sobota, 31 lipca 2021

Recenzja WHARFLURCH „Psychedelic Realms Of Hell”

 

WHARFLURCH

Psychedelic Realms Of Hell”

Personal Records/Gurgling Gore (2021)

Florydzki Wharftlurch na przestrzeni ostatnich dwóch lat zdobył w deathmetalowym podziemiu odrobinę rozpoznawalności za sprawą demówki i EPki. Ich bagienny, brudny, podbarwiany d-beatem death metal był całkiem urokliwy w swojej kwadraturze, choć do zachwytów było mi daleko. Tym nie mniejsze było moje zaskoczenie, gdy Personal Records udostępniło utwór promujący debiutancki pełniak Amerykanów poczułem niemałe zaskoczenie. Otóż bagna Florydy się rozstąpiły i jakieś UFOki zaczęło się z niego wydostawać. Czwórka muzyków dała do zrozumienia, że ich prostą muzykę można mocno uszlachetnić, wyciągnąć ze sztywnych ram i pewnego banału i osadzić innych, ale sprawdzonych realiach, uzyskując finalnie coś świeżego. Dlatego też moje oczekiwania wobec „Psychedelic Realms Of Hell” były całkiem spore po usłyszeniu tego kawałka. Czy zostały spełnione? Jak dla mnie nie, ale to nie znaczy, że jestem rozczarowany. Wharflurch nagrał niezły album, ale grupa wyłamując się z jednego schematu popadła w drugi. To co było błyskiem i powiewem świeżości na długości jednego utworu nie znalazło przełożenia na pozostałe pięć numerów. Boli przede wszystkim to, że same kompozycje skonstruowane są bardzo podobnie – zaczynają się jakimiś kosmicznymi samplami, potem trochę generycznego deathmetalowego łojenia, w środku jakieś zwolnienia, przestrzenne, nieco techniczne solówki i znów sample na końcu mające podkreślić nieuchwytność materiału. Pewnie, jest tu jakaś doza psychodelii, pomruki na pogłosie, coś co ma podkreślać nieziemski charakter tego albumu, ale im dalej w las tym mniej robi to na mnie wrażenie. Bardzo fajny koncept przełożył się niestety na jedynie „niezłe” kompozycje. Na tym wydawnictwie znalazło się mimo wszystko zbyt wiele momentów z generycznym death metalem, przy którym próżno szukać różnicowania tempa, zrywania beretu i dzikości. Wharflurch w tych najprostszych i najbardziej dosadnych momentach wypada najsłabiej i najmniej przekonywująco. Z „zespołu z pomysłem” zniża się do poziomu leśnego szaraka, którego można odstrzelić bez żalu. Powiem więcej – jest kilka momentów, gdy Ci panowie próbują się pokusić o jakiś zryw, deathmetalowy twist, ale i to wychodzi im przeważnie średnio. Zdecydowanie bardziej podoba mi się, gdy próbują wchodzić w rewiry odrealnione, bo tutaj są pomysły, jest świeżość i pewna pożądana nieprzewidywalność. „O „Psychedelic...’ powiedziałbym teraz, że jest to materiał obiecujący, ujawniający duży potencjał ekipy z Florydy, ale odkrywający też jej słabsze strony. Życzyłbym sobie, aby ten narkotyczno-orbitalny kierunek rozwoju był jeszcze bardziej obecny w twórczości Wharflurch, bo fajnie im to wychodzi i niesie jakąś wartość. Aż naprawdę jestem ciekaw co przyniesie kolejny, pełny album.



Harlequin

Recenzja TRISTWOOD „Dystopia Et Disturbia”

 

TRISTWOOD

Dystopia Et Disturbia” (Re-Issue)

Visionaire 2021


Austriacki Tristwood mieliście już okazję poznać przy okazji recenzowanej przez mnie, zeszłorocznej, piątej, pełnej płyty zespołu. Tegoroczne wydawnictwo grupy to wznowienie na srebrnym krążku ich trzeciego albumu, nagranego w 2010 roku, który do tej pory egzystował jedynie w formie digital. Spieszę zatem donieść Wam, moi drodzy parafianie, iż każdy, komu podobał się „Blackcrowned Majesty”, powinien czym prędzej zaopatrzyć się w „Dystopia…”, gdyż to wykurw nie mniej soczysty i siarczysty, niż rzeczona tu przed chwilą „Blackcrowned…”. Podobnie bowiem, jak na tamtej płycie, także i tu obcujemy z bezlitosnym, industrialnie zorientowanym Black/Death Metalem wymieszanym z równie natarczywą, atakującą zmysły elektroniką. Napierdol to okrutny, a odhumanizowany, odrealniony, przepełniony oddechem maszyn feeling, jaki malują te popaprane dźwięki, jebie po łbie okrutnie, ale zarazem hipnotyzuje i uzależnia. Barbarzyńsko nakurwiające, pulsujące złowrogo bębny, stanowiące serce i jednocześnie cały krwiobieg tego albumu, mimo że dosyć różnorodne i kręcące niekiedy solidnie niemal ucieleśniają precyzje, jednolitość, spójność i wytrwałość cyfrowo sterowanej linii produkcyjnej. Wydatnie wspomaga je chropowaty, szorstki, doskonale zsynchronizowany, rozrywający bas napierdalający wytrwale i namiętnie. Mięsiste wiosła, wykorzystujące zarówno riffy charakterystyczne dla Death, jak i Black Metalu mocno trzymają się ścieżek, wyznaczonych przez mechaniczny, zindustrializowany system rytmiczny, tworząc gęstą, w chuj brutalną, przypominającą zaporę, poniewierającą ścianę dźwięków przeplataną raz na jakiś czas chorymi dysonansami i technicznymi, świdrującymi system nerwowy słuchacza wariacjami. Wokale, to ekstremalna zawiesina złożona z najbrutalniejszych i zarazem najbardziej popierdolonych form Black/Death Metalowej ekspresji, nie brak tu zatem gardłowych growli, ryjących w cuchnącym mule prosiaków, czy mizantropijnych, pojebanych, depresyjno-maniakalnych wrzasków. Wszystkich, którzy oczekują tu jakichś porównań do innych zespołów, odsyłam do recenzji „Blackcrowned Majesty”, gdyż szkoda czasu na wypisywanie tych samych nazw, choć po wnikliwym wysłuchaniu „Dystopia Et Disturbia” powiedziałbym, że słychać tu jeszcze pewne wpływy Red Harvest, Diabolicum, Blacklodge, czy naszego Iperyt. Chuj zresztą z porównaniami, gdyż zapewne każdy coś jeszcze doda w tej materii. Najważniejsze jest to, że ta płytka to pokaz cudownej, nieskrępowanej gatunkowymi barierami, wyśmienitej, niszczącej w pizdu rozpierduchy. Nagrana w 2010 roku „Dystopia…” cały czas miażdży swym okrucieństwem i bezkompromisową naturą deklasując swą brawurą i wyobraźnią wiele współczesnych wydawnictw z ekstremalną, bezlitosną muzą. Doskonała płytka, czekam na kolejną, niszczącą produkcję z obozu Tristwood.


Hatzamoth

piątek, 30 lipca 2021

Recenzja THECODONTION / VESSEL OF INIQUITY „The Permian-Triassic Extinction Event”

 

THECODONTION / VESSEL OF INIQUITY

The Permian-Triassic Extinction Event”

I, Voidhanger Records (2021)

Kto ma ochotę na powtórkę finału Euro 2020? Otóż za sprawą I, Voidhanger Records otrzymujemy 22-minutowy splicik zawierający dwa nagranie włoskich dziwolągów z Thecodontion i angielskiej one-man army w postaci Vessel of Iniquity. „The Permian-Triassic Extinction Event” to wspólny koncept mający za zadanie stworzyć soniczny obraz czegoś, co w paleontologi nazywane było „wielkim wymieraniem” i miało miejsce na przełomie ery paleozoicznej (perm) i mezozoicznej (trias). I o ile dla Włoskiej ekipy tematy paleontologiczno-geologiczne nie są obce, tak dla Brytyjczyka już chyba tak. Czego y jednak nie mówić efekt finalny jest po prostu bardzo dobry. Thecodontion w zasadzie gra swoje, nie odbiega to znacząco od tego co słyszeliśmy na „Suprcontinent”. Przestrzenna, surowa muzyka prowadzona przez gitarę basową, pełna rozbrzmiewających ozdobników tworzących unikatowy, muzyczny pejzaż to wizytówka Thecodontion. Z resztą obie, zamieszczone tu kompozycje powstały podczas sesji nagraniowej, bo ubiegłorocznego pełniaka. Dotychczasowej twórczości Vessel Of Iniquity nie znam kompletnie, dlatego też 11 minut napierdolu i nieustannej annihilacji przeplecionej ambientującymi plamami dźwięku i budującymi apokaliptyczny obraz, dronującymi fragmentami dopełniają panoramę muzycznej zagłady. Daleki jestem od stwierdzenia, że jest to muzyczny niezbędnik, ale na pewno mamy tu do czynienia z wartościowym i ciekawym suplementem.


Harlequin

Recenzja FUNERAL CHASM „Omniversal Existence”

 

FUNERAL CHASM

Omniversal Existence”

Aesthetic Death 2021


Bardzo często zdarza się, że spontaniczna, nieodwlekana w czasie realizacja pojawiających się pomysłów prowadzi do ciekawych efektów. Doskonałym dowodem na poparcie tej tezy jest Duński duet Funeral Chasm. Panowie tworzący ten zespół grali już razem w Black Metalowym projekcie Above Ravens, jednak zaświtała im myśl, aby spróbować swych sił w nieco innej muzyce i tak oto bez zbędnego srania po krzakach, w lutym zeszłego roku powołali do życia zespół obracający się w klimatach Funeral/Doom Metalu. Troszeczkę ponad rok zajęło im przygotowanie w pełni ukształtowanego, debiutanckiego albumu, wypełnionego ciężką, przygnębiającą muzyką, którego liryczny koncept oparty jest o doświadczenia jednego z muzyków walczącego przez pewien czas z bezsennością i depresyjnymi lękami. „Omniversal Existence”, to zatem album, na którym obcujemy z wgniatającymi w podłoże, potężnymi, miażdżącymi bębnami, tłustym, opasłym basem, soczystymi, mrocznymi riffami, nierzadko przepełnionymi melancholijnymi melodiami o narracyjnym charakterze i różnorodnymi wokalami, których rozpiętość mieści się od niskich, grobowych, ponurych, gardłowych growli poprzez nieco wyższe, zaprawione depresją pomruki i nawiedzone szepty, aż do czystego, mocnego, głębokiego śpiewu, który z powodzeniem ubarwiłby każdą płytę z tradycyjnym, klasycznym Doom Metalem. Podstawowe instrumentarium uzupełniają na tej produkcji falujące, złowieszcze, momentami psychodeliczne tekstury syntezatorów, które w znaczący sposób wypełniają tu przestrzenie niezajęte przez gęste, przesterowane wiosła i przepastne, ekspansywne, meandrujące linie basu, oraz imponujące nurty wokalne. Mimo że przeważają tu wolne, przygniatające tempa, to „Omniversal…” jest wciągającą płytką o dosyć złożonej instrumentacji z wieloma subtelnymi, czasem eklektycznymi wręcz warstwami i wierzcie mi, naprawdę jest się w co tu zagłębić. Muzyka zawarta na tym albumie, to monumentalna podróż w otchłań innych, odległych, przerażających nierzadko wymiarów i odmiennych stanów świadomości. Krążek ten emanuje także wyśmienitym, mistycznym, mglistym, mrocznym, a niekiedy przerażającym, upiornym, zawiesistym, cmentarnym klimatem. Brzmienie tego materiału jest pełne, mięsiste i posiada odpowiedni ciężar, zarazem jednak sporo tu przestrzeni, a każdy dźwięk ma organiczny charakter. Zawarta tu muzyka czerpie inspiracje z wielu źródeł, dlatego zawartość „Wszechświatowej Egzystencji” może przypaść do gustu zarówno miłośnikom twórczości Thergothon, czy Candlemass, jak i Fields of the Nephilim, czy Ved Buens Ende. Naprawdę bardzo dobry kawałek Funeral Doom Metalu, choć osobiście część czystych wokali bym stąd wyjebał, lub zastąpił je tymi przecudnej urody growlami. Emocjonalny, przygnębiający, ponury album, który przy bliższym poznaniu wywołuje…zachwyt.


Hatzamoth

Recenzja TURRIS EBURNEA „Turris Eburnea”

 

TURRIS EBURNEA

Turris Eburnea” (Ep)

Caligari Records / Everlasting Spew Records 2021


Debiutancki materiał Włosko-Amerykańskiego duetu Turris Eburnea to muzyka dla tych, którzy lubią posłuchać sobie nieoczywistego do końca, nastawionego na pewną dozę eksperymentów, pokręconego Metalu Śmierci. Nie obawiajcie się jednak moi drodzy, nie jest to przeintelektualizowana, niestrawna papka stworzona wyłącznie z masturbacji nad poszczególnymi instrumentami. Nienaruszalnym, twardym jak skała kręgosłupem zawartych na tym wydawnictwie czterech wałków jest bowiem miażdżący, w chuj ciężki, smolisty, potężnie gniotący Death Metal. Naprawdę konkretnie przeorało mi łepetynę to, co tu usłyszałem, co specjalnie nie powinno dziwić, biorąc pod uwagę, że projekt ten tworzą jegomoście związani z Summit, Edenic Past, Geryon, Krallice, czy Cosmic Putrefaction. Wspomniany tu już, śmiertelny, nieco kakofoniczny korzeń, dosyć głęboko osadzony w technicznej szkole gatunku zza wielkiej kałuży oparty na tłustych, masywnych, wgniatających w podłoże, umiejących solidnie zakręcić bębnach, wyrazistym, bulgoczącym nierzadko okrutnie, momentami matematycznie dokładnym, kreślącym niesamowite figury basie, precyzyjnych, zagęszczonych, nielicho wywijających, złożonych, warstwowo poukładanych, wirujących oszałamiająco, mięsistych, grubo ciosanych riffów i grobowych w większości przypadków, niskich, gardłowych growli wzbogacono tu o atonalne, dysonansowe, niesamowicie tyrające łepetynę akordy i mocno psychodeliczne tekstury, porozrzucane po całej produkcji, tworzone za pomocą chorych dźwięków fortepianu, klasycznie zdefiniowanej gitary, głębokich pogłosów, drylującego narządy słuchu parapetu, oraz śliskich, bardziej melodyjnych, chwytliwych, ale zarazem ponurych, chropowatych momentów. Mimo całej swej złożoności i niewątpliwej progresywności muza Turris Eburnea ma w sobie olbrzymi ciężar i potrafi sponiewierać tak, że klękajcie narody, w czym niewątpliwie pomaga brzmienie, w jakie ubrano te wałki. Sound tej produkcji jest bowiem dosyć selektywny, organiczny i przestrzenny, ale zarazem mięsisty, zwarty, momentami przytłaczający i zawiesisty. Kurna, doskonały debiut, bez dwóch zdań! Mam tylko nadzieję, że twórczość tego projektu nie zakończy się, jak to bywa czasami, na tym, jednym wydawnictwie i w niedalekiej przyszłości dane mi będzie usłyszeć następcę „Turris Eburnea”, najlepiej w formie pełnego albumu. Świetna muza. Polecam.


Hatzamoth

czwartek, 29 lipca 2021

Recenzja Vacio "Et Destituta Mortis"

 

Vacio

"Et Destituta Mortis"

Morbid Shrine Prod. 2021


Tak się zastanawiam i staram się sobie przypomnieć nazwę jakiegoś zespołu z Hiszpanii, grającego melodyjny black metal na wysokim poziomie. Możliwe jednak, że hektolitry wódy zrobiły w życiu swoje i zabiły mi ćwierć stanu szarych komórek w mózgu, bo jakoś nic w tej chwili nie przychodzi mi do głowy. A piszę to dlatego, iż słucham po raz kolejny debiutanckiej EP-ki duetu o cudownych przezwiskach A.84 i L.77 (jeśli oznaczają to, co myślę, to żadne z nich młodzieniaszki), i w chuj mi się ten materiał podoba. Przynajmniej jeśli chodzi o zawartość stricte muzyczną, bo do brzmienia można mieć niestety zastrzeżenia. Może od tego zatem zacznę. Przede wszystkim dość płasko tu chodzi perka z bardzo lajtowymi stopami. Mało słyszalny jest też bas. A przecież te dwa elementy stanowią, a przynajmniej powinny, główną siłę pierdolnięcia każdego nagrania. Dlatego też uważam, że mimo nieco garażowego, ale czytelnego charakteru utwory te brzmią jakby ktoś je obrał z mocy. Natomiast same linie gitarowe to już zupełnie inna bajka. Z melodiami w black metalu jest bowiem tak, że albo się potrafi je faktycznie zagrać z polotem, by pozostawały w głowie, albo się przesładza, a wtedy wylatują one natychmiast razem z treścią żołądkową. Hiszpanie postarali się na medal, gdyż trzech kompozycji zamieszczonych na "Et Destituta Mortis" słucha się niemal tak dobrze, jak klasycznych utworów Dissection, Naglfar czy Sacramentum. Nie ma tu przegięcia pały w żadną ze stron a równowaga między agresją i melodią jest zachowana w proporcjach idealnych. Wszystko pięknie się ze sobą zazębia i płynie nienachalnie uderzając po twarzy nordyckimi, chłodnymi tremolo. Materiał ten jest niesamowicie równy i każdy z numerów wbija się w głowę z taką samą mocą. Co ważne, panowie świetnie sobie radzą bez klawiszowych dodatków, opierając swoje dźwięki na podstawowym instrumentarium. A, no i muszę jeszcze wspomnieć o bardzo dobrych wokalach, w których czuć pasję i emocje a nie tylko udawanego Diabła. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie ta EP-ka. Gdyby jeszcze poprawić te nieszczęsne niedociągnięcia brzmieniowe, to będę autentycznie bił pokłony. Mocno Vacio zatem kibicuję, bo otwarcie mają bardzo obiecujące. Niecierpliwie czekam na kolejny materiał.

- jesusatan

Recenzja UTBYRD „Varskrik”

 

UTBYRD

Varskrik”

Petrichor 2021

Pierwsza i jedyna jak dotąd płyta norweskiego Utbyrd to materiał, któremu stuknęło już kilka wiosen, bowiem pierwotnie został on wydany samodzielnie przez zespół w 2017 roku. Jak to często w takich przypadkach bywa, „Varskrik” utonął wówczas w przepastnych odmętach undergroundu. Sternicy wytwórni Petrichor zobaczyli jednak lub lepiej byłoby napisać, że usłyszeli w tej płycie na tyle duży potencjał, że postanowili wznowić ją na początku tego roku i wydać na wszystkich, możliwych, fizycznych nośnikach (Cd, Mc i 12”vinyl w dwóch wersjach). Krążek ten, to produkcja, która doskonale wpisuje się w aktualny trend ekspansywnych albumów, które nie łatwo jest w pełni skategoryzować. Podstawą jest tu niewątpliwie zimny, jadowity Black Metal II fali gatunku w swej symfonicznej odmianie. Płytkę tę zbudowano zatem na siarczystej sekcji ze zróżnicowanymi, soczystymi beczkami i grubo szyjącym basem, surowych, bezkompromisowych, srogich, drapieżnych riffach, rasowych, bluźnierczych wokalizach poprzeplatanych czystymi partiami i tajemniczymi szeptami o pogańskim wydźwięku i oczywiście imponującej warstwie symfonicznej. Nietrudno tu zatem dostrzec inspiracje klasycznymi już dziś albumami, takimi jak „Anthems to the Welkin at Dusk”, „Enthrone Darkness Triumphant”, czy „The Sad Realm of the Stars”. To jednak nie wszystko, sporo dźwięków, które tu słyszymy ma także progresywny charakter, a struktury poszczególnych kompozycji zbliżone są to tego, co na swych płytach prezentowali: Ihsahn, Borknagar, czy Enslaved. Miejscami obcujemy na tej produkcji z bardziej technicznym rzeźbieniem objawiającym się częstymi zmianami tempa, mocniej pokręconymi aranżacjami, ciekawymi harmoniami, czy wzajemnym oddziaływaniem na siebie poszczególnych riffów o bardziej złożonym, progresywnym zacięciu. Sporo tu również melodyjnych, chwytliwych akcentów, w których przebijają tu i tam elementy korzennego Thrash Metalu, jednak każdy z nich jest zadziorny, ma niesamowity, raniący głęboko pazur, więc owe, bardziej melodyjne fragmenty nie tępią nic, a nic ostrza tego krążka. Wszystkie klawiszowe i orkiestrowe aranżacje wykonane są z niesamowitym rozmachem i intensywnością, w czym wydatnie pomógł znany z Carach Angren Clemens Wijers. Kawał bardzo dobrego, niezgorzej zakręconego, na swój sposób intrygującego, symfonicznego Black Metalu zaprezentował na swym debiucie Utbyrd, biorąc pod uwagę fakt, że ten gatunek dawno temu zżarł już własny ogon. Album ten może i nie przełamuje zbyt wielu płaszczyzn, ale jest zdecydowanie mocną pozycją na gruncie dynamicznego, mięsistego, czarciego grania z epickim, skandynawskim, monumentalnym klimatem i zwłaszcza dla fanów gatunku będzie z pewnością łakomym kąskiem. Mnie aż tak mocno ten materiał nie przeorał, ale uczciwie przyznaję, że przesłuchałem kilkukrotnie tę płytkę ze sporą dozą przyjemności i chętnie sprawdzę, co zespół zaprezentuje na swej kolejnej produkcji.


Hatzamoth

środa, 28 lipca 2021

Recenzja Nigrum Pluviam "Eternal Fall Into the Abyss"

 

Nigrum Pluviam

"Eternal Fall Into the Abyss"

Signal Rex 2021


Czy można grać "black metal" nie umiejąc obsługiwać instrumentów? Ponoć można, co jakiś czas temu starał się udowodnić duet Dead Dog's Howl. Wyszła z tego co prawda kupa śmiechu i kilkanaście kilo zmarnowanego plastiku i papieru, ale próbę chłopaki podjęli. Dziś brak troski o zdrowie psychiczne słuchacza i środowisko wykazuje portugalska Signal Rex wypuszczając na fizycznym nośniku jednoosobowy francuski projekt o nazwie Nigrum Pluviam. Pan Kraëh Määtruum, odpowiedzialny za ów wysryw, grać się chyba dopiero uczy, bo gitarowe kiksy pojawiają się już zaraz w następującym po introdukcji "A Catharsis for the Wretched Carrying the Divine Cross " i przytrafiają jeszcze niejednokrotnie. No chyba, że "tak właśnie miało być", to gratuluję. Francuz próbuje rzępolić prosty (to mu się akurat udaje) black metal oparty zazwyczaj na góra dwóch chwytach i powtarzanym od początku do końca utworu motywie, myśląc, że to jest kvlt. Otóż nie jest. Jest nudne jak klepanie przez kółko różańcowe zdrowasiek na pogrzebie i przekraczające wszelkie granice przyzwoitości. No sorry, ale monotonnego bzyczenia gitary zagłuszającego coś, co ma prawdopodobnie być perkusją (chyba, kurwa, taką zabawkową dla dzieci) i wysuniętego, dość marnej jakości skrzekliwego wokalu (albo, co gorsza, udawania wycia wilka czy osobnika ze skrętem kiszek, sam nie wiem) to black metalem bym nie nazwał za chuj. To jest dla mnie jebana profanacja i obraza gatunku. Idąc dalej tym tropem, za jakiś czas doczekamy się, że kolejny prawdziwek nagra płytę, na przykład na telefonie, po chuj studio, nie tylko nie potrafiąc grać, ale także nie posiadając instrumentów, imitując je wyłącznie za pomocą paszczy. Jedyne fragmenty na tej płycie na których coś słychać, to klawiszowe interludia, choć i tutaj ten jebaniec fałszuje. Nie, nie mam kurwa więcej cierpliwości. Niech ktoś Żabojadowi zabierze zabawki, wsadzi go do wora i jedziemy na most. Za taką twórczość powinno się w najłagodniejszym przypadku obcinać łapy.

- jesusatan

wtorek, 27 lipca 2021

Recenzja WHITE WARD „Debemur Morti”

 

WHITE WARD

Debemur Morti” (Ep)

Debemur Morti Productions 2021


Wszelakiej maści Post-Metalowe hybrydy, a Post-Black Metalowe w szczególności (poza pewnymi wyjątkami oczywiście) nie specjalnie do mnie trafiają, delikatnie mówiąc. Ukraiński White Ward, jak zapewne się domyślacie, należy właśnie do grupy zespołów eksplorujących takie terytoria, więc jak dotychczas nie specjalnie było nam po drodze. Czy zatem ich najnowszy materiał, będący 17-minutową Ep’ką wydaną na specjalną okazję upamiętnienia dwusetnego wydawnictwa Debemur Morti coś zmieni w tej dziedzinie? Raczej nie, ale uczciwie przyznać trzeba, że White Ward tworzy muzykę niestandardową, momentami intrygującą i wymykającą się jednoznacznym określeniom. Znajdziemy tu zarówno siarczyste, jadowite, surowe, Black Metalowe fragmenty, w których wyraźnie przebija fascynacja skandynawską, II falą gatunku, jak i nieco bardziej melodyjne, czarcie pasaże, zdecydowanie mocniej stonowane, niemal Ambientowe tekstury, a także bardziej pozawijane, atmosferyczne linie dźwiękowe czerpiące pełnymi garściami z Blackjazzu. Usłyszymy także na tej produkcji pewne ślady Blackgaze, szeroko pojętego grania progresywnego i oczywiście Post-Metalu we wszelakich konfiguracjach. Trzeba przyznać, że sporo dzieje się w zawartych tu dwóch wałkach. Black Metalowa agresja splata się tu z nieco kwaśnym, jazzowym saksofonem, bardziej złożone struktury równoważone są przez dźwięki nawiedzonego pianina i miękko płynące, bardziej melodyjne, atmosferyczne pejzaże dźwiękowe, a klasyczne, czyste wokale o melancholijnym posmaku wykonane gościnnie na tej produkcji przez Larsa Nedlanda znanego z Borknagar, czy Solefald kierują muzykę Ukraińców w nieco inną od ich muzycznego spektrum stronę i dodają jej zarazem szlachetnego szlifu. Paradoksalnie, właśnie te niemetalowe składniki „Debemur Morti” podobają mi się najbardziej, robiąc tu genialną robotę. Tworzą one bowiem genialny, lekko depresyjny, niepokojący, owiany mgiełką tajemnicy, hipnotyczny, oddziałujący na psychikę słuchacza klimat, który niestety często jest niszczony niemal do cna, gdy do głosu dochodzi korzenna, Black Metalowa surowizna. Wydaje mi się, że zespół musiałby popracować nad umiejętnym połączeniem tych dwóch składowych, gdyż na razie trochę to kuleje. Część niemetalowa jest intrygująca, wciągająca i robi naprawdę duże wrażenie, natomiast część metalowa wygląda zdecydowanie biedniej i jest co najwyżej solidnie przeciętna. Właśnie ten wyraźny konflikt i rozwarstwienie pomiędzy kluczowymi elementami tego wydawnictwa obniża w moich oczach dosyć mocno wartość tej Ep’ki i nie pozwala mi w pełni cieszyć się nietuzinkowością i feelingiem dźwięków zawartych na „Jesteśmy Śmiercią”. Kolejna Post-Black Metalowa produkcja, która ma ciekawe, wciągające momenty, ale całościowo mnie nie zachwyca.


Hatzamoth

Recenzja VIRULENT VASECTOMY „Harum Scarum”

 

VIRULENT VASECTOMY

Harum Scarum”

Death Penalty Records 2021


Zaprawdę dziwna jest historia tego chorego, meksykańskiego aktu. Raz funkcjonowali jako Virulent Vasectomy, raz jako Gangrena, by znowu po jakimś czasie powrócić do pierwotnej nazwy i akurat to jest jeszcze w miarę zrozumiałe, ale chronologia wydawnictw już ni chuja, ni kupy, ni dupy się nie trzyma, bowiem w czasach, kiedy zespół funkcjonował jako Gangrena, ukazuje się pierwszy, pełny album … Virulent Vasectomy. Zresztą nieważne, wszak są na tym świecie rzeczy, o którym podobno nie śniło się nawet filozofom, więc konotacje pomiędzy wydawnictwami Gangrena, a Virulent Vasectomy zostawmy właśnie wszelakiej maści myślicielom, zwłaszcza że w tej recenzji będziemy zajmować się drugim, tegorocznym albumem meksykańskiej grupy, a tu już żadne zawirowania czasowe nie występują. Tak więc „Harum Scarum” to prawie 34 minuty brutalnego Death Metalowego napierdalania, które wszystkim zwolennikom okrutnego, barbarzyńskiego wywlekania wnętrzności zrobi dobrze, niczym wprawiona w swoim fachu ladacznica. Album ten nie jest co prawda jakąś wielką rewelacją, ale chłopaki bardzo dobrze znają się na swojej robocie, więc „Harum Scarum” to konkretny, brutalny w chuj, momentami lekko chaotyczny wykurw, co niejako stało się już pewnego rodzaju znakiem rozpoznawczym undergroundowych, meksykańskich grup z kręgu brutalnego metalu śmierci. A zatem twórczość Virulent Vasectomy oparta jest o miażdżące, siejące totalną rozpierduchę gary wspierane przez gruby, w pizdu rozrywający bas, patroszące zawodowo, bestialskie, bezlitosne riffy i chory, przesiąknięty szaleństwem growling z okazjonalnymi świńskimi wynurzeniami. Brzmi to wszystko konkretnie i bezkompromisowo. Jest więc tłusto, mięsiście i z odpowiednim ciężarem gatunkowym, ale zarazem odsłuch tego materiału nie przysparza zawodowcom żadnych problemów (amatorzy mają już nieco gorzej). Dojebać zatem ta muza potrafi naprawdę solidnie, choć niewątpliwie kierowana jest do zawężonego grona odbiorców. Ja akurat mam przyjemność znajdować się w tym wąskim gardle i choć na kolana przed tą produkcją nie padam, to podoba mi się to, co słyszę na tym brutalnym wydawnictwie. Zrozumiałym jest zatem, że chętnie zapoznam się z następną chorą wizją stworzoną przez tych popierdoleńców z Meksyku.


Hatzamoth

Recenzja All Life Dies "Ghost Dust"

 

All Life Dies

"Ghost Dust"

Self-Release 2021


Dziś mi się ubzdurało, żeby zapodać sobie niezobowiązująco coś krótkiego i zupełnie mi nieznanego. Akurat trafiło na All Life Dies, choć okładka szeptała do mnie "poszukaj czegoś innego". Na "Ghost Dust" czterech jegomości prezentuje trzy kompozycje będące nie do końca udaną próbą naśladownictwa Opeth z okresu trzeciej i czwartej płyty. Zatem jest to taka dość melodyjna mieszanka death i black metalu z tendencjami do smutnego pitolenia. Od razu zastrzegam sobie, że akurat obie wspomniane płyty bardzo mi się swego czasu podobały, jednak w tym przypadku różnica jakości między oryginałem a podróbką jest nader słyszalna. Przede wszystkim mam sporo zastrzeżeń co do spójności tego materiału. Nie wszystko układa mi się w logiczną całość a poszczególne fragmenty poukładane są jakby przypadkowo. Jest tu mniej więcej po połowie ostrzejszego grania i akustycznych ozdobników z czystymi, śpiewanymi wokalami (w tym cały utwór drugi). W kończącym EP-kę numerze tytułowym słychać też dość silne wpływy Katatonii. I choć takiej późniejszej, z okresu nieco słabszych dokonań, to w przypadku All Life Dies jest to i tak najlepszy fragment ich wydawnictwa. Z kolei we fragmentach stricte metalowych zajeżdża mi chwilami współczesnym Behemothem, to też raczej mojego aplauzu nie wywołuje. Mam nieodparte wrażenie, że panowie próbują budować melancholijny nastrój swoich piosenek, lecz jeszcze nie do końca wiedzą w jakiej kolejności i proporcjach mieszać dwa podstawowe składniki. No i brakuje im po prostu pomysłu na dobry riff. Brzmi ten materiał wzrorcowo... jak na produkt z masowej produkcji. Czysto, przejrzyście, wręcz rockowo. Tak sobie słucham "Ghost Dust" i jednym uchem mi to wpada by za chwilę wylecieć z drugiej strony, ale nic w głowie nie zostaje. Nie czuje w tej muzyce szczerości i to jest chyba ostateczny minus tego materiału. Bardzo mizernego należy dodać. Mimo iż to tylko jakieś dwanaście minut, to uważam czas poświęcony All Life Dies za stracony.

- jesusatan

sobota, 24 lipca 2021

Recenzja Vassago "Storm of Satan"

 

Vassago

"Storm of Satan"

Nuclear War Now! 2021


Nie tak dawno NWN! wznowiła na winylu jedyny album Vassago z 1999 roku. Jak się okazuje, była to tylko przystawka do nowego długograja Szwedów, który właśnie mam przed sobą. Nie będę kłamał, że "Knights From Hell" zrobił na mnie w swoim czasie jakieś specjalne wrażenie. Nie, najzwyczajniej utonął w zalewie black metalowego planktonu. Słuchając "Storm of Satan" obawiam się, iż i tym razem zespół nie wybije się w moim prywatnym rankingu ponad trzecią ligę. Z bardzo prostego powodu, a w zasadzie to z kilku. Po pierwsze, co odstrasza mnie już na samym początku, brzmienie tych nagrań jest dość nowoczesne i jak na mój gust zbytnio wyczyszczone z brudu. Zdaję sobie sprawę, iż niektórzy lubią takie lizaki. Ja jednak uważam, że black metal z zasady powinien ranić uszy nie tylko agresywnymi melodiami, ale także odpowiednim dźwiękiem. Tu mamy... lizaki. Co do wspomnianych melodii, to może i nie jest tragicznie. Black metal w wykonaniu Vassago jest chwilami dość heavymetalowy, chwytliwy i łatwo zapamiętywalny. Co z tego, skoro poza niezłymi, klasycznymi zagrywkami wkrada się tu także wspomniana przed chwilą słodycz. Owszem, są momenty, gdy panowie rozpędzają się i przez chwilę można mieć nadzieję, że coś z tego wyniknie. Za chwilę jednak wpychają dość bezczelnie w swoje kompozycje jakiś lajtowy patent albo solowy onanizm, jak choćby w "Evil of Satan". Tego typu popisy zamiast podkręcać atmosferę albumu i dodawać pikanterii, budzą we mnie zwykłe podirytowanie. Cieszę się, że panowie kochają Szatana, prawidłowo. Ale naprawdę muszą dawać temu wyraz w dosłownie każdym tytule utworu? "Darkness of Satan", "Fire of Satan", "Grind of Satan"... No trochę jaja. Chyba, że to miał być żart, ale z Szatana to się panowie nie żartuje. Ten wasz muzyczny Szatan ma niestety fikuśnie przystrzyżoną bródkę i czuć od niego kolońską zamiast gówna i siarki. Ni chuja mi się ten wizerunek nie podoba. Nie wyprę się, że i w takim niezasyfionym odłamie gatunku znajdę czasem zespoły, które do mnie trafiają, żeby mi czasem ktoś kiedyś nie wytknął, że sobie zaprzeczam. Wczesny Dark Funeral, Marduk (także ten współczesny) czy nawet Naglfar to ja owszem, Vassago już nie. "Storm of Satan" to taki trochę black metal dla Niemców, komercyjny i uśmiechnięty, mimo iż z Diabłem na ustach. Nie kupuję tego, nie polecam, wracać nie będę. Myślałem, że Nuklearna Wojna Teraz! ma jednak wyższe standardy.

- jesusatan

Recenzja FECULENT „The Grotesque Arena”

 

FECULENT

The Grotesque Arena” (Ep)

Caligari Records 2021


Australijski Feculent to stosunkowa młoda grupa na scenie bezkompromisowego napierdalania, jednak tworzą ją doświadczeni już muzycy, którzy czynią masakrę w takich aktach, jak: Descent, Idle Ruin, Snorlax, Resin Tomb, Contaminated, Necroseptic, czy Consumed. A zatem, jak widać, chłopaki sroce z dupy nie wypadli i nakurwiać konkretnie potrafią, co dobitnie potwierdza wydana w tym roku, debiutancka Ep’ka zespołu zatytułowana „The Grotesque Arena”. Materiał ten zawiera sześć wałków treściwego, soczystego, nieubłaganego, poniewierającego okrutnie Brutal Death Metalu. Królują tu zatem masywne, potężne, intensywne beczki, które wspierane przez ciężki, tłusty, ziarnisty bas niszczą w pizdu szalonym tornadem blastów, bądź gniotą bestialsko wolniejszymi strukturami, rozrywające w chuj, mięsiste, gęste, przyprawione dysonansowymi zagrywkami riffy z przedłużonymi momentami, masakrującymi akordami i niskie, przepastne, głębokie growle, które przeplata niekiedy wściekły, scream. Słychać tu pewne naleciałości szkoły amerykańskiej (ze wskazaniem na Cannibal Corpse i gdzieniegdzie Deicide), choć niezaprzeczalnie dominuje na tej produkcji charakterystyczny, śmiertelny szlif z Antypodów. Obcowanie z zawartą tu muzą to jak brodzenie na bosaka w kałużach wypełnionych żółcią i kawałkami gnijących zwłok. Raz nadepniemy na gałkę oczną, która pod naszymi stopami rozejdzie się niczym galareta z głuchym mlaśnięciem, innym razem nastąpimy na penisa w stanie rozkładu, a jeszcze innym potkniemy się o miednicę. Co jednak najważniejsze strasznie nam się to podoba i nie mamy zamiaru zaprzestać eksploracji owych cuchnących bajorek. Żaden z elementów konstrukcyjnych tej produkcji nie jest sam w sobie niczym szczególnym ani wyjątkowym, ale Feculent łączy je razem do kupy w taki sposób, który powoduje, że powstaje z tego doskonały, wysoce uzależniający, niepowstrzymany monolit brutalnych dźwięków. Bardzo dobrze dobrano także brzmienie, zatem jest bezkompromisowo, okrutnie i krwawo z domieszką pleśni i wszelakiego zepsucia, ale zarazem każdy instrument ma wystarczająco dużo przestrzeni, aby bezproblemowo się uzewnętrznić. Mam tylko jedno zastrzeżenie do tego materiału. Jest stanowczo za krótki, te 19 minut muzy pozostawia ogromny niedosyt. Z drugiej jednak strony lepszy niedosyt, niż nadmiar, czekam zatem z niecierpliwością na kolejny, mam nadzieję, że już pełny album masakratorów z Brisbane. Bardzo dobra rzecz. Jak dla mnie to zakup obowiązkowy…jak tylko „The Grotesque…” zostanie wtłoczone na srebrny krążek.


Hatzamoth

piątek, 23 lipca 2021

Recenzja Septage "Septisk Eradikasyon"

 

Septage

"Septisk Eradikasyon"

Me Saco Un Ojo / Dark Descent 2021


Lubicie "Reek of Putrefaction"? No, to zerknijcie sobie szybciutko na okładeczkę "Septisk Eradikasyon" i powiedzcie, co widzicie. A teraz włączcie sobie tę EP-eczkę, i powiedzcie, co słyszycie. Kolesie z Kopenhagi nieco ponad pół roku po wydaniu demówki "Septic Decadence" udowadniają, że tamten materiał to nie był jedynie jednorazowy wybryk dla zabawy, lecz odór zgnilizny faktycznie mocno zainfekował im komórki szare. Rzeczone nagrania to kolejne dziesięć minut kultu grind/deathu starej szkoły. Oczywiście nic odkrywczego usłyszeć tu się nie da, lecz jeśli ktoś do dziś uważa pierwszą płytę Carcass za opus magnum w ich karierze, to tymi piosenkami może sobie zrobić dobrze, a nawet bardzo dobrze. Panowie tworzący ten projekt, znani między innymi z Taphos czy Hyperdontia, nie starają się na szczęście kopiować dosłownie wspomnianej wcześniej klasycznej płyty. Dorzucają do swoich utworów całkiem sporo bardziej deathmetalowych harmonii, głównie kojarzących się z Finlandią z lat dziewięćdziesiątych. Takie połączenie totalnego wymiotu z melodią sprawia, że te cztery kawałki ścierwa są dość zróżnicowane i po prostu ciekawe. Niby krótko i po mordzie, ale jednak z gracją i wyczuciem. Bardzo zgrabnie to także brzmi, zdecydowanie organicznie, przez co odczucie taplania się w gnijących, cuchnących wnętrznościach zostaje dodatkowo spotęgowane. Na to wszystko przychodzi głęboki wokal z dodatkowymi efektami, rzygający już chyba nie z żołądka, ale gdzieś z końca układu pokarmowego. Smaczniusie są to dekompozycje, nie ma co. Jak wam kiedyś za długo poleży w lodowce wołowina, to nie kręćcie nosem, tylko zapodajcie sobie "Septisk Eradikasyon" na repeat i przygotujcie aromatyczny tatar. Gwarantuję, iż będzie smakował.

- jesusatan

Recenzja DURTHANG „The Winter Woods”

 

DURTHANG

The Winter Woods” (Demo/Ep)

Crush the Desert Records 2021


Durthang to projekt, w którym połączyło siły dwóch muzyków dobrze znanych w hiszpańskim, Black Metalowym undergroundzie. Obaj panowie udzielają się w hordzie Pesticum, a prócz tego uzewnętrzniają się także w Nhaarg i Thangorodrim. Cóż, trzy wymienione tu powyżej zespołu są mi całkowicie obce i poza tym, że jak się domyślam, parają się także Czarcim graniem, nic nie potrafię o nich powiedzieć. W Durthang natomiast duet ten tworzy Black Metal (jakże by mogło być inaczej ?) zainfekowany elementami muzyki ludowej, zakorzeniony w latach 90-tych, tak mocno, jak tylko się da. Napotkamy tu zatem prostą jak konstrukcja cepa sekcję rytmiczną, młócącą tępo, podobnie, jak to skomplikowane urządzenie, chropowate, zimne, leśne riffy zaprawione pewną dawką mrocznych, melancholijnych melodii, trochę klawisza i ponure, złowrogo wibrujące wokale. Wspominając o folkowych inklinacjach, jakie wyraźnie można tu wyłapać, nie miałem na myśli zastosowania piszczałek, fletów, przyśpiewek rodem z wiejskiego wesela, czy innych bałałajek, ale przede wszystkim charakterystyczną rytmikę, jaką usłyszymy w zawartych tu wałkach i równie charakterystyczne struktury wioseł. Dlatego też w tym aspekcie muzyka Durthang może kojarzyć się z pierwszymi produkcjami Isengard, czy Storm. Wokalnie natomiast zdecydowanie przebija się tu Abbath z czasów, gdy Immortal święcił największe triumfy. Materiał ten ubrano w pasujące do zawartych tu dźwięków jak ulał, minimalistyczne, ziarniste, nieokrzesane, chłodne brzmienie, które nadaje tej produkcji lekko mistycznego, pogańskiego klimatu. Prosta, a momentami wręcz prymitywna to muzyka, ale ma swój niezaprzeczalny urok. Przenosi nas bowiem do czasów, gdy Black Metal był surowy, nieskomplikowany i bezkompromisowy, choć z pewnością trochę bardziej koślawy i nie tak dobrze zagrany. Kto zatem z nostalgią wspomina tamte czasy i muzykę wówczas tworzoną powinien zaznajomić się z „The Winter Woods”, gdyż materiał ten z pewnością przypadnie mu do gustu, a i łezkę tęsknoty za starymi czasami ów delikwent zapewne przy nim także uroni. Krążek dla zdeklarowanych fanów tradycyjnej czerni z pogańskim szlifem.


Hatzamoth

środa, 21 lipca 2021

Recenzja Antediluvian "The Divine Punishment"

 

Antediluvian

"The Divine Punishment"

Nuclear War Now! 2021


Są płyty, na które czekam z cieknącym zaworem. Poprzedni duży materiał Antediluvian ukazał się osiem lat temu, i mimo iż zespół był aktywny i regularnie przypominał o swoim istnieniu, to moje zniecierpliwienie rosło proporcjonalnie do upływającego czasu. Co do tego, że nowy album to będzie petarda nie miałem nawet przez chwilę najmniejszych wątpliwości. A mimo to trwający ponad godzinę "The Divine Punishment" przeżuł mnie kilka razy, wypluł, podeptał, połknął, wydalił i bezczelnie się zaśmiał. Kanadyjczycy nie zmarnowali czasu i powrócili z krążkiem, który jest nieco odmienny od poprzednich, choć nadal utrzymany w duchu Antediluvian. Mimo iż muzykę zespołu cechuje tradycyjnie wyeksponowana, dudniąca głośno perkusja i przebogate linie wokalne, tym razem większy nacisk położono na ścieżki gitar. Są one tu wysunięte bardziej do przodu, przez co całość jawi się zdecydowanie selektywniejsza. A biorąc pod uwagę mnogość ciekawych aranży nie wyobrażam sobie, by można było to zrobić lepiej. Czym najbardziej różni się nowe wydawnictwo od poprzednich, to przede wszystkim nieprzewidywalność i różnorodność. Nie jest to już jedynie szalejący żywioł, choć zakręconych, szarpiących na wszystkie strony harmonii tu nie brakuje. Przy takim "All Along the Sigils Deep" drzewa składają się jak zapałki, to przawda. Lecz już w kolejnym "How the Watchers Granted the Humans Sex Magick" pojawiają się bardziej stonowane motywy z rytualnymi zaśpiewami w tle. Kolejne death/black metalowe tornada przeplatane są bardzo różnorodnymi i często zaskakującymi patentami. Choćby trwającym ponad sześć minut transowym i minimalistycznym "White Throne", poruszającym fenomen liczby 666. Po chaotycznym początku i przejściu w fragment niebywale wręcz dla zespołu melodyjny, "Guardians of the Liminal" rozpływa się w drugiej części w kompozycję kosmiczno ambientową z melancholijnymi partiami skrzypiec. Zaraz potem "Tasmanic Masturbation Ritual" znów rozrywa na strzępy niczym wściekły pies, dobijając pod koniec odjechaną, brzmiącą jak improwizacja szaleńca solówką. I taka jest cała płyta. Chwilami banalnie prosta, za moment kompletnie poplątana, intrygująca i niełatwa w odbiorze. Obcując z nią po raz pierwszy aż ciśnie się na usta pytanie "Co tu się kurwa dzieje?". Odkrycie wszystkiego, co zamieszczono na "The Divine Punishment" to nie kwestia kilkunastu, ale kilkudziesięciu odsłuchów. I nawet wówczas, gdy już zdaje się, że jesteśmy w ogródku i witamy się z gąską, znajdujemy kolejny schowany głębiej pod ścianą dźwięku niuans. Pomimo bardzo silnej w ostatnim czasie konkurencji, choćby w postaci nowych Lvcifyre, Hexorcist, Diskord czy Sermon of Flames, Antediluvian zamiata całe towarzystwo nagrywając album ocierający się o geniusz. Nie wiem, czy w tym roku coś mnie bardziej zaskoczy i mocniej mną sponiewiera. Panie i panowie, to jest jebane arcydzieło.

- jesusatan

Recenzja REPAID IN BLOOD „Reflective Duality”

 

REPAID IN BLOOD

Reflective Duality”

Independent 2021


Drugi album długogrający kalifornijskiego Repaid in Blood to płytka, na której znajdziemy bardzo dużo ciężkiego, miażdżącego kości, utrzymanego w średnich tempach, konkretnie połamanego perkusyjnego napierdalania, równie pokręcony, mięsisty, opasły, potężny, wgniatający w glebę bas, który zapewnia tej płycie potworny groove, zwartą masę poukładanych momentami warstwowo, rwących skórę pasami, technicznych riffów i dysonansowych akordów, spore ilości doskonałych, dopracowanych solówek i agresywne wokalizy utrzymane w większości w średnich rejestrach. Płytkę tę doprawiono pewną ilością sampli, odrobiną parapetu i kilku innych, studyjnych bajerów uzyskując w ten sposób nieco mroczny, z lekka futurystyczny klimat całości. Nie powiem, granie to mocne, dosyć gęste i do pewnego stopnia chwytliwe, sporo patentów przykuwa uwagę ze względu na rozwiązania aranżacyjne, jaki i warsztat techniczny muzyków, który jest naprawdę imponujący. Niestety, muzyczny kierunek, który obrała grupa to nie moje klimaty, więc moja znajomość z „Reflective Duality” zakończy się na dwóch, góra trzech przesłuchaniach i dokończeniu tej recenzji. Muzycznie mamy tu bowiem do czynienia z nowocześnie podaną i wyprodukowaną hybrydą amerykańskiego, Techniczno-Progresywnego Death Metalu i brutalnego Deathcore’a. Bardzo dużo tu więc szarpanych, siłowych rozwiązań zarówno w sferze rytmicznej, jak i gitarowej, które choć tłuste, masywne i potężne ni chuja mi nie leżą, podobnie jak spora część wokali. Brzmienie tego materiału także nie należy do moich ulubionych, bo choć jest w chuj ciężko i zawiesiście, a przy tym selektywnie i przestrzennie, to zbyt dużo tu, jak dla mnie pachnącej gabinetem zabiegowym sterylności i wygłaskanych maksymalnie tekstur dźwiękowych. Jest to więc krążek kierowany w stronę miłośników nowoczesnego, modnego obecnie, szarpanego w ząbek, technicznego grania i tej grupie odbiorców zrobi on dobrze jak amen w pacierzu. Gdy dodam jeszcze, że gościnnie wystąpili tu muzycy powiązani z Threat Signal, Imonolith, Allegaeon, I Legion, Nuclear Power Trio, Flub i Born of Osiris, to zapewne niektórzy z nich w niekontrolowanym przypływie radości na brązowo pobrudzą sobie galoty. Ja przeleciałem tę płytkę trzy razy, obyło się bez odruchów wymiotnych, ale i przyjemności specjalnej nie doświadczyłem. Konkludując zatem: w swojej kategorii to niewątpliwie krążek wyśmienity, do mnie jednak jego zawartość nie przemawia. Niech sobie zatem chłopaki grają z panem bogiem, jak ich jednak słuchał nie będę.


Hatzamoth

Recenzja Impure Declaration / Nekus "Malevolence Evocations"

 

Impure Declaration / Nekus

"Malevolence Evocations"

Old Temple 2021


A teraz, proszę państwa, będzie żart. Co jest lepsze od taczki gruzu? Dwie taczki gruzu! Haa haa... No, to jak już się familiadowo pośmialiśmy, przejdźmy do konkretów, bo pointa jest taka, że na najnowszym splicie od Old Temple gruzu jest faktycznie co niemiara. Najpierw machinę oblężniczą wytaczają "nasi", czyli doskonale znani w podziemiu Impure Declaration. Bez zbędnego pierdolenia – tymi dwoma utworami (bo dość mocno już wyeksploatowany cover "The Gate of Nanna" traktuję jako dodatek) Poznaniacy udowadniają, że stanowią w tym momencie ścisłą czołówkę tego tupu grania w kraju nad Wisłą. Niespieszne, masywne jak walec kompozycje przytłaczają swoim ciężarem, a przewijające się w nich pancerne melodie totalnie zniewalają. Panowie (i pani) potrafią w sposób niezwykle umiejętny łączyć ze sobą elementy death i black metalu, tworząc z nich najwyższej jakości smolisty monolit. Te dwa uderzenia mają taką siłę, że pęka sufit a tynk sypie się ze ścian. Świetnie zostały tu też zaaranżowane wokale, by nie stanowiły jedynie monotonnego bulgotu, lecz przypominały odgłosy przekrzykujących się nad padliną demonów. Brzmienie oczywiście mamy tu prawilnie organiczne, zajeżdżające parującą lawą i duszące swoją gęstością. Według mnie te jedenaście minut to najlepsze, co zespół z siebie dotychczas wyrzygał, więc mój apetyt na pełnoczasowy debiut osiąga właśnie niemalże apogeum. Druga strona wydawnictwa należy do niemieckiego Nekus, których to debiutancką EP-kę bardzo tu jakiś czas temu chwaliłem. W tym przypadku muzyki, tak jak od Impure Declaration zamkniętej w trzech odsłonach, mamy dwa razy więcej. I też nie zaznacie litości. Zespół obraca się w podobnych klimatach co nasi rodacy, z lekkim skrętem w kierunku Portal, zwłaszcza jeśli zwrócimy uwagę na pracę i brzmienie gitar. Zatem dużo bzyczących tremolo, mruczący złowrogo wokal przypominający mantrę topielca oraz dość garażowo dudniące beczki. W to Nekus wpletli kilka fragmentów ambientowych, potęgując odczucie chłodu i mroku czającego się w każdym zakamarku ich kompozycji. Dźwięki te sączą się powoli i wgryzają coraz głębiej w głowę, niejednokrotnie zaskakując nieoczekiwanymi rozwiązaniami. Słychać, że Niemcy także pomalutku rozwijają się w odpowiednim kierunku, co może jedynie cieszyć. Zatem powtarzam, co dwie taczki gruzy, to nie jedna. Naprawdę "Malevolence Evocations" to wyśmienity split bardzo dobrych, choć jeszcze młodych zespołów. Żaden maniak mulistego death/black metalu nie poczuje się tymi nagraniami rozczarowany. Tego jestem pewien.

- jesusatan

Recenzja SATANIZE „Baphomet Altar Worship”

 

SATANIZE

Baphomet Altar Worship”

Helter Skelter Productions 2021


Szósty już album długogrający portugalskich bluźnierców, to kolejny pokaz okrucieństwa i niemiłosiernego bestialstwa w ich wykonaniu. Nie uświadczysz tu, drogi słuchaczu progresywnych popierdółek, wypieszczonych, niczym tyłek niemowlaka partii solowych, klawiszy, wpadających w ucho refrenów, które można nucić przy goleniu, czy innych, miętkim pisiakiem robionych wypełniaczy. „Baphomet Altar Worship” to niszczący obiekty, cuchnący Diabelskimi wymiocinami, barbarzyński, nienawistny Black/Death Metalowy wykurw hołdujący hordom spod znaku Blasphemy, Beherit, Black Witchery, Morbosidad, Necroholocaust, Conqueror, Revenge, Proclamation, GoatSemen, Archgoat, czy Blasphemophager. Nieubłagane, opętańcze, dudniące złowrogo bębny sieją tu zatem potężny rozpierdol, gruby, gęsty niczym bagno i zarazem twardy, ziarnisty bas rozrywa wnętrzności na strzępy, jadowite, dzikie, nieustępliwe, mordercze riffy miażdżą w chuj, a maniakalne, diaboliczne, wokalne wymioty idealnie uzupełniają to przeklęte dzieło zniszczenia. Ta płytka to nieustanny, monolityczny, pierwotny, wściekły, budzący grozę, emanujący mrokiem, rytualny wręcz napierdol ku chwale Rogatego i zarazem zmasowany atak na ludzkość, przez cały czas jej trwania. Wystarczy zresztą spojrzeć na sugestywną okładkę tego materiału i wiadomo już, że kolęd bożonarodzeniowych tu nie usłyszymy. Mimo niezaprzeczalnej brutalności i niepohamowanego okrucieństwa, jakie wylewa się z tej produkcji, brzmi ta płytka zaskakująco dobrze, jak na ten odłam Black/Death Metalowego szaleństwa. Krystalicznego, selektywnego, finezyjnego soundu się tu oczywiście nie spodziewajcie, gdyż brud, siara, ogień, dym i klaustrofobiczne zagęszczenie są tu na porządku dziennym, ale ta szorstka, ekstremalna na wskroś płytka jest spójna i można bez większych problemów usłyszeć gniotące partie basu, czy poszczególne, patroszące niemożliwie riffy. Satanize sprowadza na tym krążku Black/Death Metal do jego podstawowej, esencjonalnej formy i prezentuje w całej jego ohydnej chwale. Kto lubi taki rodzaj muzycznej ekstremy, temu „Kult Ołtarza Baphometa” zrobi dobrze, jak ministrant księdzu, a kto nie lubi, niech spierdala na szczaw.


