Journey Into Darkness
“Infinite Universe Infinite
Death”
Spirit Coffin Publishing 2021
Doprawdy nie wiem jakie licho mnie podkusiło by
zapodać sobie Podróż do Mroku. Chyba fakt, iż jest to solowy projekt gitarnika znanego
mi z deathmetalowego Sorrow, który to band nagrał na początku lat
dziewięćdziesiątych całkiem zgrabną płytkę. No, ale kiedy to było… Brett Clarin
postanowił po latach pomuzykować ponownie, stąd też wziął się i pojawił na
świecie taki Journey Into Darkness. Na co to komu potrzebne, to ja nie wiem.
Poprzednich płyt tego projektu nie słyszałem (a ukazały się już dwie), lecz
nadrabiać zaległości bynajmniej nie zamierzam. Bo jeśli prezentują one poziom
zbliżony do tego, co znajduję na „Infinite Universe Infinite Death”, to mam je
najzwyczajniej w chuju. Nasz człowiek orkiestra zestarzał się w najbrzydszy z
możliwych sposobów i obecnie babrze się w symfonicznym black metalu. Już sam ten
fakt powinien w zasadzie wyjaśniać wszystko, ale skoro zacząłem… Dziewięć
kawałków na tym albumie to coś na kształt pianki rozporowej. Kumacie? Zero
konkretów, same wypełniacze. Aranżacje są tak kurewsko nudne, tak banalne i
rozmemłane, że przetrwanie do końca krążka faktycznie zdaje się być bardzo
„infinite”. Powtarzalne, nie mające ani siły ani choćby jakiejś wpadającej w
ucho melodii pieśni ciągną się jak guma do żucia spod szkolnej ławki a od
wszechobecnych klawiszowych ozdobników aż chce się rzygać. Wokalnie z kolei
mamy tu dialog na dwa odgłosy paszczą, ale nawet i one są tak jednolite,
odtwórcze, bez krzty własnego pomysłu, jakby celem muzyka było przekalkowanie
wizerunku Baphometa i sprzedawanie jako pomysłu autorskiego. Gitary w ogóle nie
mają mocy, perka jest mjentka jak zgniły banan a trykające plastikowo stopy
dopełniają wizerunku nędzy i rozpaczy. No i jeszcze te masakrycznie wkurwiające
pseudoorkiestralne tła… Albo jak by ich było mało, dodatkowe klawiszowe
interludia. Nie, no ja rozumiem, ten gatunek tak ma, ale wierzcie mi, Journey
Into Darkness to jest kupa nawet we własnej szufladce. Ten materiał trwa
niewiele ponad pół godziny, a męczy jak wyprawa w Himalaje. Z biegu i z
kontuzją kolana. Chwilami, jak się naprawdę mocno zawezmę, to mogę od biedy
najlepsze fragmenty (też wyłowione na zasadzie, że na bezrybiu i rak ryba)
przyrównać do wyjałowionego Dimmu Borgir z późniejszego okresu, albo Limbonic
Art. Są to jednakże porównania mocno naciągane. Jeśli chcecie w ogóle włączyć ten album, to
proponuję na mocno zakrapianej imprezie. Możecie wówczas przyjmować zakłady,
kto pierwszy: się porzyga / wyjebie
radiomagnetofon przez okno / wpierdoli gospodarzowi / zdecyduje się na coming
out. Ja jebie, jakie gówno…
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz