sobota, 24 lipca 2021

Recenzja FECULENT „The Grotesque Arena”

 

FECULENT

The Grotesque Arena” (Ep)

Caligari Records 2021


Australijski Feculent to stosunkowa młoda grupa na scenie bezkompromisowego napierdalania, jednak tworzą ją doświadczeni już muzycy, którzy czynią masakrę w takich aktach, jak: Descent, Idle Ruin, Snorlax, Resin Tomb, Contaminated, Necroseptic, czy Consumed. A zatem, jak widać, chłopaki sroce z dupy nie wypadli i nakurwiać konkretnie potrafią, co dobitnie potwierdza wydana w tym roku, debiutancka Ep’ka zespołu zatytułowana „The Grotesque Arena”. Materiał ten zawiera sześć wałków treściwego, soczystego, nieubłaganego, poniewierającego okrutnie Brutal Death Metalu. Królują tu zatem masywne, potężne, intensywne beczki, które wspierane przez ciężki, tłusty, ziarnisty bas niszczą w pizdu szalonym tornadem blastów, bądź gniotą bestialsko wolniejszymi strukturami, rozrywające w chuj, mięsiste, gęste, przyprawione dysonansowymi zagrywkami riffy z przedłużonymi momentami, masakrującymi akordami i niskie, przepastne, głębokie growle, które przeplata niekiedy wściekły, scream. Słychać tu pewne naleciałości szkoły amerykańskiej (ze wskazaniem na Cannibal Corpse i gdzieniegdzie Deicide), choć niezaprzeczalnie dominuje na tej produkcji charakterystyczny, śmiertelny szlif z Antypodów. Obcowanie z zawartą tu muzą to jak brodzenie na bosaka w kałużach wypełnionych żółcią i kawałkami gnijących zwłok. Raz nadepniemy na gałkę oczną, która pod naszymi stopami rozejdzie się niczym galareta z głuchym mlaśnięciem, innym razem nastąpimy na penisa w stanie rozkładu, a jeszcze innym potkniemy się o miednicę. Co jednak najważniejsze strasznie nam się to podoba i nie mamy zamiaru zaprzestać eksploracji owych cuchnących bajorek. Żaden z elementów konstrukcyjnych tej produkcji nie jest sam w sobie niczym szczególnym ani wyjątkowym, ale Feculent łączy je razem do kupy w taki sposób, który powoduje, że powstaje z tego doskonały, wysoce uzależniający, niepowstrzymany monolit brutalnych dźwięków. Bardzo dobrze dobrano także brzmienie, zatem jest bezkompromisowo, okrutnie i krwawo z domieszką pleśni i wszelakiego zepsucia, ale zarazem każdy instrument ma wystarczająco dużo przestrzeni, aby bezproblemowo się uzewnętrznić. Mam tylko jedno zastrzeżenie do tego materiału. Jest stanowczo za krótki, te 19 minut muzy pozostawia ogromny niedosyt. Z drugiej jednak strony lepszy niedosyt, niż nadmiar, czekam zatem z niecierpliwością na kolejny, mam nadzieję, że już pełny album masakratorów z Brisbane. Bardzo dobra rzecz. Jak dla mnie to zakup obowiązkowy…jak tylko „The Grotesque…” zostanie wtłoczone na srebrny krążek.


Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz