piątek, 9 lipca 2021

Recenzja Journey Into Darkness “Infinite Universe Infinite Death”

 

Journey Into Darkness

“Infinite Universe Infinite Death”

Spirit Coffin Publishing 2021

 

Doprawdy nie wiem jakie licho mnie podkusiło by zapodać sobie Podróż do Mroku. Chyba fakt, iż jest to solowy projekt gitarnika znanego mi z deathmetalowego Sorrow, który to band nagrał na początku lat dziewięćdziesiątych całkiem zgrabną płytkę. No, ale kiedy to było… Brett Clarin postanowił po latach pomuzykować ponownie, stąd też wziął się i pojawił na świecie taki Journey Into Darkness. Na co to komu potrzebne, to ja nie wiem. Poprzednich płyt tego projektu nie słyszałem (a ukazały się już dwie), lecz nadrabiać zaległości bynajmniej nie zamierzam. Bo jeśli prezentują one poziom zbliżony do tego, co znajduję na „Infinite Universe Infinite Death”, to mam je najzwyczajniej w chuju. Nasz człowiek orkiestra zestarzał się w najbrzydszy z możliwych sposobów i obecnie babrze się w symfonicznym black metalu. Już sam ten fakt powinien w zasadzie wyjaśniać wszystko, ale skoro zacząłem… Dziewięć kawałków na tym albumie to coś na kształt pianki rozporowej. Kumacie? Zero konkretów, same wypełniacze. Aranżacje są tak kurewsko nudne, tak banalne i rozmemłane, że przetrwanie do końca krążka faktycznie zdaje się być bardzo „infinite”. Powtarzalne, nie mające ani siły ani choćby jakiejś wpadającej w ucho melodii pieśni ciągną się jak guma do żucia spod szkolnej ławki a od wszechobecnych klawiszowych ozdobników aż chce się rzygać. Wokalnie z kolei mamy tu dialog na dwa odgłosy paszczą, ale nawet i one są tak jednolite, odtwórcze, bez krzty własnego pomysłu, jakby celem muzyka było przekalkowanie wizerunku Baphometa i sprzedawanie jako pomysłu autorskiego. Gitary w ogóle nie mają mocy, perka jest mjentka jak zgniły banan a trykające plastikowo stopy dopełniają wizerunku nędzy i rozpaczy. No i jeszcze te masakrycznie wkurwiające pseudoorkiestralne tła… Albo jak by ich było mało, dodatkowe klawiszowe interludia. Nie, no ja rozumiem, ten gatunek tak ma, ale wierzcie mi, Journey Into Darkness to jest kupa nawet we własnej szufladce. Ten materiał trwa niewiele ponad pół godziny, a męczy jak wyprawa w Himalaje. Z biegu i z kontuzją kolana. Chwilami, jak się naprawdę mocno zawezmę, to mogę od biedy najlepsze fragmenty (też wyłowione na zasadzie, że na bezrybiu i rak ryba) przyrównać do wyjałowionego Dimmu Borgir z późniejszego okresu, albo Limbonic Art. Są to jednakże porównania mocno naciągane.  Jeśli chcecie w ogóle włączyć ten album, to proponuję na mocno zakrapianej imprezie. Możecie wówczas przyjmować zakłady, kto pierwszy:  się porzyga / wyjebie radiomagnetofon przez okno / wpierdoli gospodarzowi / zdecyduje się na coming out. Ja jebie, jakie gówno…

- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz