, czy rozkładając ją troszkę na czynniki pierwsze, gdyż z różnych elementów się jakby składa. Dobra, chuj. Wybieram opcję drugą. Zatem nie da się ukryć, że pierwsze dwa numery to „mglisty” black metal tylko poniekąd w bardziej przystępnej formie. Nie jest to minus, ponieważ obydwa mocno chwytają za gardło. Zarówno porywający „Ozymandian” jak i monumentalnie sunący oraz intensywnie się kończący „Golem”, niosą w sobie duży ładunek emocjonalny. Podobnie wybrzmiewa, następujący po ambientowym przerywniku, czwarty i energiczny „Deathdreamer”. Kompozycje te pomimo podobieństw do wiadomej kapeli w rezultacie ci dwaj panowie zagrali na swój własny sposób, umieszczając w nich charakterystyczne, powracające motywy w postaci lodowatych i mocno wkręcających się w synapsy, schizoidalnych tremolo. Gdy już moja czujność została uśpiona… ni stąd, ni zowąd wkracza tytułowy wałek, będący nawiązaniem do melancholijnych balladek w stylu późnej Katatonii, gdzie spokojne dźwięki płyną leniwie przed siebie w towarzystwie rozmarzonego wokalisty, aby w finale przerodzić się w kawalkadę zimnych riffów i tremolando. Szósty „Autotomy” to powrót na black metalowe tory i płynąc w wolnym tempie, dostojnie gniecie i wprowadza nutkę pesymizmu. Po tym zjeździe dopaminowym następuje kolejne zaskoczenie, wyrażające się poprzez siódmy „Gardermoen”, który jest niczym innym jak post-punkową wariacją z niepokojącymi akordami i czystymi wokalami na kształt schyłkowego Johan’a Edlund’a. Album wieńczy nastrojowy „Car Kruków”, podczas trwania, którego dziewczyna opowiada swój przygnębiający sen, uświadamiając potencjalnego słuchacza, o tym, że wszystko ma swój koniec, na który tak naprawdę nie będziemy nigdy gotowi. Pierwsza płyta Krakowian to niewątpliwie ciekawa pozycja i również wydarzenie na polskiej scenie. Cechuje ją oryginalne usposobienie jak i szczególne aranżacje, w które bez dwóch zdań ci utalentowani muzycy włożyli mnóstwo pracy, a plon jaki ona wydała jest zróżnicowaną propozycją, która pomimo dość dużej rozbieżności stylistycznej między poszczególnymi utworami, naszpikowana jest ojczyźnianym jestestwem twórców. Pomijając jej agresywne aspekty, to wyraźnie wylewa się z niej polski romantyzm, bo często przecież bywa tak, że słuchanie niektórych krajowych zespołów black metalowych jest niemalże jak czytanie Słowackiego czy Mickiewicza. Niemniej jednak ubolewam nad tym, iż tacy doświadczeni grajkowie rzucili się na tak duży eklektyzm, co w gruncie rzeczy uczyniło z „Hollow” zbiór przypadkowo ze sobą zestawionych kompozycji, a to w rezultacie go totalnie rozmydliło. Co by się stało, gdyby ten album nie powstał? Chyba nic.

shub niggurath

Recenzja BIAŁY VITEŹ „Tam, Gdzie Odlatują Kruki”

 

BIAŁY VITEŹ

„Tam, Gdzie Odlatują Kruki”

Werewolf Promotion 2023

 