Hatzamoth

poniedziałek, 19 lipca 2021

Recenzja NATUR „Afternoon Nightmare”

 

NATUR

Afternoon Nightmare”

Dying Victims Productions 2021


Drugi, pełny album amerykańskiego Natur to bardzo fajna płytka, o ile ktoś lubi tradycyjne, surowe, szorstkie Heavy Metalowe granie, osadzone bardzo wyraźnie w latach 80-tych. „Afternoon Nightmare” to właśnie płytka po brzegi same wypełniona taką muzą. Wszystko, co składa się na tę produkcję, a zatem szata graficzna, jak i każdy zawarty tu dźwięk to głęboki ukłon w stronę tamtych czasów i trzeba przyznać, że panowie zza wielkiej kałuży naprawdę dają radę. Udało im się na tym albumie stworzyć mroczną, zagęszczoną, mglistą atmosferę grozy rodem z horroru, która wciąga i pochłania słuchacza, mimo że zawarte tu wałki charakteryzują się pewną złożonością i na pewno nie można zaliczyć ich do przebojowych fajerwerków. Trzeba kilka chwil, aby niejako wgryźć się w te utwory, gdzie klasyczne, drapieżne, zadziorne, mocne, energetyczne riffy wspomagane bardzo dobrymi solówkami przeszywają na wskroś, bębny biją mocno i soczyście, nierzadko zmieniając tempo i rytm, umiejętnie wykorzystany i przede wszystkim nienadużywany parapet robi świetną robotę, tworząc mroczny, z lekka okultystyczny klimat, a warstwę instrumentalną uzupełniają doskonałe, mocne, czyste wokale, wydatnie uczestniczące w budowaniu tajemniczej otoczki tego albumu. Są tu także chwile, gdy Natur pokazuje swe nieco bardziej Rockowe oblicze, czy też delikatne odbicia w stronę grania progresywnego, ale nawet te nieznaczne odchyłki od normy brzmią bardzo dobrze, a dominuje na tym albumie rasowy, agresywny Heavy Metal, w którym pobrzmiewają echa NWOBHM i nawiązania do wczesnej ery Iron Maiden, oraz struktury przepełnione elementami charakterystycznymi dla twórczości Satan i King Diamond/Mercyful Fate. Raz na jakiś czas grupa zajrzy także na Doom Metalowe poletko, dzięki czemu „Popołudniowy Koszmar” ma też odpowiedni ciężar, jak i trochę bardziej zagęszczone tekstury, a w ostatnim na płycie wałku pokazuje, że nie obcy jest jej również kąśliwy, dynamiczny, jadowity Speed/Power. Brzmienie tego krążka jest, podobnie, jak zawarta tu muzyka tradycyjnie mocne, soczyste i organiczne, jednak sound, w jaki ubrano te kompozycje, nie wydaje się archaiczny, czy przestarzały, więc płytkę odbiera się wyśmienicie. Polecam ją zatem wszystkim, którzy mają ochotę posłuchać bardzo dobrego, szczerego, mimo wszystko nie do końca konwencjonalnego, niepokojącego, mistycznego Heavy Metalu.


Hatzamoth

Recenzja XEPER „Ad Numen Satanae”

 

XEPER

Ad Numen Satanae”

Soulseller Records 2021


Na czwarty album długogrający włoski (choć rezydujący teraz w Norwegii) Xeper kazał czekać swoim fanom siedem długich lat. Czy było warto? Zwolennicy zespołu odpowiedzą z pewnością, że tak. Ja nigdy do nich nie należałem, więc „Ad Numen Satanae” to dla mnie kolejny, solidny, dobry Black Metalowy album, który wysłuchałem z przyjemnością, ale który zarazem absolutnie niczym mnie nie zaskoczył i nie wywołał u mnie większych emocji. Krążek ten, to konkretne, rzetelne granie oparte na klasyce z lat 90-tych. Muzycy tego ansamblu wiedzą, jak poruszać się po meandrach tego stylu, wspomagali bowiem na żywo takie akty, jak Setherial, czy Gorgoroth, uczestniczyli też, bądź nadal uczestniczą w tworzeniu dźwięków w Impiety, Divine Codex, Wardaemonic i Ur Draugr, że wymienię tylko te bardziej znane. Na płycie tej występują także zaproszeni goście, a zaprawdę zacni to muzycy. Nie da się bowiem zaprzeczyć, że Blasphemer (Vltimas, ex-Mayhem), Mantus (Mysteriis, Patria) i V. Einride (Whoredom Rife, ex-Keep of Kalessin) zdecydowanie wiedzą, z czym to się je. Usłyszymy tu zatem niezgorsze, zróżnicowane partie beczek, które nie trzymają się kurczowo siarczystych blastów, ale wsparte zagęszczonym, ciężkim basem potrafią nielicho zakręcić, jadowite, zimne, surowe, przeszywające riffy zaglądające od czasu do czasu na tradycyjne, Thrash Metalowe poletko zainfekowane mrocznymi, wirującymi melodiami o ponurym wydźwięku i rasowy, bluźnierczy, demoniczny scream. Wszystko to podrasowano odrobiną dysonansów, rytualnymi, czystymi wokalami i nastrojowym parapetem, dzięki czemu całość zyskała posępny, z lekka mistyczny, apokaliptyczny, ezoteryczno-okultystyczny klimat. No i niby wszystko powinno być cacy, bo płyta to niejednoznaczna, wymagająca nieco atencji, zawierająca sporo kontrastów, hipnotyzujących, diabolicznych tekstur i kontrapunktów, a brzmi tradycyjnie, surowo, makabrycznie i złowieszczo, a jednak czegoś mi w twórczości Xeper brakuje, aby uznać ich produkcje za więcej niż tylko solidne. Nie będę jednak dzielił włosa na czworo i zastanawiał się dlaczego? Tak po prostu jest i chuj! Dlatego też podtrzymuję to, co napisałem na początku tej recki. Dla fanów czarciego grania będzie to produkcja warta zachodu, a dla miłośników twórczości Xeper wręcz pozycja do obowiązkowego zakupu. Dla mnie to płytka jedynie solidna, która wyżej wała nie podskoczy, choć nie da się ukryć, że to z pewnością najlepsze, co do tej pory stworzył ten hord.


Hatzamoth

Recenzja Serpentrance "Akra Tapeinosis"

 

Serpentrance

"Akra Tapeinosis"

Godz Ov War 2021


Przystanek Rosja. O tym, że scena za wschodnią granicą rozkwita i staje się coraz silniejsza miałem okazję przekonać się w ostatnim czasie przynajmniej kilkukrotnie. Dziś mam przed sobą kolejny na to dowód w postaci debiutanckiego krążka Serpentrance. Zawiera on pięć kompozycji będących gruzową mieszanką doom, death i black metalu, utrzymanych w większości w średnim i wolnym tempie, z tendencją do chwilowych zrywów. Rosjanie nie stosują żadnych wyszukanych sztuczek technicznych, stawiając raczej na proste i ciężkie riffowanie. Masywne melodie przewalają się niczym pozostałości po wyburzonej fabryce zrzucane z ciężarówki, gniotąc swoim ciężarem tak, że trzewia wypływają uszami i nosem. W szybszych fragmentach z kolei pojawiają się blackowe tremolo i wtedy robi się nieco bardziej melodyjnie, jednak atmosfera albumu cały czas pozostaje wyjątkowo duszna i przytłaczająca. Taka stosowana już wcześniej tysiące razy formuła doskonale się w przypadku "Akra Tapeinosis" sprawdza, tym bardziej, że kręcący gałkami zadbali o to, by brzmienie było odpowiednio garażowe, maksymalnie zagęszczone ale i odpowiednio czytelne. Jeśli jednak myślicie, że jest to kolejny materiał z gatunku oczywistych czy banalnych, to się mylicie. Niektóre rozwiązania potrafią nieco zaskoczyć, jak choćby pojawiający się w "Underneath Babylon" orientalny dodatek w postaci żeńskich wokali. Największą siłę albumu stanowi jednak jego monolityczna masywność oraz fakt, iż rośnie on z czasem zapuszczając korzenie coraz głębiej w korze mózgowej. Serpentrance potrafią tak urozmaicić swoje niekoniecznie krótkie, bo mieszczące się w ramach od siedmiu do jedenastu minut utwory, by uniknąć zbyt wielu powtórzeń i utrzymać pełną atencję słuchacza. Podoba mnie się ten krążek. Ma w sobie zarówno odpowiednią dawkę smoły i diabelstwa jak i swoisty, katakumbowy urok. No cóż, pozostaje mi chyba jedynie pogratulować Godz Ov War kolejnej ponadprzeciętnej pozycji w katalogu wydawniczym. I oczywiście proszę o więcej.