Długo kazał czekać swym wiernym fanom Biały Viteź na swój drugi album długogrający, oj długo. Sami wszak przyznacie chyba, że 8 lat, to jakby nie patrzeć kawał czasu. Nie wnikajmy jednak w szczegóły, dlaczego tak się stało, tylko cieszmy się, że dwójeczka tego ansamblu wreszcie może zagościć w naszych odtwarzaczach, tym bardziej że „Tam, Gdzie Odlatują Kruki”, to kawał rasowego Pagan Metalu jest. Przede wszystkim jest to wg mnie płyta bardzo dobrze zbilansowana. Nie brakuje tuco prawda pogańskich, ludowych akcentów, jednak nie dominują one na tej produkcji, budując jedynie odpowiednią jej atmosferę. Nie usłyszymy więc w tych dźwiękach nadmiernej cepeliady i nie będą one kojarzyć się z potańcówką w remizie OSP w Pierdziszewie Większym. Podstawą tego krążka jest zadziorna, jadowita muzyka pełnymi garściami czerpiąca z melodyjnej frakcji Black Metalu II fali gatunku. Bębny potrafią zatem siarczyście przyłożyć, surowy, ziarnisty bas tnie ciało do kości, a jednocześnie zapewnia tej produkcji ładne doły, wokale natomiast (niezależnie, czy myślimy o nasyconych wściekłością, agresywnych wrzaskach, czy niemal perfekcyjnie wykonanych, czystych partiach) idealnie wręcz asymilują się z warstwą instrumentalną tego krążka. Gitary celowo zostawiłem sobie na koniec, gdyż w ich partiach dzieje się zdecydowanie najwięcej i są bez dwóch zdań głównym punktem tej produkcji. Słychać, że inspiracje Wojmira są szerokie, a on sam nie boi się wykorzystywać w swej grze różnych tekstur i technik wioślarskich. Prócz zimnych, zaprawionych mizantropią i melancholijnymi melodiami riffów napotkamy tu więc także klimatyczne pasaże, akustyczne miniatury, wyśmienite, dopracowane partie solowe o wyraźnie Heavy Metalowym szlifie, a także sporo wielorakich smaczków, ornamentów i zdobnych falbanek ocierających się mocno o szeroko rozumianą muzykę progresywną. Nie ma chuja na Mariolkę, wiosła odwalają na tym materiale naprawdę wyborną robotę. Wydatnie podkręcają pazur tej płytki, a do tego wraz z folkowym instrumentarium i  ludowymi zaśpiewami uwypuklają panujący tu klimat, który przenosi nas ku słowiańskim chramom, dawnym obrzędom, świętym gajom i bitewnym polom czasów przedchrześcijańskich. Bardzo dobra w swym gatunku płytka, która fanom zespołu z pewnością zrekompensowała tak długie na nią oczekiwanie. Tak więc zgodnie z życzeniem zespołu, „Niech płyną te pieśni od gór do morza i dotrą do naszych przyjaciół i wrogów. Sława Słońcu!” Nic dodać, nic ująć.

 

Hatzamoth

Recenzja Onslaught Kommand / Rito Profanatorio “Pervertida Ceremonia Sangrienta”

 

Onslaught Kommand / Rito Profanatorio “Pervertida Ceremonia Sangrienta”

Necroscope Blasphemia 2024

No i mamy pozycję numer dwa w katalogu Necroscope Blasphemia. Po raz kolejny są to dźwięki południowoamerykańskie, tym razem w dwóch odsłonach, dających łącznie pięćdziesiąt minut muzyki. Na pierwszy ogień idzie Onslaught Kommand z Chile. Panowie dopiero co poczęstowali nas EP-ką wydaną w barwach Godz ov War, a tu już idą za ciosem i uderzają sześcioma nowymi numerami, plus cover Pungent Stench (ten sam, który zamieszczony był na „Visions of Blood and Gore”). Zaskoczenia nie ma. Dostajemy w ryj staroszkolnym death metalem, dokładnie takim, jakim go Szatan stworzył. Finezji w tym tyle, co w operacji plastycznej dokonanej za pomocą kafara. Potężne fangi padają na szczękę jedna po drugej, miażdżąc swoim ciężarem na krwawą maź. Przesadnych prędkości tu nie uświadczymy, gdyż wszystko dzieje się zazwyczaj pod dyktujący tempo punkowy d-beat, przy towarzyszącym muzyce głębokim growlu, wybrzmiewającym niczym ze studni. Technicznych zawijańców też nie stwierdzono. Kompozycje Chilijczyków są dość schematyczne, za to cholernie konsekwentne. Tu się ma trup ścielić gęsto a jeńców się nie bierze. Można powiedzieć, że to kwintesencja death metalu a na resztę spuścić zasłonę milczenia. Kolejne sześć piosenek to już dzieło Peruwiańczyków. Krótkie intro, na którym ktoś obdziera laskę ze skóry i dalej lecimy z koksem, choć w nieco szerszym stylu. O ile Onslaught Kommand to czysty death metal, tak tutaj doświadczamy zdecydowanie więcej naleciałości thrash i blackmetalowych. Wpierdol jest jednak tak samo intensywny i bezpośredni, mimo iż panowie urozmaicają swoje utwory obowiązkowymi diabelskimi samplami. Zdecydowaną różnicę robi także samo brzmienia, bardziej typowe dla tamtejszej sceny, podobnie jak nieco wyższy, chropowaty wokal. Śpiewane jest po hiszpańsku, co oczywiście ma swój niepowtarzalny urok. Znajdzie się w tej muzyce bardzo szeroki przekrój inspiracji, od Slayer po Masacra, ale żaden maniak sceny z tamtego zakątka świata nowatorskich wynalazków raczej spodziewać się nie powinien. Styka, że ten swoisty miks kopie dupsko aż miło i usiąść potem przez dłuższy czas się nie da. Wszystko zatem chyba jest już jasne. Ten split to rzecz nieodkrywcza, ale bardzo konkretna. Każdy powinien zatem doskonale wiedzieć, co z tym zrobić. A jak nie, to niech zapyta Diabła z okładki.

- jesusatan

Recenzja Úlfarr „Orlegsceaft”

 

Úlfarr

„Orlegsceaft”

Purity Through Fire 2023

Jeszcze pół roku temu opisując ich split z Malfeitor, utyskiwałem, że chyba nie doczekam się nigdy albumu Úlfarr. No i prawie go przegapiłem, bo ukazał się 21 grudnia i dopiero teraz, niemalże przez przypadek, wpadł do mojej skrzynki pocztowej. No i świetnie, gdyż oprócz wstępu i zakończenia zawiera on sześć nowych numerów, będących kontynuacją ujęcia z wyżej wymienionej składanki. Ci czterej muzycy określają swoje podejście do tego gatunku jako Cumbria Black Metal, co w moim mniemaniu nie jest z ich strony zbyt dużym nadużyciem, ponieważ wyraźnie wypracowali swój styl. Co prawda jest to w czystej postaci bleczur drugiej fali, lecz potraktowany w autorski sposób. Hrabstwo, które zamieszkują członkowie Úlfarr, szczyci się mianem najrzadziej zaludnionego obszaru Anglii i to zapewne wpłynęło na szczególną mizantropijność oraz niespotykaną epickość nagrywanych przez tą kapelę dźwięków. Od poprzedniego wydawnictwa w muzyce tego kwartetu słychać powiązania z muzyką Craft, które uwidaczniają się w zimnych riffach podpartych, wysuniętym do przodu basem i niosących ze sobą specyficzną niechęć do wszystkiego co żyje. Na tej płaszczyźnie kompozycje Úlfarr są do bólu lodowate i swoją suchą obojętnością wywołują ciarki na plecach. Z drugiej strony, od czasu do czasu, akordy wygrywane przez ten zespół skręcają w stronę bardziej melodyjną i wtedy wypływa z nich właściwa dla Nidrosian Black Metalu kultowa wzniosłość wraz z tęsknotą, które kumulują się w bezsilną wściekłość. Cóż, po raz kolejny panowie z Kumbrii zafundowali swoim odbiorcom klasyczny Black Metal tyle, że na swój własny sposób. Kontrastowo naszpikowany emocjami i zarazem ich totalnym brakiem, a wszystko podparte niesamowitymi wokalami. Dobrze wyprodukowana płyta, lecz niepozbawiona surowości i powinna się ona znaleźć w kolekcji każdego fana tradycyjnego Black Metalu, w którym niekiedy kostkowanie nagle cichnie, aby wybuchnąć ostrym riffem bądź tnącym tremolo.

shub niggurath

poniedziałek, 22 stycznia 2024

A review of Bunker 66 "Portraits of Dismay"

 

Bunker 66

"Portraits of Dismay"

Dying Victims Prod. 2023

Well, the time was high for this. Anyone familiar with Bunker 66 knows perfectly well that the gentlemen work very systematically, every now and then reminding of their existence with new releases. Most often these are splits, of which they have collected seven so far.  And since, when put together, this gives almost an hour of music, the label came up with the very good idea of releasing all these songs on one CD. For me, this fact is immensely pleasant, because not all, especially the older, "sevens" are obtainable at a fair price, and the joyful creativity of this Italian brigade is what I value a lot. There is one simple reason for. The guys simply play real metal, as in the good old days, and in a style that exactly reflects my approach to music. So... "Portraits of Dismay" is a dirty-sounding mix of thrash and speed metal, laced with a strong punk/crusty flair. In turn, thanks to the rough vocals, you can also feel the spirit of the second wave of black metal in these recordings. The music is very straightforward and direct, kicking in the ass without any fuss or polite approaches. Quite square and schematic, devoid of technical twists or any combination. Instead, it's full of great riffs, mostly played at considerable speed, offbeat solo parts and lots of energy. And those choruses... It is impossible to sit still while listening to these songs, because the blood in the veins momentarily accelerates and its pressure causes an unstoppable desire for wild dancing. They have an incredible groove and that wonderful classic flavor of Venom, Bathory, Destruction or Motorhead. Besides, it's not without reason that the gentlemen were tempted to record covers of Convulsed, Carnivore or just Motorhead, directly indicating the bands that probably were their main inspirations. Great is this compilation. Without a doubt, from now on it will be one of the first, next to Whipstriker, albums on the play list for the upcoming house parties with icy vodka and dill pickles.

- jesusatan

Recenzja Nocturnal Sorcery „Captive In The Breath Of Life”

 

Nocturnal Sorcery

„Captive In The Breath Of Life”

Kvlt 2024

Dziewiątego lutego powraca Nocturnal Sorcery ze swoim drugim albumem. Pierwszy był taki sobie, gdyż posiadał dwie twarze tak jakby ci czterej panowie nie mogli się zdecydować, w którą stronę pójść. Wpływy norweskiej drugiej fali mieszały się na nim z fińskim podejściem, które lubuje się raczej w tanecznych melodiach. Czy Nocturnal Sorcery wraz z „Captive In The Breath Of Life” wracają na tarczy?  Cóż, tak. Finowie odrobili lekcję i postawili na jedną ze stron, choć nie do końca. Zrezygnowali z cepelii na rzecz bardziej zdecydowanego w swym wyrazie kostkowania, uzyskując w ten sposób nienawistny i dość szybki black metal, który ciska gradem i tnie skórę niczym żyletki. Najnowsze wydawnictwo tej kapeli jest przy tym bardziej spójne niż debiut. Nocturnal Sorcery już nie wybierają między wyżej wymienionymi ujęciami czarciego muzykowania. Zdecydowali się na bezduszne i zaciekłe riffy, wygenerowane oczywiście przez wysoko oraz twardo nastrojone gitary, które skontrastowane z bulgoczącym basem i łomoczącą perkusją, tworzą niesamowity efekt. Jak jeszcze dodamy do tego całkiem niezłe blackowe wrzaski Maledictus’a Vult’a, to dostajemy dzieło kompletne. Wypełnione pędzącymi, zimnymi akordami, które niekiedy przechodzą w miarowe zwolnienia, a także miejscami liźnięte przez lodowate i niezwykle uwierające tremolo, które delikatnie naznaczone fińską chwytliwością skręca w folkowe klimaty. Jednakże nie razi to wcale, bo odciąża to chwilami ten materiał i lekko go urozmaica, a ich klasyczność pozbawiona jest przaśności. Zresztą niemalże w każda nacja w swych kompozycjach pozostawia pierwiastek kraju, z którego pochodzi, podkreślając tym samym swoją tożsamość. Nocturnal Sorcery nagrało bardzo dobry i zwarty krążek. Czysty black metal żywcem wyjęty z lat dziewięćdziesiątych, który nie pierdoli się tym razem w tańcu.

shub niggurath

niedziela, 21 stycznia 2024

Recenzja Meridion „Caverns”

 

Meridion

„Caverns”