- jesusatan

Recenzja GRABUNHOLD „Heldentod”

 

GRABUNHOLD

Heldentod”

Iron Bonehead Productions 2021

Niemiecki Grabunhold to czterech jegomości, którzy pod sztandarami tego projektu postanowili połączyć swe dwie, wielkie pasje, a mianowicie, oddanie dla Black Metalu i zamiłowanie do twórczości Tolkiena. Taka kombinacja jest już dość dobrze znana, wiele bowiem hord łączyło na swoich płytach te składowe z lepszym lub gorszym skutkiem. W przypadku Niemców wyszło to całkiem poprawnie, tzn. dupy może ta płytka nie urywa, ale muza, która się tu znajduje, jest rzetelnym, solidnym kawałkiem czarciego grania, który fanów gatunku zadowoli bezproblemowo. „Heldentod” to bowiem materiał głęboko zakorzeniony w klasycznej, II fali gatunku z akcentami charakterystycznymi dla sceny made in Deutschland. Jest to zatem dosyć efektowna, żywiołowa mieszanina furii i surowych, agresywnych struktur z melodyjnym tłem, oparta na siarczystych, momentami punkowo bijących bębnach wspartych niezgorzej dudniącym basem, jadowitych, zimnych, chropowatych wiosłach i wściekłych, złowieszczych wokalach. Oczywiście jest tu także miejsce na klimatyczne zagrywki, kiedy ta piekielna machina znacznie zwolni i dopuści do głosu bardziej melancholijne, epickie akcenty budowane za pomocą akustycznych pasaży gitary, majestatycznych, miejscami wręcz heroicznych, czystych zaśpiewów, uroczystych deklamacji, tajemniczych szeptów, odrobiny parapetu, czy sampli z odgłosami burzy, płynącego strumienia, ptasich treli, odgłosów dzięcioła napierdalającego dziobem w pień drzewa i innych tego typu, budujących nastrój popierdółek. Dosyć ciekawie na tym albumie rzeźbią gitary. Raz szyją palącymi, piekielnymi, bezkompromisowymi, ponurymi riffami, innym razem jęczą smutnymi, uduchowionymi melodiami o narracyjnym charakterze i wirują w szaleńczych kaskadach mrocznego pochodu, co świadczy o sporych umiejętnościach muzyków, którzy na nich palcują. Gdzieś tam można wyłapać delikatne echa Satyricon z czasów „Dark Medieval Times”, czy pewne zagrania luźno przywodzące na myśl wczesne dokonania naszego Graveland. Brzmienie tego materiału jest stosunkowo surowe, przesiąknięte chłodem starożytnych lochów i zalatujące chwilami siarką, a jednocześnie produkcja jest na tyle wyraźna, aby przebijały przez nią wszystkie szczegóły tej opowieści. Przyjemnie słucha się tej płytki, miejscami potrafi ona niezgorzej hipnotyzować, jest to bowiem produkcja dobrze zbilansowana i zachowująca równowagę pomiędzy klasyczną, Black Metalową surowizną, a nieco średniowieczną atmosferą, charakterystyczną dla powieści fantasy. W moim przypadku nie ma jednak szans, aby te dźwięki na dłużej zagnieździły się pod mą potylicą, i to nie dlatego, że „Heroiczna Śmierć” to jakaś kupa. W swej klasie to z pewnością dobry krążek, zasługujący na uwagę maniaków. Mnie zawarte tu dźwięki nie potrafiły po prostu do siebie wystarczająco przekonać, dlatego też dla mnie to tylko solidne rzemiosło.


Hatzamoth

niedziela, 18 lipca 2021

Recenzja HYMNR „Far Beyond Insanity”

 

HYMNR

Far Beyond Insanity”

Saturnal Records 2021


No, takie niespodzianki to ja kurwa lubię, kiedy to mniej znany, rzetelny, jednak niczym niewyróżniający się dotąd zespół wydaje płytę, która być może nie robi mi z dupy totalnej jesieni średniowiecza, niemniej wstrząsa mną dosyć mocno. W taki właśnie euforyczny nastrój wprowadziła mnie niespodziewanie pochodząca z bezkresu Rosji horda Hymnr swym debiutanckim albumem „Far Beyond Insanity”. Naprawdę nie spodziewałem się po nich tak dobrego materiału, a tymczasem to dosyć enigmatyczne trio stworzyło na tym albumie nielichy kawałek Black Metalu, który może się podobać nie tylko zatwardziałym fanom czarnej polewki. Materiał ten nie jest absolutnie żadną jutrzenką gatunku i stworzony jest ze znakomicie znanych już elementów. Głównym czynnikiem, który sprawia, że ta produkcja jest tak nośna, są gitary. Ich praca, to zdecydowanie gwóźdź programu, a momentami wypadają naprawdę imponująco. Nie znaczy to, że cokolwiek można zarzucić sekcji rytmicznej. Beczki są soczyste, zwarte i mocne, potrafią i dojebać konkretnie i wgnieść w glebę ciężkim, klimatycznym, transowym wręcz walcem, a gruby, chropowaty bas także potrafi solidnie wytarmosić. To wspomniane już tu jednak wiosła budują na tym albumie całe napięcie, jak i odpowiadają za zimną, mizantropijną, z lekka postmodernistyczną aurę emanującą z tego krążka. Surowe, jadowite riffy o ponurym wydźwięku, uwodzicielskie, a zarazem obłąkane i niebezpieczne, dysonansowe harmonie, niepokojące akordy i ciekawe partie solowe wirują wokół wyrazistego, mrocznego rdzenia melodycznego, co nasyca każdy, zawarty tu wałek uderzającym niepokojem i poczuciem zagrożenia. Nastrój ten potęgują dodatkowo sugestywne, głębokie, przepełnione ciemnością i szaleństwem wokalizy. W tej muzyce unosi się pewien rodzaj monumentalnej, strasznej wspaniałości i w miarę, jak przechodzi ona na tym albumie swe różnorodne frazy, permutacje i emocjonalne zakręty staje się coraz bardziej uwodzicielska, uzależniająca i zapadająca w pamięć. Gdybym miał porównać do czegoś te dźwięki, to można wyczuć tu pewne odniesienia do Dissection i wczesnych produkcji Borknagar z delikatnym dotknięciem siarczystego pierdnięcia znanego bardzo dobrze choćby z płyt Marduk. Brzmienie surowe, zimne i chropowate, ale zarazem przestrzenne i dosyć selektywne, więc nie trzeba domyślać się, co rzeźbią poszczególne instrumenty. Imponujący album, który powinni sprawdzić nie tylko fani Black Metalu, bo naprawdę warto. Przynajmniej tak mi się wydaje.


Hatzamoth

Recenzja Aenigmatum „Deconsecrate”

 

Aenigmatum

Deconsecrate”

20 Buck Spin (2021)


Generalnie jestem uprzedzony do wszelkich zespołów, których nazwy pisane są jakimiś dyftongami, wersjami fonetycznymi czy innymi p0k3m0n4m1. Dlatego też samą nazwą Aenigmatum nie zachęcił mnie, ale nie oceniajmy cukierka po papierku. „Deconsecrate” to drugi materiał pochodzącej z Portland formacji. Nie słyszałem debiutanckiego krążka, ale po zapoznaniu się z zawartością omawianego tu wydawnictwa mogę śmiało powiedzieć, że jest tu czego posłuchać. Mamy tu do czynienia z technicznym metalem śmierci, który nie boi się wycieczek w rejony bardziej melodyjne. Już po pierwszym odsłuchu moje skojarzenia pobiegły w kierunku dwóch szwedzkich formacji – późnych dokonań Anaty i wczesnych dokonań Dark Tranquillity. „Deconsecrate” czaruje niemalże na tym samym poziomie lekkości i zwiewności co „The Conductor’s Departure” czyli ostatnie dzieło Anaty. Wszechobecny, pływający bas, mnóstwo zabawy rytmem, od blastu po dysonans, od zwolnienia po przyspieszenie, wszystko zagrane zgrabnie, płynnie, dość błyskotliwie. Może i „Deconsectrate” ze swoimi pomysłami nie jest tak odważne jak ostatni krążek Anaty, ale punktów zbieżnych z tamtym krążkiem odnajduje tu mnóstwo. Zdecydowanie nacisk położony jest tutaj na zabawę formą i umiejętne wplatanie melodii, którym daleko do festyniarskiego confetti i czegoś do nucenia pod prysznicem. I w tym aspekcie skojarzenia z wczesnym Dark Tranquillity, wczesnym Arsis, czy nawet wczesnym In Flames nie będą przesadą. Nie jest to muzyka, która stawia na ciężar i brutalność, ale też nie jest to granie rozwodnione, operujące ścianą dźwięków, z której trzeba by wyłuskiwać riffy czy jakiś bardziej wyraziste motywy. Nie. „Deconsectate” jest metalowe do szpiku kości, a dobrych riffów, czy smaczków w pracy sekcji tutaj nie brakuje. Drugi krążek Aenigmatum bardzo dobry materiał, wobec którego głównym zarzutem jest kompletny brak oryginalności i własnej tożsamości. Nie jest to płyta niezbędna na półce, ale jeśli ktoś chce posłuchać naprawdę dobrze zagranego, technicznego death metalu i nie przeszkadza mu fakt, że skojarzenia z innymi formacjami są nazbyt oczywiste ten może brać ten krążek w ciemno, bo o zawodzie nie ma tu mowy.


Harlequin