Iron, Blood and Death Corporation 2024

Czasami tak się zdarza, że posłucham jakiejś niepozornej płyty, wrzuconej na dobrą sprawę do odtwarzacza „na odczepnego”, a ona mną tak pozamiata, że nie wiem jak się nazywam. Siedzę wtedy z rozdziawioną paszczą patrząc tępo w monitor i nie wiem od czego zacząć. Meridion pochodzą z Chile, a rok dwudziesty czwarty rozpoczęli od wypuszczenia w świat swojego drugiego albumu. I muszę powiedzieć, że jest to prawdziwy potwór. I to wcale nie tylko z powodu ciężaru muzyki jaką na „Cavern” znajdziemy, lecz przede wszystkim różnorodności środków na tym albumie zastosowanej. Ujmując rzecz najogólniej, dostajemy tu trzydzieści siedem minut mikstury death i black metalu z rodzaju bardziej gruzowego. W kompozycjach Meridion przewijają się, a właściwie przenikają przez siebie, wpływy Portal, Teitanblood, Morbid Angel, Dead Congregation, czy Necros Christos, by wymienić tylko kilka najważniejszych nazw. One w zasadzie stanowią jedynie trzon tego, co Chilijczycy tutaj wysmażyli. Osiem kompozycji na „Cavern” to prawdziwy kalejdoskop zmieniających się harmonii, od bardzo powolnych, duszących swoim ciężarem, po rozpędzone w dzikim wirze, pozawijane akordy przypominające swoją chorobą twórczość autorów „Outre”. Tutaj nic nie jest oczywiste, a na początku wydaje się wręcz zagmatwane. Nie wiadomo skąd pojawiają się odjechane klawiszowe tła, djentowe zjazdy, elementy orientalne, symfoniczne, partie fortepianu albo organów Hammonda czy żeńskie wokale, choć te ostatnie przyprawiają bardziej o ciary na plecach niż anielski śpiew. Wszystkie te składniki dozowane są z aptekarską wręcz dokładnością tworząc miksturę silnie halucynogenną. „Caverns” ma przedziwny, balansujący gdzieś między kosmosem a rytuałem klimat, wywołujący silne odczucie dyskomfortu i odurzenia. Sposób, w jaki Chilijczycy podtrzymują w swoich kompozycjach napięcie można porównać z tym, co na swoich albumach prezentował amerykański Howls of Ebb, także czerpiący z podobnych muzycznie źródeł. Albo Khthoniik Cerviiks, równie sprawnie żonglujący kontrastami. Zresztą ten krążek jest tak bogaty, że każdy z was może znaleźć na nim odniesienia do jeszcze czegoś innego. Ja co odsłuch potykam się o niezauważone uprzednio smaczki, sprawiające, że „Caverns” po prostu nie chce się odstawić z powrotem na półkę. Gdybym wystawiał noty, materiał ten otrzymałby maksymalnie wysoką. Wyśmienita rzecz!

- jesusatan

Recenzja A/Oratos „Ecclesia Gnostica”

 

A/Oratos

„Ecclesia Gnostica”

Les Acteurs de L’Ombre Productions 2024

Powstali w 2016 roku, aby trzy lata później zarejestrować epkę „Epignosis”. Natomiast komponowanie i nagrywanie tego debiutu, trwało aż pięć wiosen, a właściwie zim, bo w styczniu pojawi się na sklepowych półkach „Ecclesia Gnostica”. Czy warto było czekać? Otóż i tak, i nie. Z jednej strony płyta tej czwórki Paryżan jest dziełem wielkim, którego sam Christofer Johnsson by się nie powstydził. Co prawda rozmachem ustępuje jego twórczości ery począwszy od „Theli”,niemniej jednak A/Oratos, jeżeli chodzi o obiektywną ocenę, nagrał kawał muzy. Black metal w wykonaniu Francuzów naszpikowany jest mnogością riffów, przeróżnych zagrywek, klimatycznych przerywników na nieprzesterowanych strunach oraz finezyjnych tremolo. Panom było mało i dołożyli do tego jeszcze symfoniczne tło wraz z chóralnymi zaśpiewami, ponieważ wokale i melodeklamacje gościa dzierżącego mikrofon nie wystarczyły. Wszystkie te elementy zaaranżowane zostały w perfekcyjny sposób, owocując złożonymi utworami, o wielopłaszczyznowej strukturze, którą przyjemnie się słucha i rozkminia. Różnorakie patenty, zmieniające się kostkowanie oraz podniosła atmosfera, przeradzająca się momentami w dysonansowe piekło to majstersztyk. Chylę czoła, naprawdę. „Porywające” siedem kawałków, które poza swą techniczną doskonałością, a także głębokim i trafnym przekazem tekstowym, niestety nie wzbudza we mnie żadnych emocji. I właśnie przechodzimy do spojrzenia subiektywnego. Zatem, przepiękny to black metal, który jak dla mnie mocno zalatuje Grecją. Różnica jest taka, że The Magus i Corax B.M mogą mu pięty lizać. Szacunek się A/Oratos należy, gdyż napracowali się muzycy, a wynik jest imponujący. Pewna grupa słuchaczy metalu będzie zadowolona. Melodyjnie, czasem agresywnie jak i progresywnie oraz rytualnie.

shub niggurath